Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Piotr Rowicki

Użytkownicy
  • Postów

    56
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Piotr Rowicki

  1. Drugiego września w szkole pojawiła się siostra Miłosława, zakonnica mająca uczyć religii. Była to potężnie zbudowaną kobieta, która bardzo lubiła dzieci. Uwielbiała je szczypać w policzki i wykręcać im uszy. Szczególnie to drugie zajęcie wydawało jej się pasjonujące i Bogu miłe. Siostra o przedmiocie swego nauczania nie wiedziała zbyt wiele. Nie znała się na tych wszystkich metodykach, pedagogikach, nie potrafiła pisać konspektów, wiedziała jedno: „Bóg jest miłością”. Jeśli ktoś w to nie wierzył, albo co gorsze, mimo zapewnień, miał jeszcze jakieś wątpliwości, pytania, mógł być pewien, że jego policzki i uszy będą czerwone. Eryk już na pierwszym spotkaniu popełnił nieodwracalną gafę. Powiedział coś, tak strasznego, że siostra nie wiedziała jak zareagować. Zabrakło jej słów. Miała ochotę jawnie wystąpić przeciwko piątemu przykazaniu. Mówiąc: „Jak możesz ty mały glucie mówić, że Boga nie ma, nie wiesz, że Bóg jest miłością?” – Chciała zacisnąć palce na Erykowej szyi.– Powstrzymała się w ostatniej chwili. Czuła jak jej niemałe ciało oblewa zimny pot. Drżącym głosem zapytała. -Co ty powiedziałeś? -Boga nie ma. – Eryk uśmiechnął się jakby oznajmiał dobrą nowinę. -Dzieci! – siostra krzyknęła tak, że szyby w oknach zadrżały. – Wszyscy wkładają sobie palce w uszy, nie słuchajcie tego! Eryk również próbował zatkać sobie uszy, ale siostra go powstrzymała. -Ty nie, ty mi tu zaraz, jak na świętej spowiedzi wszystko opowiesz. Kto ci to powiedział? -Że Boga nie ma? -Tak. Może sam to wymyśliłeś? -I tak i nie. -Jezu Chryste, powstrzymaj mnie w swej łaskawości, żebym nie uszkodziła tego nieszczęśnika. Kto? -No więc to było tak. Kiedyś myślałem, że Bóg jest. To znaczy, nie to, że go widziałem, albo coś takiego. Słyszałem, że jest i ja wierzyłem. Powiedziano mi, że jest niewidzialny i dlatego go nie widać. W porządku. Bóg niewidzialny nawet mi odpowiadał. Bo niech siostra pomyśli, co by to było jak Bóg był widzialny. Wychodzimy na dwór i chcemy zrobić coś brzydkiego, albo powiedzmy zwykłe siusiu na powietrzu. Spoglądamy w górę, a tam Bóg. Albo ktoś nas zdenerwuje i chcemy go kopnąć, alby dajmy na to splunąć mu w twarz i znów zerkamy w górę. Mówię siostrze takie życie byłoby do niczego. -Kto ci powiedział, że Boga nie ma, pytam po raz ostatni! -Najpierw to mi powiedziała mama. Jak tatę przejechał pociąg to musiała jechać na tory, żeby go poznać, bo koledzy z pracy nie chcieli. To znaczy, oni się domyślali, że to on, mógł się tam zdrzemnąć, ale rozpoznać musiał, ktoś z rodziny. No i jak mama wróciła to wtedy powiedziała. -Co? -No właśnie to. Boga nie ma. -Dzieci, dzieci możecie już słuchać. Eryk od dzisiaj będzie na wszystkich katechezach klęczał w rogu z uniesionymi rękami i rozmyślał o Bogu. Aż uwierzy. A my przechodzimy do tematu naszych dzisiejszych rozważań. Bóg jest miłością. -Proszę siostry – Eryk podniósł dwa palce i czekał aż otrzyma pozwolenia na zadanie pytania. -No słucham, co nie wiesz do którego masz iść kąta? -To też. Ale może prościej by było jakby siostra mi powiedziała skąd siostra wie, że Bóg jest. -Dostaniesz pod kolana grochu, wtedy Bóg szybciej do ciebie przyjdzie. Cała klasa ryknęła śmiechem. Siostra z podręcznej torby wyciągnęła woreczek z grochem i wręczyła go Erykowi mówiąc. -Masz szczęście, że Bóg jest miłosierny i cierpliwy, w innym przypadku już dawno byś się smażył w piekle. Siostra dalej prowadziła katechezę, jednak klęczący w kącie chłopiec, nie dawał jej spokoju. Był jak mały, kudłaty, wyrzut sumienia, który chciałoby się jednym cięciem zlikwidować. -Dobry Bóg stworzył niebo i ziemię, słońce, chmury, drzewa, zwierzęta i ludzi. -A Eryka? – zapytała jedna z dziewczynek i natychmiast tego pożałowała. Jej ucho znalazło się w przepastnej dłoni siostry. -Co ja mówiłam? Jak chcecie zapytać podnosicie dwa palce, jak powiem, że można, wtedy pytacie. Jak jeszcze raz odezwiesz się bez mojej zgody, uklękniesz w drugim kącie. O co pytałaś? Dziewczynka ocierała łzy i chlipiąc wyłkała. -Czy Bóg stworzył Eryka? -A skąd ci przyszło to do głowy. Myślisz, że Bóg jest głupi? Bóg stwarza tylko dobrych ludzi. Jak to sobie wyobrażasz, że dobry Bóg może stwarzać złych ludzi? Ktoś, kto bluźni przeciw Bogu, kto nie wierzy w jego istnienie, to pomiot diabelski. Powtórzcie na głos. Eryk to pomiot diabelski. -Eryk to pomiot diabelski. Tym razem dziewczynka z końca podniosła rękę. -Co tam znowu? – siostra aż tupnęła nogą. -Co to jest pomiot? -Czy wy nie macie większych problemów. Czy nie wystarczy wam fakt, że Bóg, który jest miłością stworzył niebo i ziemię? A właśnie, cisza, Eryku a ty jak uważasz, jeśli Boga nie ma, to kto w takim razie stworzył wszystko? -Nikt. -Jak to nikt? -Samo się stworzyło. Powstało z siebie. Drzewa z drzew. Ptaki z ptaków. Ludzie z ludzi. -Głupstwa opowiadasz. A skąd się wzięło pierwsze drzewo, pierwszy ptak, pierwszy człowiek? -Zawsze ktoś musi być pierwszy. Siostra Miłosława usiadła za biurkiem i patrząc prosto w oczy Erykowi powiedziała. -Eryk Kowalik. Jeszcze dziś powiem pani dyrektor, że masz zły wpływ na dzieci i nie powinieneś chodzić do szkoły. Tak będzie lepiej i dla niej i dla ciebie. Koniec na dzisiaj. Zastanówcie się i przemyślcie sobie w domu – dlaczego uważacie, że Bóg jest miłością? A ty Eryku chodź ze mną. Nie udało się siostrze Miłosławie przekonać pani dyrektor, że szkoła zyska pozbywając się Eryka. Nawet z katechezy nie mógł być zwolniony. Nie było nikogo, kto w tym czasie mógłby się nim zająć. Siostra naburmuszona wypchnęła Eryka z gabinetu, gdy byli na korytarzu szepnęła mu do ucha. -Jeszcze będziesz „godzinki” śpiewał, ty pomiocie diabelski. Babka Matylda nie ruszając się z miejsca była wszędzie. Tak się przynajmniej zdawało Erykowi. Wiedziała o wszystkich jego psotach i przewinieniach zanim jeszcze się wydarzyły. Pod tym względem przypominała Boga, na pewno nie Matkę Boską, której kilkanaście obrazów znajdowało się nad łóżkiem babki. Nie miała nic z madonny, ani dobrotliwego spojrzenia, ani łagodnych rysów. Nawet głos miała niski, jak stary pijak. Tym basem, połączonym z metalicznym jazgotem dzwonka w kształcie anioła, co rano budziła Eryka, do modlitwy. Odstawiała Serafinka na kredens (tak pieszczotliwie nazwała aniołka) siadała na stołku, podtrzymując się sękatą laską i słuchała. Każdą pomyłkę zapamiętywała sobie stuknięciem. I chociaż Eryk znał pacierz, to mylił się coraz bardziej. Nie przez złośliwość, nawet, to działo się bez jego woli. Czuł, że każdy jego ruch i gest jest obserwowany, każde słowo wnikliwie słuchane. I mówił, zamiast „błogosławionaś między niewiastami” – „błogosławiona między nami”, zamiast „błogosławiony owoc żywota twojego” – „błogosławionyś owoc żywota twego”. Kolana drżały mu na samą myśl o stuknięciach, które już usłyszał a przed nim było jeszcze najgorsze - „Wierzę w Boga”, w którym średnio mylił się dwadzieścia razy. Babka odmawiała swoje modlitwy wykonując jednocześnie karę. Łączyła przyjemne z pożytecznym. Podnosiła laskę i uderzała w siedzenie ciągle klęczącego Eryka, szepcząc – „i odpuść nam nasze winy jako i my odpuszczamy naszym winowajcom”. Pewnego razu Eryk ukrył się za łóżkiem. Ukrył się bez jakiegoś obmyślonego powodu. Ot tak dla ukrycia się samego. Obserwowanie innych w chwilach, gdy myślą, że nikt ich nie widzi było czymś przyprawiającym o dreszcz emocji. To w takich chwilach zacne matrony puszczają głośne bąki, ostentacyjnie wkładają sobie palce do nosa i zagłębiają się w nim, jakby naprawdę zamierzały coś tam odnaleźć. Eryk nie mógł wyobrazić sobie, co w takiej chwili będzie robić babka Matylda. Schował się i czekał. Przez dłuższy czas nic się nie działo. A właściwie działo się wszystko, to co zwykle. Babka robiła na drutach, chrząkała, podchodziła do okna, siadała, znów chwytała za druty. Kiedy znudzony, już, już miał wyjść, wtedy stało się. Babka podeszła do ściany. Do tej samej ściany na której dumnie prężyła się kolekcja madonn, od licheńskiej i gietrzwałdzkiej, po skrzyńską i świętolipską. Eryk leżący za łóżkiem dostrzegł dwie dłonie dotykające jaśniejącego w centrum oblicza jasnogórskiej panienki. Dłonie zdjęły obraz i za chwilę go powiesiły. Zamiast smutnego oblicza pani częstochowskiej, pojawiło się wesołe lico nieznanego pana. Sumiaste wąsy dyndały wzdłuż policzków, tułów pana pokrywał wojskowy mundur. Nie mógł to być ani Jezus, ani żaden święty. A jednak babka Matylda uklękła i zaczęła się modlić. Szeptała coś, wzdychając od czasu do czasu – Mój Boże! - Czyżby sam Bóg tak miał wyglądać? Kilka dni później Eryk miał otrzymać lanie, w dodatku przy jednej z sąsiadek, która była takich widowisk zagorzałym zwolennikiem. -Kładź się, czy trzeba wystosować do szanownego pana zaproszenie? – babka Matylda podwinęła rękawy. Eryk wskoczył na łóżko i w jednej chwili przekręcił obraz. Wykorzystał chwilę zaskoczenia i rzucił się w stronę drzwi. Gdy był już bezpieczny, uchylił je i powiedział. -A babcia, jak nikogo nie ma to się modli do wąsala. Wieczorem podczas odbywania zaległej kary ( podwojonej za ucieczkę) Eryk usłyszał historie wąsala. To było najmilej spędzone lanie, jakie przeżył. Wąsal był mężem babki Matyldy. Nazywał się Teofil Nagrabski i był partyzantem. Nie takim zwyczajnym chłopcem z lasu, ale partyzantem co się zowie. Nie poddał się nawet wówczas, gdy powszechnie ogłoszono wielkie zwycięstwo. Został na posterunku. Z biało-czerwoną opaską, z zapasem żywności uzupełnianym pod osłoną nocy, w rodzinnym domu. Gdy skończyła mu się amunicja postanowił kontynuować walkę w zmienionej formie, moralnej. Ludzie mieli go za wariata i po jakimś czasie przestali się nim całkiem przejmować. Dziadek Teofil kategorycznie odmawiał powrotu do domu, twierdząc, że obowiązkiem mężczyzny, jest walka, nawet jeśli wróg stchórzy, odejdzie, zostanie pokonany. Prawdziwy mężczyzna czeka, wiedząc, że w każdej chwili może nadejść nowy przeciwnik, trzeba być zawczasu okopanym, gotowym i czujnym. Na nic się zdały prowokacje bezpieki, próby przeczesywania okolicznych lasów przez połączone siły MO i SB. Jednoosobowy oddział Teofila Nagrabskiego wciąż działał. Dopiero zimą sześćdziesiątego siódmego odnaleziono jego ciało. Zastygłe na lufie karabinu palce, nie dały się oderwać. Pochowano go na siedzący, z bronią. Babka zapakowała mu do partyzanckiego wora kawałek tłustego boczku, chleb i butelkę bimbru. Kto wie, czy Teoś, w niebie, nie będzie próbował się okopać – powiedziała kończąc drugą „czterdziestkę”. Opowieść o partyzanckich wyczynach dziadka Teofila Nagrabskiego miała też inną wersją, mniej patriotyczną. Według niektórych Teoś Nagrabski darł koty z Matyldą od pierwszego dnia, gdy katolicki ksiądz związał ich ślubną przysięgą na wieki. Eryk nie rozumiał o co chodziło z tym darciem kotów, w każdym bądź razie chodziło o to, że trudny charakter babki, tak wpłynął na dziadka, że ten wolał zostać partyzantem, chociaż wówczas Niemcy siedzieli jeszcze w swoim kraju i przez głowę im nie przeszło, żeby napadać na innych. Prawdziwa wojna stała się dla dziadka pretekstem, namaściła go w oczach babki, a przed wszystkim sąsiadów, którzy do tej pory nie mogli zrozumieć sensu wojny partyzanckiej. I babka miała lżej, bo już nie czerwieniła się mówiąc, że „jej stary w lesie”. Teraz mogła te słowa wypowiadać z dumą, mieć męża w lesie to było coś. To była nobilitacja i powód do noszenia głowy wysoko. Babce to zostało na zawsze. Nawet wówczas, gdy po wojnie na partyzantów zaczęto mówić – leśni bandyci. Nawet gdy urządzali przeciw nim obławy, kiedy na drzewach i płotach pojawiały się ogłoszenia z podobiznami. Fotografia dziadka również któregoś dnia zawisła na drzewie, ale nie na długo. Rozpadał się deszcz i wszystko się rozmyło – babka dostrzegła w tym palec Boży i powiedziała, że chociaż czas teraz diabła, to jest jeszcze Bóg na niebie.
  2. Profesor siedział za mahoniowym biurkiem, na którego środku stała butelka z płynem w kolorze herbacianym. Troska, z jaką patrzył na butelkę, pogłębiła tylko bruzdy na jego czole, dodając mu jednocześnie uroku. Za siwą, elegancko przystrzyżoną brodą, którą podpierał dłonią, chronił ściśnięte usta, od czasu do czasu patrzył z nadzieją w rozbiegane oczy studentki z niedopiętym guzikiem białej koszuli. -Opakowanie owszem, owszem, ale w środku...pustka. Studentka spuściła głowę, poczerwieniała, profesor spostrzegł, że popełnił gafę. -Nie, ja nie o pani, ja o butelce, chodzi mi o whisky, a właśnie, czy pani mogłaby mi powiedzieć coś o roku 1934? -1934? -Tak. -No więc. Rok 1934. W Niemczech „Noc długich noży”. Krwawa czystka wobec kierownictwa SA. W Chinach komuniści rozpoczęli „Długi marsz”, naziści zamordowali kanclerza Austrii Dollfussa. Spojrzał na niedopięty guzik białej koszuli, wyjrzał za okno, jakby sprawdzając stan pogody i znów wrócił do rozpalonej z emocji twarzy studentki. -Przerwę pani, chodzi mi o rok 1934. Niech mi pani odpowie na jedno pytanie... Z oczu profesora wyzierało zniechęcenie i beznadzieja. -Dlaczego ten rok był taki fatalny? -Fatalny? No więc mówię naziści zamordowali kanclerza, długi marsz Mao. -Nie, nie, nie. Poczerwieniał. Wstał gwałtownie i wyciągając spod biurka dwie szklanki nalał do nich whisky. -Rok był fatalny. Najpierw krótka zima, potem mokra, dżdżysta wiosna, a lato, ech szkoda gadać. Proszę, niech pani tego spróbuje. Studentka nie zastanawiając się przechyliła swoją szklankę. No i co? Czy teraz rozumie pani... Spojrzał w nieco spokojniejsze oczy dziewczyny. -Nie całkiem. -Nie całkiem? Czy nie czuje pani tego roku? Przecież ta whisky jest przesiąknięta tym fatalnym trzydziestym czwartym. Jest ohydna. Nie zauważyła pani, który to rocznik? Właśnie trzydziesty czwarty. Siedemdziesięcioletnia whisky a smakuje jak tygodniowy bimber. Nie zdała pani. Dwója. Jako przyszły historyk powinna pani zwracać uwagę na daty...aha jeszcze jedno może pani zapiąć ten guzik ja też mam siedemdziesiąt lat. Profesor zwyczajny, Jan Wysoczyński, specjalista od historii dwudziestolecia międzywojennego, niestrudzony badacz przeszłości, niezastąpiony erudyta, pedagog zwyczajnie kłamał. Mimo siedemdziesięciu lat (skończonych przed kilkoma tygodniami) rozpięte guziki pięknych studentek interesowały go nie mniej niż naziści i maoiści. Interesowały go bardziej, ale wobec tego, co miało się wydarzyć w najbliższą sobotę traciły swoje znaczenie. Studenci zaliczali go do elitarnego grona profesorów, których pamięta się jeszcze długo po egzaminach, i to niezależnie od uzyskanej oceny. „Ekscentryk i dziwak” - mawiali ci, których indeksy wyleciały przez okno. „Człowiek renesansu, równiacha, swojak” – mówili inni. Któregoś razu, student I roku podczas sesji egzaminacyjnej wdał się w spór na temat Piłsudskiego. Wyszedł, a raczej wytoczył się po pięciu godzinach, prowadzony przez równie nietrzeźwego profesora, wykrzykując: „Niech żyje Marszałek! Niech żyje nasz wódz!” A potem jeszcze: „Na Kowno!” i „Bij Bolszewika!”. Opowieści o profesorze i jego niekonwencjonalnym zachowaniu wrosły w mury szacownej uczelni, stając się jej nieodzowną częścią. Z czasem obrosły legendami, a sam „profesor Jaś”, (jak mówiono o nim pieszczotliwie) stał się legendą chodzącą, żywą i namacalną, uniwersytecką gwiazdą pierwszej wielkości. Przy czym gwiazdorstwo dotyczyło tylko kontaktów ze studentami. Dla nich był kimś, oryginałem, niemal idolem. Z drugiej strony kadra naukowa traktowała profesora z przymrużeniem oka, trochę jak niegroźnego wariata. Dokonania naukowe, publikacje, zauważano, ale się nad nimi nie rozczulano. Dla kolegów, a przede wszystkim dziekana i Jego Magnificencji Wysoczński był nieobliczalny. Przede wszystkim przez nie. Kobiety. Profesor miał w swoim życiu dużo szczęścia. Gdy zaczynał pracę, można było swobodnie uszczypnąć sekretarkę, bez narażania się na zarzut molestowania. Nie znano jeszcze tego słowa. Nikt na to nie zwracał uwagi, no, bo jakie to miało znaczenie, że młody asystent, zaczynający pracę naukową wymierza soczystego klapsa starszej o kilka lat sekretarce. Może tylko takie, że ją zabolało, a tak naprawdę była zadowolona. Czuła, że mu się podoba. Miała rację. Romans z Bożenką, był librettem do całej opery, której tytuł mógłby brzmieć: „Przygody miłosne Jasia W”. Bożenka była mężatką, on w trakcie pierwszego rozwodu. Pokochali się miłością, czystą i prawdziwą, lecz krótką. Mąż sekretarki, okazał się wrednym typem, z pod ciemnej gwiazdy, który nie zna się na tych sprawach. Bożenka wyjechała z mężem do innego miasta, a biedny Jaś znalazł pocieszenie w ramionach koleżanki od Nauk Pomocniczych Historii. Koleżanka miała na imię Hania i była zwyczajnie brzydka. Chuda, o niezdrowej cerze i małych piersiach. Do tego ciągle mówiła, nawet w łóżku. Między kolejnymi przyjaciółkami, pojawiały się kolejne żony. Już wówczas zwykł mawiać, że nie miesza pracy z domem. Praca to praca, a dom to dom. Każde z tych miejsc, miało swoje prawa i swoje obowiązki. Najważniejsze żeby potrafić się w tym wszystkim odnaleźć. Zaspokoić kobiety z pracy i te z domu, a w dodatku ciągle się rozwijać, przeć do przodu, awansować. Kobiety mogły w karierze naukowej zaszkodzić, ale mogły pomóc, trzeba było wiedzieć, z kim rozmawiać, kogo zaprosić na kolację, a z kim iść do łóżka. Doktorat u profesor Danuty Trzcinieckiej pisali wspólnie, w jej wielkim łożu z baldachimem. Ileż nieprzespanych nocy ich to kosztowało, ile godzin spędzonych na gorących dyskusjach i nie tylko. Potem habilitacja u Mariańskiej. Było ciężko, ale dotarli się. I tak dalej i tak dalej. Można by mnożyć kolejne historie, ale nie warto. Profesor Wysoczyński postanowił napisać autobiografię. Rozpowiadał o tym na wszystkie strony, budząc strach wśród niemałej ilości kobiet. Całkiem nie potrzebnie, przecież profesor Jaś, jest dżentelmenem. W każdym calu. Ma już nawet tytuł dla swoich wspomnień. „Kolekcjoner”. Doskonale oddający przewidywaną treść. Życie profesora to ciągłe, maniakalne łowy. Poszukiwania bez końca. Poszukiwania unikalnych przedmiotów, których nikt nie ma. Gromadzenie i katalogowanie. Na półkach i szufladach, według nazwisk, urody, inteligencji, według charakteru, smaku i zapachu. Z każdym dniem, wciąż nowe obiekty, nowe twarze, biusty i nosy. Potrafił dostrzec, coś, czego szukał w tłumie, jakiś nadzwyczajny rys twarzy, czasem widoczną niedoskonałość, którą potrzebował do zbiorów. Na przykład Aneta, którą poznał na początku lat osiemdziesiątych. Ruda studentka, z haczykowatym nosem i piegami. Całkiem niezwykła. Niepodobna do tych wszystkich damulek z żurnali. Dostrzegł w niej niezwykłość. Śmiech. Śmiała się, jak żadna inna. Za ten śmiech mógł pójść za nią na koniec świata. Nie poszedł, bo dostrzegł na spacerze zęby. Zęby, których właścicielkę spotykał wyprowadzając psa. Któregoś razu odezwała się. Zobaczył je. Zęby unikalnej wartości, jakich nie potrafiłby zrobić nikt poza Bogiem. Boskie kły. Przez chwilę żałował, że nie został dentystą. Z jaką rozkoszą mógłby bezkarnie ich dotykać, obejmować je, głaskać, niczym najdroższy skarb. Kolekcjoner potrafi być bezwzględny. Gdy znajdzie nowy unikat, żeby zrobić dla niego miejsce, stary potrafi zniszczyć, wyrzucić na śmieci. Czasem powodowało to drobne kłopoty. Dorota, bibliotekarka, u której odnalazł pra uszy, posunęła się do szantażu. Uszy zeszły na plan drugi, wobec groźby podpalenia się ich właścicielki, w akcie desperacji spaleniu ulec miała cała biblioteka. W takich sytuacjach profesor wybuchał. Nigdy nie pozwalał, żeby ktoś decydował, za niego. Robił się czerwony i zaczynał przemawiać jak nie przystało na dżentelmena. (za którego się cały czas uważał). Sypał najohydniejszymi przekleństwami, groził i krzyczał. Zazwyczaj pomagało. Kobiety bały się go, w końcu czym jest eksponat wobec swego właściciela. Przedmiotem. I nie powinien o tym zapominać, tak łatwo można się stłuc. W sobotę lało od samego rana. Jakby tam na górze, ktoś złośliwy brał prysznic i zapomniał zakręcić wodę. Profesor był w cudownym nastroju. Do śniadania, ulubiona whisky, ulubiony dwudziesty drugi rocznik, lekka kawa i poczuł, że jest młodym greckim herosem, który jeśli zechce może przebiec maraton bez zadyszki. -Ojciec, co wy, z tym hotelem wymyślacie – mało wam miejsca w domu, świntuchy! – Anna, najstarsza córka z pierwszego małżeństwa, otyła i rubaszna dziewczyna lubiła żartować. Nadawali z ojcem na tych samych falach. Porozumiewali się gestami i półsłowami, teraz wystarczyło jej za odpowiedź rubaszne mrugnięcie oka. -Znając ciebie, nie doczekałeś do ślubu... -Córuś! -Ojczuś! Jestem po prostu ciekawa. -To wsadź nos do kawa. -Wcale się nie rymuje. -Wiesz, że nie mam przed tobą żadnych tajemnic, nawet takich. Owszem wytrzymałem do ślubu. A wiesz dlaczego? -No nie ma pojęcia. -Bo chcę zobaczyć jak to jest. Mieć żonę pierwszy raz, dopiero po ślubie. -A co nie wiesz? -Niestety do tej pory mi się nie udawało. Mimo najszczerszych chęci. Z Zosią, twoją mamą, to zaraz, no tak. Na pierwszej randce, jak to się mówi. Lato było, jakoś tak, nie krępująco, coś piliśmy, tańce i tak dalej. Potem z Marysią, też się nie udało, ale przysięgam, to nie moja wina, nalegała, a co może biedny mężczyzna, kiedy kobieta chce. -Stary świntuch. -Tylko nie stary. Wypraszam sobie, tylko nie stary. Dokończę ci. Z Jadzią myślałem wytrzymam. Taka była pobożna, wręcz bogobojna. Ciągle o grzechu coś mówiła. I wiesz, gdzie zgrzeszyła? W Częstochowie, na wycieczce, na dodatek żadnych wyrzutów sumienia, żadnych! -Oho dzwonek. Pewnie panna Natalia? Wszystko załatwiała Natalia. Lokal. Cygańską kapelę. Gości a nawet hotel. To ostatnie było ślubnym prezentem dla Jasia. Najdroższy hotel w mieście. Apartament prezydencki, chociaż żaden prezydent w nim jeszcze nie mieszkał. Dwudziestotrzyletnia blondynka, o wyzywającej urodzie, pełna wigoru, entuzjazmu i uśmiechu. Od najmłodszych lat wyobrażała sobie jak większość dziewczynek swój ślub, widziała przystojnego bruneta, mężczyznę obdarzonego siłą mięśni i charakteru. Takiego jak Jaś, czterdzieści lat wcześniej, gdyby nie gnuśniał w tych swoich książkach, zakurzonych archiwach i bibliotekach, gdyby regularnie ćwiczył i chodził na solarium. Nie musiał długo ją prosić o rękę, wystarczyło, że szepnął jej na ucho jedno słowo. Krótkie, zaledwie trzyliterowe. D jak Dorota. O jak Olga. M jak Monika. DOM. Ktoś mógł pomyśleć, że ją kupił. Mógłby, gdyby wiedział. Transakcja została przeprowadzona w pełnej dyskrecji. Profesor nie chciał psuć humoru dzieciom. Jakby to wyglądało, takie święto, a one naburmuszone, złe. To nie fair wobec nich. Postanowił, że powie im trochę później. Za jakiś czas, jak wszyscy ochłoną. Dom, właściwie willa położona na obrzeżach miasta, w eleganckiej dzielnicy należał do rodziny Wysoczyńskich od lat, był utrzymany w doskonałym stanie i nie trudno było się domyśleć, że wart był majątek. Dokładnie tyle, ile jedno „tak”, Natalii. Natalia miała być ukoronowaniem kolekcji. Diademem, którego blask przyćmiłby wszystkie dotychczasowe eksponaty. Figura modelki, uroda z gatunku zjawiskowych, wszystko co kobieta powinna mieć w najlepszym gatunku u niej było o trzy klasy lepsze. Wśród tych cudów, były one. To właśnie one sprawiły, że profesor zdecydował się zapisać dom. Czymże był ten budynek, jeśli nie zwykłą kupa gruzu, połączonego zaprawą, cementem. Zbiorowiskiem okien, drzwi, klamek i podłóg. Kawałkiem powietrza zamkniętego między ścianami. A one były zjawiskiem, stworzeniem w samym sobie. Jak bliźniaczki udekorowane w identyczne buciki, rajstopki poruszały się płynąc. Nogi Natalii miały dar przekonywania, potrafiły mówić lepiej i mądrzej niż ich właścicielka, potrafiły jeszcze więcej, ale to wymagało poświęceń. Dom przy ulicy Słowackiego stał się ich ofiarą. Uroczystość zaślubin przebiegała spokojnie, znanym, utartym szlakiem dla takich wydarzeń. Młodzi zabawiali gości, zapraszając do suto zastawionego stołu, do wódeczki i do tańców. Spoceni cygańscy grajkowie, nie dawali odpocząć, ani sobie, ani bawiącym się. Od czasu do czasu wzmacniali się szklaneczką i grali z jeszcze większą werwą, aż mi się trzęsły czarne, gęste grzywy. Profesor nie pił. Chciał być trzeźwy. Może dlatego wieczór trochę mu się dłużył, a może tylko tak mu się wydawało. Natalia była wszędzie. Roześmiana, od ucha do ucha bawiła się jak nastolatka. Obserwował ją ukradkiem, gdy ktoś nagłym szarpnięciem porywał ją na parkiet, z błogością myślał, że już za kilka godzin będzie tylko jego. Nikt nie będzie mógł na nią spojrzeć, nie mówiąc o dotykaniu. Po południu pojechał do hotelu, żeby jeszcze raz obejrzeć apartament. Przypomniał obsłudze o różach, szampanie i whisky. Natalia od kilku godzin siedziała u fryzjerki, miał czas by się przygotować. Jak zwykle przed pierwszym pójściem do łóżka wyobraźnia pracowała z potrójną mocą. Próbował przestać, ale obrazy same się pojawiały. Natalia zdejmująca sukienkę. Natalia rozpuszczająca włosy i prosząca o odpięcie łańcuszka. Potem szum wody pod prysznicem i przeżycie największe. Wejście. On z cygarem i szklaneczką w łóżku, ona rozpina jedwabny szlafrok i staje przed nim w bieliźnie. Sam wybrał w katalogu odpowiedni model. W tej dziedzinie nie lubił niespodzianek. Musiała być czerwona, z wstawkami koronkowymi i pasem do pończoch. -Jasieńku, dlaczego się nie bawisz? – Natalia z wypiekami na twarzy podeszła z wyciągniętą ręką. Pocałował ją w policzek, delikatnie, jak dziecko. -Lubię patrzeć. Obserwować jak jesteś szczęśliwa. -Chodź trochę poskaczesz, nie masz przecież jeszcze osiemdziesiątki. -Muszę oszczędzać energię na wieczór. Przekonasz się, że naprawdę nie mam osiemdziesiątki. -Ach ty mój tygrysku, ty ciągle o jednym. Pewnie nie możesz się doczekać... -A ty? -Ja też. To co może im uciekniemy, sami się pobawią. Weźmiemy taksówkę i za godzinkę wrócimy nikt nie zauważy. -Doskonały pomysł. Jesteś genialna, moja myszko. Niech nas szukają. Rozparł się wygodnie. Pogładził dłonią materiał poduszki. Była idealnie gładka. Zresztą tego wieczoru wszystko zdawało się być bliskie ideału. Nawet pogoda. Przestało padać, zza uchylonego okna zaglądały gwiazdy, trochę z zazdrości, trochę z ciekawości. Szum wody w łazience był jak najdroższa sercu muzyka, aria oczekiwania, preludium spełnienia. Wyobrażał sobie, że jest jedną z tych kropli, które teraz radośnie pływają po jej ciele. Był mydłem, gładzącym jej skórę. Szamponem. Czymkolwiek byle wreszcie być przy niej, w niej, na niej. Nagle metaliczny dźwięk odkładanego prysznica obwieścił koniec. Wyszła. W poświacie nocnej lampki, w nikłym świetle księżyca zastukały obcasy. Profesor poczuł, że krew uderza mu do głowy szeroką, potężną falą. Przed oczami przebiegły mu zastępy czarnych mrówek, miliony, miliardy. Gdzieś w oddali majaczył czerwony punkt rajstop Natalii, skrywających jej boskie nogi. -Natal, Nat... – zacharczał i z nieludzkim skowytem upadł na dywan. Natalia nie patrząc na leżącego podeszła do szafki. Nalała sobie whisky. Zdecydowanym, ale spokojnym gestem wyciągnęła długiego papierosa. Zapaliła. -Za dużo wrażeń, staruszku. Pompka nie wytrzymała. Nawet sobie nie podymasz, głupi kutasie. Hej, żyjesz jeszcze? Myślisz, że zadzwonić po pogotowie? E, nic ci nie będzie. To tylko serce. Przecież ty nie miałeś serca, łajdaku. Natalia nachyliła się nad profesorem i przez chwilę nasłuchiwała. -Jeszcze dychasz? Już nie długo. Zażyłeś trochę viagry na pobudzenie. Jakieś dziesięć sztuk. No masz popij. Przechyliła butelkę i nie wyciągając z ust papierosa wlała aż pokazało się dno. Profesor po kilku początkowych skurczach przestał się poruszać. -Pamiętasz Basię. Pewnie, że nie pamiętasz. Była twoją studentką, dawno, dawno temu. Miała takie cudne warkoczyki. Całe życie na ciebie czekała, na list, ale ty nie miałeś czasu. Miałeś ważniejsze sprawy. Nie obchodziła ci jakaś tam głupiutka dziewczynka, która się w tobie zakochała. Nie wiedziałeś, że ludzie się zakochują? Wiem, tobie się to raczej nie zdarzało. Ty wyrywałeś kobiety jak jakieś roślinki. Myślałeś, że tak trzeba, że tak lubią. Wyrwać i rzucić, niech zdycha. Tak mi przykro tatusiu. Musiałam to zrobić, musiałam cię zabić. Mama byłaby szczęśliwa. Nawet nie wiesz jak cię znienawidziła. A ja, wiesz, ja chyba cię nawet lubię. Byłeś bardzo miłym, starszym panem. No i ten domek. Sympatyczny gest z twojej strony, Jasiu. Chyba muszę już iść, na pewno nas szukają. Oj, Jasiu, Jasiu, zgubiły cię kobiety.
  3. Oto prawdziwa historia mieszkańców bloku przy ulicy Wesołej 12. Codziennie o tej porze, z wyjątkiem sobót i niedziel, będziemy słuchać ich historii. Ale zanim usłyszymy ją dziś, chcę powiedzieć wam o czymś innym, co jest niesłychanie ważne dla każdej słuchającej nas pani domu: o niesamowitym, nowym mydle. Mydło Fe o zapachu morskim, leśnym i egzotycznym relaksuje po męczącym dniu, doskonale się pieni, myje i pielęgnuje skórę pozostawiając uczucie świeżości. Mydło Fe - bo życie może być czyste! Chruściele. Zajmują mieszkanie na samej górze. Jest ich od jakiegoś czasu troje. On, ona i ono. On, Zygmunt, były kierowca tira, wyrzucony z pracy przez zbyt wielki brzuch (nie mieścił się w kabinie) zajmuje się onym. Jeszcze nikt nie wie czy to chłopczyk czy dziewczynka. Chruściele nie są zbyt rozmowni. Zygmunt do onego zwraca się tymczasem bezosobowo. Kiedy ono nie chce jeść Zygmunt pyta retorycznie – Ilu trzeba żebyś się nawpierdalało, może sześciu? Żresz? Czasem kiedy ono nie chce usnąć, wydaje się, że zagadka płci, jest rozwiązana. Chruściel mówi do maleństwa – Śpisz czy nie, chuju? Kiedy wszyscy są przekonani, że Chruściele mają chłopca, Zygmunt krzyczy – Zamknij się mała kurwo! No i kto zgadnie chłopiec czy dziewczynka? Ona, Alicja Chruściel - Kalinowska, nauczycielka. Uczy niewiadomo czego. Jest wyjątkowo brzydka i ma tego świadomość. Nigdy nie patrzy ludziom w oczy. Wchodząc do domu wkłada sobie zatyczki woskowe, bo jak twierdzi nie może słuchać jazgotu. Całymi godzinami pisze konspekty, ponieważ chce zostać nauczycielem dyplomowanym. Konspekty dotyczą najnowszych trendów metodycznych w pedagogice wczesnoszkolnej i pochodzą od koleżanki, która rok wcześniej została nauczycielem dyplomowanym. Cały wkład Alicji Chruściel – Kalinowskiej w pedagogikę wczesnoszkolną, to napisanie w prawym, górnym rogu swojego imienia i nazwiska. Chruściele rzadko do siebie mówią. Ona czasami coś bąknie znad konspektów, on czasem powie w jej stronę jakieś brzydkie słowo. Wiele wskazuje na to, że ich dziecko też będzie małomówne. Babcia Grąbkowska. Kobieta samotna. Na widok ludzi dostaje ślinotoku. Mówi o wszystkim naraz, może dlatego uważana jest za osobę niespełna rozumu. A to nie prawda. Babcia Grąbkowska chce w krótkim czasie mijania się na schodach powiedzieć jak najwięcej. Ma dość gadania do szafy. Babcia Grąbkowską nie jest babcią. Była matką, ale jej syn się powiesił, chociaż wierzy, że został zamordowany. To lepsze, znacznie lepsze. Od kiedy Andrzejka nie ma, babcia patrzy na jego zdjęcia. Są wszędzie. Przysłoniły nawet święte obrazy. Ma je w łazience, na lustrze. Od dawna nie widziała swojej twarzy. Czasem myśli, że jej nie ma i zaczyna nasłuchiwać własnego oddechu. Zdyszewiakowie. Przezywają ich Zdyszewiacy dziwacy. Bezdzietne małżeństwo na emeryturze. Eugeniusz Zdyszewiak, major w stanie spoczynku. Grzeczny, ułożony, pierwszy się kłania, uchyla drzwi i kapelusza. Marianna – była pracowniczka poczty. Nikt nie słyszał jej głosu. Właściwie nic więcej o nich nie wiadomo, nie mają znajomych, nie urządzają imienin. Nie chodzą do kościoła ani na działkę. Co robią, za drzwiami z numerem 6? Mało kto wie, że pan Eugeniusz pracował w wywiadzie i że wiele się tam nauczył. Pewnego dnia przeszedł po wszystkich mieszkaniach z petycją o natychmiastową wymianę okien. Zaraz potem petycję wyrzucił do kosza. W mieszkaniach pozostały małe czarne przedmioty, przyklejone za łóżkiem, za szafą. Tego wieczora po raz pierwszy zamknął się w swoim pokoju na klucz. Pluskwy zaczęły nadawać. Pan Eugeniusz założył górną część od munduru galowego, dół pozostał bez zmian – slipy w łosie. O 23.24 usłyszał skrzypienie sprężyn, a potem zduszony głos, sąsiadki spod czwórki. Pan Eugeniusz spojrzał w dół – łoś zaczynał się unosić. Drzewieccy. Rodzina pełno wymiarowa. Matka, ojciec, syn i córka. Na pierwszy rzut oka, normalni, aż nudni. Jacek Drzewiecki pracownik masarni. O mięsie może godzinami. Właściwie tylko o mięsie. To jego żywioł. Gdy nie zje mięsa czuje się chory. Ilona Drzewiecka, pomoc dentystyczna. Ceni higienę, dlatego woli współżyć w pracy. Doktor Filipowicz ma świeży oddech i zawsze ładnie pachnie. Ilona Drzewiecka myśli, że tylko ona zdradza męża i w związku tym ma wyrzuty sumienia, których pozbywa się chodząc co tydzień do spowiedzi. Nie potrzebnie. Jacek Drzewiecki na nocnej zmianie pije kawę zagryzając słoninę, pokrojoną przez Izę. Iza przypomina Jackowi słoninę. Jest biała, miękka i tłusta, tylko pachnie inaczej, gorzej. Syn Drzewieckich, Marcin, ma różne hobby i zainteresowania. Wszystkie one sprowadzają się do jarania trawy. Lubi oglądać filmy i jarać trawę. Odwiedzać galerię sztuki współczesnej po ówczesnym najaraniu się trawy. Całować się z Mirką (wdmuchując jej do ust jaraną trawę). Lubi muzykę, koniecznie przyprawianą trawą, lubi długie spacery po dziwnych miejscach i rozmowy bez sensu, z tak samo ujaranymi. Córka, Natalia ma obecni trzech chłopaków. W łóżku nie widać jej siedemnastu lat. Zachowuje się jak czterdziestoletnia kurwa. Jest zmanierowana i znudzona. Przez pięć lat zakochała się pięćset razy, zastanawia się kiedy ten koszmar się skończy. Zamierza zakończyć edukację po liceum i wyjechać do Włocha. Tam za dawanie dupy, Polka może się podobno nieźle ustawić. Oto prawdziwa historia mieszkańców bloku przy ulicy Wesołej 12. Chociaż tak wiele ich dzieli, jest rzecz, która łączy – niesamowite mydło Fe. W jutrzejszym odcinku – babcia Grąbkowska nastawia zupę i idzie do piwnicy, gdzie łamie nogę. Wrząca woda zalewa płomień. Zaczyna ulatniać się gaz. Życie mieszkańców przy Wesołej 12 jest w niebezpieczeństwie. Bądźcie z nami, już jutro. I pamiętajcie o mydle Fe – tylko w dobrych sklepach.
  4. Nie miał Eryk w życiu szczęścia, no cóż, wielu jest ludzi, którzy tak o sobie mówi. On sam nigdy tego nie twierdził, odczuwał brak szczęścia na sobie, na własnej skórze. Największym nieszczęściem była babka Matylda. To ona wymyśliła dla Eryka imię. Upierała się, że nosił je pewien król, ale zapomniała który. Eryk jak tylko nauczył się czytać, zaczął go szukać. Na próżno. Jeśli nawet żył kiedyś, gdzieś taki król, to co z tego, skoro nikt nigdy o nim nie słyszał. Został na zawsze ze swym królewskim imieniem, co we wsi, gdzie pełno było Pietrków, Pawełków, Jasiów i Grzesiów nie było dobrze widziane. Ktoś, kto tak się nazywał był skazany, na samotność, na odtrącenie a w końcu na zdziwaczenie. Przez tą samą babkę, Eryk stracił ojca. Ojciec miał imię całkiem zwyczajne, Stanisław i był chłoporobotnikiem. Przez dwanaście godzin pracy na kolei był robotnikiem, potem przez trzydzieści sześć chłopem. Przez dwanaście godzin poganiał go zawiadowca Tadeusz Duda, a przez kolejne trzydzieści teściowa Matylda Nagrabska. Ojciec ciągle był niewyspany, czasem nie wiedział czy jest chłopem czy robotnikiem. Do teściowej mówił wtedy – Tak, tak panie zawiadowco, zrobi się. - Zdarzało mu się też do przełożonego Dudy, powiedzieć – Dobrze mamusiu. - Dochodziło do tego, że ojciec wychodząc z obory szukał zwrotnic. To musiało się tak skończyć. Któregoś wieczora ojciec będąc robotnikiem zdrzemnął się na chwilę. Śniło mu się, że jest chłopem i że kładzie się w stodole na sianie. Pech chciał, że maszynista pośpiesznego do Suwałk nie wiedział, że tory, którymi jedzie, śnią się ojcu jako stodoła z sianem. Kiedy pochowano ojca Eryk miał cztery lata. Babka postanowiła sprowadzić swoją siostrę, która samotnie mieszkała w dalekim mieście. Eryk na własne uszy słyszał jak mówiła do niej przez telefon – Przyjedź kochana, u nas teraz tyle miejsca. - No to przyjechała. Oprócz babci i jej siostry Aliny, (która jak się okazało całkiem samotna nie była, bo przyjechała z jamniczką Walą), w domu z Erykiem mieszkała matka i trzy siostry. Od czasu do czasu, a właściwie częściej przychodziły sąsiadki. Eryk czuł się osaczony, bał się tych wszystkich bab, jako o nich mówił po cichu i coraz częściej prosił matkę o cycka. O tym, że Eryk ciągle ssie wiedzieli tylko oboje. To była ich największa tajemnica. Ukrywali się z tym, jakby robili coś złego, jakby bali się, że ktoś może ich nakryć, przyłapać. Próby odstawienia Eryka kończyły się niepowodzeniem. Chłopiec bez matczynego mleka zapadał na jakąś dziwną chorobę, właściwie na wiele chorób. Dostawał gorączki, całe ciało pokrywały krosty, wymiotował. Wystarczyło, że przyłożył głowę do matczynej piersi, wystarczyło, że pociągnął kilka łyków, a natychmiast odzyskiwał zdrowie. Blade policzki, dostawały rumieńców, oczy z dawnym blaskiem patrzyły na świat, nic dziwnego, że matka, nie miała sił, żeby Erykowi odmawiać piersi – Ssij mój mały, ssij, na zdrowie – mówiła głaszcząc go po głowie. Eryk coraz rzadziej rozmawiał z matką. Od dnia, gdy prowadzona pod rękę przez wąsatego policjanta, poszła na tory, żeby rozpoznać ojca, w ogóle mówiła nie wiele, z każdym dniem, coraz bardziej pogrążając się w krawiectwie. Zamykała się w swoim pokoiku, za kuchnią i szyła. Przed oczami kładła sobie zegarek, po którym go rozpoznała – To Staśka - powiedziała do policjanta. Przez te wszystkie lata, które minęły, czas się dla niej zatrzymał. Ciągle była jedenasta dziewięć, dwadzieścia pięć sekund. Pośpieszny do Suwałk za dziesięć minut miał minąć Małkinię. Kiedy Eryk dowiedział się, że ma iść do szkoły bardzo się ucieszył. Cały sierpień opowiadał wszystkim o tym jak to będzie w szkole. Jak będzie miał kolegów, bardzo dużo kolegów, z którymi będzie grał w piłkę, chodził po drzewach i robił różne inne rzeczy, które zazwyczaj robią mali chłopcy. Zastanawiało go tylko, czy nauczyciel będzie panią czy panem. Nikt nie potrafił, a może nie chciał odpowiedzieć mu na to pytanie. – Nauczycielami są kobiety i mężczyźni, zależy jak ci się trafi – kłamała matka, która wiedziała, że w pierwszych klasach uczą wyłącznie kobiety. – To zrób tak, żeby mi się trafił pan – powiedział Eryk, wierząc ciągle, że jego matka może wszystko. Pierwszy września był dla Eryka najgorszym dniem w życiu. Początkowo był tak oszołomiony całym zamieszaniem, gwarem i krzykiem, że niczego nie zauważył. Dopiero po jakimś czasie, kiedy matki opuściły klasę, Eryk spojrzał w stronę biurka. Siedziała tam młoda pani w okularach i ciągle się uśmiechała. Pani Justyna mówiła coś o tym, że się bardzo cieszy, że jest szczęśliwa i w ogóle, że wszystkie dziewczynki też powinny się cieszyć i być szczęśliwe. Eryk zdrętwiał. Zaczął rozglądać się po klasie. W pewnym momencie zerwał się i z głośnym płaczem wybiegł z klasy w tłum czekających kobiet – Mamo, mamo – darł się jak opętany. Chciał coś powiedzieć, łzy stanęły mu w gardle, kiedy matka przytuliła go do piersi, odchylił jej bluzkę i zaczął ssać. Przez chwilę znów był szczęśliwy. Utrzymywana od lat tajemnica przestała nią być. Mówiono o niej w całej szkole, na ulicy, w sklepie. Eryk nie dość, że dostał się do klasy, w której były wyłącznie dziewczynki i którą uczyła pani, miał teraz jeszcze jeden problem. Od wczesnych godzin rannych, kiedy z przyginającym go do ziemi plecakiem wyruszał w stronę znienawidzonego budynku z napisem Szkoła Podstawowa im. Marii Konopnickiej, musiał wysłuchiwać nowego przezwiska – Eryk Cyc. Starał się, udawał, że nie słyszy biegnących tuż obok dzieciaków, że nie widzi ich ust cmokających, jak wyciągnięte z wody karpie. Pewnego razu jeden z prześladowców, nie mógł wytrzymać obojętności Eryka, złapał go i z całych sił krzyknął mu do ucha – Ty cycu! Eryk uderzył go tylko raz. Tamten upadł i leżał jakby nie żył. Z nosa ciekła mu krew. Wystraszone dzieciaki pobiegły z krzykiem – Eryk zabił Tomaszka, Eryk zabił Tomaszka. - Nie zabił go jednak całkiem, czego osobiście bardzo żałował. Tomaszek i reszta prześladowców omijała Eryka z daleka, traktując go jak śmierdzące powietrze. Zaraz po szkole Eryk dostawał się w doskonale naoliwione tryby kobiecej maszynerii. Siostry, poinstruowane przez babkę, znęcały się pojedynczo, każda na swoim odcinku. Pracami porządkowymi zarządzała Ewa. Najstarsza i najbrzydsza w rodzinie. Wyglądała jak miotła i tak się zachowywała. Na widok Eryka wyrzucała z siebie słowa – klucze. Odkurzacz, przedpokój, chodnik, kuchnia, podłoga, dywan. Nie musiała powtarzać dwa razy, jeszcze przez jakiś czas, póki przerastała brata o dwie głowy. Średnia z sióstr, Zuza pilnowała Eryka przy odrabianiu lekcji. Nie mówiła do niego inaczej jak – ty matole, ty skończony matole lub ty skończony, zidiociały matole. Miała zadatki na doskonałą nauczycielkę. Najmłodsza Natalia, była z trzech sióstr najładniejsza i doglądała czystości brata. Gdyby nie to, że z byle powodu latała na skargę do babki, Eryk mógłby ją trochę lubić. Tryb główny, babka Matylda, matka przełożona, alfa i omega domowego ogniska nie miewała chwil słabości. Nie nachodziły ją nigdy wyrzuty sumienia, nie wykazywała oznak litości, nie mówiąc o czułości. Jedną czułością, jaką od niej otrzymywał były „czterdziestki”. Kara kar. Stosowana za przestępstwa niepospolite, niezwyczajne. „Czterdziestka” wykonywana była na kuchennej ławce. Zawsze na goły tyłek, zawsze tą samą prawą ręką, z odmierzoną starannie siłą. Babka głosem monotonnym liczyła – raz, dwa, trzy, cztery aż do czterdziestu. To dzięki temu Eryk już w pierwszych dniach szkoły zachwycił wszystkich doskonałą znajomością matematyki. Był pewien, że czterdzieści jest liczbą ostatnią. Gdy dowiedział się, że jest czterdzieści jeden, czterdzieści dwa i jeszcze dużo więcej, pomyślał, że babka nie była taka całkiem zła. Po przyjeździe ciotki Aliny Eryk niespodziewanie zyskał sprzymierzeńca. Nowa ciotka, całkiem bezinteresownie zaczęła się za nim wstawiać. – Zostaw chłopaka, daj mu spokój – powtarzała. Eryk przyglądał się jej z rosnącą ciekawością. Na pierwszy rzut oka podobna do babki, a jednak zupełnie inna. Wszystkie kobiety mieszkające z Erykiem (oprócz matki) mówiły do niego w trybie rozkazującym. Nie próbowały go wysłuchiwać, z góry zakładając, że ktoś taki jak Eryk nic mądrego powiedzieć nie może. Ciotka Alina, patrzyła swymi wielkimi niebieskimi oczami, zadawała mu pytania i o dziwo czekała na odpowiedź. -Powiedz mi Eryku, dlaczego masz taką dziwną fryzurę? Fryzura Eryka była rzeczywiście dziwna, może dlatego, że fryzurą nie była. Od lat jego włosów nie tknęły nożyczki. -Muszę. -Dlaczego musisz? Chłopcy teraz noszą krótkie włosy. Latem jest chłodniej i wygodniej. -Muszę przykrywać ucho. -A co ci w ucho? -Nic. Ciotka Alina odsłoniła włosy i aż złapała się za swoją głowę. -Mój Boże, masz tylko pół. -To było tak. – Eryk nie był wylewny, czuł jednak, że ciotce musi tą historię opowiedzieć. – Babcia Matylda się strasznie śpieszyła. Radio grało, a w telewizji leciały wiadomości. Obcinała mi włosy i jednocześnie patrzyła jak w telewizji pokazują wojnę. To była wojna w Rumunii a może w Norwegii, nie pamiętam. W radiu też mówili o niej, więc musiała to być wojna nie byle jaka. No i babcia z tego wszystkiego obcięła mi ucho, a jak zacząłem płakać, to powiedziała, że powinienem się cieszyć, że mi głowy nie obcięła, ale ja myślę, że tymi nożyczkami to by nie dała rady. Co innego, jakby wzięła nóż z kuchni. Wtedy to tak, ale też nie jednym cięciem. Musiałaby się namęczyć. Mam twardą głowę. Jak byłem bardzo mały, to wypadłem z kołyski. Powinienem się zabić, ale się nie zabiłem. Ciociu? -Tak Eryku, dlaczego twój pies nazywa się Wala? -A dlaczego ty nazywasz się Eryk? -Bo był kiedyś taki król. Tak się nazywał. -No widzisz. A mój pies nazywa się na cześć pewnej kobiety. Nazywała się Walentyna Tiereszkowa. -Była królową? -Więcej. Ona poleciała w kosmos. -W kosmos? – Eryk przez dłuższą chwilę pozostał z otwartą buzią. -Dalej nie wiem dlaczego masz taką fryzurę, przecież można je trochę pocieniować, z tyłu obciąć. -A czym poleciała w ten kosmos? -Jak to czym rakietą. Musisz koniecznie pójść do fryzjera. -I została? -Co została? -No ta Walentyna... -Gdzie miała zostać? -W kosmosie. -A po co? Przecież tam nikogo nie ma? -Nie ma. To po co leciała? -Żeby sprawdzić. -Ja bym został – powiedział Eryk i wybiegł na dwór. W jego głowie kłębiło się od myśli. Po raz pierwszy od wielu lat pojawiła się nadzieja, szansa na ucieczkę. Spojrzał w zasłonięte chmurami niebo i westchnął – Żebym ja miał rakietę. Babce Matyldzie nie spodobało się zachowanie siostry. -Rozpuszczasz bachora, czy nie widzisz, że trzymamy, go krótko? Są jakieś reguły, jakieś zasady. Trzeba pamiętać o konsekwencji, w wychowaniu nie ma miejsca na pobłażliwość. Okazując dziecku pobłażliwość, pokazujesz swoją słabość. Chcesz żeby wyrósł z niego bandyta? Ciotka Alina nie przebierając w słowach powiedziała. -W dupie mam takie zasady. Dlaczego tylko Eryka tak traktujesz? -Och, moja droga, dziewczynki są już na tyle ułożone, że wystarczy im jedno słowo. Kiedy Eryk będzie na tyle rozsądny... -Ułożone, fuj, a co to hodowla psów? -Proszę cię, nie wtrącaj się w moje sprawy, jeśli ci się nie podoba, możesz wrócić. -A właśnie, że zostanę. -W takim razie, pozwól, że ja zajmę się Erykiem. -Jest inteligentniejszy niż ci się wydaje. Nie wytresujesz go, wspomnisz moje słowa – powiedziała ciotka Alina zdejmując okulary, co oznaczało, że dyskusję uważała za zakończoną. Eryk mimo gnębiących go przezywaczy, coraz częściej bywał postrzegany jako ktoś wyjątkowy. Kiedy dziewczynki zaczynały dukać pierwsze wyrazy i zdania – „Ala i As”, „To Ala, a to As” on czytał płynnie i bez zająknięcia. Pani Justyna podeszła i pogłaskała go po głowie, co było najwyższą formą uznania. -Pewnie macie w domu dużo książek? – zapytała. Eryk pokiwał przecząco. -Tylko jedną. -I z tej jednej nauczyłeś się czytać? -Tak proszę pani. -A co to za książka? -Anna Michalina Wisłocka – „Sztuka kochania”. Pani zaczerwieniła się i wróciła do biurka. Nigdy więcej nie zapytała Eryka ani o tą książkę, ani w ogóle o nic. Eryk pomyślał, że się na niego obraziła, nie wiedział tylko dlaczego, czyżby czytanie książek było czymś złym. Postanowił to sprawdzić. Zapisał się do szkolnej biblioteki. Pani bibliotekarka przyglądała mu się długo i uważnie. -A ty synku umiesz już czytać? -Umiem. -A w której jesteś klasie? -Pierwszej. -To znaczy, że nie umiesz. Może dam ci jakąś książkę z obrazkami. -Wolałbym bez. -Więc twierdzisz, że potrafisz czytać. -Tak. -To czytaj. Bibliotekarka wręczyła mu książkę. Eryk otworzył ją mniej więcej w połowie i zaczął czytać – „Sztuka rzucania nożów, straszna w ręcznej bitwie, już była zaniedbana podówczas na Litwie. Znajoma tylko starym; Klucznik jej próbował, nieraz w zwadach karczemnych, Wojski w niej celował.” -Wystarczy, wierzę ci. Czy masz jakiegoś ulubionego autora? – bibliotekarka rozglądała się po półkach za czymś odpowiednim. – Może Szklarski, albo coś Bahdaja? -Czy jest coś Wisłockiej? -Masz na myśli Wisławę Szymborską. Mamy, owszem, naszą kochaną noblistkę, zaraz coś ci znajdę. Eryk obejrzał podane tomiki i odepchnął je ze wstrętem. -Chciałem coś Wisłockiej. Anny Michaliny Wisłockiej. Eryk nie wiedział dlaczego bibliotekarka uderzyła go w twarz, czym ją tak obraził. Wiedział jedno, jego noga nigdy więcej nie postanie w żadnej bibliotece. Jeśli kiedyś najdzie go ochota, żeby przeczytać książkę, sam ją sobie napisze. Bez łaski. c. d. n.
  5. Niezależnie od pory roku, dzień w Zarzetce zaczyna się za piętnaście szósta. Do sklepu spożywczo-przemysłowego nadciąga Helenka. Ziewa. Niejasnym mruknięciem odpowiada na pozdrowienia siedzących na betonowym murku zjaw. Po chwili wnętrze rozświetla wiekuista światłość, ekspedientka już w czerwonym fartuchu w grochy, z kawą po turecku, przechadza się między półkami. Do szóstej minut dziesięć. -A pamiętacie, jak kiedyś było od trzynastej? – Stasiek Bala próbuje zacząć rozmowę, ale soczyste „stul pysk” szybko przywraca ciszę. Nie chcą tego pamiętać, że to już tyle lat, a może rzeczywiście nie pamiętają. Może, ci, co przed trzynastą wystawali przed sklepami, już dawno nie żyją? Zresztą, jeśli nawet żyją, to nie pamiętają choćby wczorajszego dnia. Żadnego. Wszystkie zlały się w jedno. W ocean siarki. Wina owocowego o smaku wiśni i kolorze nadziei. Zakąszanego popularnym bez filtra, w niedzielę albatrosem albo sobieskim. To dziwne, ale wszyscy odczuwają w tym momencie to samo. Względność czasu. Czas przed szóstą płynie wolniej niż po. Tego nie da się odczuć, śpiąc do dziewiątej. Wtedy, wydaje się, że czas jest jeden, zawsze taki sam. A to nie jest prawda. Prawdę znają ci, którzy od czwartej kręcą się w swoich barłogach myśląc o szóstej. Te dwie godziny są jak wieczność. Nie pomaga kawa, ani kolejne połykane doszczętnie papierosy. Wieczność wlecze się, jak stara chabeta, której nie ma komu porządnie przyłożyć. Gdy wybije szósta, wszystko nabiera tempa. Słowa, gesty, ruchy. Skóra na twarzy staje się zdrowsza, zamiast fioletu pojawia się ognista czerwień. Dłonie są pewne i bez drżenia podają wyliczone trzy złote pięćdziesiąt groszy. Nawet mroźne spojrzenie Helenki nie jest w stanie zepsuć radości poranka. Kilka minut po szóstej, wsią wstrząsa huk armatnich salw, jakby na cmentarzu chowali generała, a to tylko łokcie uderzające o denka. Raz, dwa, trzy. Starczy. W ruch idą siekacze, trzonowe, kto nie ma próbuje o krawędź murku. Gdy już wszystkie butelki mają za sobą bolesne wyciągnięcie korka zaczyna się poranny dziennik. Najpierw sygnał czołówki. Bulg, bulg, bulg. Kto skończy zaczyna pierwszego niusa. -Zadrożniaka syn się powiesił. Padła informacja dnia. Mężczyzna, który ją wypowiedział czuł jak wszystkie spojrzenia kierują się w jego stronę. Wytrzymał je. Podrapał się po łysej głowie, poprawił grube okulary, wreszcie przechylił butelkę i wyciągnął papierosa. Czekał. -Którego Zadrożniaka? – siedzący obok, mały chudy człowieczek, w jasnoniebieskich dzwonach pamiętających Gierka, wyciągnął zapałki i podał ogień. -A ilu jest Zadrożniaków? -Ja znam dwóch – odezwał się milczący do tej pory grubas w płaszczu i berecie. -Który drugi? -To zależy, który pierwszy. Jeden na kolei robił, z moim szwagrem. Chyba był nastawniczym. To nie ten. -A drugi? -Drugi, to nie wiem. -To pewnie ten. -I czego on się powiesił? Ten syn? -Głupi był i już. No ja już po jednym, a wy co tak się cackacie? Nie smakuje śniadanie? -Ty Stasiek nas nie poganiaj. Jak żeś wypił to zamknij dziób, albo leć po drugie. Każdy pije jak chce, nie? O dziesiątej rano przeszła krótka, ulewna burza. Parne powietrze rozsiadło się po obejściach, płotach i drogach przepowiadając kolejną. Z winnym spokojem spoglądali siedzący na ławkach mężczyźni w niebo. Dzieci z uwielbieniem myły się w błotnistych kałużach, parskały obrzucając się grudkami, z czasem zaczęły przypominać diablątka. -Grześ, jak cię kopnę w dupę, to przestaniesz się babrać, matka nie nadąży jednego wyprać a drugie uświnione, cholera jasna z tymi bachorami, do domu już! Grześ z żalem spoglądał jak pozostałe dzieci ciągle beztrosko taplają się w kałuży, miał ochotę zostać jeszcze chwilę, ale zobaczył, że ręka ojca uniosła się w stronę krzaka bzu. Po chwili gruba gałąź niesiona przekleństwami, za którymi kryły się wąsy i reszta Staśka Bali zaczęła się niebezpiecznie zbliżać. -Gześ, uciekaj, Gześ – dzieci nieświadome zagrożenia machały w stronę chłopca. Bala tymczasem stanął przed kałużą i zamachnął się. -Do domu zasrańce! -Bala srala – rozniosło się po wsi. Dzieci rozbiegły się na wszystkie strony. Z ławki słychać było śmiech. -Nalało, nalało – powiedział Podszus, gładząc siwą brodę – Ze dwa dni będzie schło. -Niech leje, może nawet zalać wszystko – uśmiechnął się Żegota, który roboty w polu nie lubił. -Zdaje się, że bizony w tym roku nie wjadą. Grząsko – pokiwał ze smutkiem Nawrocki. -Mówiłem wam – Podszus aż poderwał się z ławki – Przyjdą jeszcze czasy, że kosy będziecie klepać, nikt mnie nie słuchał, stary mówili, głupi. -Głupoty gadacie, teraz są bizony na innych oponach, nie lgną jak kiedyś – Bala wrócił poczerwieniały i zaczął szukać papierosa. Od strony przystanku nadjechał samochód. Spojrzeli w tamtą stronę. Chcieli coś powiedzieć, ale nie zdążyli. Ze środka srebrnego audi wysiadł mężczyzna w garniturze. Młody, może trzydziestoletni. Spojrzał na siedzących, przywitał ich skinieniem głowy. Nie przestając się uśmiechać zdjął marynarkę wieszając ją na oparciu fotela. Wyciągnął czarny neseser i pewnym krokiem ruszył w ich stronę. -Witam – powiedział – wyciągając rękę do siedzącego z brzegu Bali. Ten poderwał się i potrząsnął ją. Przybysz przywitał się z wszystkimi, mówiąc każdemu swoje imię i nazwisko – Bartosz Morawica. Gdy skończył usiadł i wyciągnął granatową paczkę papierosów z napisem – „Rothmans”. -Może papieroska? – zapytał otwierając paczkę. -Papieroska tak – powiedział Nawrocki. – Ale nic więcej. -Nie rozumiem – Morawica wyciągnął zapalniczkę. Nawrocki zapalił i puszczając dym nosem zaczął mówić. -Znamy my takich. Przyjeżdżają do nas. Samochodami, proszę ja ciebie, że mucha nie siada. Proszę ja ciebie, ubrane jak do kościoła. Grzeczne to to, uśmiechnięte, wyperfumowane. A zagadają, jak praca, a czy ciężko, proszę ja ciebie, jednym słowem pieprzą o dupie Maryny aż się słuchać nie chcę. Człowiek sobie myśli, to jest ktoś, uczony jakiś, przyjechał z miasta, z prostaczkiem pogadać, papieroska wypalić. A tu wtedy jeden taki, proszę ja ciebie, neseser otwiera i mówi, że mamy wielkie szczęście, bo dzisiaj możemy kupić filtr do wody po promocyjnej cenie. -Nie sprzedaję filtrów. -W takim razie odkurzacze na wodę – na pewno odkurzacze – Żegota podszedł do samochodu i zerknął przez szybę – Nic nie widać, pewnie coś małego. -Pewnie chcesz nas pan ubezpieczyć od nieszczęścia. Od pożaru albo powodzi. My nieszczęściu mówimy nie. A wie pan dlaczego? Bo my bidoki jesteśmy popegeerowe. Balcerowiczowe sieroty. Gówno mamy. No, no – gadaj za siebie. Ja mam pole – Żegota dumnie wyprężył pierś jakby za chwilę miał otrzymać krzyż zasługi. -Co to za pole. Jak się koń zesra dwa razy, to obornika na trzy lata starczy, na te twoje zagony, kułak się znalazł. Pewnie hektara razem z łąkami nie ma. -A właśnie, że mam i las mam. -Ale baby nie masz, bo ci uciekła, he, he. -A ty Staszek nie bądź taki kozak i daj człowiekowi powiedzieć, może do nas z jakąś ważną sprawą przyjechał. No mów pan, co tam masz do sprzedania. -Nie mam nic do sprzedania. -E panie, może pan jesteś Jehowy, mów no szybko to zaraz Burka spuszczę. W zeszłym tygodniu przyszły do mnie na podwórze dwie panienki, śliczne jak te laleczki, tylko je na siano. Szczerzą ząbki, rechoczą, ja, że akurat gnój równałem, mówię – Idą panienki do domu, do żony. A te do mnie, czy ja Pismo Święte czytam? O kurwa wasza mać – mówię – Jehowe pewnie? One, że tak. To ja gówno na widły i na nich. Spieprzały, aż im pantofelki pospadały. Kopciuszki psiakrew. Morawica wstał, uciszając wszystkich. -Panowie. Bardzo się cieszę, że was spotkałem. -Mowa, zaczyna się trucie. -Przejeżdżałem kilka razy przez waszą wieś i bardzo mi się tu spodobało. Chciałbym tu kupić jakąś działkę, może być z domem. -A z moją starą i czwórką dzieci może być? Weź pan, darmo – zaofiarował się Nawrocki. -Mówię poważnie. -Jak poważnie? Stąd wszyscy uciekają. Do miasta, byle dalej. A pan chcesz tu zamieszkać? U nas nic nie ma. Ani góry ani rzeki, nawet jeziora. Smród tylko i ubóstwo. Sklep jeden. Panie jedź pan i dupy nie zawracaj, żarty się go trzymają. Zamieszkać? – Bala pokręcił głowa z niedowierzaniem. Morawica uśmiechnął się i podszedł do samochodu. Otworzył bagażnik i wyciągnął dwie litrowe butelki „Luksusowej” -Proszę, wypijcie za moje zdrowie. Przyjadę za kilka dni. Chcę żebyście znaleźli mi dom. Wsiadając do samochodu odwrócił się i powiedział. -Aha jeszcze jedno, będę potrzebował ludzi do pracy, na stałe. Dobrze płacę. Przyglądali się przez chwilę odjeżdżającemu, potem ich wzrok spoczął na butelkach. Nawrocki przydepnął niedopałek i wzruszył ramionami. -Proszę ja ciebie, wariat. -A mi się zdaję, że nie bardzo. Bala podszedł do butelek, podniósł je i zaczął się im uważnie przyglądać. – Czy widzieliśta jaką ten elegancik miał w samochodzie rejestrację? -WU – dalej nie pamiętam. -Nie chyba WE – Nawrocki zmrużył oczy, szukając w pamięci reszty numerów. Bala podszedł do płotu i rozbił butelki. Siedzący na ławce oniemieli. -Stasiek, żeby cię tak rodzona matka nie poznała, dwa litry „Luksusowej”! Bój się Boga. -Stasiek, kurwa, do AA się zapisałeś czy może u księdza? No zgłupiał chłopina. -Cicho! – ryknął Stasiek głosem dla siebie nienaturalnie niskim. Cyfry jego były – „sześćset sześćdziesiąt sześć”. Słyszeli? Tumany zatracone? Czy wam nic „sześćset sześćdziesiąt sześć”, nie mówi? A może wy ślepe? Szkoda, że ja się nie zmiarkowałem wcześniej, po wodę trzeba było święconą lecieć i wyszłoby zaraz szydło z worka. Co tak gęby porozdziawiali? -Że niby co? – zawahał się Podszus. -Jak to co? Takie rzeczy wam trzeba mówić? Jak dzieciom? „Sześćset sześćdziesiąt sześć,” jest cyfra szatańska. -Tfu – splunął Żegota, a zaraz za nim i inni. -I co teraz będzie? – Nawrocki z trwogą spojrzał na siedzących potem na dom swój, wreszcie na wieś całą. -Nic nie będzie. Przepędzim szatana! – zatarł ręce Bala. -Ba – cmoknął Podszus – Ale jak? Trzy burze przeszły tego dnia nad Zarzetką. A każdą gorsza od poprzedniej. Pioruny biły tak, że żegnali się prawie wszyscy, odstawiali to, co akurat mieli w dłoni, butelkę, papieros, łyżkę. Stasiek Bala pomyślał nawet, że to przez niego Bóg się tak sroży. On chłop prawie czterdziestoletni, ojciec dzieciom leżał w stodole na dwudziestoletniej dziewczynie. Ciemno było i wydawało się mu, że mimo wszystko, bez światła mniejszą czyni nieprawość, niż by z Emilką używał sobie przy pełnej jasności. Słysząc kolejne grzmoty, coraz bliższe stodoły i on przeżegnał się zamaszyście. -A tobie co? Pacierz będziesz mówił? – zapytała dziewczyna. -Cicho głupia. Nic nie wiesz. -Głupia? Jak chcesz, to po rękach całujesz, a potem to głupia? -Ja nie o tym. Nie wiesz kogo my dzisiaj na drodze...ech co ja cię będę gadał. -Kogo? Stasiek rozejrzał się po stodole, zerknął przez szparę między deskami i szepnął. -Kusego. -Kogo? -Antychrysta we własnej osobie. -Stasiek, tobie się coś w głowę zrobiło. Najpierw się żegnasz, potem o antychrystach opowiadasz. -Nawrocki może ci powiedzieć, Żegota też był i stary Podszus. Jak mi nie wierzysz, to ich zapytaj. -A jak wyglądał ten czart? Przystojny chociaż? Słyszałam, że diabły postawne chłopy. -Chłop jak chłop, ja się tam na urodzie nie wyznaję. -I co przedstawił się wam? Powiedział, że jest diabeł? -A tak, zaraz, myślisz, że on głupi. Każdy diabeł jest kuty na cztery nogi. Normalnie wyglądał. W garniturze był, samochód miał jak trzeba. Gadał z nami, w oczy zaglądał. My do niego, że pewnie jakiś handlarz, że nam chce co sprzedać, a on, że nie. Zęby szczerzy a my nic. Głupich udajem. -No i co? -No i on mówi, że chce w naszej wsi dom kupić i żeby mu poszukać. Dwie flaszki wyciągnął, postawił, mówi, że będzie ludzi do roboty potrzebował. Se myślę - ty cieciu, zjeżdżaj skąd żeś przyjechał. Farmazony będzie nam tu wciskał. -Tak mu powiedziałeś? -Nie. Mówię przecież, że tak se pomyślałem. Po co ma zaraz wiedzieć, co my o nim, nie? -I co dalej? -Nic pojechał. I wtedy mówię chłopakom – coś mi tu kurna śmierdzi. Jak nie pieprznę tymi flaszkami o płot. Szkoda mi było „Luksusowej”, nie powiem. Ale co tam, nie moja. Mówię chłopaki – widzieliśta jego numery. Oni, że nie. A ja widziałem. -Jakie numery? -Rejestracyjne. „Sześćset sześćdziesiąt sześć”. Rozumiesz? Cyfra diabelska. -Łe, też mi wymyślił – Emilka zaczęła się ubierać. -Czekaj no, gdzie leziesz, pada jeszcze. -Wiesz co Stasiek. Może ty i do tej roboty pod pierzyną smykałkę masz, ale rozumu za grosz! Emilka dopięła guziki w koszuli i zeskoczyła z siana. Po chwili pisnęły wrota i już jej nie było. -A leć, leć, jak cię kusy dorwie, to inaczej z tobą pogada. Głupia cipo. Nie uwierzyli ludzie w diabła, który jakoby miał się do ich wsi sprowadzić. Skąd tu diabeł – mówili, wieś chrześcijańska, ludzie spokojne, uczciwe. Do kościoła przeważnie chodzą, chyba, że robota. Grzeszą tyle ile muszą, nie więcej. Jak trzeba, to się wyspowiadają. Nie, to nie możliwe, żeby diabeł wybrał właśnie ich Zarzetkę. Musiało się chłopom przywidzieć, może za dużo wypili, a że sześćset sześćdziesiąt sześć było cyfrą szatańską, to co z tego. Morawica kimkolwiek był, słowa dotrzymał. Nie minął tydzień jak na drzewach przydrożnych i płotach zawisło ogłoszenie: „Poszukuję mężczyzn do stałej pracy – zebranie informacyjne w poniedziałek, w świetlicy, o godzinie 17”. Pod ogłoszeniem widniało imię i nazwisko. Bartosz Morawica. Zapomnieli ludzi o Staśkowych przestrogach, zresztą sam przestał w nie wierzyć, nawet innych namawiał, żeby na zebranie pójść. Szli całymi rodzinami. Wacek Piątek z trójką pożenionych synów, Kuchta z zięciem, z którym po pijaku regularnie okładali się sztachetami. Wyszli z lasu bracia od Cyranów, których wojsko ścigało. Szedł Stasiek Bala podśmiewając się ze starego Podszusa, że ten zamiast za robotą, powinien lepiej na cmentarz iść i miejsca sobie poszukać. Szedł Nawrocki z Żegotą, Akonom, czterech Kowalczyków do siebie niepodobnych. Stanęli wszyscy przed zamkniętą świetlicą i palili. Nad wsią zawisł obłok tytoniowego dymu. Morawica spóźnił się dziesięć minut, ale nikt słowa złego nie powiedział, widząc dziewczyny, które wysiadły z samochodu. Niby ubrane, a wszystko mające na wierzchu. Jedna biała, druga czarna. Obie młodziutkie, szły na wysokich szpilkach po żwirowej drodze kołysząc zadkami, jakby tańczyły, jakby prosiły żeby je dotknąć, uszczypnąć, ugryźć. Nie jeden przełknął ślinę, nie jednemu zrobiło się gorąco, stali tak z rozdziawionymi pyskami, jak pisklęta czekające na żer. -Witam – krzyknął Morawica i zaprosił do środka. Weszli przyglądając się nakrytym na biało stołom, pustym talerzykom, szklankom i wodzie mineralnej w plastikowych butelkach. Morawica stanął na środku i czekał. Zasiadali, gwar rozmów powoli cichł. Dziewczyny rozlewały do szklanek wodę, nachylając się nad głowami mężczyzn. Stasiek nie wiele myśląc wypił swoją i poprosił o dolewkę. -Proszę o chwilę uwagi – głos Morawicy był teraz surowy i poważny. -Cicho! – krzyknął ktoś z końca sali. -Dziękuję. Witam wszystkich jeszcze raz, bardzo serdecznie. To, co wam teraz powiem, może wam się wydać dziwne, może nawet nienormalne. Chcę żebyście byli szczęśliwi. Przez chwilę było cicho. Zaraz jednak ktoś parsknął śmiechem i zaczęli się śmiać inni. Morawica niezrażony mówił dalej. -Chcę żebyście byli szczęśliwi. Śmiejcie się, do woli, wiem, że to brzmi głupio, ale udowodnię wam, że to jest możliwe. Możecie być szczęśliwi – powtórzył akcentując każdą sylabę. – Szczęście jest w zasięgu waszej dłoni. Wystarczy chcieć. Morawica skinął głową, w tym momencie dziewczyny z maleńkich pudełeczek zaczęły wysypywać na talerzyki czerwone tabletki. Każdemu po jednej. Morawica wziął sobie jedną i uniósł w górę. -Oto szczęście – powiedział. – Wystarczy połknąć. -Panie, co to za numery, chcesz nas wytruć czy jak? – odezwał się Akonom. -Najpierw tabletki a potem gotóweczka, co? – Ludzie to jakiś lepszy cwaniak. -Może to narkotyk jaki? – krzyknął Kuchta. -Spokojnie. Nie jest to żaden narkotyk, ani trucizna. Żeby wam udowodnić połknę pierwszy. To jest tabletka, którą będziemy produkować w naszej fabryce. Chcecie pracować? -Pewnie, że chcemy, ale czy to legalne? -Chłopy, a może to viagra? Co mi tam, najwyżej się przekręcę – powiedział Stasiek Bala, po czym połknął, popił wodą i zapytał. -Mogę prosić o dokładkę? Mam łeb jak koń. Morawica i dziewczyny niemal równocześnie połknęli swoje tabletki. W końcu zaczęli łykać inni. Stary Podszus siedział z założonymi rękami i przyglądał się. Gdy zorientował się, że tylko na jego talerzyku została czerwona pigułka, udał, że wkłada ja sobie do ust, po chwili wypluł do garści i podniósł szklankę. Tymczasem na sali zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Jak na dobrym, weselu zaczęli się bratać. Sąsiad z sąsiadem. Ojciec z synem i zięciem. Brat z bratem. -Jestem szczęśliwy! – powtarzali jak pacierz. Stasiek Bala podszedł do siedzącego w kącie Piątka, ojca Emilki i ucałował się z nim. -Jestem szczęśliwy ojcze, twoja Emilka daje mi prawie codziennie, jestem taki szczęśliwy. Piątek pokiwał głową i powiedział. -Ja też jestem szczęśliwy, powiem jej, żeby ci dawała codziennie. Chcę żebyście byli szczęśliwi. Żegota, od którego odeszła żona wyszedł na środek i zawołał. -Jestem szczęśliwy, opuściła mnie żona, bo nie mogłem jej uszczęśliwić, a tu proszę –rozpiął suwak i wyjął nabrzmiały członek – patrzcie jak stoi! – krzyczał. Teraz Lucia musi do mnie wrócić, niech no się tylko dowie. Bracia Cyrani ze łzami w oczach dzielili się swoim szczęściem, opowiadali z wypiekami na twarzy, jak to im dobrze w lesie, jak są szczęśliwi, że właśnie ich żandarmeria z całego garnizonu szuka. Rozpromieniony Morawica witał się z wszystkimi, całował się jakby z rodziną. -Kochani – krzyczał – cieszcie się, bądźcie szczęśliwi! -Jesteśmy szczęśliwi – odpowiadali mu niemal chórem. -Chcecie dla mnie pracować? -Chcemy – odpowiedzieli. Nawet za darmo – krzyczał Nawrocki, żeby tylko cały czas być szczęśliwym. -Będzie jak chcecie - pokrzykiwał Morawica – Zapraszam do stolika, wystarczy podpisać. Podszus korzystając z zamieszania wymknął się z świetlicy. Uciekał jakby miał siedemnaście lat a nie siedemdziesiąt. – Cyrografy – jęczał zdyszany – cyrografy podpisują. Do późnej nocy trwała zabawa w świetlicy. Bez wódki, bez jednej zakąski, bez muzykantów, tańczono i śpiewano. W międzyczasie podpisywano umowy, których treści nikt rzecz jasna nie czytał. Kiedy nad ranem, wracali do domów nikt też nie zwrócił uwagi na ciemny kształt w rowie, naprzeciwko przystanku. Worek jakiś, albo szmata – myśleli. Dopiero w pierwszych promieniach słońca kobiety idące do kościoła poznały Podszusa. Spał jak zmęczone dniem dziecko. Gdy próbowały go obudzić dostrzegły dziurę na wysokości piersi. Ktoś albo coś wyrwało mu serce. Stasiek Bala obudził się po południu. Nie czuł szczęścia, wręcz przeciwnie, bolała go głowa, ręce i nogi. Cały był obolały, gdy próbował wykonać jakiś ruch członki odmawiały mu posłuszeństwa. -Szczęście kurwa – zaklął – Ładne mi szczęście, nafaszerował nas jakimś gównem. Rozejrzał się po mieszkaniu. Przy stole siedziała odwrócona plecami żona. Płakała. -Stało się co? Milczała. Stasiek doczłapał do stołu. Rozejrzał się za czymś do picia. -Co suszy? -Ano suszy. Jak to po zebraniu. -To leć do Piątkówny, napoi cię. -Czego? -Czego, czego! Piątkową starą przy mleku spotkałam. -Babskie gadanie. -Stary Piątek przyszedł po północy i zaczął Emilkę z łóżka wyganiać, że podobno za mało ci daje. Myślała Piątkowa, że się Wacek napił, ale Emilka się do wszystkiego przyznała. Powiedziała, że jest z tobą w ciąży. Na twoim miejscu nie siedziałabym w domu. -A to czemu? -Piątkowe chłopaki powiedzieli, że ci jaja obetną. Pobladł Stasiek i zaczął się ubierać. -Ot szczęście. Potrzebne mi to było. Szczęścia się za chciało, teraz mam. -Podszusa znaleźli. -Jak znaleźli? Co się zgubił? -W rowie leżał. Nie żywy -Nie żywy? -Pies go chyba pogryzł. -Co ty pleciesz? -Dziurę miał tu na piersiach, jak pięść. Za oknem, jakby na zawołanie rozległo się szczekanie psa. Trzech synów Piątka, razem z ojcem i Emilką weszło na podwórze. Stasiek złapał za nóż, którym zwykle zabijał świnię i wyszedł przed dom. -Staszek, nie bój się – krzyknął najmłodszy, Jurek. – Nic ci nie zrobim. -Wykonamy tylko jeden zabieg, malutką operację – śmiał się średni, Darek. -Czego? – Stasiek zacisnął zęby i pomachał im nożem. -Zrobimy co swoje i pójdziemy – krzyknął najstarszy, Andrzej. -Czego psie syny? – głos Staśkowi zadrżał. -Dawaj jaja! – krzyknęli niemal równocześnie i ruszyli na niego. Stary Piątek przytrzymywał Emilkę, która chciała uciec – Patrz, patrz teraz! No patrz! Kłębowisko ciał ruszało się jęczało. Raz Stasiek był na górze, raz Piątki. Kopali się, okładali pięściami. Noże odrzucili zaraz na początku, żeby w zamieszaniu siebie nie pozarzynać. W końcu zdyszani usiedli na Staśku, trzymając go za ręce i nogi. -Stasiek, czego ty od naszej Emilki chcesz? -Ja? Nic nie chcę. Sama za mną łazi. -Prawda. Ty knurze! – Emilka wyrwała się ojcu i podbiegła do Staśka. – Ty oszuście! To on łaził za mną, a przygadywał, a obiecywał. Kwiatki mi na łące zrywał. Pieniądze dawał. Buziaczka chciał. A jak ja głupia buziaka dałam, to już się od niego odczepić nie mogłam. Z łapami zaraz do mnie. Zgwałcił mnie, ja nie chciałam. -Słyszysz Staszek, dla twoich jaj nie ma już nadziei. Zgwałciłeś naszą siostrę. Andrzej zaczął rozpinać Staśkowi rozporek. -Nie zgwałciłem, jak Boga kocham, sama mnie prosiła. -Andrzej, rozpinaj. Szkoda czasu. -Chłopaki, jakoś się dogadamy. Po co wam, to? Chcecie resztę w życia spędzić w kryminale? No? Dajcie spokój. -O honor tu chodzi! O honor naszej rodziny – odezwał się stary Piątek. – Zepsułeś nam dziewczynę. Jak jej teraz za mąż wyjść? Nikt ze wsi jej nie zechce! -Mało to w mieście chłopaków? Tam na takie detale uwagi nie zwracają. Zresztą, jak Emilka tak, to wam powiem prawdę. Może ja jestem knur, ale ile ja się znam na tej robocie, a się znam, to z niej taka była dziewica jak ze mnie organista. -Łżesz! – syknęła Emilka. -Prawdę mówię i dobrze o tym wiesz. I nawet znam sprawcę tego czynu. -Gadaj kto to? -I co wtedy jemu obetniecie jaja? To nie będzie takie proste. -Kto? – stary Piątek sięgnął po nóż. -Jakby wam to powiedzieć... -Stasiek, zamknij dziób, to świnia jaka no – Emilka poczerwieniała i już wszyscy wiedzieli, że Stasiek mówi prawdę. -Sprawca był zbiorowy. -Jak zbiorowy? -Zbiorowy. Bliżej nie znany. Przechodziła tędy pielgrzymka do Częstochowy? Przechodziła. Spali ludzie po stodołach? Spali. Zanosiła im Emilka mleka? Zanosiła, ale nie tylko. Na własne oczy widziałem. Emilka zaniosła się głośnym szlochem, odwróciła się i zaczęła uciekać. -Taki wstyd – szepnął stary Piątek. – Nie gniewaj się Staszek na chłopaków, że ci krzywdę chcieli zrobić – młode to i głupie. -Ojciec sam nam kazał. -Nie ważne. Ważne, żeby to zostało tu między nami. Ani wy, ani ty Staszek nikomu ani słowa. Pielgrzymka, cholera jasna, ja im dam, nogi z dupy powyrywam, zdaję mi się, że w tym roku nie wszyscy w zdrowiu dojdą do Świętej Panienki. Bartosz Morawica z drżącym sercem wsiadł do windy. Czuł dumę ale i niepewność. Co powie szef? Jak go potraktuje? Jak oceni wykonanie pierwszego zadania? Winda z przeraźliwą prędkością zjeżdżała w dół. Kiedy na wyświetlaczu pojawił się elektroniczny napis „minus 500”, stanęła. Przed drzwiami z gotyckim szyldem „Poziom - Ogród piekielny”, poddano go rutynowej kontroli. Od czasów, gdy piekło masowo zaludnili arabscy terroryści nie ufano nikomu. -Nazwisko. -Morawica. -Przydział. -Wschodnia Polska. -Stanowisko. -Specjalista do spraw obsługi klienta. -Do kogo się udaje? -Do Key Account Manager, na Europę Środkową, jego wysokość Żelazny Paznokieć. Żelazny Paznokieć zapatrzony w ekran laptopa skinął dłonią, na stojącego w drzwiach Morawicę. Milczenie przedłużało się. Morawica chrząknął żeby przypomnieć o swoje obecności. -Czego? - warknął Żelazny. -Mam coś. -Ile? -Czterdzieści. -Dawaj. Żelazny wstał i zaczął się przechadzać po pokoju z rękami założonymi z tyłu. Był dystyngowanym, starszym panem. Ubierał się wytwornie i tak też zachowywał. Nigdy nie słyszano, żeby z jego ust padło brzydkie słowo. -Kurwa żesz mać! – Ty skończony kretynie, ty ośle. Ja cię, ja cię, ja cię ze skóry obedrę. Ja nie wiem, co ja mam z tobą zrobić. Inwestujemy w was najnowszą technikę, komputery, szkolenia, medytację i co? Co masz na swoje usprawiedliwienie? No słucham cię? -Ja, ja, nie rozumiem, wszystko jak należy. Podpisy czytelne. O co chodzi? -Imbecyl. Psu na budę takie cyrografy. Możesz je sobie wsadzić, że jestem dobrze wychowany nie powiem ci gdzie. Nie czytałeś ustawy okołopiekielnej? W dupie masz konstytucję lucyferjańską. Przecież ci z góry nas wyśmieją! Co mówiłem o wywieraniu presji psychicznej i stosowaniu socjotechniki? Kto ci idioto kazał dawać im narkotyki, co? Ja ci kazałem? -Nie. Ja, ja ich nie zmuszałem, sami brali. -Przeczytaj sobie, artykuł 12, punkt 7, konstytucji. Tylko świadoma i dobrowolna zgoda człowieka na oddanie piekłu swej duszy, ma moc prawną. A ty, co nafaszerowałeś ich prochami i zadowolony. A gdzie są kopie cyrografów? -Są tutaj. -Boże, tfu, co ja mówię! Nie słyszałeś, że każdy klient, po podpisaniu umowy, powinien otrzymać kopię dla siebie? -Myślałem... -Nie myślałeś! Do tego ten staruszek. Nie słyszałeś o konwencji zakazującej stosowanie przemocy fizycznej. -Słyszałem. To była wyższa konieczność. Dziadziuś by wszystko rozgadał. -Dupek. Jeszcze dziś przekazuję twoją sprawę do prokuratury piekielnej. A teraz wynoś mi się stąd! Morawica odwrócił się i wolnym krokiem zaczął wchodzić. Przy drzwiach stanął i spojrzał w górę, na jaśniejący zielonkawym światłem neon: „Jeśli piekło w głębi ziemi jest baśnią, prawdą jest piekło w sercu moim”.
  6. Sołtys Jan Malik zjawił się rano przed sklepem i powiedział, że w nocy umarła mu żona. Minę miał przy tym, jakby nie jego ukochana Andzia życie zakończyła, ale ktoś zupełnie obcy. Gdy, po chwili wyszedł z butelką piwa i uśmiechając się wypytywał o zdrowie, poklepywał po plecach, wszyscy zrozumieli, że Malik zwariował. Zapanowało nieznośne milczenie. Słychać było skrzypienie roweru, na którym Gienek Piecyk ciągnął do zlewni bańki z mlekiem. W końcu sołtys, zorientował się, że wszyscy się na niego patrzą. -Co? -Andzia umarła, a ty piwo przed sklepem pijesz? – zapytał Wiesiek Pańczak. -A gdzie mam pić? W sklepie nie wolno. Wisi karteczka, czy nie wisi? Pańczak odwrócił się do pozostałych i szepnął. -Jak Boga kocham zwariował. Rozeszli się zaraz, żeby we wsi rozgłosić nowiny, że Andzia umarła i że Janek zwariował. Jadwiga Sychowa, jak dowiedziała się od męża, że Andzia umarła rozpłakała się. Chodziły razem do szkoły, świadkowała na jej ślubie, były najlepszymi przyjaciółkami. Nie chciało jej się wierzyć, że Janek stoi przed sklepem i jak gdyby nigdy nic pije piwo. -Jak to przed sklepem? Co ty gadasz? Piwo pije? -No. A jak Pańczak się go pyta, to mu mówi, że w sklepie nie wolno. Sychowa z daleka zobaczyła Malika. Pił drugie piwo. Podeszła. -Jasiu... -Co tam Jadzia, słońce grzeje, będziecie grabić pod lasem? -Jasiu... -No co tam, mów wreszcie... -Mówią, że Andzia umarła. -Umarła. -Jak to się stało? -Kto to może wiedzieć. Człowiek nie wie jak na świat przychodzi i nie wie jak odchodzi. Bóg w niebie jeden wie, kiedy na ziemię dziecko posłać a kiedy kostuchę. -A ty tak...piwo pijesz? Nie płaczesz za Jadzią? Czterdzieści lat razem, dzień w dzień, w pole razem, do kościoła razem. Dzieci wychowaliście a teraz nawet nie zapłaczesz? -Jadzia... Janek nachylił się i rozglądając się na boki szepnął. -Tylko nie mów nikomu. Ona wróci. -Co wróci? Gdzie? -Andzia. Wiem to. Nie wiem kiedy, ale wróci. Janek pogrzebem się nie zajął, mówił, że czasu nie ma, że siana tyle nakoszone, że deszcze idą. Od czasu, do czasu, w wielkiej tajemnicy szeptał, że ona wróci. Pochowali Andzię dobrzy ludzie. Przyjechały z miast Malików dzieci, ze swoimi dziećmi. Popłakali nad matką, nad ojcem się pożalili, że przyszło mu na starość zostać samemu, zmówili pacierze, wieńce ułożyli i odjechali. Malik nawet stypy nie urządził, bo jak mówił – Na cóż świętować pogrzeb, jak zaraz, tylko patrzeć a wróci ten, co go chcieli na wieki pod sosnowymi deskami zamknąć. Kiwali ludzie głowami, żeby Malika nie drażnić, żeby jego obłędu nie powiększać. Litowały się kobiety – Musiał być za nią bardzo – mówiły – aż rozum postradał. Musiał ją strasznie kochać. Mężczyźni tylko machali rękami, czasu nie było na gadanie, lipiec już się zaczął a łąki jeszcze nie były oprzątnięte. Przez cały dzień wydawało się Malikowi, że ktoś za nim chodzi. Oglądał się raptownie, ale nikogo nie dostrzegł. Czuł na sobie czyjś wzrok, pomyślał, że czas powrotu Andzi jest bliski. Następnego dnia, gdy wyszedł na ranny obrządek zaraz ją zobaczył. Stała nieruchomo na środku podwórza, jakby na niego czekała. Inne kury latały jak wściekłe a ona stała. Podszedł na wyciągnięcie dłoni. -Andzia? Kura przekrzywiła łeb. Spojrzała prawym okiem, potem lewym. Wreszcie kiwnęła. -Wiedziałem, że wrócisz. Coś mi cały czas w środku gadało: „Nie płacz Janek po Andzi. Łez szkoda. Niedługo wróci.” Ludzie to się nawet dziwili, że po tobie nie rozpaczam. Myśleli żem zwariował, he, he, dobre. Ciekawe co teraz powiedzą? Ale ty Andzia pewnie głodna co? Chodź pojesz se co dobrego. Zaniósł Janek kurę do domu, posadził na Andzinm miejscu, kiełbasy nakroił, pomidorów. Najadła się, nadziobała herbaty z czterema łyżeczkami cukru. Posprzątał Janek i poszedł przewracać siano a Andzi przykazał, żeby domu pilnowała, bo Cygany się po wsi kręcą. -Andzia wróciła! – zawołał Janek do wracających z pola Sychów. -Janek, co ty pleciesz? – Jadzia poprawiła na głowie chustkę i przyjrzała się sołtysowi. -Pleciesz, pleciesz...nie dalej, jak dziesięć minut temu siedziała ze mną przy stole. Kiełbasę jadła. -Kiełbasę? -A jak jej herbaty nie posłodziłem tyle co trzeba, to pić nie chciała. Dopiero jak czwartą wsypałem, wypiła. Przyjdźcie wieczorem, po zwózce, ucieszy się. Nie uwierzyli Sychy Jankowi, ale poszli, żeby mu ulżyć w samotności. Ubrani w niedzielne ubrania, szli myśląc jakby tu sąsiada pocieszyć. Malik stał przy płocie paląc papierosa. -Czekam i czekam, już myślałem, że nie przyjdziecie. -A bo to człowiek teraz taki zalatany, żeby to miał cztery ręce to może by z robotą podgonił, a tak robisz i robisz a końca nie widać. -Przechodźcie do środka, Andzia czeka. Postarał się Janek. Stół przykryty białym obrusem wyglądał jak weselny, aż uginał się od jedzenia, chleb pokrojony w maleńkie kromki, wódka nalana do kryształowej karafki. Przy stole stał wiklinowy kosz od kartofli wymoszczony sianem, w środku siedziała kura. Sychy nie wiedzieli co mają powiedzieć, przełykali ślinę, zastanawiając się co to wszystko ma znaczyć. -To co może się napijemy, za powrót Andzi. Najlepszego. Wypili i zakąsili. Jadzia umoczyła usta w alkoholu i zaczęła pochlipywać. -Jasiu, może zawieziem cię do lekarza, jutro wolniejszy dzień... -Do lekarza... chwalić Boga zdrów jestem. Janek, powiedz mi, po co ty kurę do stołu sadzasz? -To nie kura. Widziałaś jak patrzy? Jak Andzia. Jak ją z podwórza przyniosłem od raz pod swoje krzesło wlazła. A jak poczuła, że herbata trzema łyżeczkami posłodzona, to pić nie chciała. -Janek, bój się Boga, co ty wygadujesz, z tej rozpaczy głupstwa wygadujesz. -Głupstwa powiadasz. A zapytaj się Andzi co? -Ale co? -To ja się zapytam. Czy ty jesteś Andzia? Kura ruszyła łbem. -O widzicie, mówi, że tak, kiwnęła. -Eee, jak do krowy gadać to też łeb przekrzywia – Sych chciał coś jeszcze powiedzieć, ale poczuł, że Jadzia pod stołem kopie go w kostkę. – Faktycznie jakoś tak się dziwnie, gapi, może to i Andzia. Zdrowie Andzi! A właśnie, czemu jej nie nalałeś, Jasiu, co z tobą? -Sam nie wiem, Andzia w ludzkiej postaci wypić lubiła, ale teraz może jej zaszkodzi? -Od kieliszka jeszcze nikt nie umarł, nalej Jasiu, będzie Andzia weselsza, jakaś taka osowiała siedzi. Kiedy w kryształowej karafce ukazało się dno, kurza powierzchowność Andzi przestała razić. Było im wszystko jedno. Brali Andzię na ręce, całowali ją, głaskali. Poczerwieniały od wódki Sych przytrzymując się stoła zaczął wygłaszać toast. -Kochani. Najdrożsi przyjaciele...żono moja, sąsiedzie, Jasiu, dzisiejszego dnia, przekonaliśmy się, że śmierć to bzdura, którą księża wymyślili, żeby nas zastraszyć. Śmierci nie ma. Kiedy ktoś umiera to nie znaczy, że umiera - znaczy to... – Sych zajrzał do pustego kieliszka jakby chciał w nim dostrzec jakąś myśl mądrą – że wszyscy którzy umarli, nie umarli, są z nami. Są w psach naszych, koniach i królikach. W świniach i ptakach. Każdy wedle swych uczynków. Jeśli ktoś świnią był za życia – świnią też po śmierci będzie. Jak Andzia za życia była cicha i pracowita, tak i teraz po śmierci, w powłoce kurzej taka pozostanie. W niedzielę Malik zabrał Andzię do kościoła. Żegnali się ludzie widząc jak sołtys z kurą do ławki siada, jak do niej zagaduje, jak jej znak pokoju przekazuje i święconą wodą skrapia. Dzieci śmiały się na cały głos, tak, że ksiądz musiał je uciszać. Przy wyjściu omijali go jak na trąd chorego, ale Malikowi to nie przeszkadzało. Głaskał Andzię po grzebieniu i mówił do niej. -To bydlaki, śmieją się, niech się śmieją, Bóg im to wszystko wynagrodzi. On wszystko widzi. W niedzielne popołudnie odbyło się w świetlicy zebranie. Coraz częściej słychać było głosy, że Malika z urzędu sołtysa zdjąć. -Nie może tak być, że wariat rządzi a mądry go musi słuchać – krzyczeli jeden przez drugiego – wstyd wsi przynosi. -Malika trzeba zamknąć u czubków, sam widziałem jak kurę dzisiaj do kościoła przyniósł, święconą wodą ją kropił, całą mszę do niej gadał. -Może lepiej z nim najsampierw pogadać, zapytać co i jak – odezwał się stary Piecyk. -Pytać? – zadrwił Pańczak – głupka pytać czy jest głupi? He, he – to ci dopiero! Z ostatniej ławki podniósł się Sych, uciszył wszystkich i powiedział. -Zdaję mi się, że tu nie ludzie siedzą, ale świnie. Żyjecie jak świnie, mówicie jak świnie i powiadam wam, po śmierci w świnie pójdziecie. Żaden wariat z Malika, byłem u niego, to wiem. Ta kura, jak mówicie, co ją do kościoła przyniósł, to nie żadna kura. -Pewnie kogut? – zażartował ktoś. Cała sala ryknęła śmiechem. Sych zaczął krzyczeć. -To Andzia. Sam widziałem, przy stole siedziała, jak się jej Janek zapytał czy Andzia, łbem kiwała. Mojej możecie zapytać, a zresztą co ja wam będę truł, trzeba Malika zawołać, jak go na urząd wybieraliście to był, teraz chcecie go zdejmować, to też być powinien. W tym momencie na salę wszedł Malik. Odwrócili się wszyscy i nikt nie śmiał powiedzieć słowa. -Słyszałem – Malik rozejrzał się po sali groźnym wzrokiem – że o mnie się tu mówi. Myślę sobie, wejdę, posłucham, co wieś o mnie radzi. No co z wami, czego tak gęby rozdziawili, może wy mnie pierwszy raz zobaczyli, co? Nie o urząd mi chodzi, nie o to sołtysowanie gówno warte, przyszedłem do was, żebyście prawdę poznali, żebyście i wy uwierzyli. Tedy mówię wam, ja, Malik Jan, syn Bogusława, sołtys przez was wybrany, że śmierci nie ma. Oto dowód. Sołtys uniósł kurę, a ta jakby przeczuwając powagę chwili machnęła skrzydłami, niczym orzeł, którego praojciec Lech na dębie ujrzał. -Kura, jak kura, zwykła nioska – skwitował ktoś z boku. -Jajka chociaż niesie? – zapytał inny. Malik poczerwieniał. Wydął usta, jakby chciał splunąć. -Przynieście parę garści żółtego piachu i na stół wysypcie. Przynieśli. Wysypali piach na stół przykryty zieloną narzutą. Malik postawił kurę na stole i poczekał, aż ucichnie wrzask. -Jak ci na imię? Kura pokręciła łbem i zaczęła grzebać w piachu. Po chwili po sali rozległ się jęk zdumienia, pchali się na złamanie karku, byle bliżej do stołu. Oczom ich ukazał się trochę niezgrabny, ale wyraźny napis na pisaku: „ANDZIA”. -Błogosławieni, ci którzy nie widzieli a uwierzyli – powiedział Malik, głosem trzęsącym się z emocji. -Łe – żachnął się Wiesiek Pańczak – mój Azor nie takie rzeczy potrafi. Ludzie, to przecie zwykła sztuczka. -Sztuczka? To pytaj się sam niewierny Tomaszu, o co chcesz? -Dobra, co by tu...powiedz mi kuro jak ma na imię moja stara? Kura przekrzywiła łeb, przyjrzała się Pańczakowi i napisała. „BASIA”. -Kurwa, co jest grane? – Pańczak złapał się za głowę – O co tu chodzi, ludzie, cuda, cuda się dzieją. Nikt już więcej z sołtysa Malika się nie śmiał. Kłaniano mu się jak dawniej i jak dawniej pozdrawiano żonę, mówiąc do niej sołtysowo. Wiele się w ich życiu nie zmieniło. Więcej tylko miał Janek roboty, sam musiał posprzątać, ugotować, sam w polu porobić, ale kochali się jak dawniej i jak dawniej byli nierozłączni. Do kościoła chodzili co niedziela, kazania słuchali, tylko jak o śmierci i ciał zmartwychwstaniu ksiądz mówił Malik uśmiechał się dobrotliwie i mruczał pod nosem. -A co mi tam, niech se gada. Pleban wie swoje a my swoje, nie Andzia?
×
×
  • Dodaj nową pozycję...