Siedziałem tam już od kilka miesięcy. Kiedy wypuścili mnie po raz pierwszy był ciepły maj, pełen zapachów kurzu wielkiego miasta i zapachów kwiatów, traw i całej zielonej społeczności. Od kuchni dmuchało miłym zapachem obiadu. Położyłem się na trawie i wdychałem jej aromat za którym tak bardzo tęskniłem. Słyszałem śpiew ptaków i lewitowałem w tym upojnym świecie. Nagle ktoś walnął mnie pałką w nerki. Zerwałem się na nogi które zaraz się pode mną ugięły. Wielki bydlak w mundurze strażnika z ironicznym uśmiechem patrzał się na mnie. Wysunąłem język i nim zamachałem. Ten wielki prawie bez zamachu walnął pałą w moją głowę. Skuliłem się szybko i pała przeleciała tuż obok, że niemal czułem jej dotyk. Zrobiłem ciałem ruch do tyłu i z całej siły walnąłem głową w zdziwione oczy strażnika. Zaraz upadł na plecy. Kolana ugięły się pod nim jakby wpadł w jakąś dziurę. Na nogach miałem wielkie drewniaki. Podskoczyłem do góry i rąbnąłem całym ciężarem na jego twarz. Upadłem. Kiedy się podniosłem zobaczyłem, że w naszym kierunku biegnie kilku strażników. Nie miałem możliwości ucieczki. Cały park ogrodzony był siatka i drutem kolczastym dostatecznie wysokim by zapomnieć o jego pokonaniu. Pomyślałem, że z nimi powalczę. Pierwszy dobiegł taki łysy z kwadratową mordą. Kiedy był kilka kroków ode mnie stanął. Ale ja nie czekałem. Skoczyłem do niego i walnąłem go sierpem z prawej ręki bitym z całego ciała. Zrobił parę kroków do tyłu na ugiętych nogach i upadł. Zanim się spostrzegłem inny strażnik którego już tu kiedyś widziałem wymierzył do mnie z paralizatora elektrycznego. Upadłem a ci co nadbiegli walili mnie leżącego pałami. Dopiero po chwili wróciło mi czucie w rękach i nimi zasłoniłem twarz. Wiedziałem, że mnie kopią ciężkimi butami po brzuchu i plecach. Traciłem i odzyskiwałem przytomność. Wreszcie straciłem ją zupełnie. Obudziłem się w gabinecie zabiegowym Leżałem na leżance. Otwierałem tylko prawe oko, lewe było jakby czymś zasłonięte. Tym zdrowym okiem zobaczyłem starego profesora. Ordynatora szpitala. Coś do mnie mówił ale jego słowa brzmiały tylko szumem strumyka. Próbowałem unieść rękę i dotknąć swojej twarzy. Czyjaś ręka mi na to nie pozwoliła. Spojrzałem w okno, na dworze było już zupełnie ciemno. Zabrali mnie cywilną karetką do szpitala. Pojechaliśmy prosto na salę operacyjną. Byłem już w życiu wiele razy pobity ale teraz wszystko było dziwne. Nie widziałem na jedno oko, nie rozróżniałem dźwięków cały czułem się tak jakbym nie był sobą. Jeszcze widziałem ludzi w maskach chirurgicznych i zaraz znowu zapadłem w sen. Kiedy doszedłem do świadomości leżałem na zwyczajnym, białym łóżku szpitalnym a za nie zakratowanym oknem był słoneczny dzień. Ruszałem rękami i stopami żeby uwolnić się od przykrej myśli, że cos mi zrobili złego z kręgosłupem. Wszystko było dobrze. Przechyliłem się na bok żeby zobaczyć więcej. Obok było puste łóżko a drzwi na korytarz były całkowicie otwarte. Nie było strażników a z korytarza dobiegały zwykłe szpitalne dźwięki. Pomalutku siadłem na brzegu łóżka. Wszystko szło dobrze. Byłem w niebiesko białej szpitalnej pidżamie. Wstałem i zwyczajnie wyszedłem na korytarz. Mogłem iść w prawo lub w lewo. Wybrałem prawą stronę i poczłapałem korytarzem. Po kilkunastu metrach zobaczyłem schody. Zlazłem dwa piętra i zmierzałem do wyjścia. Kiedy byłem tuż przed szklanymi drzwiami zobaczyłem profesora z psychiatryka i szefa strażników z bukietem w łapie. Nie zdążyłem uciec bo profesor mnie dostrzegł. Swoim barytonem zahuczał mi w twarz pytanie dokąd idę . Odpaliłem, że idę do jego szpitala bo tam jest moje miejsce. Odpowiedział, że to już wykluczone i że niema takiej potrzeby. Poprosił byśmy usiedli. Szef strażników z przymilnym uśmiechem wsadził mi w rękę bukiet czerwonych róż. Profesor powiedział, że to było nieporozumienie za które on mnie przeprasza. Do szpitala psychiatrycznego też już nie wrócę bo on wystawił mi już opinię, że nie byłem w pełni władz umysłowych kiedy udusiłem tego hurtownika. Jeszcze się tylko upewnił, że nie mam pretensji do nikogo i tak szybko jak się pojawili tak szybko zniknęli. A więc byłem wolny. Wyszedłem na ulicę i szedłem w stronę stacji PKP. Ludzie ustępowali mi z drogi a w ich twarzach było przerażenie. W oknie jednego sklepu było lustro. Nie poznałem się. Głowę miałem obandażowaną, jedno oko z sińcem na pół twarzy, szwy na górnej wardze i na całym łuku brwiowym lewego oka. Rozwinąłem bandaż. Lewe ucho było chyba całe przyszyte a na głowie była kilkunastocentymetrowa szrama, cała w jednym strupie. Po drugiej stronie ulicy zobaczyłem ciucholand. Wszedłem, założyłem jakieś dżinsy i koszulkę z krótkim rękawem. Zamiast szpitalnych kapci miałem teraz na nogach znoszone pepegi. Przeszedłem obok kasy jak gdyby nigdy nic i znowuż byłem na ulicy. Tylko za cholerę nie mogłem sobie przypomnieć gdzie miałem iść. Ostatecznie wylądowałem w cichym przytułku parafialnym. Nikt mnie tu nie szuka a może w ogóle już nikt mnie nie szuka. Chyba naprawdę jestem wolny.