
Piotr Rowicki
Użytkownicy-
Postów
56 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
nigdy
Treść opublikowana przez Piotr Rowicki
-
Connecting people.
Piotr Rowicki odpowiedział(a) na Piotr Rowicki utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Connecting people. Kiedy słyszał te słowa czuł się dumny. Do końca nie wiedział co znaczą, ale pojawiały się zawsze na końcu reklamy i brzmiały bardzo elegancko. Od czasu kiedy 3 września 2005 roku kupił w urodzinowej promocji Nokię 3120 za złotówkę plus VAT, jego życie nabrało innych barw. Stało się bardziej metalic. Bardzo mu się podobał ten kolor. W bloku, w którym mieszkał wszystko było szare i ohydne. Ze wstrętem patrzył na odrapaną klatkę, schody nigdy nie sprzątane, pełne psich gówien, śmieci, butelek i gazet. Teraz miał na to lekarstwo. Zamykał się w swoim pokoju i dotykał Nokię. Matka dobijała się do drzwi i krzyczała tak że słychać ją było na całym osiedlu. -Otwórz słyszysz! Czego się przede mną zamykasz, masz natychmiast otworzyć. Co ja ci mówiłam, weź się za jakąś robotę, ile ty masz lat, cały życie mam cię utrzymywać, z jednej renty? Kiedy zaczynała się seria przekleństw włączał dzwonki. Gdy sama siebie obrażając krzyczała – Ty skurwysynu - on niebieskim przyciskiem w lewym górnym rogu wchodził w menu, w galerię, w pokaż foldery, w dźwięki. Wysłuchiwał Carnival 1, City Life, Elevator. Przy Floating matka zaczynała słabnąć – Ty mnie do grobu wpędzisz! – To zdanie oznaczało, że doszła do granic wytrzymałości, za chwilę otworzy sobie kredens i się wzmocni. Jeśli nie znajdzie tam wina, przeszuka lodówkę i szafkę pod zlewem. Potem szurając kapciami podejdzie pod drzwi. Będzie łagodna jak alpejski baranek, grający w reklamie skarpet. -Arunio, no nie gniewaj się na mamę, wiesz, że ja muszę się wygadać, że mi lżej na duszy, no już dobrze, pożyczyłbyś mamie pięć złotych, oddam ci po rencie. Słuchał Hat Dance a zaraz potem włączył nieco nostalgiczny dzwonek Lily, zrobiło mu się matki szkoda. Rzucił jej piątkę pod drzwi. I podszedł do okna. Widział ją jak w radosnych pląsach biegła w stronę sklepu. Wiedział też, że ma wieczór i noc tylko dla siebie i dla niej. Była miła w dotyku, lekka (90g) wytrzymała (czas oczekiwania 230 h) poręczna a co najważniejsze nazywała się Nokia. Wyprodukowała ją fińska firma, która promowała politykę nieustannego rozwoju. Chciał się rozwijać razem z nią. Teraz to było w zasięgu jego ręki. Miał narzędzie komunikacji (tak przeczytał w folderze) nie tylko proste w obsłudze, ale też symbol stylu. Jak mówiła reklama na wysokości piersi ślicznej brunetki – „Samo życie. Tylko ulepszone”. Kiedyś czas nie miał dla niego żadnego znaczenia. Spał do południa. Potem leżał do wieczora bezmyślnie patrząc się w telewizor, albo siedział przed blokiem równie bezmyślnie gapiąc się w niebo. Teraz już nie musiał patrzeć ani w telewizor ani w niebo. Wyświetlacz Noki zastępował mu wszystkie widoki świata. W galerii, w folderze zdjęcia miał do wyboru kilkanaście tapet. Gdy znudził mu się build.gif, ustawiał, control.jpg, ewentualnie, disc.jpg. Czasem gdy był w romantycznym nastroju ustawiał sobie flowers.jpg ale tylko na chwilę, bo flowers był dobry dla dziewczyn. Wolał machine.jpg a najbardziej party.jpg. W każdej sekundzie odkrywał nowe możliwości. Pierwszego wieczora dowiedział się, że ma kalendarz, zegar i budzik. Dopiero następnego dnia udało mu się dotrzeć do kolejnych zadziwiających funkcji. Wszedł w GPRS z pewnym niepokojem, angielska nazwa General Packet Radio Service nic mu nie mówiła. Dopiero kiedy w instrukcji obsługi, w rozdziale „przegląd funkcji telefonu” dowiedział się, że GPRS to możliwość wysyłania i odbioru danych przez sieć komórkową poczuł się szczęśliwy. Tak samo uszczęśliwiła go funkcja MMS co oznaczało Multimedia Messaging Service. Tego wieczoru gdy odkrył większość funkcji Noki, zrozumiał, że świat stoi przed nim otworem. Miał tyle możliwości. Był w kontakcie z całym światem, w każdej chwili ktoś ze świata mógł zechcieć z nim porozmawiać. Wystarczyło nacisnąć przycisk z zielonym znaczkiem i już. Po drugiej stronie był ktoś inny. Już nie był sam. Matka wróciła z „przyjacielem” Ryśkiem. Arek na wszelki wypadek schował Nokię do kieszeni. Przyjaciel mógł dowiedzieć się od matki o telefonie i mógł zechcieć zadzwonić. Wyobraził sobie najgorsze. Rysiek swoimi czarnymi łapskami bierze aparat. Żółtymi od petów paluchami próbuje wycisnąć jakiś numer, a potem przykłada do owłosionych uszu i plując w powietrze zaczyna bełkotać. Po chwili rozległo się pukanie. -Arunio, pokażże ten telefon – matka miała w głosie radość wypitych win. Wiedział, że jak nie otworzy matka namówi przyjaciela, żeby jej pomógł wywarzyć drzwi. Kiedyś, kiedy miał jeszcze w pokoju meble barykadował się. Teraz mając jedynie pompowany materac był bezbronny. Otworzył drzwi i wszedł do kuchni. -Cześć Aruniuo – Rysiek wyciągnął rękę na powitanie. No, pokaż ten telefon, do chuja, przecież ci go nie zepsuję. Postanowił grać na czas. -Może kupić wam coś, idę do sklepu… Matka czknęła, wytrzeszczyła oczy jakby nie zrozumiała o czym mówi. -To zaraz, pokaż telefon – Rysiek zaakcentował słowo pokaż. Sytuacja wydawała się bez wyjścia. Arek w ostatniej chwili wpadł na pewien pomysł. -No dobra, zaraz przyniosę. Wrócił do pokoju i wyłączył telefon. Bez pinu Nokia była bezpieczna. Podał Ryśkowi aparat. Ten wziął go i zaczął ważyć. -Patrz Wiesia, jaki gówno, takie nic… -Bo to za złotówkę. -A – Rysiek cmoknął z niezadowolenia. – Za psie pieniądze to Arunio, nie warto się łaszczyć. U nas było takie wino za dwa czterdzieści… -Dwa sześćdziesiąt – matka krzyknęła jakby chodziło o coś naprawdę istotnego. -Cicho kurwa, cicho, daj powiedzieć, mordę drzesz, dwa czterdzieści. Takie z żółtą kartką. Normalne z czerwoną kartka kosztuje trzy pięćdziesiąt, a te dwa czterdzieści, promocja mówili, w dupę jebane, po tej ich promocji to ja wątrobę prawie wyrzygałem, także trzeba Arunio uważać. A jak chcesz iść do sklepu to idź, ja się trochę pobawię, jak się to włącza? -Wcale się jeszcze nie włącza, muszą mnie przyłączyć do sieci. Rysiek wydął usta ze zdziwienia. -Takie buty? -Rysiek on cię oszukuje, ja go znam, on po ojcu taki chytry, on się boi, że ty będziesz mu dzwonił. Twarz Ryśka stężała. -To ty taki ogórek? Arek próbował wycofać się do pokoju. Rysiek złapał go za szyję i usadził przy stole. -A włączaj mi tu bękarcie ten telefon, bo jak ci przypierdolę to cię będą z tej szyby łyżkami zeskrobywać. Drżącymi palcami wpisał pin. Głośny dźwięk przywitania sprawił, że na twarzy Ryśka pojawił się błogi uśmiech. -No a teraz skocz do sklepu, chcesz pieniądze? – pytanie było retoryczne. Udał, że wychodzi. Stanął za drzwiami i nasłuchiwał. Rysiek wystukiwał klawisze, w matce odezwały się bliżej nieokreślone uczucia. -Nie dzwoń daleko, skąd weźmie na rachunek… -Aż ty głupia jesteś. Na telefon miał to i na rachunek znajdzie. -Za złotówkę kupił. W promocji. -Durna jesteś! Chyba ci od tej siarki się tak porobiło. Telefon za złotówkę? Takich głupich jeszcze nie ma. Wino kosztuje trzy pięćdziesiąt a telefon złotówkę, co? W tym momencie Rysiek połączył się, bo zaczął krzyczeć. -Kazik? Cześć stary pierdoło. Co nie poznajesz, Rysiek dzwoni. No. Z komóry. A co, myślisz, że ja kurwa jestem garbaty. Stać mnie. Co u ciebie? No i tak trzymać. Robi się to tu, to tam. Kuronia jeszcze mam, no, dwa miesiące, potem mam do Niemiec jechać, trochę się trzeba odchamić, no, furę jakąś sprowadzić. Arek usiadł na schodach i liczył. Przy stu pięćdziesiątej sekundzie poczuł skurcz, Rysiek rozkręcał się. Nic nie wskazywało, żeby zamierzał przestać. Opowiadał ostatnią libację podczas której trzy razy zerwał mu się film. W dziesiątej minucie zaczął powoli się żegnać. Rozłączył się w czternastej minucie i drugiej sekundzie. Arek pomyślał, o sekundowym naliczaniu, które uratowało całą minutę. Rysiek mimo protestów matki wykonał kolejne połączenie. Do znajomej Danki. Matka zaczęła go szarpać, nie wiedział czy z zazdrości czy z troski o rachunek. Arek otworzył drzwi. Rysiek ze słuchawka przy uchu oganiał się od matki, zerknął w jego stronę. -Gdzie wina? Nie czekając na to co zrobi Rysiek rzucił się na niego. Przez moment wydzierali sobie aparat, po chwili mieli go obaj. Rysiek tylnią część obudowy i baterię, Arek resztę. Matka próbowała ich rozdzielić. W pewnej chwili w dłoni Ryśka błysnął nóż. Arek sięgnął po leżący w zlewie scyzoryk od obierania ziemniaków. Matka spojrzała na leżące na podłodze ciała. Krew wymieszała się w jedną kałużę. Wyjęła z zaciśniętej dłoni Ryśka baterię, po chwili odnalazła pod brzuchem Arka resztę telefonu. Po kilku próbach udało jej się złożyć aparat w jedną całość. Wciskała po kolei wszystkie przyciski, wreszcie coś pisnęło, pojawił się jakiś napis. Nie wiedziała co ma dalej robić. Kiedy odłożyła aparat na stół wydobył się z niego niski, męski głos: „Nokia. Connecting people.” -
Cycki wystające z blaszanego gorsetu. Kiczowate, solarniane placki trzęsące się w rytm muzyki, na dwa. Muzyka na dwa komponowana w rytm kopulacji. Muzyka na dwa, w rytmie kopulacji, lepiej się sprzedaje. Kopulacja lepiej przebiega w rytmie muzyki, do której kiczowate cycki wystają z blaszanego gorsetu. Blaszane gorsety słabo się sprzedają. W Sopocie tego roku tylko cztery festiwale. Z kurortu pełnego spasionych złodziei, kurw, filmowców i producentów ogrodowych krasnali tylko cztery live transmisje. Loda Elektroda na cześć gwiazdy przedwojennej Lody Halamy nazwana, za namową menagera dodała sobie elektryczną końcówkę i dwie silikonowe wkładki. Połączenie tradycji z nowoczesnością. Tradycją są gorsety przypominające rycerskie zbroje. Nowoczesnością cała reszta, z koroną stworzenia – obiektem westchnień miliona onanistów, cyckami numer XXL. Wie Loda Elektroda, że jak pokaże cycki to jej sprzedaż wzrośnie. Jak się ukaże o tym wywiad wzrośnie dwa razy. Jak mąż, tchórzliwy bokser, sponsorowany przez odświeżacze powietrza, się wścieknie i powie w telewizji, że jest głupią cipą, wzrośnie cztery razy. Loda Elektroda wie, bo jest inteligentna, że musi mówić dużo o stukaniu, że się lubi stukać, ile razy, jak, gdzie i z kim. Jak ona mówi o stukaniu, faceci myślą, żeby ją stukać i są zadowoleni. Faceci mają w większości erekcję, jeśli nie - biorą proszki. Lodzie się robi cięcie i puszcza się proszki. Loda czeka, powtarza sobie kwestie – lubię się stukać, lubię się stukać. - Proponuje reżyserowi, żeby coś zmienić w swoim imidżu i w ogóle może lepiej mówić – pieprzyć? Reżyser się nie zgadza, mówi soczyście, że nie po to kurwa się w Stanach uczył reżyserowania, żeby teraz się musiał konsultować i że stukać jest lepiej, bo pieprzyć, może kogoś wkurwić, a jak ktoś się wkurwi to nic nie kupi, a jak nie kupi to sprzedaż spadanie. Magiczne słowo – sprzedaż. Kariera iście hollywoodzka. Sprzedaż jako sens wszystkich działań, mechanizm napędzający, pobudzający, podniecający. Loda opowiada ostatnie stukanie. Trwało dobę. Wszystko się stukało. Podłogi, ściany, drzwi, krzesał. Loda czuła się kul. Jej mąż stuka świetnie, najlepiej na świecie, lepiej nawet niż murzyn, Loda o tym wie, lepiej nawet niż cała drużyna koszykarska Chicago Bulls w środku sezonu NBA. Kiedy kończy się czwarty festiwal w kurorcie, Loda jest smutna, przez chwilę. Przez kilka godzin nie ma ochoty się stukać. Z nikim. Zmywa mejkap i płacze. W zależności od tego kto zadzwoni. Jak z Faktu – powie, że ma doła i nic jej się nie chce, jest wkurwiona i kończy karierę. Jak z Gali, to nazwie ów stan, jesiennym splinem, chandrą metafizyczną, którą kobiety, istoty wrażliwe i kruche przeżywają. W poniedziałek pójdzie na sesję do „Vivy”, będzie ubrana w liście. Po jednym na sutek. I jeden duży na cipkę. Chociaż wszyscy widzieli ją całą, w majowej edycji „Playboya Polska”, teraz jak na złość przykryje dużym dębowym liściem. Niech wiedzą, że ona też potrafi być smutna. We wtorek Loda idzie na casting. Chcę grać Jagienkę w trzecim remejku „Krzyżaków”. Jagienka jest o wiele lepsza niż Danuśka, bo nie umiera. Loda nie cierpi umierać, tym bardziej w filmie. Dodatkowo Jagienka jest noszona na rękach przez Deląga albo Żebrowskiego w zależności od budżetu. Scenariusz napisał jakiś Sienkiewicz, Loda pierwsze słyszy to nazwisko i myśli, że to chyba jakiś kompletny amator i nie wie czy warto u kogoś takiego się angażować. Na castingu są tłumy. Loda nie lubi tłumów. Czeka w wozie. Gryzie paznokcie. Ma specjalny płyn na porost paznokci, dlatego może je obgryzać. Są smaczne i szybko rosną, jak grzyby. Doda nie musi często robić kupy, bo je paznokcie. Częste robienie kupy sprawia, że odbyt wiotczeje i traci się nad nią kontrolę. Loda przeczytała o tym w „Avanti” albo w „Glamour”. W końcu reżyser wzywa Lodę i mówi, że się musi zastanowić bo ma za duże piersi i że na koniu będą źle wyglądać. Wtedy podnosi się facet i mówi, że jest scenarzystą i nie zgadza się, żeby taka grała w jego filmie. Loda pluje mu w twarz i mówi – Sienkiewicz ty chuju. W środę z rana Loda pisze teksty na nową płytę. W dziewięć minut dziewięć tekstów. Loda zna trochę angielskich słów i wyrażeń. Bejby ma w każdej piosence, bejby ciągle dobrze się sprzedaje. Zna też every. Every łączy się z night i day. Czyli z dniem i nocą, albo odwrotnie, nigdy nie może zapamiętać. Loda śpieszy się, bo jej men Lew Diablo Lewczesky już czeka ze wzwodem. Tym razem jednak nie będzie prawdziwego stukania. Będzie tylko na niby. Hustler robi im sesje. Na rozkładówkę. Loda bardzo lubi sesje i gdy jest w świetle reflektorów z upudrowanym noskiem czuje się bosko. Lew trochę się denerwuje, bo jest nieprzyzwyczajony z gołym fiutkiem, przed obcymi paradować. Loda uspakaja go namiętnym pocałunkiem. Riczi, gej fotograf mówi, że jest świetnie i że Lew ma pięknego ptaszka, o Jezu jakiego pięknego. W środę wieczorem Lew nie chce iść z Lodą do łóżka z Ikei. Nie chce się z nią stukać. Wzrok ma zamglony i tęskny, mówi, że zakochał się w Riczim. Loda jest wściekła grozi, że doniesie prasie. Lew milczy. Loda dzwoni do „Na żywo”. Mówi, że pokłóciła się z narzeczonym i że ma dla nich eklsuziw. Przyjeżdżają też z „Bravo”, „Bravo Girl” i „Bravo Sport”. Loda opowiada o nieudanym związku, który od początku skazany był na porażkę. Lew dla Bravo Sportu wyznaje, że jest gej-bokserem i zawsze gdy walczy w ringu ma ochotę ściągnąć przeciwnikowi gacie i trochę się z nim postukać. W czwartek przy kawie Loda z Lwem przeglądają prasę. Dzienniki piszą o wojnie. Loda mówi, że nie lubi wojny, bo giną na niej ludzie. A jak giną ludzie to jest ich mniej. Mniej się wszystkiego sprzedaje. Lew tłumaczy jej, że jest głupia gdyż w Iraku nikt jej nie zna i dlatego sprzedaż na tej wojnie nie ucierpi. Loda mówi, żeby Lew nie mówił do niej głupia, bo wtedy sprzeda TVN Uwaga kasetę z ich ostatniego stukania, które mu za bardzo nie wyszło. Lew dostaje szału i zadaje Lodzie prawy prosty. Po czym dzwoni po „Super Express” i prosi redaktora zajmującego się przemocą w rodzinie. W piątek Loda daje się złapać papparazzim. Zdjęcia Lody z podsiniaczoym okiem kupią wszystkie agencje, od agencji tygodniki, wkładki telewizyjne, dodatki weekendowe. Loda jest bardzo szczęśliwa. Lew jest bardzo nerwowy, zbliża się walka, a on nie znalazł powodu, żeby z niej zrezygnować. Miał już wszystkie możliwe kontuzje. Dzwoni do swojego menagera i ustala strategię. Na konferencji prasowej ogłasza, że jest HIV nosicielem i po raz czternasty w tym roku kończy karierę. Dodatkowo zmienia imię na Kod i przechodzi na islam. Cztery mistrzowskie posunięcia na jednej konferencji: HIV dobrze się sprzedaje, kończenie kariery dobrze się sprzedaje, Kod (Leonarda da Vinci) dobrze się sprzedaje, islam jest bardzo kontrowersyjny i wyjątkowo dobrze się sprzedaje. W sobotę przed południem Loda i Kod udzielają wywiadu dla radia Zet. Mówią, że chcą w tych trudnych chwilach, znów być razem. Ich wielka miłość nie ma początku i końca. Wieczorem w telewizyjnym tokszole zachęceni przez publiczność i prowadzącego uprawiają zmysłowy petting. Oglądalność szaleje. Widzowie, którzy przyślą esemesa otrzymają polifoniczne dzwonki z „Bejby every night”. W niedzielę Loda i Kod idą do kościoła. Potrzebują ciszy. Skupienia. Modlą się. Loda ma kreacje od Arakadiusa, Kod od Armaniego. Kiedy w czasie podniesienie rozlega się przy ołtarzu „Bejby every night”. Loda jest bardzo szczęśliwa. Wie, że nawet ksiądz oglądał ich wczorajszy petting. Oglądalność musiała przekroczyć 100 %.
-
Naprzód Ulasek. /część 2/
Piotr Rowicki odpowiedział(a) na Piotr Rowicki utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Następnego dnia Prezes Piętka został wezwany na dywanik. Naczelnik Baran miał w zwyczaju (zwyczaj ten był wówczas bardzo rozpowszechniony) mówić do osoby w liczbie mnogiej, chociaż osoba była pojedyncza. -Wiecie, tak dalej kurwa być nie może. Gmina kupiła majtki? Kupiła. Getry? Kupiła. Koszulki? Kupiła? Trampkokorki? Kupiła. Prezes Piętka do tej chwili potwierdzał, gdy doszło do trampkokorków zaprotestował. -Owszem kupiła. Tyle, że za małe. Same dziecinne numery. -Wiecie jaka jest sytuacja w kraju, jakie trudności napotykają rolnicy, pszczelarze, sadownicy, hutnicy nie wspominając o górnikach. Trzeba sobie z trudnościami radzić. Trzeba pokazać światu, że my tu, mimo braków w zaopatrzeniu potrafimy, że nie narzekamy… -Bo nie narzekamy. -No widzicie. Wracając do mojego wywody gmina wszystko wam kupiła, dwadzieścia delegacji do stolicy opłaciła, a wy co towarzyszu Piętka? -Ja? – zdziwił się prezes Piętka. -Tak wy – naczelnik Baran zmienił liczbę. Przeszedł na ty, to źle wróżyło rozmówcy. – Partia matka nie po to wam delegacje fundowała, towarzyszu Piętka żebyście je na kurwy przepuszczali. Ja wszystko wiem. Was widziano. Doniesiono. Co macie na swoją samokrytykę towarzyszu? -Żona mnie zostawiła – westchnął smutno prezes Piętka i spuścił głowę. Zrozumiał, że nad klubem zawisły czarne chmury. -Ja wszystko rozumiem. Wiecie, mnie też naciskają, ja też się muszę rozliczać przed towarzyszami. Od tej pory sami musicie szukać środków, sercem jestem z wami, ale rozumiecie, nie mogę. Naczelnik Baran wyprowadził prezesa Piętkę z gabinetu. Prezes od razu z gminy poszedł do baru „Turystycznego” i zamówił to co zwykle, serwowano tam turystom, setkę i jajko w majonezie. Kilka dni później odbył się pierwszy, historyczny mecz Naprzodu Ulasek. Przygotowująca się do sezonu drużyna B klasy Konkordia Sokółka na duch potrzebowała sparingu. Prezes Piętka dowiedział się o tym od prezesa Konkordii, Maroszka podczas wspólnego rozpracowywania zawartości butelki z czerwoną kartką. Jeszcze w „Turystycznej” ustalono szczegóły spotkania, prezes rozejrzał się po sali i w wyobraźni poustawiał zawodników. Mecz był niestety wyjazdowy. Niestety nie tylko z tego powodu, że na wyjeździe ściany pomagają gospodarzom, goście nie posiadali środka lokomocji. Do oddalonej o 15 km Sokółki udali się na rowerach, co negatywnie wpłynęło na kondycję fizyczną zawodników. Dla polepszenia samopoczucia zatrzymywano się co jakiś czas, pod koniec trasy postoje zaczęły przeważać nad resztą. Prezes Piętka z niepokojem spoglądał na opróżniane w międzyczasie butelki, zerkał też na zegarek, pamiętając, że Konkordią nie dysponuje sztucznym oświetleniem. Prezes nie był jednak w ciemię bity, w ciemności widział dla Naprzodu szansę. Przeciwnik mógł nie dostrzec wówczas nie tylko braków kondycyjnych ale i rażących ubytków w wyszkoleniu technicznym. Punktualnie o godzinie 20. 00 czasu środkowo-europejskiego, w świetle zachodzącego słońca na stadionie Konkordii Sokółka rozległ się przejmujący odgłos gwizdka, sędziego Falkowskiego. Naprzód ruszył do przodu. Prezes Piętka w pierwszej chwili ucieszył się z tak ofensywnego nastawienia drużyny, po chwili jednak zrozumiał, że coś jest nie tak. Dostrzegł jedenastu żółto-zielonych na polu karnym przeciwnika. Nie pomogły apele prezesa, odnoszące się do męskości – Wracać chuje wracać! - Próbował prezes nakłonić bramkarza do zajęcia miejsca w bramce, wyzywając go od najgorszych. Nikt nie reagował. Obrońcy pozostali głusi na wezwania, krzyki a nawet płaczliwe błagania. Wtedy prezes Piętka zrozumiał, że piłkarze pojęli nazwę swego klubu dosłownie. Może gdyby nazywali się Naprzód Ostrożnie Ulasek albo Powoli Naprzód Ulasek, wtedy pomyśleliby o obronie, a tak ruszyli do przodu i ani przez chwilę nie przyszło im do głowy, żeby wracać. Taktyka okupowania okolic bramki przeciwnika miała jednak swoje plusy. Już do przerwy Naprzód zdobył, dwie, historyczne bramki. Wprawdzie w gąszczu nóg nie udało się ustalić historycznych strzelców, fakt pozostawał faktem. Ulasek strzelił do przerwy dwie, a po jeszcze jedną. Wynik 36:3 nie był najgorszy jeśli wziąć pod uwagę wszystkie okoliczności. Prezes Piętka był bardzo szczęśliwy i następnego dnia zdał relację naczelnikowi Baranowi, podkreślając, że trzy bramki strzelone na wyjeździe świadczą o potencjale tkwiącym w drużynie. Wystarczy trochę popracować nad obroną i rywale zaczną przed Naprzodem drzeć ze strachu. W tym samym 1975 roku miało miejsce wydarzenie tragiczne, które w rezultacie okazało się dla klubu Naprzód Ulasek szczęśliwe. Naczelnik Baran kupił sobie fiata Mirafiori - „wielki samochód za niewielkie pieniądze”. Tym samochodem udał się w towarzystwie żony i dwójki dzieci na zagraniczne wczasy do Bułgarii, gdzie zginął w niewyjaśnionych okolicznościach. Plotek było co niemiara. Żona wróciła z dziećmi cała i zdrowa i powiedziała trzy słowa: „Dobrze mu tak” - Przypuszczano, że kochliwy naczelnik wdał się w romans z Bułgarką, co nie spodobało się jej narzeczonemu. Nowym naczelnikiem został nie kto inny, ale prezes Piętka. Naczelnik Piętka ustatkował się, pogodził się z żoną przestał pić, można powiedzieć odziedziczył po prezesie Piętce tylko dobre cechy. Zaczęły się dobre czasy dla Naprzodu. Wokół boiska pojawiły się ławki, szopa przypominająca szatnię. Piłkarze zaczęli trenować pod okiem prawdziwego trenera, nic dziwnego, że już na początku 1976 roku odnieśli pierwsze, historyczne zwycięstwo. W pokonanym polu zostawili Jagiellonkę Kąty. Niestety było to, jak na razie pierwsze i ostatnie zwycięstwo tego wielce zasłużonego dla polskiej piłki klubu. W połowie lat osiemdziesiątych Naprzód uzyskał kilka cennych remisów z o wiele bardziej utytułowanymi rywalami. Niestety potem nastąpiła seria trzystu porażek. Na początku lat dziewięćdziesiątych pojawiły się głosy, że zasłużony prezes powinien udać się na jeszcze bardziej zasłużony spoczynek. Rok temu Naprzód Ulasek obchodził XXX lecie. Niezniszczalny prezes Piętka wygłosił z tej okazji przemówienie. Bardzo wzruszony powiedział do zebranych w sali widowiskowej biblioteki gminnej w Ulasku. -Kochani miałem rację. Klub piłkarski Naprzód Ulasek ciągle ma przed sobą wspaniałą przyszłość. -
Wychodzi na to, że piszę dla idei. Nawet jakby sie sprzedał cały nakład zarobię marnę groszę. W międzyczasie utrzymuje mnie żona moja kochana droga. Szczerze powiedziawszy zastanawiam się co dalej. Być może zmienię nazwisko i imię. Na Stephen Grochola.
-
Książka opowiada jak jeden facet (Mężczyzna) zajmował się dzieckiem (Bestia) i co z tego wynikło. W sklepie internetowym napisali, że to poradnik dla rodziców. Ha, ha. To raczej antyporadnik.
-
Pozdrawiam wierną czytelniczkę.
-
Dla wszystkich zainteresowanych moją debiutancką książką polecam zakup bezpośrednio w wydawnictwie, nie trzeba płacić za przesyłkę. Ukazał się dzisiaj stosowny komunikat: "Szanowni Czytelnicy. Wychodząc naprzeciw Państwa oczekiwaniom proponujemy bezpośredni zakup wydawanych przez nas książek. Zamawiane pozycje będą wysyłane za pobraniem. Ceny detaliczne znajdują się przy opisach tytułów w zakładce książki. Koszt przesyłki pokrywa Wydawnictwo. Zapraszamy do składania zamówień pod adresem [email protected]. "
-
Mężczyzna i Bestia /fragmenty drugiej części/
Piotr Rowicki odpowiedział(a) na Piotr Rowicki utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Będzie niedługo. -
Mężczyzna i Bestia /fragmenty drugiej części/
Piotr Rowicki odpowiedział(a) na Piotr Rowicki utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
No. To jedna sprzedana. A już myślałem, że nikt nie kupi. -
Mężczyzna i Bestia /fragmenty drugiej części/
Piotr Rowicki odpowiedział(a) na Piotr Rowicki utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Schodami w górę, schodami w dół. Winston Churchill mówiąc o krwi, pocie i łzach miał na myśli ojców mieszkających na czwartych piętrach bloków bez windy, których dzieci kochają spacery. Osiemdziesiąt osiem stopni w górę, a jakby schodziło się do czeluści piekielnych. Nogi z waty, ramiona uginają się pod ciężarem młodych ziemniaków sprzedawanych w paczce po 3 kilogramy, dla większego udręczenia. Krok za krokiem staje się coraz trudniejszy. Bestia kwili radośnie, próbując zadzwonić do wszystkich domostw i poinformować o swoim powrocie. Po czterdziestym i czwartym stopniu przerwa. W cieniu paprotki stary ojciec uzupełnia mikroelementy, dodaje sobie otuchy, jeszcze tylko czterdzieści i cztery. Ruszamy, powoli, żeby zbyt szybko nie stracić uzupełnionych mikroelementów. Na metę stopień osiemdziesiąty ósmy wchodzimy pełni werwy, jak alpiniści na kolejny ośmiotysięcznik. Zamiast flagi biało-czerwonej wbijamy klucz i wchodzimy do środka. O chłodzie posadzki, o radości płaskich powierzchni, chwilo bez wspinania trwaj! Bestia zjada w biegu, co wpadnie jej pod rękę, odstawia żółtego misia w kąt, bierze białego i głosem nieznoszącym sprzeciwu informuje o kolejnej himalaistycznej wyprawie, tym razem w dół. -Błagam nie mam siły. Znów na spacer? -Misia trzeba wyprowadzić. -Sam niech idzie! -To jest miś o bardzo małym rozumku, nie potrafi, tata szybciej, bo nasika. -Już dobrze, dobrze, przy okazji pójdziemy do spółdzielni. Zapytamy się czy nie mają jakiejś niepotrzebnej windy. Zoo. Mimo pogody lichej, słowo się rzekło, zawieźliśmy Bestię do zoo. Na wejściu okazało się, że dzieci do lat trzech wchodzą za darmo, bez biletu. Bestia w bek, że bilet chce, bo jak to tak bez biletu, że nie można, że głupio. Siedzący na bramie pan securitas łypnął groźnie okiem i powiedział, że jak Bestia zaraz nie wejdzie, to już w ogóle nie wejdzie. No to weszliśmy. Zwierząt co nie miara. Po betonowych alejkach, w spacerówkach ścigały się małe samce i samiczki ludzkie. Przyglądały się im całkiem ucywilizowane małpy zajadające orzeszki i oglądające z nudów telewizor, który im sponsor kupił. Przez tego sponsora, to nawet słoń musiał się wyrzec rodowego, afrykańskiego imienia i przedstawił się per „Lotek”, puszczając oko jakby reklamował bezalkoholowe piwo. Bestia uwzięła się na papugę koloru zielonego, wydającą z siebie odgłosy przypominające przelatujące odrzutowce. Próby oderwania Bestii od klatki z „wrzaskunem” spaliły na panewce. Nie pomogły nagabywania o cudowności żyraf, pawianów, tudzież mrówkojadów. Przekupiwszy Bestię obietnicą wspólnej kąpieli z hipopotamem ruszyliśmy w stronę małp. Wyjaśnienia, że czerwone tyłki małpom robią się od siadania na zimnym miały w sobie smrodek pedagogiczny, ale skuteczność była piorunująca. Po każdym klapnięciu na cztery litery, Bestia natychmiast się podrywała. (A propos smrodków, w praskim zoo można by na ten temat napisać rozprawę habilitacyjną). Po małpach złożyliśmy przyjacielską wizytę lwom, które na nasz widok nawet ogona nie raczyły podnieść. Bestia się wściekła, po swojemu nawrzucała lwom, że leniwe, że ona sto kilometrów jechała a tu taki brak wychowania. Potem dostało się wielbłądom, że się garbią. Pawiom, że puszczają pawie, młode, całkiem bez opieki. I tak dalej i tak dalej. Po dwóch godzinach ekskursji wszyscy oprócz Bestii mieli języki przy ziemi. Gdyby nie obietnica, że następnego dnia też pójdziemy do zoo, pewnie jeszcze byśmy nie wyszli. NSZZ Solidarność Ludzi Chcących Się Wyspać W Sobotę Najgorsza jest sobota, właściwie sobotni poranek. Bestia nie wie, że to weekend i wstaje normalnie, gdy reszta rodziny smacznie śpi. Matka odwraca się do ściany i mówi, że ma wolne. Ojciec próbuje negocjować. Opowiada Bestii o pewnym panu z wąsami, co się nazywał Wałęsa. Ten Wałęsa strasznie nie lubił zrywać się w sobotę do pracy, a musiał, bo pracował w stoczni. No i postanowił, że będzie walczył o wolne soboty. Przeskoczył przez płot i zawisł na bramie. Wszystkim ludziom się to spodobało, bo nikt nie lubił w soboty wstawać rano. Tak powstała solidarność. Solidarność ludzi chcących się wyspać w sobotę. Bestia miała w nosie etos solidarności – pod drzwi wyjściowe wyniosła buty, zestaw pluszaków i czapkę. -Ojciec, siódma godzina, a my jeszcze nie w piaskownicy? -Pamiętasz małpki? -Jakie małpki? -Te pieski z czerwonymi pupkami, co tak śmiesznie skakały... -No. -Te małpki nie słuchały się swoich rodziców, siadały na zimnym piasku i teraz maja czerwone pupki. W sobotę o siódmej rano piasek jest jeszcze zimny. Chcesz mieć czerwony tyłek? -Taaaaak. -To idziemy. Założę ci podwójne majtki. Wracamy po dwóch godzinach, utytłani jak donbascy górnicy wskakujemy na śpiącą ciągle żonę – matkę, domagając się śniadania. Daremne trudy. Lodówka pusta, jeszcze bardziej niż nasze żołądki. Zarządzamy odwrót – trzeba zrobić zakupy, tylko cicho sza, mama musi się wyspać. P.S. Fragmenty tu zamieszczone znajdą się w drugiej części książki. Pierwsza właśnie się ukazała i jest do nabycia w Empikach oraz w internecie -http://www.lideria.pl/sklep/opis?nr=65304&id=126RkIYNuhu7Y -
Naprzód Ulasek.
Piotr Rowicki odpowiedział(a) na Piotr Rowicki utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Był rok 1974. Naczelnikiem Gminy mianowano obywatela Mieczysława Barana, sekretarzem biura obywatelkę Halinę Gąsiorek. Na tym samym zebraniu w tajnym głosowaniu ojcowie założyciele Gminnego Klubu Sportowego Naprzód Ulasek wybrali Jana Franciszka Piętkę na prezesa. Stało się to wszystko w sali widowiskowej biblioteki gminnej w Ulasku, gdzie tydzień wcześniej hucznie obchodzono XXX - lecie Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Tym historycznym dla Ulasku wydarzeniom przyglądali się z czerwonej płachty trzej brodacze. Dodatkowo z pod spodu brodaczy zerkał ogolony towarzysz, obywatel I Sekretarz Edward Gierek, który w wersji dźwiękowej puszczany był z magnetofonu szpulowego. Najważniejszy towarzysz mówił: „Z wytrwałej wspólnej pracy narodu zrodził się współczesny kształt naszego domu, któremu na imię Polska. Możemy być dumni z jej roli i pozycji w świecie”. Słysząc po raz szesnasty te słowa obywatelka Halina Gąsiorek, która właśnie została sekretarzem niezmiennie się wzruszała. Szczególnie przy słowie „dom”, które towarzysz Edward wypowiadał z naciskiem. Obywatelka Gąsiorek nie myślała o domu, któremu na imię Polska, myślał o swoim. O pustakach, cegle, cemencie, które teraz będąc sekretarzem gminny na pewno załatwi. Kiedy obywatelka Gąsiorek skończyła płakać, do mównicy podszedł nowo wybrany prezes, Jan Franciszek Piętka. Podszedł krokiem chwiejnym i niepewnym, gdyż od tygodnia nie przestawał świętować XXX - lecia Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Tego dnia żona zapowiedziała mu nawet, że jak się to XXX - lecie nie skończy to ona zabierze dzieci i wyjedzie do matki. Piętka był tą groźbą poruszony, nic dziwnego, że świętował bardziej niż zwykle. Był jednak człowiekiem solidnym i zdyscyplinowanym, z kieszeni marynarki wyciągnął zamaszystym gestem plik kartek, na których już wcześniej przygotował stosowne przemówienie. Teraz jednak stwierdził, że albo wziął nie te kartki, albo podczas wizyty w wygódce coś pomylił. W każdym razie miał przed oczami zwitek, wielce wówczas poszukiwanego artykułu, którego posiadanie było jednym z licznych przywilejów władzy. Spojrzał na zwitek i zaczął udawać, że czyta. -Szanowni rodacy, bracia, towarzysz i towarzyszki. Powołany do życia klub piłkarski Naprzód Ulasek ma przed sobą świetlaną przyszłość. Duszkiem wypił szklankę wody sodowej i spojrzał błagalnym wzrokiem w stronę obywatelki Gąsiorek. Ta jednak zajęta w myślach rozrabianiem cementu z wodą i piachem nie zauważyła go. Piętka przełknął ślinę i zaczął opowiadać o ostatnich eliminacjach do mistrzostw świata, bo tylko to, przyszło mu do głowy. -Polacy rozpoczęli fatalnie, od porażki 0:2 z Walią na wyjeździe. Ale już 6 czerwca 1973 roku nasz kapitan - Lubański poprowadził w Chorzowie do sromotnego zwycięstwa nad dumnymi synami Albionu, jaki stąd wniosek towarzysze i towarzyszki? Odpowiedziała mu głucha cisza. Z tyłu ktoś przemęczony przeciągającym się XXX - leciem chrapał. Prezes Piętka nie zrażony brakiem odpowiedzi kontynuował. -Drużyna potrzebuje kapitana. Słyszałem głosy, że trzeba nam trenera. Nic bardziej mylnego. Głupotą i marnotrawstwem pieniędzy będzie zatrudnianie takiego kogoś. Piłkarz nie jest matołem, jak się mu powie, jak ma grać, będzie tak grał. Trzeba wynająć trenera na dzień lub dwa, góra trzy, że powiedział co ma do powiedzenia. Po tych słowach Piętka ruszył po stojącą na stole prezydialnym wodę. Skąd mógł wiedzieć, że towarzysze gminni nie zwykli pijać wody w upalne dni. Prezes Piętka nalał sobie pełną szklankę i wychylił do dna. Zaszumiało mu w głowie. Przed oczami zobaczył wypełniony po brzegi Stadion Śląski. Zamiast biało-czerwonych naprzeciw Anglii stanął zielono-żółty Naprzód Ulasek. Zielone spodenki mające symbolizować otaczające Ulasek łąki, dumnie łopotały na nogach piłkarzy. Żółte koszulki od słońca szczególnie mocno świecącego nad gminą, biły w oczy przerażonych Anglików. Gwizdek sędziego i ruszyli. Tadek Kuduk zwodem minął McFarlanda, ostry strzał w okienko wyłapał Shilton. Następnej akcji mimo najszczerszych chęci prezes Piętka nie zobaczył, a zapowiadała się bramkowo. Podleś podbił piłkę sześć razy głową i zagrał do Zaręby…wtedy właśnie ktoś zgasił światło. Naczelnik Baran ocknął się i krzyknął. -Wynieście go, to z tego upału. Tak zakończyło się historyczne zebranie, na którym powstał GKS Naprzód Ulasek. Dalsze dzieje klubu przedstawiały się następująco. Kiedy skończyło się XXX – lecie, Prezes Piętka nie przerywał patriotycznego uniesienia, w gronie zaprzyjaźnionych kolegów, a czasem wśród towarzyszy – piłkarskich działaczy z innych gmin rozpoczął świętowanie XXXI – lecia. Żona zabrała się z dziećmi, Piętka ucieszył się bo mógł poświęcić się całkowicie futbolowi. Którejś niedzieli w czynie społecznym rozpoczęła się budowa stadionu im. XXX – lecia. Łąki koło cmentarza wydawały się wszystkim akurat, należały do parafii, co w dobie materialistycznej nie miało znaczenia. Ksiądz jako przeżytek dawnego ustroju nie miał prawa protestować, w innym przypadku połączone siły klasy robotniczej, chłopów i nielicznych inteligentów mogłyby się zdenerwować. Po usunięciu kretowisk i krowich kup postawiono sosnowe bramki. Znalazła się piłka, jeszcze tej samej niedzieli odbył się pierwszy trening. Wtedy komuś przypomniało się przemówienie prezesa Piętki o wynajęciu trenera. Piętka niczego nie pamiętał, ale udawał, że wie o co chodzi. Zobowiązał się, że osobiście pojedzie do Warszawy i załatwi kogo trzeba. Następnego dnia wsiadł do pociągu osobowego relacji Małkinia – Warszawa Wileńska, po niespełna dwóch godzinach był na miejscu. Napił się wody z saturatora. Zjadł kanapkę i udał się na spacer, ulicą Targową w stronę Bazaru Różyckiego. Tam już w bramie zaczepił go podejrzany typek. -Sobie pan szanowny życzy? Prezes Piętka z racji zajmowanego stanowiska nie chciał wdawać się z typem w rozmowę. Próbował go ominąć. Wtedy tamten zaczął wyliczać posiadane towary i usługi. -Zegareczek potrzeba, może dolary szanowny pan zechce wymienić, a może garniturek dla pana, bucik podzelować, a może dziewczynkę? Prezes Piętka przełknął ślinkę. Typ dostrzegł błysk w oczach Piętki i wiedział, że go ma. -Dziewczynkę? -Na godzinkę, może dłużej, jak sobie szefuńcio życzy, czarna, ruda, gruba, chuda, klient sobie życzy, może być garbata, cycata, dzieciata, łysa, z wąsem. Prezes Piętka odprowadzony został przez typa pod stosowny adres. Po dwóch godzinach wyszedł zadowolony i młodszy o kilka lat. Wsiadł do pociągu i wrócił z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. W Ulasku, gdzie czekali na niego jak na zbawcę, z bolesną miną oznajmił, że znalezienie trenera nie jest takie proste jak mu się wydawało i wymagać będzie jeszcze kilku wizyt w Warszawie. Jeździł prezes Piętka do Warszawy ponad dwadzieścia razy, wracając z tą samą obolałą miną i tym samym gestem rozłożonych rąk oznajmiał rodakom, że i tym razem się nie udało. Aż któregoś razu, prezes Piętka zaszedł w Warszawie na piwo. Patrzy a tuż obok siedzi grubas w dresie z napisem „Legia”. Prezes umiał z ludźmi rozmawiać podszedł do grubasa z półlitrem i powiedział, że kogoś takiego szukał od jesieni. Chłopina z początku się bronił, mówił, że jego szwagier cieciuje przy stadionie i załatwił mu dres a on jest zwyczajny tramwajarz i Sędek się nazywa. W trakcie drugiej butelki tramwajarz Sędek podkręcił wąsa, spiął się w sobie i powiedział, że dla kogoś takiego jak prezes Piętka zrobi wszystko. Poszli razem w stronę dworca, jeszcze po drodze prezes nadał telegram do gminy: „Wracam. Stop. Nie sam. Stop.” W piątek to było. Powitanie trenera Sędka zaczęło się już na peronie w Ulasku. O trzeciej rano, kiedy pierwszy pociąg jechał w stronę Warszawy Sędek próbował się wyrywać, ale mu nie dano. Na rękach zaniesiono go na stadion. O siódmej rano stawiło się na boisku ze dwudziestu chłopa. Większość jeszcze nie wytrzeźwiała. Tramwajarz Sędek przyglądał się im z należytą uwagą, jakby badał ich przydatność do gry. Wreszcie przywołał prezesa na konsultację. -Czego oni ode mnie chcą? – zapytał całkiem poważnie. -Mów im coś pan, jak mają grać, albo niech polatają. Tramwajarz Sędek westchnął i powiedział. -Do biegu, gotowi start, latać w koło boiska, aż powiem stop. Kiedy po godzinie całe towarzystwo leżało zdyszane na trawie Sędek cmoknął i powiedział. -Panowie, kurwa, nie jest dobrze, teraz muszę jechać do roboty, ale jak wrócę to się za was wezmę. Nie pomogły prośby ani groźby prezesa Piętki. Sędek się zawziął powiedział, że ma na drugą zmianę i że takiej roboty to szkoda stracić, bo gdzie zaraz drugą znajdzie. Na koniec obcałował prezesa z dubeltówki i poszedł. Prezes Piętka popatrzył na ledwie zipiących niedoszłych piłkarzy i powiedział. -Słyszeliście co powiedział trener: Nie jest dobrze. c.d.n. -
W księgarni jeszcze nie ma. Wydawca nie jest zbyt rozmowny - ma być niedługo. W księgarniach Matras, empkiu a w internecie w księgarni inbook. Mam nadzieję, że po tym komunikacie sprzedaż zacznie rosnąć lawinowo.
-
Senator Rzeczypospolitej Jan Sebastian Gałązka w swym politycznym żywocie zaliczył większość z istniejących i nieistniejących partii, partyjek, ugrupowań i stronnictw. Za głębokiej komuny krążył jak satelita między pseudoludowcami a pseudodemokratami, by ostatecznie osiąść na długie lata w pseudoprzewodniej sile narodu. Do solidarności wstąpił we właściwym czasie, zdążył zrobić sobie zdjęcie z elektrykiem. Został posłem. Jednak podporządkowanie się dyscyplinie klubowej nie leżało w naturze Jana Sebastiana. Pielęgnowana przez wieki tradycja, szlacheckie umiłowanie wolności i swobody spowodowało, że dwa dni po inauguracji wolnego sejmu, został posłem niezależnym. Przez następne lata wstępował i występował w różne progi. Bywał wyrzucany, a częściej unosił się honorem i odchodził sam. Dzięki temu jego poglądy polityczne ciągle się zmieniały. To najgorsze, co może być w polityce – mawiał Gałązka – Nogami i rękami trzymać się jednej prawdy. Gałązka nie przywiązywał się do idei. Bywały dni, że kilka razy zmieniał polityczne koncepcje. Jedząc śniadanie był jeszcze liberałem. Kiedy wsiadał do samochodu i na pierwszym skrzyżowaniu stał w korku, dochodził do wniosku, że ojczyzna potrzebuje rządów silnej ręki, potrzebuje kogoś, kto tę hołotę, blokującą ulice rozgoni, zaprowadzi porządek i spokój. Senator spoglądał w lusterko swojego volvo i widział właściwego człowieka. Pomysł założenia Polskiej Partii Rodzinnej dopadł senatora podczas roboczej wizyty w Tajlandii. Wraz z posłem niezrzeszonym Mieczysławem Pąkiem na własnej skórze przekonali się jak wielka jest siła rodziny. Młode Tajki obsługiwały ich sprawnie i bez kompleksów. Własny ojciec wynajął je na cały tydzień, z góry pobierając pieniądze i gwarantując jakość usług własną głową. -Widzisz Mieciu, rodzina to jest jednak organizacja. Mieciu przyznał mu rację. Piłował sobie paznokcie i czytał pasjonujący artykuł na temat powiększania penisa. Miał w tym względzie osobisty kompleks. -Ech, u nas to jest jakieś takie obrzydliwe. Ech, te tirówki, alfonsiki, burdelmamy. Szemrane towarzystwo, aż się wszystkiego odechciewa. A tu popatrz Mieciu wszystko w rodzinie. Ech… -Jasiu, bo tu jest inna kultura. Dalekowschodnia. Posłuchaj co tu piszą. „Dzięki żelowi Fallus max w ciągu kilku krótkich tygodni będziesz obserwował zaskakujące zmiany, twój penis stanie się większy, grubszy i twardszy a przede wszystkim będzie silniejszy niż możesz to sobie wymarzyć. Żadna inna metoda na świecie nie jest równie efektywna, szybka i prosta co Fallus max.” I wtedy Jan Sebastian wygłosił historyczne zdanie. -Załóżmy Polską Partię Rodzinną. Po czym niemal natychmiast zabrał się do wygłaszania programu. -Punkt pierwszy. Rodzina polska poniosła największe straty i ciężary podczas historycznych powstań, wojen i zawieruch dlatego musi być szczególnie chroniona ze strony państwa. -To jest Jasiu bardzo słuszna koncepcja. -Czekaj, dalej będzie tak. Punkt drugi. Zamierzamy prowadzić taką politykę prorodzinną, w której życie ludzkie będzie chronione od poczęcia do naturalnej śmierci. Jesteśmy przeciwni nie tylko aborcji ale i kondonom w każdym kiosku. -Może lepiej prezerwatywom, co? -Nie Mieciu, trzeba ludziom prosto z mostu. Bez owijania bawełny. Skończyło się. Mieciu nalej mi trochę whisky. Mieciu rozlał w szklanki szlachetnego trunku. Jan Sebastian w tym czasie skubał brwi i dopracowywał punkt trzeci. Wygłosił go po wypiciu solidnego łyka i zaciągnięciu się cygarem. -Punkt trzeci. Będziemy wspierać polskie rodziny, szczególnie wielodzietne i patologiczne. Poprzez wprowadzenie powszechnej prohibicji dążyć będziemy do wytrzeźwienia narodu. Przez trzeźwą rodzinę do trzeźwej Polski. -Dobre, podoba mi się. Jan Sebastian dopił resztę i wyglądając w stronę błękitnego nieba nad oceanem mówił wzruszonym głosem. -Punkt czwarty. Każda rodzina powinna mieć samodzielne mieszkanie, każdy dorosły winien mieć pracę, godziwie wynagradzaną, samochód co najmniej pięcioletni a także kino domowe… Jan Sebastian zamilkł. Stał tak przez dłuższą chwilę patrząc w ocean. Poseł Pąk zajął się obcinaniem swojego cygara. -Świetny program. Podpisuję się obiema rękami… -Co…, co…co… Poseł Pąk spojrzał na senatora Gałązkę i pomyślał, że zrobiło mu się słabo od upału. Za oknem narastał szum. Jako pierwsza nadała komunikat Telewizja TVN 24: „Wśród ofiar tsunami w Azji jest prawdopodobnie dwóch polskich parlamentarzystów. Wyspa na której przebywali senator Gałązka i poseł Pąk znikła z powierzchni ziemi.” Kiedy się ocknęli byli na środku oceanu. Był pogodny wieczór. Mieli pod sobą solidne hotelowe drzwi. Nawet nie byli specjalnie poobijani. -Rozumiesz coś z tego? Jan Sebastian Gałązka rozglądał się na wszystkie strony, kręcąc z niedowierzaniem. -Różne widziałem rzeczy, ale żeby coś takiego… -Co teraz będzie? Z posła Pąka zaczął wychodzić tchórz. -Nic, co ma być. -Znajdą nas? -Kto? -Rekiny. -E, tu ich chyba nie ma. -Jesteś pewny? -W swoim czasie działałem trochę w Zielonych. Rekiny są bardziej na południe. -Ciągle mi się wydaje, że coś skubie mnie w stopę. -Zdaje ci się. -O teraz znów. -Uspokój się. Mijały minuty, godziny, minął dzień i noc. Widmo śmierci głodowej stało się coraz bardziej rzeczywiste. Z nikąd nie widać było ratunku. Parlamentarzyści milczeli od wielu godzin. Każde wypowiedziane słowo, powodowało niepotrzebną strata energii. Zresztą co można powiedzieć w takiej chwili. Senator Jan Sebastian Gałązka myślał o kraju. O zaczynającej się kampanii prezydenckiej, w której miał być czarnym koniem. Wyobrażał sobie wielotysięczne tłumy czekające na jego przemówienia, skandujące w ekstazie – Ga-łą-zka, Ga-łą-zka, Ga-łą-zka. Widział kolorowe słupki sondaży wznoszące się jak gmachy wysokościowców. Wśród nich jego - zawsze pierwszy, zawsze najwyższy. Senator ocknął się i z trudem podnosząc się na łokciach szepnął w stronę towarzysza niedoli. -Mietek. Odpowiedziała mu głucha cisza. -Mietek! Poseł Pąk poruszył się, ale był tak słaby, że nie miał siły odpowiedzieć. Senator przymknął oczy, znów przeniósł się do kraju. Jechał teraz autobusem wyborczym. Po obu stronach drogi, tłumy ludzi, jak na papieżu. Wszyscy krzyczeli, dzieci rzucały kwiaty, grały strażackie orkiestry. Senator otworzył oczy i spojrzał na omdlałego posła. Myśl, która przeszła mu przez głowę wydała mu się z początku ohydna, po chwili zrozumiał, że to jego ostatnia szansa. Doczołgał się do posła i z całej siły wbił zęby w jego szyję. Na Okęciu witały go tłumy. Odnalezienie senatora pływającego po oceanie było sensacją na skalę światową. Najczęstszym określeniem był „cud”. Trzy tygodnie na oceanie bez wody i jedzenia nie było możliwe bez wstawiennictwa Opatrzności. Podczas naprędce zorganizowanej konferencji, jeszcze na lotnisku, senator Jan Sebastian Gałązka stwierdził, że nie myślał o głodzie, ani pragnieniu. Przez cały czas myślał o Polsce i to trzymało go przy życiu. Senator dodał też, że zamierza wziąć udział w wyborach prezydenckich a jego program to „Trzy razy W – wolność, własność, wegetarianizm”.
-
Życie niezwykłe Oswalda Dziedzica
Piotr Rowicki odpowiedział(a) na Piotr Rowicki utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Oswald Dziedzic przeważnie był z siebie dumny. Owszem bywały dni, że mniej, ale zazwyczaj bardziej. Posiadał cechę znamionującą ludzi wielkich – każdą porażkę umiał przekuć w sukces. Nic i nikt nie mógł stanąć na drodze do świetlanej przyszłości Oswalda. W tej przyszłości miał się stać największym pisarzem nie tylko w swoim niewielkim mieście, ale też w kraju a jeszcze później w świecie. Na najwyższej półce regału czekało wolne miejsce. Do karteczki z napisem – Nobel w dziedzinie literatury dla Oswalda Dziedzica” wystarczyło dopisać rok. Tymczasem Oswald pisał swoją pierwszą powieść. Nie miał jeszcze tytułu, ale nie to było najważniejsze, liczyła się treść – niesamowite życie Oswalda Dziedzica. Świadomy chaos konstrukcyjny łączył w sobie wszystkie możliwe style literackie i gatunki, od dramatów greckich po postmodernistyczne twory współczesnych. Oswald Dziedzic nie naśladując nikogo, potrafił w jednym zdaniu zawrzeć tysiąc lat historii literatury. Tak mu się przynajmniej zdawało. Dziesięć tysięcy stron niezwykłej prozy miało lada dzień powalić wydawców ciężarem myśli autora i wagą papieru. Na huraganowy odzew przygotowywał się od dawna. Oprócz telefonu stacjonarnego, posiadał dwie komórki. W razie czego mógł przeprowadzać trzy rozmowy na raz. Przećwiczył nawet jak to będzie wyglądało. Przygotował się też na najazd dziennikarzy. Od kilku lat domostwo obrośnięte było wysokim żywopłotem, teraz dodatkowo pojawiły się niezbyt sympatyczne pieski. Zakupił broń, co prawda myśliwską, ale w ostateczności mógł powalić kilku paparazzich. Oswald zdecydował się na przecinek w 612 rozdziale, gdy zadzwonił telefon. -Pan Dziedzic? -Magister Oswald Dziedzic - pisarz, czym mogę służyć? -Dzwonię z gminnego ośrodka kultury w Cieciórce. -Tak. Domyślam się z jakiego powodu pani dzwoni. Bardzo dziękuję za nagrodę, jest ona niewątpliwie istotnym krokiem na drodze mojej kariery. Pragnę podziękować członkom znamienitego jury, za docenienie mojej prozy. Nadmienię, że przesłane opowiadania są oparte na faktach autentycznych. Oczywiście ja jako artysta przepuściłem fakty przez pryzmat mojego widzenia świata… -Panie Dziedzic… -Pani pozwoli, że skończę myśl…przez pryzmat, który jest moim subiektywnym spojrzeniem, aczkolwiek nie jest on pozbawiony wartości uniwersalnych i jak się domyślam to przekonało jury. -Panie Dziedzic. Na konkurs przyszło czterdzieści pięć zestawów. -Proszę bardzo konkurencja nie śpi… -Wszystkie były pańskie. Nawet godła pan nie zmienił. Jury postanowiło nie przyznać żadnej nagrody, a tegoroczny konkurs anulować. -Jak to? To skandal, przecież… -Życzę miłego dnia. Oswald mieszkał w pięknie położonej posiadłości na skraju miasta. Od śmierci matki sam. Dwa razy w tygodniu wpadała pani Gienia, żeby jako tako ogarnąć i ugotować na kilka dni jedzenia. Oswald na czas tych wizyt wychodził na spacer. Nie przepadał za grubą i głupią babą. Podobnie jak za większością ludzi. Kochał matkę, o której do dzisiaj mówił – mamunia. Poświęcił jej w powieści piętnaście rozdziałów, ojcu jeden wyraz – skurwysyn. Niedawno Oswald skończył czterdziestkę, na skroniach pojawiły mu się pierwsze siwe włosy. Wyrywał je systematycznie pęsetką i zaczął się zastanawiać nad użyciem farby. Pomyślał, że jako ciemny brunet, lepiej prezentowałby się w blasku fleszy. Oswald wszystko zawdzięczał mamuni. Talent, wychowanie, pracowitość a przede wszystkim higieniczność. Kąpał się kilka razy dziennie, codziennie golił i zmieniał bieliznę. Dbał nie tylko o higienę ciała ale i ducha. Raz na dwa tygodnie dzwonił do zaprzyjaźnionej agencji towarzyskiej. Własnoręcznie sprawdzał czystość przysyłanych kobiet, czasem groźnym gestem wskazywał drzwi łazienki. Nie krzyczał, czekał cierpliwie, w międzyczasie szlifując rękopis. Dodawał jakieś słowo, albo zmieniał konstrukcję zdania. Kiedy dziewczyna przychodziła kazał się jej położyć z rozchylonymi nogami i zamkniętymi oczami. Wkładał dla pewności trzy prezerwatywy i w ciągu kilku minut pozbywał się ciążącego nasienia. Niemal natychmiast wracał do pracy nad jednym z kilkunastu rozdziałów poświęconych erotycznemu życiu Oswalda. Trzy miesiące od dnia kiedy pocztowa furgonetka rozwiozła w świat pękate paczki z powieścią Oswalda, przyszła pierwsza odpowiedź. Długo nie odkrywał koperty. Nalał szkockiej, zapalił hawańskie cygaro. Chciał, zapamiętać tą chwilę jak najlepiej. Oto dzień, w którym zacznie się jego kariera. Przełknął łyk alkoholu i zaciągnął się cygarem. Wypuszczając dym nosem – zaczął czytać. „ Szanowny Panie Oswaldzie. Doceniamy nakład pracy włożony w przesłane dzieło – „Życie niezwykłe Oswalda Dziedzica”. Niestety nie jesteśmy zainteresowani jego wydaniem. Z poważaniem dyrektor do spraw wydawniczych Marceli Drongowski. Oswald nie tracąc dobrego samopoczucia dopił szkocką i wrzucając list do śmieci powiedział – Nie to nie. Przez kolejne trzy miesiące Oswald Dziedzic wytrwale czekał. Nie pisał. Zbyt wiele czasu zajmowało mu wypatrywanie przez lornetkę listonosza. Z tego też powodu zabronił pani Gieni sprzątać – Co by było gdyby przed furtką pojawił się listonosz z poleconym, gdy w tym samym czasie pani Gienia zagłuszałaby dzwonek odkurzaczem. - Pani Gienia uniosła się honorem i powiedziała, że jak Oswald taki mądry to niech zarasta brudem i niech żreć sobie sam gotuje, bo ona nie będzie się za marne grosze dawała pomiatać. - Oswald nie przejął się odejściem gosposi. W książce znalazł firmę robiącą zakupy na telefon. Oswald nie nadążał pozbywać się siwych włosów. Z każdym dniem czuł się coraz gorzej. Dzwonił do kolejnych wydawnictw, słysząc te same rady, żeby zająć się czymś innym, że nie każdy może pisać, że nie każdy powinien. Jeden z wydawców pocieszył go, że pisarze niezrozumiali, często są odkrywani dopiero po śmierci. Oswald zapytał go, czy sugeruje mu to rozwiązanie. Tamten zaśmiał się przez chwilę a potem całkiem poważnie dodał – To byłoby jakieś wyjście. Tego wieczoru Oswald Dziedzic postanowił zrobić istotny krok na drodze do kariery. Zjadł wyśmienitą kolację, przywiezioną mu z najlepszej restauracji. Wypił kilka szklaneczek ulubionego trunku. Kopertę z testamentem zatytułował odręcznym dopiskiem. „Ostatnia wola pisarza Oswalda Dziedzica.” Kiedy upewnił się, że wszystko załatwił usiadł w fotelu i przyłożył strzelbę do skroni. Chybił. -
Oskar dla wsi Jakać.
Piotr Rowicki odpowiedział(a) na Piotr Rowicki utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Harrison Ford uśmiechnął się i opuścił kopertę z nazwiskiem zwycięzcy. -The winner is… W barze „Pod Brzozą” zapadła nieznośna cisza. Po chwili padło pytanie i krótka odpowiedź. -Czego nie czyta? -Stul pysk Władek! Harrison Ford jeszcze raz spojrzał w stronę publiczności. W tej samej chwili w całej Jakaci zgasło światło. Stary Kurka zaklął. -Skurwysyny wyłączyli. Elektryki w dupę kopane. Mówiłem, że flaszkę zawieźć, będzie spokój. Zawsze jak jest wesele, to najsampierw starszy drużba bierze parę butelek, coś na ząb i sprawę jak trzeba załatwia. Ktoś przyniósł świeczkę. Inni wyciągali papierosy, trzaskały zapałki. Zrobiło się jaśniej. -Co wy Kurka pleciecie – żachnął się Jóźwik. – Skąd do cholery elektryki mogli wiedzieć, że nasz Roman w Holyłódzie był nominowany. -One wszystko wiedzą. –Kurka machnął ręką – Z nimi nie warto zadzierać. – O ślubach wiedzą, pogrzebach, chrzcinach, co tam gadać, że tego nie wiedziały. W gazecie stało nie raz, że Roman Piotrula urodzony we wsi Jakać ma dostać tego…jak mu tam…no. -Oskara. -No. To elektryki gazet nie czytają? Siedzą se, pierdzą w stołki i z nudów wszystko czytają. -A wczoraj to i na Polsacie podawali – krzyknął ktoś z końca sali. I mówili, że Roman urodzony w Jakaci Małej, jest zaraz po Wajdzie drugi nominowany. -Gówno prawda! Jak w Małej, jak w Dużej – krzyknął Siwek. -Ja słyszałem – podniósł się Bielik – Sam Lis to mówił. Jak bum cyk cyk. Roman Piotrula urodzony czterdzieści sześć lat temu w Jakaci Małej. Tak powiedział. -Oj Durny ty Bielik jesteś, durny. Tak powiedział jak mu napisali. Myślisz, że w telewizji to z siebie mówią? Ekran mają i z ekranu czytają. Przecież każdy głupi wie, że po prawej stronie drogi jest Jakać Mała, a po lewej Duża. A gdzie stoi dom Piotrulów. -Dom po prawej, ale stodołę mają za drogą. – zaśmiał się Bielik. -Romek nie kot, żeby się w stodole rodził. Kiedy zapaliło się światło na ekranie telewizora ukazała się skąpo ubrana latynoska. Nie było głosu, ale wszystko wskazywało, że śpiewała. -Ot, blać jakąś nadają, zamiast naszego Romka. My tu od trzech tygodni czekamy, baby różańce po nocach odmawiają, a te czarną niemowę puścili. Właściciel baru przeciskając się między krzesełkami ruszył w stronę telewizora. -Czekaj Janusz, może co powiedzą. -Jak powiedzą, jak głosu nie ma. Telewizor się zepsuł. Jutro w gazetach będzie napisane, a tak po prawdzie to co za różnica dostał czy nie dostał. Ważne, że nominowany, nie? -E, to nie to. Nominację to może byle łajza dostać. Słyszałem od szwagra, że tam w Ameryce co trzeci to do czegoś nominowany, taki naród mają zdolny. -To co Bielik, znaczy, że nasz Roman jest byle łajza? -Ludzie – stary Kurka uniósł się z trudem i wysapał. – Na co się kłócić? Czy Roman z Małej czy z Dużej, ważne, że z Jakaci. Papież mówił, że mamy być jednością, mówił tak czy nie? Oczy wszystkich skierowały się na ścianę. Obok krzyża wisiało zdjęcie papieża okryte żałobnym kirem. Nieco wyżej wielki portret Romana Piotruli. Znów zapadła cisza. W milczeniu patrzyli na kolejne nominacje. Ci, co jeszcze mieli co, pociągali z kufli. Bielik chwiejnym krokiem ruszył do baru i wskazał na kranik. -Duże, żeby nasz Roman z Oskarem na Jakaci łono powrócił. -A ja wam mówię, to nie będzie już ten sam Roman – odezwała się Klimkowa. Poprawiła chustkę i podchodząc pod samą ścianę przyglądała się i mówiła – Dostanie czy nie dostanie, już mu ten Holyłód w głowie zawróci. Ja to na te gale patrzeć nie mogę. Nasz Romuś samotny, a te kurwy tylko czekają. Cycki na wierzchu, tyłkiem ruszają jak dziewki na zabawie. -Co sami byście chcieli? – zadrwił Nowakowski. – Czemu nie, ciepła wdówka z was jeszcze Klimkowa… -Poszedł won. Cham! Ty się mojego wdowieństwa nie tykaj, nie dla psa kiełbasa. -O jaka królewna się znalazła, na ziarnku grochu. -Przestańcie, Roman to Roman, on za spódnicami nigdy nie latał, jemu kamera tylko w głowie. -Kamera w łóżku nie zagrzeje, a i stary Piotrula już długo nie pociągnie. -Wy się babo o Romka nie martwcie, da se radę. -Wiecie co w tym wszystkim najgorsze? – Mianowicz stanął nad stołem i rozłożył dłonie jakby chciał wygłosić kazanie. – Wiecie co? Ze wszystkich stron słychać było rozmowy i coraz głośniejsze śmiechy. Mianowicza zwykle nikt nie słuchał, miał żółte papiery i od czasu do czasu bywał zamykany u czubków. -Dajcie Zdziśkowi powiedzieć! -Najgorsze, że my filmu nie widzieli. -Głupiś Zdzisiek, siadaj. Po co my mieli oglądać, jak Romek u nas we wsi kręcił i każdy kto chciał mógł wszystko zobaczyć. Jakżeś Zdzisiu, za przeproszeniem wolał siedzieć w chałupie na dupie, to twoja sprawa. -Co z tego, że kręcił. Ja widziałem, wszystko widziałem. Tylko nie mogę sobie tego przetłumaczyć. Co on tam w świecie pokazał? Przecież w naszej Jakaci nic takiego nie ma czego by indziej nie było. Bo i co, że przed sklepem paru pijaczków. Albo, że Gabrysia się za wino oddaje. To wstyd tylko, będą się z nas śmiać. -Co pokazał, to pokazał jego rzecz – stary Kurka popatrzył z litością na Mianowicza. – Ty się na kinie znasz jak świnia na kalesonach. -Może się nie znam, ale coś mi mówi, że lepiej by dla nas wszystkich było, żeby Roman Oskara nie dostał. -Głupek! Po piątej mały Siwek przyniósł radio na baterie. W milczeniu czekali na wiadomości. To była najdłuższa godzina jaką przeżyli. Co mniej wytrwali poukładali się z głowami na stolikach, słychać był nerwowe pochrapywanie, od czasu do czasu ktoś zatruwał powietrze. Stary Kurka, który siedział z uchem przy radiu kwitował te wszystkie odgłosy jednym zdaniem. -Świnie nie ludzie. Punktualnie o szóstej zaczęły się wiadomości. Spiker radosnym głosem obwieścił - „I stało się. Mamy kolejnego Oskara. Tym razem w kategorii - film dokumentalny. Cenną statuetkę zdobył Roman Piotrula, za obraz „Darcie pierza”. Oskara odebrał z rąk samego Harrisona Forda. Oto co powiedział wzruszony Piotrula: - Nie wiem co powiedzieć, jestem bardzo szczęśliwy, dziękuję Bogu, mojej nieżyjącej matce, wszystkim w Jakaci, którzy zawsze we mnie wierzyli. To o nich ten film i dla nich. Dzięki”. „Pod Brzozą” nikt nie słuchał dalszych wiadomości. Nastąpiło ogólne zbratanie. Lały się łzy. Całowali się najwięksi wrogowie. Rozpoczęło się wielkie pijaństwo. Jakać Mała i Duża przestały istnieć, zlały się z piwem w jedną Jakać. Romek, był na ustach wszystkich. A to w opowieściach tych, którzy pamiętali go jako zasmarkanego malca, na golasa biegającego po wsi. Zaraz potem przywoływali go szkolni koledzy, przypominając jak to właśnie z nimi, ławka w ławkę siedział zdobywca Oskara. Opowieści plątały się i mieszały w jeden absurdalny ciąg zdarzeń, którego koniec był oczywisty. Nikt z siedzących nie miał wątpliwości, od czterdziestu sześciu wszyscy wiedzieli, że Roman Piotrula to wielki i człowiek i tylko czekać jak świat go doceni, jak nie Noblem to Oskarem. Bezowocny okazał się najazd dziennikarzy na Jakać. Ani w Dużej ani w Małej nie było na tyle trzeźwego, żeby mógł samodzielnie stanąć przed kamerą. Kobiety pozamykały się w domach, nie nawykłe do wywiadów, zerkały wstydliwie zza zasłonek komentując przejazd kolejnych stacji. – O TVN. Jedynka. Regionalna. Polsat. Zetka. RMF. – Rozpierała je duma. W końcu wszystkie stacje nagrały Zdziśka Mianowicza, który wytrzeźwiał pierwszy i donośnym głosem powtarzał: „Wspomnita moje słowa, lepiej, żeby Romek gówno dostał nie Oskara.” Ciąg dalszy nastąpi. -
Dawid Goliat.
Piotr Rowicki odpowiedział(a) na Piotr Rowicki utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Bo to jeszcze nie koniec! -
Dawid Goliat.
Piotr Rowicki odpowiedział(a) na Piotr Rowicki utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Dziadek Włodek nie chce do nieba. Myślę, że nieśmiertelność nie jest najlepszą rzeczą jaka spotkała dziadka Włodka. Miewał lepsze. Jak był młodym sierżantem i w jakiejś wiosce odkryli prawdziwe zagłębie bimbrowe. Podobno z województwa przyjechał nadęty ubek i przyczepił mu do piersi medal. Zasłużony na polu chwały czy jakoś tak. Do tego w kopercie dostał tyle szmalu, że mógłby sobie syrenę w wersji lux kupić, gdyby babcia nie nakazała mu zakopać wszystkiego w ogródku. A tak przyszła powódź stulecia i szlag trafił syrenę z całym ogródkiem. Gdyby dziadek wiedział, że czeka go nieśmiertelność wcale by się tymi papierkami z Waryńskim i innymi czubami nie przejmował i na babcię by się nie obraził. Gdyby wiedział. Łatwo się mówi. Dziadek Goliat był najmocniej niewierzącym człowiekiem, jaki się tylko pojawił na tym łez padole – sam tak o sobie mówił. Dodawał też, że jego wielki imiennik Włodzimierz Ilicz, w kwestii niewiary do pięt mu nie dorastał i powinien się u dziadka zapisać na wykłady z podstaw materialistycznej wizji świata. Staruszek Goliat umarł trzy lata temu na bliżej nieokreśloną chorobę. Jego pogrążona w rozpaczy córka, a moja matka postanowiła, że przetrzymamy dziadka przy życiu przez kilka dni. W końcu cholerny listonosz i tak się z dziadkiem nie widywał. Podrabianiem podpisu zwyczajowo zajmowała się babcia, która wygłaszała przy tym formułę – Jak zwał tak zwał. - Kiedy dziadek przetrzymał kilka dni i gdy otrzymał swoją pierwszą pośmiertną emeryturę, dla wszystkich stało się jasne, że to już koniec. Dziadek wyglądał jak koniec. Zsiniał, oklapł, zaczęło go ubywać. Odchodził, siedząc w swym styranym bujaniem fotelu. Matka zamknęła się z dziadkiem w pokoju i długo nie wychodziła. Przypuszczaliśmy, że się żegnali. Siedząc w kuchni z babcią, z ojcem i siostrą rozmawialiśmy o dziadku. Pierwsza zaczęła babcia. -Szkoda dziadka – powiedziała z tęsknym wyrazem na twarzy – Takiej emerytury za psinco nie dają. Nie ma co zasłużony był nasz Włodek dla Ludowej Polski. -Mamo! – syknął ojciec – Czy ty możesz raz w życiu nie mówić o pieniądzach! -Mogę, ale po co. Już po ptokach. Taka emerytura. Tyle się chłopina ludzi napałował, tyle druczków nawypisywał i na co mu przyszło. Poszedł do świętego Pietra kozy macać. -Dziadek był niewierzący – chciałem coś dodać ale ojciec uniósł zaciśniętą pięść jak bokser przed walką. -Co z tego. Pochować trzeba po chrześcijańsku, z księdzem, normalnie... W tym momencie weszła matka z nożem i z wiaderkiem. Miała dziwną twarz i chyba płakała. -Nikt tu nikogo nie będzie chował. Dziadek będzie żył. Nie wdając się w szczegóły nieśmiertelności powiem tylko, że to co zostało po dziadku Włodku zamieszkało w moim pokoju. Nie wiem do cholery skąd matka nauczyła się preparowania zwłok, w każdym bądź razie dziadek nie wyglądał najgorzej. Znam paru żywych, którzy dużo by dali żeby tak wyglądać. Właściwie dziadek mi nie przeszkadza. Nakrywam go kocem, żeby nie musiał patrzeć. Raz nawet przyszła do mnie dziewczyna. Słodka Paulusia. Najgłupsze dziewczątko w szkole, mimo to posiadające wielkie zalety. Do największych należało, że lubiła „to”. Żeby robić z Paulusią „to” nie trzeba było nawet palcem przysłowiowym kiwać. Paulusia uważała się za nimfomankę i obiecała przed świętym obrazem, że przeleci wszystkich facetów w szkole. Przyszła kolej na mnie. Paulusia nie dysponowała lokum, wprosiła się do mnie, z tego wszystkiego zapomniałem o dziadku. Miałem tylko nadzieję, że jest pod kocem. Był. Paulusia niczego nie podejrzewając, wystriptizowała się prosto na dziadka. Chyba w najbardziej perwersyjnych snach dziadek Włodek nie wymarzył sobie takiego wiecznego odpoczywania. Z czerwonymi gaciami Paulusi na twarzy. Kolor się zgadzał, dziadek uwielbiał czerwień. A krój, no cóż gdyby babcia włożyła na siebie coś takiego, możliwe, że moja mamusia nie byłaby jedynaczką. Wracając do Paulusi, to mimo głupoty miała coś w rodzaju instynktu, intuicja albo co. Jak tylko się zabierałem do rzeczy, to ona – mam wrażenie, że ktoś tu jest - i tak w kółko. Przez okno zaczęła wyglądać, pytać się czy nie mam młodszego brata albo zboczonego ojca. Byłem tak wkurzony, że rzuciłem w nią, tymi jej szmatami. Razem z czerwonymi majtkami zleciał z dziadka koc. Paulusia obietnicy złożonej przed świętym obrazem nie dotrzymała a ja jeszcze tego samego wieczora przy całej rodzinie powiedziałem – Albo ja, albo on. – Odmówiłem też przyjmowania mojej części dziadkowej emerytury, mówiąc co mogą sobie z nią zrobić. W naszej rodzinie zawsze ceniona była szczerość, toteż nikt się nie obraził. Ojciec zaproponował, że dziadka można przenieść do piwnicy, a jak będzie sytuacja podbramkowa (ojciec jest sędzią piłkarskim i nadużywa terminologii zawodowej) to się dziadka przyniesie i cześć. Wtedy babcia wstała i powiedziała, że dziadek nie jest jakiś korniszon, żeby go do piwnicy wnosić. Po czym dodała, że jak dziadek będzie wyniesiony do piwnicy, to ona pójdzie na milicję i powie, że tu ich byłego funkcjonariusza prześladują i na stare lata mu spokoju nie dają. Matka, w takich sytuacjach odzywała się na końcu, (jeśli nie liczyć siostry, która nigdy się nie odzywała) i zawsze jej słowo było decydujące – Dawidek co żeś się tak na dziadka uwziął - powiedziała – Już wiedziałem, że nie jest dobrze. – Dawidek ty się lepiej za lekcje weź, na mieście mi mówili, że od nas jakaś panna z gołym tyłkiem wyskoczyła i tak się darła, jakby ją ze skóry obdzierali. To ja się pytam, czyja to sprawka? Spuściłem wzrok. Moja siostra marihuanistka zakaszlała albo się zaśmiała, u niej to brzmiało jednakowo. Ojciec poczerwieniał i zaczął gmerać przy pasku, zastanawiając się czy siedemnastolatka należy lać w tyłek czy też w inne części ciała. Nie czekałem na rozwój dyskusji. Wróciłem do siebie i przeprosiłem dziadka. Wyglądał jakby mówił – Nic nie szkodzi. Vive la champagne! W całej rodzinie babcia Mirka jest najszczersza. Mówi zawsze to co myśli. Wielu, którzy mają podobne schorzenie odcierpiało to na własnej skórze, babcia nigdy. Przy całej swej szczerości jest tak ujmująca, że nawet jak komuś powie, że jest skończonym kretynem, to i tak jest zadowolony. Któregoś dnia wpadła do mojego pokoju, z samego rana, minę miała jakby szykowała się do krucjaty. –Chodź Dawidek pójdziemy do żabojadów. Przyjrzałem się jej uważnie, wyglądała na zdrową. -Po cholerę – zapytałem – Przecież obcego kapitału babcia nie znosi i wszyscy wiedzą, że zakupy robi w osiedlowym sklepiku, chociaż tam obsługa jest chujowa i do tego kantują. -A czy ja powiedziałam, że idziemy na zakupy? Poszedłem do tych żabojadów, dla świętego spokoju. Idziemy sobie, kosz pchamy jakbyś mieli Bóg wie co kupić, a tu podjeżdża taka cycata hostessa na wrotkach i trzeszczy. -Czym mogę służyć? Babcia się w pierwszej chwili wystraszyła ale zaraz jej przeszło. Zmrużyła oko i walnęła jej z grubej rury. -A pocałujże ty mnie córuchna w dupę! Cycata mało z wrotek nie wyskoczyła. Poszliśmy dalej, babcia w pewnym momencie zaczęła zachowywać się jak obłąkana. Dostała jakiś tików, drgawek, poruszała się jak manekin, który zwiał z wystawy i udaje człowieka. -Co ci babcia? -Odwracam uwagę. -Czyją? -Tych kapusiów na monitoringu. -Że co? -Filują nas przez kamery. Do średniej szkoły chodzisz a głupi jesteś jak krowi ogon. Inwigilują nas. Jak będę udawać wariatkę, to przestaną. -Ale dlaczego mają przestać. -Bo mają! Potem dowiedziałem się, że jestem imbecylem. W dzisiejszych czasach trzeba myśleć dookoła głowy. Skończę liceum i co – gówno! Będę głupszy niż przedtem, w dodatku nie będę miał w ręku żadnego fachu. A chłop bez fachu to nie mniej, ni więcej tylko cipa. Mówiąc te słowa babcia pakowała do kosza różne rzeczy, chociaż przysięgała się, że nie zamierza nic kupić i nawet portfela nie wzięła. Wyjaśniło się w przymierzalni. Babcia z wprawą zaczęła wyrywać czipy. -Co robisz? Zostaw to! – zacząłem krzyczeć. -Przymknij mordę szczylu! Chcesz mnie zdekonspirować? Własną babkę do więźnia wsadzić? Ot mi wnuczek. Dziadka chciał z myszami w piwnicy zamknąć a babkę do kryminału. Czy ty wiesz co w takich więzieniach robią kobietom? -To kradzież przecież... -Kurwa filozofie jeden. W życiu cudzego nie wzięłam. Niech cię ręka boska broni. Cudza własność święta. Ale to przecież nasze, na naszej krwawicy żabojady się nachapały. Pieprzone Francuziki. Jak Hitler nas najechał to nawet psa z kulawą nogą na odsiecz nie wysłali, nawet kota... -Babcia, to może lepiej od razu do niemieckiego sklepu? -Co za różnica. Ja tam nie jestem pamiętliwa. Niemcom wybaczyłam. -A Francuzom? -Żabojadom nigdy. Dobra skończyłam. Teraz najważniejsze. Towar najbardziej cenny, kompakty i inne pierdoły wkładasz za majtki. Żeby ci nic nie wyleciało, wkładasz dwie pary. A najlepiej, żeby było profesjonalnie zszywasz majtki na dole i powstaje kieszeń. -A ty jak masz? -Pełne zawodowstwo. Zamykane na suwaczek. Dalej, większe rzeczy, takie których przez bramkę przenieść nie da rady, konsumujesz na miejscu. Po tych słowach babcia zaczęła otwierać szampana. Przyznaje, że puściły mi nerwy, zwiałem, nawet się nie oglądając. W domu zastałem piekło. Ojciec wydzwaniał po jakichś kumplach dziadka z policji. Matka po połknięciu opakowania proszków, zaczęła szukać w encyklopedii przepisu na płukanie żołądka. Nie ulegało wątpliwości, że babcię zwinęli. Później okazało się, że sprawa była bardziej zagmatwana. Korek od szampana strzelił jakiegoś ważnego żabojada, który zaczął krzyczeć, że to zamach, że Polaczki chcą go zamordować, że wszystkich zwalnia i że pieprzy ten cały burdel i tak w kółko. Na szczęście po francusku krzyczał, bo jak babcia by usłyszała, co mówi o jej ukochanym kraju, to by mu jeszcze butelką dołożyła, a to była butelka z hartowanego szkła. Babcię wypuścili przed wieczorem, kompletnie pijaniutką, bo nie zdążyli jej oderwać od tego szampana. Policjanci byli bardzo grzeczni, nawet chcieli wpaść na chwilę do dziadka Włodka, ale matka powiedziała im, że już śpi i lepiej go nie budzić, bo może dostać szału na widok pijanej babci. Wychodząc pogrozili babci i powiedzieli, żeby to było ostatni raz. Babcia wyciągnęła w ich stronę środkowy palec, jak na amerykańskich filmach. Dopiero następnego dnia zrzedła jej mina i wcale nie z powodu kaca. Od żabojadów przyszedł rachunek na osiemset złotych. To musiał być bardzo dobry szampan. -
Dobroczyńca Roku.
Piotr Rowicki odpowiedział(a) na Piotr Rowicki utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Bernard P. nie był taki głupi. Nie dał się zwieźć radiowym sloganom, powtarzanym bezmyślnie kilkanaście razy dziennie – „dobro czyń cały rok”. Bernard P. wiedział, że to niemożliwe. Cały rok oznaczało trzysta sześćdziesiąt pięć dwudziestocztereogodzinnych, cholernych dni, wypełnionych dobrem. Tego nikt nie mógł znieść. Nikt zresztą tyle dobra nie potrzebował. Bernard P. zostawał dobroczyńcą raz dziennie, co jakiś czas. Stawało się to w chwili, gdy z koszem pełnym śmieci stawał przed skrzynką na listy. Za pomocą zagiętego druta wyciągał korespondencję i dostojnym krokiem ruszał w stronę śmietnika. Siadał w cuchnącym zaułku, ze słuchem wyczulonym na kroki sąsiadów, z sobieskim papierosem podpalonym i wetkniętym niedbale w kącik ust. Kiedy kończył wzdychał, wcale nie od panujących wonności wszechrozkładu, wzdychał nad podłością ludzkiego losu. To w takich momentach zakładał pusty kosz na głowę ( żeby oko sąsiedzkie nie dostrzegło jego rozpaczy) i biegiem wracał do siebie, pod piątkę. Tam zaczynał czynić dobro. Do Stolarczyka Dominika pisał czułe wiersze. Chociaż jego dziewczyna Mirka napisała, że jest skończonym chujem i że go ludzie widzieli z jej siostrą, jak się prowadzał i jak jej kadził. Bernard P. miał do poezji talent. Potrafił z nawału słów cisnących się na usta wybrać te właściwe, te najbardziej czułe. Pisał o uczuciu, o tęsknocie i łzach. Kiedy czytał swój własny wiersz był bardzo wzruszony, mimo to nie drżała mu dłoń gdy podpisywał go – Mirka. Do Mariolki z trójką dzieci, pisał z więzienia, że się poprawi, żeby nie wierzyła, że on Karol się powiesił, bo to czcze gadanie, zobaczy, wróci nie długo i będzie jak dawniej ją tłukł, aż jej łeb będzie podskakiwał. Bernard nie miał pojęcia co taki Karol Żyro mógłby napisać, gdyby się nie powiesił. Musiał długo wyobrażać sobie, że jest równie odrażający i wstrętny. Pomyślał wię, że skoro Mariolka wytrzymała z nim tyle lat, to musiała lubić bicie. Najlepiej to Bernard P. lubił listy urzędowe. Nie musiał sam wszystkiego wymyślać, czasem odejmował lub dodał „nie” czasem dorysował w rogu kwiatek, żeby było weselej. Kiedy do Króla Wacka spod siódemki napisała firma windykacyjna informując o terminie wizyty, zmienił kilka cyfr. Król cieszył się jak dziecko a Bernard, który to widział jeszcze bardziej. Bernard P. był wariatem w majestacie prawa i w majestacie prawa, należała mu się renta. Dlatego, gdy sąsiadka z tej samej klatki, Mędzińska zwana Mędunią napisała do ZUS-u list, informujący, że Bernard P. to oszust podający się za wariata, a tak naprawdę to drań, leń i oszust a przy tym silny jak koń, co ona może poświadczyć, bo jej szafkę osobiście przenosił. Z czego wynikało, że się Bernardowi renta nie należy a list podpisuje anonimowo, czyli wcale, bo się zemsty boi Bernarda, któremu z oczu źle patrzy. Bernard w imieniu ZUS odpisał, że dziękuje, ale dodał też, że mimo wszystko takiego świństwa się po Mędzińskiej nie spodziewał. Nazwał ją niewdzięczną małpą i zagroził, że jak jeszcze raz napisze donos na pożądnego obywatela, to on (ZUS) się z nią inaczej policzy. Renia Mędzińska jeszcze tego samego dnia posłała do ZUS – kolejny list. Wrzuciła list do stojącej niedaleko skrzynki, z której wyciągnął go Bernard P. i tego samego popołudnia udał się do Mędzińskiej celem ostatecznego rozwiązania. -A dzień dobry panie Beniu, może kawki? -Jest pani kobietą fałszywą – powiedział Bernard P i wymierzył jej soczysty policzek. Soczysty, bo najpierw na nią splunął. -Jezu, Jezu – zaczęła krzyczeć Mędzińska. Na próżno, bo Bernard P. nie zamierzał czekać tak długo. Uduszona Mędzińska wyglądała znacznie lepiej niż żywa pomyślał Bernard. Na wszelki wypadek rozebrał ją (czego szybko pożałował, bo ciało kobiety było obrazem godnym pożałowania) i utopił w wannie Po czym wrócił do siebie i natychmiast zasnął. Tej nocy śniło mu się, że dostał tytuł „Dobroczyńcy Roku”. Następnego ranka z samego rana postanowił napisać do kapituły przyznającej ów zaszczytny tytuł. „Droga i Wielce Szanowna Kapituło. Piszę, bo wiem kto powinien otrzymać godność „Dobroczyńcy Roku”. Nazywam się Bernard P. i jestem najlepszym kandydatem. Wiem, że może to się komuś wydać śmieszne, ale ja naprawdę jestem bardzo dobry. Zgodnie z regulaminem konkursu, ktoś inny powinien mnie zgłosić, nie jest to jednak możliwe. Czynię dobro anonimowo, od wielu lat. Kiedy usłyszałem o konkursie, pomyślałem, że nadszedł czas, żeby świat o mnie usłyszał. Mieszkam w kawalerce, przy ulicy Obrońców Westerplatte. Mieszkam sam, bo jak dotąd żadna kobieta nie zachciała ze mną zamieszkać. Było kilka. Jedna została nawet na noc, ale to tylko noc. Na całe życie się nie zdecydowała, chociaż mówiła, że równy ze mnie gość, chociaż trochę dziwny. Nie wiem co miała na myśli, bo do wszystkiego się przyzwyczaiłem i sam nie wiem, co jest dziwne a co nie. To jak się ubieram, jak czeszczę może dla jednych być głupie, a dla innych całkiem mądre. Nie wydaję mi się, żeby spanie w kredensie, za szkłem było czymś dziwnym. Uwielbiam zastawy. Kiedy przyłożyć do ucha filiżankę z prawdziwej porcelany słychać muzykę. Takiej nie potrafi wydać z siebie żaden człowiek ani instrument. Ta muzyka mnie upaja. Szept filiżanki jest czymś najpiękniejszym na świecie i jak ktoś mi mówi, że najlepszy jest seks albo szybkie samochody, to wiem, że nigdy nie spędził nocy w kredensie, za szkłem. To nie może być jednak żaden regał ze sklepu, obity z tyłu dyktą, z plastikowymi dodatkami. Kredens musi być z drewna, najlepiej starego. Wracając do kobiet. Olga chociaż początkowo się opierała zgodziła się kochać w kredensie. To było dla mnie ogromne przeżycie i wcale nie dlatego, że pierwszy raz. Bałem się o filiżanki. Olga tak poruszała nogami, że cały czas drżałem, że którąś zbije. Okazało się, że bałem się potrzebnie. Kiedy usłyszałem dźwięk rozbiającego się spodka, a zaraz potem filiżanki myślałem, że serce mi pęknie. Olga powiedziała mi wiele przykrych słów, całkiem niezasłużonych, dlatego nie żałuję, że więcej już jej nie zobaczyłem. Myślę, że nikt nie powinien żałować, że nigdy więcej jej nie zobaczył. Wielce Szanowna Kapituło! Zaprzestałem kontaktów z kobietami na rzecz dobra. To chyba wystarczający argument...a może się mylę.” Bernard P. zakleił kopertę i wrzucił list do skrzynki. Po tygodniu, gdy nie nadeszła odpowiedź, ani tym bardziej zaproszenie na zbliżającą się uroczystość wręczenia tytułu „Dobroczyńcy Roku” Bernard P. zaczął podejrzewać, że coś jest nie tak. Zaczął przypuszczać, że w procederze czytania cudzej korespondencji nie jest odosobniony. Następnego dnia miał już pewność. Nie tylko on to robił. Przez chwilę pomyślał o malejących szansach na tytuł. Skoro wszyscy z Obrońców Westerplatte czynią dobro, to pewnie też wszyscy będą chcieli wygrać. Bernard P. postanowił działać. Napisał nowy list do Kapituły. „To jeszcze raz ja – Bernard P. Gwoli wyjaśnienia. Zgłoszenia kandydatów z ulicy Obrońców Westerplatte są już nieaktaualne, chyba, że przyznajecie je pośmiertnie. Nadmieniam też, że moja kandydatura jest jak najbardziej na czasie. W czasie tego strasznego wybuchu gazu wyszedłem na spacer. Lubię spacery o dziwnych porach. Jak już wcześniej pisałem – trzecia nad ranem, osobiście nie wydaje mi się porą dziwną. Wydaje mi się w sam raz – równie dobrą, żeby przejść się po lesie, jak też umrzeć. Acha, byłbym zapomniał, zmieniłem adres – jeśli wysyłalibyście zaproszenie na galę, teraz mieszkam na Jasnej 18. Mieszkania 7. Pozdrawiam. Bernard P.” Kiedy tydzień później Bernard P. na nowym mieszkaniu obejrzał galę wręczenia tytułu „Dobroczyńcy Roku” poczuł się oszukany. Tytuł dostała kobieta z fundacji „Daj psu szansę” zajmująca się dokarmianiem bezdomnych zwierząt. Bernard płakał. Tyle dobra uczynił ludziom, niepotrzebnie, żadnej wdzięczności. Bernard P. wyjrzał przez okno swojego nowego mieszkania, zapalił sobieskiego i uśmiechnął się do przebiegającego czworonoga. Następnego dnia w całym mieście zaczęły ginąć psy. -
Mężczyzna w delegacji.
Piotr Rowicki odpowiedział(a) na Piotr Rowicki utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Tylko się rusz, tylko spróbuj! No staruszku, wyciągaj te nogi. Jeszcze troszeczkę, zaraz, czy aby na pewno skopiowałem te pliki dla Basi? Basia mnie zabije, a ja zabije tego łotra, jeśli tylko ruszy. Dowiem się kto miał dziś ten kurs, znajdę go na końcu świata i zabiję, albo lepiej obedrę ze skóry, poćwiartuję, posolę a potem zabiję. Tak na pewno skopiowałem wszystko dla Basi, tylko czy wziąłem zdjęcia na dyskietkach? Moje serce, Boże Najświętszy w Trójcy Jedyny obiecuję, że tej niedzieli dam na tacę całą stówę, będę klęczał całą mszę, tylko niech ten pieprzony autobus nie odjeżdża! Czy ty dobry Boże wiesz, co to znaczy spóźnić się na delegację służbową, której uczestnikiem jest sam Dymerski? Czy ty w ogóle wiesz kim jest general menager Rafał Dymerski? Ale ciebie to nie obchodzi? Ty masz ważniejsze sprawy niż pośpieszny do Płocka, który mógłby się trochę opóźnić. Czy ja na pewno, obudziłem Krystiana? Wydaję mi się, że tak. Chociaż jak jadłem śniadanie, to przy stole go nie było. Rany, jeszcze ta teczka, dlaczego ona jest taka ciężka? No tak, przecież tych materiałów do mojego wystąpienia, był cały stos, muszą ważyć. Czy ja w ogóle je zapakowałem? Tak, tak przypominam sobie, wrzuciłem je obok klocków Patryka. Stać, jeszcze ja! Nie ruszaj jeszcze! Panie kierowco, kochany, złociutki, jeszcze ja, mam bilet! Czy mi się zdawało, czy ja dzisiaj rano widziałem w mojej teczce zestaw klocków do samodzielnej budowy pancernika Potomkin? Nie to nie możliwe! Przecież Patryk nie mógł mi zrobić drugi raz tego samego numeru w ciągu tygodnia, to smarkacz, o nie! Skończyło się kolego beztroskie dzieciństwo! Od jutra sam będziesz chodził do przedszkola! Proszę zaaaaczekać, jeszcze chwileczkę...najważniejsze, że zabrałem te materiały w pomarańczowej okładce. Uff zdążyłem. „Dzień dobry panie kierowco, jak to miło z pana strony, że pan zaczekał, bardzo serdecznie przepraszam za spóźnienie, ale to nie z mojej winy. Zaraz pokażę bilet, mam, na pewno, wkładałem go pod okładkę z moimi referatem. O jest, widzi pan – H. C. Andersen – „Baśnie”, to właśnie mój referat?” W takich sytuacjach na usta cisną się brzydkie słowa. Sformułowania wykorzystywane przez furmanów do popędzania konia. Usiadłem przytulając się do brudnego okna, w głowie huczało mi od przekleństw: „cholera”, „psiakrew”, „jasna dupa”, „jasna dupa co teraz będzie”. Próbowałem się uspokoić. Pamiętając ze szkolenia, że pozytywne słowa sprawiają, że nawet w największym stresie zaczynamy myśleć pozytywnie. Myśleć pozytywnie, myśleć. Ale o czym, może właśnie o jasnej dupie. O jakiejś nieopalonych półdupkach udekorowanych stringami, albo w ogóle nie udekorowanych. O gołych, zimnych pośladkach, na których być może zatrzymają się moje ręce jeszcze tego wieczora. Niezwykły był czar wyjazdów służbowych. Nie zmieniły go dziejowe burze, upadki ustrojów i zmiany gospodarcze. Przed 1989 rokiem z domowych smyczy zrywali się partyjni kacykowie, kierownicy, wszelkiego szczebla urzędasy, instruktorzy, agitatorzy, naukowcy, literaci. Nie zawód był istotny ani stanowisko. Istotny był fakt urwania. Po zmianie ustroju nic się nie zmieniło. Może tylko kacykowie zmienili garnitury na lepsze, stanowiska i funkcje na bardziej angielskie. Żony zostały. Cechy charakterystyczne uczestnika szkoleń widoczne na pierwszy rzut oka pozostały niezmiennie. Nerwowy wzrok dzikusa, który pierwszy raz w życiu spotkał się z cywilizacją. Łapczywa obserwacja wszystkiego, co ma dwie nogi i nie przypomina żony. Najlepiej żeby obiekt krańcowo różnił się od posiadanego w domu. Jak w domu brunetka, to na wyjeździe blondynka, jak chuda to gruba, jak mądra to głupia. Radość kontrastu. A jak się wróci, to i własna lepiej smakuje. Na Dworcu Zachodnim dosiadł się Dymerski z Basią, asystentką od specjalnych poruczeń. Można i tak. A jak w Płocku nic nie będzie, przynajmniej poklepie znany dobrze tyłek, opatrzony co prawda, ale zawsze. -Jak referat? – Dymerski rzucił na przywitanie sadowiąc się za moimi plecami. Srak – chciałem mu odpowiedzieć, ale coś mnie powstrzymało. Udając senność kiwnąłem głową na odczepnego. Pliki dla Basi? – szef kontynuował natarcie. Kiwnąłem ponownie. -Co wy tak kiwacie? – Dymerski nie wyzbył się socjalistycznej przypadłości mówienia do dwóch osób, chociaż do jednej. -My? – reagowałem niemal automatycznie. Na szczęście z szelestem sreberka rozwinęły się kanapki. Basia wetknęła Dymerskiemu trójkątny kawałek pieczywa, z wystającym fragmentem sałaty. Tak właśnie wygląda jedzenie z ręki, karmienie małpki. A przecież Dymerska nie wypuściła Dymerskiego bez kanapek, może nawet tak samo trójkątnie apetycznych, z identycznym zestawem wędlin i sałaty. Ale nie. Tamte wyrzucił do pierwszego napotkanego kosza. Może przed własnym domem. Może Dymerska przechodząc obok, przypadkowo zerknie, przypadkowo rozpozna. I co wtedy, czy nie ruszy najbliższym i najszybszym środkiem lokomocji w pościg. Cóż może oznaczać wyrzucenie zrobionych przez żonę kanapek, jeśli nie planowana zdrada. I to nie tylko kulinarna. Mój referat z racji napiętego nadmiernie planu dnia wypadł. Bóg czuwał. To był cud, jaki zdarzyć się może komuś takiemu jak ja. Dymerski był niepocieszony. Obiecałem mu, że w najbliższym czasie zrobimy w firmie jakiś małe szkolenie i moje wystąpienie na temat nowoczesnych metod pozyskiwania klientów będzie akurat. Wieczór w Płocku okazał się całkiem beznadziejny. Miasto wyglądało na opustoszałe. Znikąd pocieszenia, znikąd choćby kawałka kobiety. Same pryszczate smarkule, czupiradła, w porozciąganych swetrach i bluzach z demobilu. Za to w knajpach jakieś rykowisko, smętne typy patrzące spod oczu, bydlęco, jakby na dzień dobry chciały zabić. Wypiłem na prędce piwo, obficie chrzczone wiślaną wodą i postanowiłem wrócić do hotelu. Nic z tego nie będzie. Trzeba będzie ten wyjazd zapisać na straty. A bywało tak pięknie. Toruń. Zapach średniowiecznych murów wymieszany z niepokojącym „Dolce Vita” od Diora, za trzysta złotych. Marzena mogła sobie na to pozwolić, pracowała w drogerii i wykorzystywała darmowe próbki. Nie miała zasadniczo większych wad i mógłbym jej telefon zachować, gdyby nie to, że nie miała też zalet. Była źle ubrana, jakoś tak niemodnie. Ciało przeciętne, no i mąż, właściciel siłowni, o którym bez przerwy mówiła, nawet w łóżku. Nie chciałbym go spotkać. We Wrocławiu Krysia. Oszalała na punkcie tańca. Ponadrywała mi stawy i tyle. Rozwódka, pewnie mąż nie przepadał za tańcem. Ładna, ale bez przesady. Nie rzucająca się w oczy. Gorzów. Niech pomyślę. W Gorzowie była Iza, nie Iza była w Zielonej Górze. Iza namiętna palaczka. Wyglądała na dziesięć lat więcej. W Gorzowie była Iwona, udawała, że ma osiemnaście lat. Przysiadła się w barze, myśląc, że jestem kimś ważnym. Jak jej powiedziała, że sprzedaję ubezpieczenia, chciała uciec. Na szczęście lubiła piwo. Szczególnie darmowe. Po trzech wypłakała mi się w rękaw, opowiadając zapewne zmyśloną historię swojego życia. Najgorszy był Płock. Kompletne bezrybie. Może chociaż przez ścianę posłucham co Dymerski wyprawia z Basią? Próbowałem ułożyć się wygodnie ze szklanką przy ścianie, gdy rozległo się pukanie. Kto to mógł być? Może Dymerski chciał mnie za coś opieprzyć, za ten referat, którego nie przeczytałem? A może stary zasnął i znudzona Basieńka szuka pocieszyciela? W drzwiach z tajemniczą miną stał general menager Rafał Dymerski. Cholera, co ta ckliwość na jego licu, mogła oznaczać. Czy to zasługa Baśki? A może miał do mnie jakiś interes? -Panie Krzysztofie, gdzie to pan się ukrywał? Dopiero teraz dostrzegłem, jak za pazuchy wyciąga litrową „Finlandię”. -Chciałem trochę z panem porozmawiać. -A gdzie pani Basia? -Ach, rozbolała ją głowa. Zasnęła. Jak tam pańskie zatrucie? -No właśnie, byłem w aptece. Rozbolał mnie żołądek. -Zupełnie niepotrzebnie. Mam coś na niestrawność. Skuteczność gwarantowana. Nie znałem go z tej strony. Dymerski, jak matka troszcząca się o moje zdrowie, Dymerski z wódką na progu pokoju. Nie jeden zazdrościłby mi tej sytuacji. Już słyszę te jęki: „Stary, wiesz ile spraw można załatwić przy wódce?”. Wiedziałem, ale nie należałem do tych, co je wykorzystują. Poza tym po wódce nie potrafiłem kłamać. Co będzie jak powiem mu, że jest starym, obrzydliwym knurem, na którego nie mogę patrzeć. -To, co napijmy się. Pomyślałem, że można by zejść na dół do restauracji, ale w pokoju, to zawsze w pokoju. Stary sknera żałował na napiwki. -Oczywiście, ma pan rację. -Jakoś tak bardziej intymnie. -Intymnie? -Ktoś mógłby usłyszeć, coś czego nie powinien usłyszeć. Zdrowie. -Na zdrowie. Po trzeciej kolejce, Dymerski spojrzał na mnie małymi świńskimi oczami i zadał dziwne pytanie. -Czy jesteś szczęśliwy? -Ja czy jestem szczęśliwy? -Tak ty. Przepraszam. Nie wypiliśmy jeszcze brudzia. Rafał. -Krzysztof. Złapał mnie za głowę i niczym Breżniew obcałował z dubeltówki. Przez chwilę poczułem jego oddech i zrobiło mi się niedobrze. -No więc czy jesteś szczęśliwy? -Chodzi o pracę? Tak, jestem bardzo zadowolony. Jako szef pionu sprzedaży, w naszej firmie jestem bardzo szczęśliwy. Jestem szczęśliwy, że moja praca jest przydatna. Ubezpieczenia na życie są bardzo ważne. -Przestań pieprzyć! – Dymerski nalał sobie wódki i przechylił nie czekając na kolejkę. – W życiu czy jesteś szczęśliwy? -Jak w życiu. Tak w ogóle? -Tak w ogóle. Czy ci się wszystko układa? -Co znaczy wszystko? Chodzi o rodzinę. -Też. -Owszem układa mi się. Mam dzieci. -A z żoną? -Wie pan. Przepraszam, wiesz jak to jest z żoną. Raz tak, raz tak. Ale nie narzekam. -Bo wiesz, ja...ja... Po raz pierwszy zobaczyłem starego jak się wzrusza, co gorszę nad sobą. -Ja nie mam z kim porozmawiać. -Śmiało Rafał. Napijmy się jeszcze. Wal śmiało, co ci leży na duszy. -To nie takie proste. Przyjrzałem się mu. Był dostatecznie pijany by zacząć się żalić. Brakowało mu jeszcze trochę, żeby się rozkleić całkowicie. Pomyślałem o dyktafonie w kieszenie marynarki. Dyskretnie włączyłem go udając, że szukam papierosów. Wyobraziłem sobie poniedziałkowy poranek, kiedy dział po dziale, pokój po pokoju będzie odsłuchiwana jedna audycja: „Zwierzenia Rafała D.” Nie wiem od czego zacząć. Poczułem to jakiś czas temu. Broniłem się przed tym, walczyłem, ale już nie mam siły, jestem na to za słaby. Nie mogłem zrozumieć o co mu chodzi, chciałem słuchać dalszego ciągu, ale stary stanął przy oknie i milczał. Paliłem papierosa i uśmiechałem się do swoich myśli. To imbecyl jak się wzruszył, zaraz zacznie łkać i poprosi żeby go przed snem pogłaskać po głowie. -Krzysztofie, co byś powiedział gdybyśmy wyjechali. -Wyjechali? Z Płocka? -Nie, wyjechali gdzieś daleko. Tylko ja i ty... -Daleko? -Na koniec świata. -Nie rozumiem. Podszedł do mnie. Dostrzegłem łzy, płynące mu policzku. -Kocham cię. Nie mogłem dłużej tego ukrywać. Kocham cię słyszysz! Dymerski rozbeczał się a ja z ledwością zdążyłem do łazienki. Rzygałem jak kot. Zza drzwi usłyszałem jego głos. -Musiałem ci to powiedzieć, przepraszam, nie gniewaj się. Naprawdę cię kocham. Po godzinie stary przestał się odzywać. Chrapał jakby mu się coś gotowało w gardle. Spakowałem się i wyszedłem. Noc spędziłem na dworcu. Wróciłem do domu pierwszym autobusem. Był poniedziałek. Po śniadaniu zszedłem po „Wyborczą”. Miałem nadzieję, że specjalistów od sprzedaży ubezpieczeń na życie ciągle jeszcze poszukiwali. -
Eryk /część 4/
Piotr Rowicki odpowiedział(a) na Piotr Rowicki utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Moja komunikatywność wyczerpuje się w pisaniu. W Nowym Roku obiecuję poprawę. -
Eryk /część 4/
Piotr Rowicki odpowiedział(a) na Piotr Rowicki utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
U Lendzioszków właśnie zasiadali do Wigilii. Lendzioszkowa z trwałą ondulacją na głowie, nalewała barszcz na uszka podśpiewując sobie – W żłobie leży...” – Lendzioszek ze skurczonym żołądkiem myślał żeby jak najszybciej się najeść. - Wtedy rozległo się pukanie. -O kurwa, na same Wigilie kogoś niesie. W drzwiach stał Eryk. Był blady i miał dziwnie duże oczy. Lendzioszkowa zrozumiała, że coś niedobrego musiało się wydarzyć. -Kto? – zapytała tylko mijając Eryka w progu. -Babcia – wydusił cicho. Pobiegli wszyscy. Pierwsza Lendzioszkowa, za nią Eryk i Lendzioszek, a zaraz potem cała gromada dzieci. -Może po doktora trzeba... – Lendzioszkowa dała się dogonić a może nie miała już sił. -Doktora nie. Babcia się gniewa. -A co tu ma gniewanie. Choroba nie wybiera. Co babci? -Nie wiem – Eryk wzruszył ramionami i pobiegł dalej. Babka Matylda nie wyglądała najlepiej. Dusiła się. Blade policzki nabrały zielonkawej barwy, zaczęła majaczyć. -Krowy pod lasem przepalować, tylko młotek schować, bo kradną. Jarzębatki na drogę nie puszczać - samochód przejedzie. Lendzioszkowa zamrugała powiekami, przygryzła wargi i powiedziała. -Zapiszcie to. Umierającego ostatnie słowa - świętość. -Kiedy my krów nie mamy – Karolina bezradnie rozłożyła ręce – kur też. -Nie szkodzi – krzyknęła – Zapisać! W całym tym zamieszaniu nikt nie mógł znaleźć ani kartki ani niczego do pisania. Wreszcie Zuzka przyniosła magnetofon. Babka mówiła dalej. -Dziewczynki palta mają w szafie, Erykowi buty będą pasowały po Zuzce, ten sam rozmiar. Ogórki w piwnicy. Krysia kup mąki, ma podrożeć. Pajęczyny w rogach pozdejmować, tylko pająka nie zabijcie, bo nieszczęście. Psu gorącego nie dawać, bo się wścieknie. Po nagraniu dwóch godzinnych kaset, babka westchnęła i jak się wszystkim wydało, było jej westchnięcie ostatnie. Lendzioszkowa w międzyczasie zdrzemnęła się teraz zaczęła grzebać przy magnetofonie. -Nie tu, jeszcze pani pokasuje – odganiała ją Karolina. -Cofnij, ostatnie zdanie, co powiedziała, w ostatnim... Testament babki Matyldy Nagrabskiej brzmiał: „Kompot pijcie ze śliwek. Dobry jest kompot ze śliwek”. Wiadomość o śmierci babki Matyldy szybko rozeszła się po wsi. Zaczęli schodzić się sąsiedzi. Kobiety w czarnych chustkach, mężczyźni z zasępionymi minami, palili na zewnątrz papierosy. Przyszła w końcu ciotka Alina z dziwnym, trochę nieprzytomnym uśmiechem na twarzy. Kłaniała się wszystkim, rozglądając po mieszkaniu jakby była tu pierwszy raz. -Będą tańce? Jej jak ciasno. Co się tej pani stało? Dlaczego ona jeszcze śpi? – pytała wskazując na babkę. -Siostra w dużym szoku – stwierdziła Lendzioszkowa. – Człowiek w obliczu ostateczności różne głupstwa plecie. Doktor Wszędyrówny szepnął coś ciotce na ucho. Zaraz potem wyszli. Nie chciał, żeby wszyscy dowiedzieli się o nawrocie choroby. Odkąd ciotka wyprowadziła się z domu Kowalików jej pamięć przestała działać. Nie rozpoznawała nikogo. W spotykanych ludziach widziała jakieś dawno poznane postaci z przeszłości, może nawet nigdy nieistniejące. Siedziała całymi dniami w oknie i zadawała pytania. - A to co? A to do czego? – Nie rozumiała najprostszych rzeczy. Nie wiedziała czym jest samochód i do czego służy. Bała się kotów i ptaków. Do samego doktora mówiła – Rafałku – chociaż doktor miał na imię Władysław. Tego wieczora doktor Wszędyrówny usłyszał o śmierci babki Nagrabskiej i pomyślał, że widok umarłej sprawi, że pamięć ciotki się naprawi. To była zła diagnoza. Mężczyźni przed domem mówili o gwiazdach. Profesor Szczubełek otwierając usta puszczał gęste kłęby dymu jakby w środku palił mu się nieugaszony papieros. Mówił tak przekonująco, że słuchali go jak wyroczni. -Tam – wskazywał w rozgwieżdżone niebo – Tam wszystko jest zapisane. Każdy dzień i każda godzina. I chociaż byś jeden z drugim nawet się zesrał, to zapisanego tam, nie odwrócisz. -Przeznaczenie...kurwa – westchnął Lendzioszek. -Tak jest – kontynuował profesor. – To jest właśnie przeznaczenie. Jak się tak teraz dokładniej przyglądam, to wszystko zaczynam rozumieć. Nadeszła dla Nagrabskiej ostatnia godzina i choć zdrowa była jak koń, musiała umrzeć. Siła wyższa. O ta gwiazda, obok tej gwiazdy, a z drugiej strony tamte trzy. Śmierć jak malowana. Patrzyli wszyscy za palcem profesora i nie mogli zrozumieć skąd on to wszystko wie. Dlaczego im gwiazdy wydają się tylko świecącymi punktami, a ten potrafił z nich czytać jak z książki. -Gwiazdy...kurwa – westchnął po raz któryś Lendzioszek. -O sąsiedzie, uważajcie. One wszystko słyszą. – profesor pogroził Lendzioszkowi. -Co z tego, że słyszą? -Mściwe bywają. Jak podpadniesz bracie gwiazdom, to już jesteś stracony. Weźmy takiego Napoleona. Pod szczęśliwą gwiazdą się urodził i całe życie go prowadziła. Chociaż był konus do wielkich zaszedł urzędów. Cesarzem Francuzów się ogłosił. Ot do czego może doprowadzić gwiazda szczęśliwa. Gdyby nie to, że gwiazdy się na niego obraziły wygrałby w cuglach wszystkie bitwy. -E zaraz wszystkie. W końcu by się mu to wygrywanie znudziło i tak by przegrał. Ja tam w żadne gwiazdy i przeznaczenia nie wierzę. Ja Piórkowski wam to mówię. W życiu na żadne gwiazdy się nie patrzyłem a jakoś chwalić Boga mi się szczęści. -Nosił wilk razy kilka... – zaśmiał się Szczubełek – do czasu, wszystko jest do czasu. Kobiety zgromadzone w mieszkaniu odmawiały różaniec, za spokój duszy zmarłej. Kiedy siedząca najbliżej Lendzioszkowa zamiast „Ojcze Nasz” wykrzyknęła – „Jezus Maryja!” Leonikowa szturchnęła ją delikatnie w łokieć. -Co to za modlitwa? -Jezus Maryja – powtórzyła Lendzioszkowa. -Nie, chyba „Ojcze Nasz” – zdenerwowała się Gałązkowa – Co wy sąsiadko, różańca zapomnieliście? -Ja, ja, ja... – Lendzioszkowa zaczęła się jąkać. -Co wam? – dopytywały się inne z tyłu. -Oko – powiedziała Lendzioszkowa. Po tym jak powiedziała „oko” podeszła do babki i zaczęła się w nią wpatrywać. -Otworzyła jedno oko – Lendzioszkowa mówiła jakby sama sobie nie wierzyła. -Normalna sprawa – uspokoiła ją Choinkowa. – Zmarły po śmierci przez jakiś czas jeszcze się rusza. Mięśnie mu stygną. Mój ojciec jak umarł to się jeszcze herbaty napił. -Jak to herbaty? -Normalnie. A co myślicie, że umarłemu pić się nie chce? Napił się herbaty, popatrzył na nas i znów umarł. -Ględzicie sąsiadko! -Jak tu siedzę. Kiedy babka Matylda otworzyła oczy i uniosła głowę, Choinkowa nachyliła się nad nią i spokojnym głosem zapytała. -Herbaty się napijecie? Po czym odwróciła się w stronę przerażonych kobiet mówiąc – A nie mówiłam. Babka tymczasem wstała na dobre. Rozejrzała się po kuchni, widząc zapłakane sąsiadki wzruszyła ramionami. Przez dłuższy czas nie mówiła nic, dopiero jak z dworu zaczęli przychodzić mężczyźni, westchnęła i powiedziała. -Co za ludzie. Nawet umrzeć w spokoju nie można. Kiedy rozłoszczeni sąsiedzi wracali do domów Lendzioszek dogonił profesora Szczubełka i na cały głos, tak żeby wszyscy słyszeli zapytał. -To co, w gwiazdach kurwa zapisane, przeznaczenie kurwa... Profesor jeszcze raz spojrzał w rozgwieżdżone niebo i powiedział nieco filozoficznie. -Śmierć się zdarza codziennie, a zmarwychwstanie, panie sąsiedzie tylko od czasu do czasu. O nim nawet gwiazdy nie wiedzą. Siła wyższa. Eryk nie mógł zrozumieć tego co się stało. To było zbyt skomplikowane. Babka Matylda była silniejsza od śmierci? Czy to w ogóle możliwe, żeby jakiś człowiek, żeby taki człowiek, mógł sobie umrzeć a zaraz potem zmartwychwstać? Czy może tam gdzie babka poszła po śmierci nie było dla niej miejsca i kazli jej wracać? Może dziadek Teoś miał coś z tym wspólnego? Następnego dnia kiedy w domu zapanował jako taki spokój Eryk podszedł do babki i zapytał. -Babciu... Wyczekał chwilę kiedy oderwie się od drutów i zmierzy go wzrokiem -Czego? – odsapnęła w końcu ciężko. -Możesz mi coś powiedzieć. -Mogę. Weź się za jakąś przyzwoitą robotę. -Gdzie byłaś? -Gdzie byłam? -No jak umarłaś... Babka spojrzała w okno. W jej oczach pojawiła się nieznana łagodność. -Na łące. -Na łące? -Nie wiem czy powinnam o tym mówić, może to grzech? A co tam... powiem ci. Wyobraź sobie cudowną łąkę, zieloną, pełną kwiatów, rozświetloną słońcem, pachnącą. Tam właśnie byłam. -Sama? -Widziałam twojego ojca. -Całego? -A co w kawałkach? Wyglądał na zupełnie zdrowego. -To znaczy, że nic mu się nie stało? Może wcale nie przejechał go ten pociąg. Mówił coś? -Wokół było mnóstwo innych ludzi, chciałam do nich podejść, ale nie mogłam. Rozumiesz? Było mi tak dobrze, czułam się młoda, zdrowa, nie chciałam wracać. -To dlaczego wróciłaś? -Nadleciał anioł. -Wygonił cię? -Głupiś. Był bardzo grzeczny. Pocałował mnie w rękę. To musiał być jakiś ważny ktoś. We fraku był. Powiedział mi, że nie czas jeszcze. -Nie czas? Co to znaczy? -Nie wiem. Chyba, że na mnie nie czas.. Podszedł i powiedział: „Pani Nagrabska nie czas jeszcze”. I odleciał. -Tylko tyle? -A jak był w górze to krzyknął: „Erykiem się zajmij. To nicpoń, leń i niedowiarek. Nie żałuj mu pasa.” Całe niebo aż trzęsło się ze śmiechu. -Nieprawda. Nie byłaś na żadnej łące. Cały czas byłaś tutaj. Nie byłaś na żadnej łące... Kiedy babka wyjrzała przez okno za wybiegającym Erykiem, zobaczyła go płaczącego, poczuła radość. Nigdy jeszcze nie udało się jej doprowadzić go do takiego stanu, żadne bicie, żadne kary nie wywoływały u niego łez. Teraz się udało. Przyklękła przed obrazami i zaczęła szeptać słowa modlitwy. Od czasu do czasu zerkała za okno i uśmiechała się tajemniczo. Kiedy zaczynała nowennę do Matki Boski Kodeńskiej usłyszała kroki. Eryk wrócił. -Wszystko wiem – krzyknął na cały głos. -Modlę się. Nie widzisz? -Wiem, że mnie nienawidzisz. Całe życie marzyłaś o synu a rodziłaś same córki. Aż dziadek umarł i się skończyło. -Co ty pleciesz, uspokój się. Kto ci takich bredni naopowiadał? -Ty mnie nienawidzisz z zazdrości, że mnie mama urodziła. Ty, ty wszystkich nienawidzisz. Przez ciebie mamie zepsuła się głowa, przez ciebie ciocia... -Wyjdź natychmiast! Babka podniosła się z kolan i wskazała Erykowi drzwi. Trzęsła się cała jak osika przed zbliżającą się burzą. -Alina ci nagadała, co? Stara wariatka. Bóg ją pokarał, zobaczysz jak będziesz plótł takie rzeczy, to ciebie też palec Boży dosięgnie. -
Śmierć o smaku pepperoni.
Piotr Rowicki odpowiedział(a) na Piotr Rowicki utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Zaskakiwanie to moja specjalność...a tak poważnie to Boguś Cieplak ciągle grasuje. Z pizzą na telefon - ostrożnie. -
Śmierć o smaku pepperoni.
Piotr Rowicki odpowiedział(a) na Piotr Rowicki utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Boguś urodził się za późno. Niektórzy mówili nawet, że niepotrzebnie, ale to tylko złośliwość. Prawie pięćdziesięcioletnia matka od ponad trzydziestu lat bezskutecznie próbująca zajść w ciążę ucieszyła się jeszcze bardziej. Kiedy kilka dni później układano ją do trumny miała na twarzy zastygły uśmiech. Odeszła w pełni szczęścia, spełniona. Zostawiła po sobie Bogusia. Pan Cieplak na stare lata nie został sam. Boguś rósł szybko i nieproporcjonalnie. Zawsze coś miał za duże. Jako pięciolatek wyglądał trochę na motocyklistę w zbyt dużym kasku. Wielka głowa kiwała mu się we wszystkie strony. Rok później reszta ciała dostosowała się do głowy, jednak zaraz potem do przodu wysunął się brzuch. Brzuszysko przypominające beczkę wyglądało pociesznie, do tego chude, patykowate nogi. Boguś budził uśmiech. Politowanie. Tylko dzieci, te potwory nieznające litości dręczyły go wymyślnymi przezwiskami. Mniejsza o to. Boguś przeżył i co więcej mimo niezbyt lotnego umysłu skończył szkołę. Podstawową a potem zawodową o kierunku gastronomicznym. To właśnie w tej drugiej szkole odkrył swoje powołanie. Był początek lat dziewięćdziesiątych, nieznana wcześniej w Polsce potrawa stała się z dnia na dzień hitem. Jak grzyby pod deszczu powstawały lokale i budki, w których można było owo słynne danie kupić. Kiedy Boguś po raz pierwszy jadł pizzę, poczuł, że tam w dole stał się mężczyzną, chociaż do tej pory nic na to nie wskazywało. Boguś zakochał się. Bezpowrotnie i ostatecznie. Jego oblubieńcem został mączny placek, z kawałkami kiełbasy, serem i ketchupem. To była wielka, nieszczęśliwa miłość. Czasy były trudne, dla młodych absolwentów szkół gastronomicznych nigdzie nie było pracy, dla Bogusia w szczególności. Mimo dziecięcych rysów nie wyglądał sympatycznie. Miał nieproporcjonalne ciało, zwalisty, ciężki chód, ciągle się pocił i brzydko pachniał. Na sam jego widok robiło się niektórym niedobrze. Zatrudnienie go przy produkcji czy sprzedaży żywności byłoby oznaką szaleństwa właściciela i mogłoby doprowadzić firmę do ruiny. Boguś zrozumiał to i przestał się starać. Postanowił zaczekać na pracę w domu. W tym czasie stary pan Cieplak zakończył życie. Boguś ucieszył się, że będzie mógł wreszcie mieszkać sam i robić to co lubił najbardziej. Nie będzie musiał wysłuchiwać gderania starucha – przestań się opychać tym świństwem, przestań tyle żreć, weź się za jakąś robotę. – Będzie mógł w spokoju zjeść, potem zdrzemnąć się, znów zjeść i tak przez cały dzień, i tak przez całe życie. Mijały miesiące Boguś musiał sprzedać część rzeczy z domu, a że na handlu się nie znał, nie zrobił wielkiego interesu. Pieniędzy starczyło zaledwie na kilka dnia. Na kilkanaście telefonów, do znajdującej się za rogiem pizzeri – Halo, mówi Boguś Cieplak, dwie podwójne pepperoni, poproszę. Cud wydarzył się w niedzielę. Pizzero, od którego Boguś odebrał pepperoni westchnął i powiedział – Co za popieprzony kraj, takie bezrobocie, a u nas do rozwożenia pizzy już drugi miesiąc człowieka szukają. Boguś połknął kawałek ciasta i wkładając sobie następny wybełkotał – Ja bym mógł...nawet za darmo. Tak dobrze nie było. Nie zgodzono się, żeby Boguś pracował za darmo. To było wbrew jakimś tam, cholernym przepisom. Musiał pracować za pieniądze. Prośbę, żeby pieniądze zamienić na ekwiwalent w postaci pizzy również odrzucono. Boguś mógł sobie pizzę kupować, jak dawniej. Stało się to podczas pierwszego zamówienia. Boguś uzmysłowił sobie, że jeszcze nigdy nie wydarzyło się tak, żeby miał przy sobie pizzę i nie mógł jej zjeść. Przez torbę czuł jej ciepło, zapach. Przystanął i zaczął myśleć. Co będzie jak zaniesie im tylko pół. Czy bardzo na niego nakrzyczą? Może go nawet pobiją. Wpadł na pomysł, że poobgryza brzegi. Powie, że to nowa pizza, w promocji. Kiedy po raz trzeci obgryzał ją dookoła pomyślał, że jest zdecydowanie za mała, żeby ją pokazać ludziom. Zjadł więc do końca i zadowolony stanął przed mieszkaniem numer 9, na ulicy Bohaterów Westerplatte. -Dzień dobry pizza! – krzyknął do uchylonych drzwi. Kobieta poprawiając szlafrok wzięła pudełko i poruszyła nim. -Jakaś lekka... -Dwadzieścia złotych – powiedział Boguś, kiedy zza kobiety wyłonił się mężczyzna w slipkach, Boguś nie wytrzymał. Uciekł. Wybaczono mu. Opowieści o tym jak napadło go dwóch osiłków z psem, a potem cała trójka na jego oczach zajadała się pizzą nikt nie wziął na poważnie. Postanowiono dać Bogusiowi drugą szansę. Tym razem zamówienie było prawie z drugiego końca miasta. Boguś wyposażony w służbowy rower pędził co tchu. Od czasu do czasu wkładał sobie kawałek pizzy. Gdy dotarł na Poziomkową wiedział już, że będzie miał problemy. Stanął przed domofonem i głosem niepewnym zapytał, jakby mając nadzieję, że właścicielka się rozmyśli. -Pizza? -Tak – odpowiedział mu głos młodej dziewczyny. Po kwadransie Boguś wsiadł na służbowy rower z uczuciem ulgi. Dwudziestkę poskładał starannie i włożył do portfela. Kiedy wrócił do firmy przyglądali mu się trochę dziwnie. -Boguś, niemożliwe, nie zjadłeś tej pizzy? Boguś uśmiechnął się tylko i zapytał. -Czy jest dla mnie jakiś kurs? Komisarz Skoneczny siedząc zza stosem papierów usłyszał szmer. Dźwięk narastał. Przypominał dudnienie pociągu przejeżdżającego przez most. Przez chwilę pomyślał nawet, że ktoś puka do drzwi, dopiero gdy wstał, zrozumiał skąd pochodzi hałas. To był marsz. Wygrywany rytmicznie przez kłębowisko wygłodzonych kiszek marsz głodowy: Chleba! - zdawały się wyśpiewywać okrężnice. Kiełbasy – odpowiadał im basem żołądek - Komisarz otworzył lodówkę i aż przymknał powieki. Poraziła go biel. Światłość wiekuista wypełniała wszystkie zakamarki. Nie było nawet pasztetu, nawet cholernego podlaskiego, którym od czasu odejścia żony wypełniał kolacje. Wracając do biurka zapalił papierosa. Od tygodni ta sprawa nie dawała mu spokoju. Ktoś mordował ludzi. W niedużym , spokojnym dotąd miasteczku, ktoś bez wyraźnego powodu zaczął zabijać. Bez śladów włamania. Jakby go albo ich znali. To musiał być kompletny odpał. Wariat skończony, aboslutny psychol. Mordował młode dziewczyny i starszych facetów. Zostawiał bez życia całe, czterosobowe rodziny. Dusił. Podcinał gardła, wbijał nóż, albo nożyczki. Był chaotyczny, ale skuteczny, nie zostawiał żadnych śladów i co najgorsze nie miał motywu. Komisarz zerknął na leżącą wśród papierów czwerwoną ulotkę. Pizza! – krzyknął – dlaczego wcześniej o tym nie pomyślałem. Boguś Cieplak coraz bardziej lubił swoją pracę. Pierwszy raz w życiu był naprawdę szczęśliwy. Pizza była wszędzie. W domu, w pracy. Mógł sobie pozwolić na wszystko. Przed pójściem do pracy, dzwonił jak dawniej i jak dawniej zamawiał: „Halo, mówi Boguś Cieplak, dwie podwójne pepperoni, poproszę”. – Dziewczyny odbierające zamówienie z początku myślały, że sobie z nich żartuje. Odkładały słuchawkę, by po chwili znów usłyszeć głos Bogusia: „Halo, to ja Boguś Cieplak, dwie podwójne pepperoni, poproszę”. – Po jakimś czasie nikt nie zwracał na niego uwagi. A co w tym złego, że Boguś kocha pizzę – mówili. -Boguś, rusz się, komisarz Skoneczny czeka na pizzę – słowa menagera poderwały go na równe nogi. Zapakował zamówienie do torby i ruszył pogwizdując. Lubił gwizdać, wyobrażając sobie, że za chwilę zniknie za najbliższym rogiem, otworzy torbę. Poczuje jej zapach, potem pod palcami oderwie się pierwszy kawałek, potem następny... Komisarz Skoneczny nie zerkając przez judasza otworzył drzwi. -No co jest z tą pizzą, z Włoch ją sprowadzacie czy co? Przed klatką stał Boguś, patrzył się głupawo i milczał. -Ile płacę? -Piętnaście złotych. Wręczył mu dwudziestkę i powiedział z wyczuwalną drwiną. -Reszty nie trzeba. Boguś odkręcił się na pięcie i zaczął biec. -E, a gdzie pizza? Odpowiedziało mu głuche dudnienie. Komisarz w pierwszej chwili chciał ruszyć w pościg, rozmyślił się. -To jakiś wariat... zeżarł moją pizzę. Wrócił do pokoju i zerknął przez okno. Boguś niezdarnie wskoczył na rower i jak oszalały zaczął pedałować. -A żeby cię cholera wzięła, głodomorze jeden. -
Eryk /część 3/
Piotr Rowicki odpowiedział(a) na Piotr Rowicki utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
O tym, że w Cudownym śmierdzi wiedzieli wszyscy. Nie potrzebne były żadne specjalistyczne urządzenia. Wystarczył nos. Smród śmierdział nic sobie nie robiąc z nazwy wioski, ani z mieszkanców, w liczbie około siedemdziesięciu, którzy mimo wielu lat spędzonych w tym miejscu nie potrafili się przyzwyczaić. Dopóki w pobliskim miasteczku istniały zakłady celulozowe, wszyscy przynajmniej wiedzieli skąd smród się bierze. Kiedy kilka lat temu fabryka zbankrutowała okazało się, że smród pozostał. Nic go nie obchodziły wygaszone kominy, zamknięte na głucho hale produkcyjne. Śmierdziało w Cudownym jak za najlepszych czasów. Mocno i przejmująco. Miał też fetor swoje pozytywne strony. Mieszkańcy Cudownego od lat rozpoznawani byli w miasteczku, a raczej wyczuwani. Nigdy nie stali w kolejkach, czy to w urzędzie, czy w przychodni. Załatwiano ich szybko i dokładnie, żeby broń Boże nie wrócili. Istniały rozmaite teorie wyjaśniające przyczyny smrodu. Na potrzeby własne i przyjezdnych usnuto ich dokładnie tyle, ile mieszkańców. Najbardziej obrazową była teoria babki Matyldy. Według niej, w Cudownym musiała znajdować się dziura w ziemi. To tu właśnie diabeł wystawiał tyłek i puszczał bąki na cały świat, z czego wszyscy powinni być dumni. Cudowne ciągnęło się wzdłuż jednej, prostej drogi. Letnimi wieczorami, kiedy w domach było parno, wystarczyło wyjść za furtkę by zobaczyć cała wioskę. Ławka w ławkę siedzieli starzy i młodzi, ładni i brzydcy. Cudowni (bo tak nieskromnie o sobie mówili) patrzyli na świat. Komentowali przejeżdżających, oceniali ich wygląd, ubranie, pojazd. Czasem, któryś z młodszych mężczyzn gwizdał za przejeżdżającą dziewczyną. Rzadko jednak przejeżdżał tędy ktokolwiek, chyba że obcy, pierwszy raz. Wtedy dojeżdżał do połowy, nerwowym ruchem zakręcał okno i dodawał gazu. Z obrzydzeniem patrzył na mieszkanców i dziwił się jak można tu żyć. Dom Kowalików i babki Nagrabskiej znajdował się dokładnie w samym centrum. Był punktem orientacyjnym i miejscem spotkań, z racji sąsiedztwa jedynego sklepu spożywczo-przemysłowego. Dom był czarny, pokryty czerwonym dawniej gontem i wyglądał jakby zapadł na jakąś chorobę. Okiennice zwisały smutno, niczym powieki starych kobiet. W dachu czerniły się dziury. Drzwi wejściowe było odrapane i krzywe. Wszystko przez to, że nie ma gospodarza – mówili ludzie pokazując na panujący bałagan. Podwórko przypominało żołądek po świętach. Czego tam nie było. Ojciec Eryka wiele lat temu zaczął zbierać materiał na nowe siedlisko. Po każdej zmianie przynosił a to cegłę, a to parę gwoździ, a to jakąś deskę. Jak mróweczka składał wszystko do kupy. Przykrywał papą i czekał. Nikt się nie pytał ani nie dziwił, skąd kolejarz bierze cegły. Wszystkim było wiadomo jak przeładowane były wagony i jak często z takiego przeładowanego wagonu coś wypadało. Grzechem byłoby nie podnieść. Przez taką cegłę mogło być nieszczęście. Ktoś mógłby się wywrócić i złamać nogę a tak wszyscy byli zadowoleni. Gdy wagon nie był przeładowany Kowalik znajdował inny sposób. Zgłaszał naczelnikowi, że plomba jest uszkodzona i trzeba otworzyć, bo może było jakieś włamanie. Zazwyczaj nie było, ale nie zaszkodziło sprawdzić, przy okazji kilka cegieł, czasem worek cementu lądował w trawie. Nie miał Kowalik wyrzutów sumienia. W swym kolejarskim, robotniczo – chłopskim umyśle doszedł do wniosku, że jak lokomotywa będzie mieć mniej do ciągnięcia, to mniej spali węgla, co było nie było przeliczy się na znaczne oszczędności. Więcej węgla będzie można wysłać na eksport, a wiadomo z eksportu są dewizy. W ten sposób ojciec Eryka uzbierał na dom i za kilka dni miał wylewać fundamenty, gdyby nie pośpieszny do Suwałk. Mężczyźni nie pojawiali się w domu Eryka z własnej woli. Bywali z obowiązku służbowego – listonosz, inkasent, różnych branży akwizytorzy, organista z opłatkiem, wreszcie raz w roku ksiądz po kolędzie. Jedynym, który przychodził z własnej nieprzymuszonej woli był stary doktor Wszędyrówny. Mieszkał samotnie, kilka domów dalej i z nudów odwiedzał wszystkich. Chociaż z racji wykształcenia był lekarzem od zwierząt, nikomu to nie przeszkadzało. Leczyli się u niego wszyscy, bez wyjątku. Nikomu jeszcze nie zaszkodził, a to w medycynie było najistotniejsze, ważniejsze niż samo nawet wyleczenie. Doktor Wszędyrówny nie był jeszcze całkiem stary, twarz miał młodą, siwe włosy dodawały mu tylko powagi i godności. Miał rzadko spotykaną u ludzi umiejętność słuchania. Był cierpliwy, wysłuchiwał do końca nawet kogoś tak niedorzecznego jak babka Matylda. Pozwalał się wygadać dopiero potem mówił co myśli. Jego odpowiedzi były tak dziwne, że ich sensu nikt z początku nie potrafił pojąć. Były jak biblijne przypowieści. Kiedyś babka Matylda przez dwie godziny opowiadała o tym jak jej strzyka w kostce. Zaczęła od wydarzenia z przed czterdziestu lat a zakończyła na wczorajszym poślizgnięciu się na schodach. Doktor wysłuchał jej z powagą, wreszcie powiedział – To oczywiste, szewcy zeszli na psy. Kiedyś buty dopasowane były do nogi, że człowiek nie wiedział, czy to jeszcze but, czy już noga. A teraz... – Doktor machnął ręką ze zniecierpliwienia. Babka Matylda pokiwała głową i poczuła, że jest uleczona. Złośliwcy mówili o doktorze, że jest głuchy jak pień, ale to nie była prawda. Wszędyrówny słyszał, co chciał, a czego nie chciał nie słyszał. Tak było mu dobrze i dziwił się czasem dlaczego inni jeszcze na to nie wpadli. W ten sposób można by uniknąć wielu nieszczęść, chociaż może niektórzy lubili nieszczęścia. Któregoś wieczora, gdy miał przyjść doktor Wszędyrówny, babka zarządziła generalne sprzątanie. Sama wzięła się za pieczenie gęsi. Karolina i Zuza piekły ciasto, a Natalia polerowała sztućce. Coś wisiało w powietrzu. Gdy na stole pojawiła się karafka z czerwoną zawartością (nalewka jarzębinowa), Eryk zrozumiał, że szykuje się grubsza afera. Nikogo, nigdy tak nie podejmowano w tym domu. Nawet księdza proboszcza częstowano zaledwie herbatą i drożdżowym ciastem. A tu, gęś, ciasto, porządki, czyste sztućce, na dodatek wszyscy mieli się ładnie ubrać a jak doktor przyjdzie być grzecznym i się uśmiechać. Doktor Wszędyrówny udał, że niczego nie zauważa. Jakby przychodził na takie gościny codziennie. Jadł gęś, podlewając ją nalewką i chwaląc gospodynię. Kiedy na talerzach było więcej kości niż mięsa, a karafka zaczęła przepuszczać światło, lekko podchmielona babka Matylda zaczęła swój wywód. -Nie jest dobrze, żeby kobieta była sama. Przepraszam. Po każdym zdaniu czkała i mówiła przepraszam. Niepotrzebnie, bo doktor pogrążony był we własnych myślach i wcale nie zwracał na nią uwagi. -Bóg stworzył mężczyznę i z jego żebra kobietę. Na obraz i podobieństwo swoje. I powiedział: weź tą kobietę, bądźcie płodni i rozmnażajcie się. Przepraszam. Bogu się sprzeciwiać nie wolno. No, niech doktor powie, czy wypada się sprzeniewierzać stwórcy? Przepraszam. Karolinko, zrób no może kawki, panu doktorowi. -Gąska palce lizać, wypieczona, mniam – odpowiedział doktor i z uśmiechem wrócił do swoich myśli. -No zrób i ja się napiję. Bo widzi pan, doktorze, moja córka to jeszcze... przepraszam, zdatna kobieta. Czterdziestki jeszcze nie widać, a tu dzieci czworo. Rozumie doktor? -Taka gąska to najlepsza z jabłuszkiem. Jabłuszko może być trochę kwaśne, bo sos słodkawy. Jak się to wszystko zmiesza, mój Boże. -Tak sobie pomyślałam. Doktor całe życie sam, ona sama, może by was połączyć, lżej by wam było razem. Ona by odżyła, bo teraz to z niej nie ma żadnego pożytku, nic tylko szyje. Nawet do ludzi wyjść nie chce, mówi, że się wstydzi. A czego tu się wstydzić, jakby to jej wina była, że Staśka pociąg przejechał. -Do gąski dobre są pieczone ziemniaczki. W piekarniku, na rumiano. Lekko je tylko posolić, a na wierzch przed samym jedzeniem krztynę masełka... -To, co zawołać Krysię? Nie widząc żeby doktor protestował, babka poszła do pokoju i za chwilę wróciła pchając przed sobą córkę i krzycząc. -Dzieci, już mi do pokoju, teraz dorośli będą rozmawiać. Eryk stoczył z siostrami zażartą walkę o prawo zerkania przez dziurkę. Podsłuchiwać nie musieli, dorośli rozmawiali tak głośno, że chociaż by nie chcieli i tak by wszystko usłyszeli. Doktor wytwornie, choć chwiejnie uniósł się i ucałowawszy dłoń matki próbował usiąść. Nie trafił jednak na krzesło, siadł jak gdyby nigdy nic na podłodze. Babka żeby mu dotrzymać towarzystwa siadła obok niego. Matka uśmiechnęła się i wskazała na trzymany w dłoniach kawałek materiału. -Roboty tyle, a tu już po czwartej...co mamusia chciała? -Rzuć to w cholerę, teraz nie czas na szycie. Doktor przyszedł. Matka kiwnęła głową na znak, że widzi. -Doktor przyszedł do ciebie! -Do mnie? -Żenić się z tobą chce... W tym momencie doktor zerwał się na równe nogi, zerknął na zegarek, złapał się za głowę i już w drzwiach powiedział. -Jezu Chryste, u Kuleszy kobyła się pewnie oźrebiła. Od tego wydarzenia doktor Wszędyrówny dołączył do mężczyzn, którzy do domu Kowalików i babki Nagrabskiej przychodzili jedynie z obowiązku. -
Eryk /część 2/
Piotr Rowicki odpowiedział(a) na Piotr Rowicki utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Dziękuję za rzeczowe komentarze. "Eryk" jest w zamierzeniu próbą napisania czegoś dłuższego niż opowiadanie. Oprócz historii głównej pojawiają się historie poboczne. Dopiero teraz dostrzegam jakie to trudne, żeby się w tym wszystkim nie zgubić. Który wątek rozbudować, który skrócić. Jeśli chodzi o dwie wersje życiorysu dziadka Teofila, to drugą Eryk usłyszał od kogoś innego, w innym czasie. I może rzeczywiście nie potrzebnie, ale chciałem dziadka odbrązowić.