
Piotr Rowicki
Użytkownicy-
Postów
56 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
nigdy
Treść opublikowana przez Piotr Rowicki
-
UCIECZKA /fragment powieści/
Piotr Rowicki odpowiedział(a) na Piotr Rowicki utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
1. Obudził się szczęśliwy w domu bez prądu. W nocy padła komórka. To było wielkie szczęście, o którym marzył od lat. Święty spokój. Cisza. Na wyciągnięcie dłonie wielkie jezioro Kotło. Mógł wyjść przed dom na golasa i wysikać się na trawę. Mógł krzyczeć do woli – Mam was w dupie! – Od najbliższego domu dzielił go kilometr. Było trochę chłodno, ale postanowił się zahartować. Zostawił pidżamę na ławce przed domem i pobiegł do jeziora. Woda o dziwo była przyjemnie ciepła. Pływając próbował zaplanować rozpoczynający się dzień. Do południa nie ruszy palcem. Nie zje nawet śniadania, żeby nie nadwyrężać żołądka. Pójdzie na spacer. W stronę wsi. Pozna może jakiegoś sąsiada. Zamieni parę słów. Potem ukradnie komuś parę jabłek. Kradzione jabłka prosto z drzewa mają niepowtarzalny smak. A potem, będzie łowił ryby, na kolacje, albo zacznie budować pomost, własne molo, na które nikt nie będzie miał wstępu. To będzie wyjątkowy, cudowny dzień. Wyszedł z jeziora i ruszył w stronę domu. Od strony lasu usłyszał dzwonek. Ktoś jechał rowerem. Przyśpieszył kroku, ale nie miał szans. Po chwili zza domu wyjechała wprost na niego dziewczyna. Nie miał czasu zastanawiać się ile ma lat, czy jest ładna, pędem rzucił się w stronę jeziora. Usłyszał jej głośny, chichot. -No i z czego ten śmiech? – odwarknął stojąc do pasa w wodzie. Dziewczyna zmieszała się. -Ja tylko tak. Przejeżdżałam, myślałam… -To źle myślałaś. Nie widziałaś gołego faceta? Dziewczyna wzruszyła ramionami. -Skąd mogłam wiedzieć, że pan jest goły. -Goły czy ubrany. Mam chyba prawo do prywatności, jestem w końcu u siebie. -To dlaczego pan się chowa? -Bo tak. Czy to wszystko co miałaś mi do powiedzenia? -Właściwie nie… -Co jeszcze? -Mama kazała mi się zapytać, czy pan, czy pan by się zgodził… -No mów dziewczyno. -Kiedy nie wiem jak. -Po prostu. Co ci kazała mama? -Żeby się zapytać… Rozbawiony przyglądał się dziewczynie. Miała siedemnaście może trochę więcej lat, kiedy się denerwowała śmiesznie marszczyła czoło i wyglądała jak młoda babcia. Oprócz tego była dosyć ładna. -A jak ty się nazywasz? -Malwina, a co? -A na nazwisko? -Pan się będzie śmiał. -Śmiech to zdrowie. -Ukleja. Parsknął śmiechem. Dziewczyna nacisnęła na pedał i odjechała. Chciał pobiec za nią, ale przypomniał sobie o leżących przed domem pidżamach. Machnął tylko ręką i zanurkował pod wodę. Pięć minut później wycierał się ręcznikiem i zastanawiał czy ma się golić czy nie. Jeśli tak, to czym, nie mógł znaleźć maszynki do golenia i nie przypuszczał żeby w najbliższej okolicy był jakiś kiosk. W momencie gdy postanowił zapuścić brodę usłyszał czyjeś chrząknięcie. Wbiegł do domu i zdążył założyć spodnie. Koszulki mimo szczerych chęci nie udało mu się odnaleźć, ruszył na dwór z gołym torsem. Po odgłosie chrząknięcia przypuszczał, że tym razem będzie miał wizytę mężczyzny. Staruszek w mocno znoszonym, zielonym mundurze leśnika, miał długą siwą brodę. Całości dopełniały duże niebieskie oczy i zwieszona w kąciku ust, własnoręcznie zrobiona fajka. -Ukleja jestem – mężczyzna wyciągnął rękę na powitanie. Dopiero teraz Maciek dostrzegła pod pachą staruszka związane sznurkiem pożółkłe tomiszcze. -A wiem, wiem. -Tak też myślałem. – Staruszek odłożył księgę na ławkę i zajął się nabijaniem fajki. – My pisarze wiemy więcej niż się wszystkim wydaje. Nie zrozumiał o czym starszy pan mówił. -Pan jest pisarzem? -Powiedział pan, że wie? -Ja powiedziałem, że wiem, bo przed chwilą była tu pańska wnuczka… Staruszek przerwał nabożeństwo ubijania tytoniu. -Nie mam wnuczki. Więcej, nie mam też żony i nigdy nie miałem. Pisarz, żeby pisać musi mieć spokój, panie Maćku drogi. -A mnie pan zna? -Owszem. My pisarze wiemy więcej niż się wszystkim wydaje. Pomyślał, że ma przed sobą lekko szurniętego starszego pana, którego lepiej było nie denerwować. -Bardzo mi przykro ale nie zetknąłem się jak dotychczas z pańską twórczością. Staruszek podpalił fajkę i pykając wskazał na książkę. -Nic straconego. Przyniosłem pierwszy tom. -Spory – westchnął Maciek z szacunkiem. – Rozumiem, że są kolejne. -Tak panie Maćku drogi. Drugi i trzeci mam w domu. Kiedy pan skończy pierwszy, proszę mi dać znać. Gorzej będzie z czwartym, pożyczył ode mnie jeden letnik, z Warszawy. Piąty jest u synowej, to wystarczy tylko zadzwonić. Przyglądał się staruszkowi z rosnącym niepokojem. -A o czym to? Ukleja zatoczył ręką koło. -O wszystkim. -Rozumiem – powiedział Maciek. – Powieść o życiu. -Nie o życiu – zdenerwował się staruszek. – O wszystkim. O życiu, o śmierci, o tym jak pewnej nocy zatonął w jeziorze Tygrys. -Tygrys? – Maciek spojrzał w stronę jeziora. – Chyba nie możliwe. -Możliwe, możliwe. -A skąd tu tygrys? -Jak to? Wojna była, czołgi przysłali, żeby się z partyzantami rozprawić i jeden zatonął. -A czołg Tygrys. Rozumiem. Pan to opisał, bardzo ciekawa musi być książka. Wojenna tak? -Nie wojenna. O wszystkim. Pan przeczyta będzie wiedział. Pójdę już. Powstrzymał się żeby nie westchnąć z ulgą. -A na tą Malwinę to niech pan uważa – staruszek ruszył dziarskim krokiem w stronę lasu, mamrocząc pod nosem. – To diabelskie nasienie. 2. Przed wieczorem zaczął padać deszcz. Zapalił świeczkę i zaczął czytać książkę starego Uklei. Po kilku pierwszych zdaniach wiedział już, że w Wilczychdołach nie narodził się kolejny wieszcz. Chaotyczna narracja ciągnęła się jak przydługi pociąg. Od stacji do stacji, od zadnia do zadnia. Była tak zła, że aż zabawna. Kwiecisty styl Mniszkówny przemieszany z przekleństwami i kresowymi naleciałościami. Stary Ukleja może i umiał opowiadać ale nie pisać, teraz wystarczyło mu to tylko powiedzieć. Był tak zmęczony, że położył się na łóżku z przekonaniem, że zaraz zaśnie. Od jeziora słychać było pohukiwanie, tuż nad głową zatrzeszczała deska, stary dom żył swoim życiem. Maciek zaczął układać plan na kolejne dni. Wiedział, że takie planowania zwykle kończyło się na punkcie pierwszym, kiedy ktoś nie wtajemniczony w rozkład dnia zjawiał się i wszystko niweczył. Najważniejsze było doprowadzenie domu do jako takie używalności. Naprawa dachu, na razie nie ciekło, ale kto wie co będzie jesienią. No i ogródek. Zarośnięty dwumetrowymi badylami wymagał przynajmniej tygodnia intensywnej pracy. W sadzie zauważył drzewka owocowe, jakieś takie kostropate, trzeba było chyba je trochę poprzycinać. Postanowił, że uda się do miasteczka i wypożyczy coś o sadownictwie, może też jakąś książkę kucharską, na samych naleśnikach długo nie pociągnie. Na razie żadnego pisania. Będzie patrzył, obserwował, uczył się, zapamiętywał. Przyjdzie zima, będzie więcej czasu to coś napisze, może o tych ludziach, których jeszcze nie zna. Jak żyją, jak się kochają, jak nienawidzą. I najważniejsze postanowienie – żadnych kobiet! Do odwołania. Nagle pod oknem słychać było czyjeś kroki. Nie był strachliwy, ale serce zaczęło mu gwałtownie bić. Złodziej, pewnie dowiedział się, że wprowadził się Warszawiak i liczy na obfity łup. Sięgnął po kij od szczotki. Poczuł się pewniej, żywcem mnie nie weźmie. -Panie, śpisz pan? – intruz najwyraźniej sprawdzał teren. -Bardzo przepraszam, co ja robię w swoim domu to moja sprawa. -Pomóż pan sąsiadowi, sam nie dam rady… Uchylił okno. W strugach deszczu stał jakiś długowłosy potężnie zbudowany facet. -No chodź pan, przecież pana nie zjem, krowa mi się cieli. Na wszelki wypadek wziął ze sobą kij. Szli w milczeniu. W głowie kłębiło mu się od myśli. Wielkolud nie wyglądał na rolnika. Raczej na cudownie odnalezionego po czterdziestu latach uczestnika hipisowskiej balangi. Znoszona skóra nabijana ćwiekami, dżinsowe spodnie. Doszli do niewielkiej zagrody. W obórce leżała krowa. Z tyłu wystawało jej coś jakby noga obwiązana sznurkiem. -Z nieba mi pan spadłeś, z nieba, zaprzemy się i pociągniemy na trzy. Maciek całkowicie uspokojony wykonywał polecenia wielkoluda. -Raz, dwa, trzy – krzyknęli jednocześnie. Na słomę wypłynęło czarne, włochate cielątko. Matka zaczęła ryczeć, chyba z radości. Wielki rzucił się i czerwonymi od krwi dłońmi zaczął go ściskać. -Udało się, udało się, dzięki sąsiad. Z tego wszystkiego nawet się nie przestawiłem – Mikry jestem. Jasiek. -Brzuzy. Maciek. -A ja panie kolego jestem człowiek instytucja. Ale zaraz wszystko po malutku opowiem, cielaczkiem się zajmę i zapraszam na wódeczkę. Przyglądał się Mikremu z rosnącą wesołością. Hipis przedmuchujący nozdrza nowonarodzonemu cielęciu. Dwumetrowe chłopisko całujące włochate stworzonko. Maciek odnalazł wiadro z wodą i umył ręce. Mikry wyskoczył z obory wskazując drogę do domu. -Zapraszam do mojego królestwa. Dochodziła północ. Butelka między dwoma mężczyznami zaczynała przepuszczać wdzierające się światło księżyca. Mikry otworzył okno. Rześkie, podeszczowe powietrze wdarło się do kuchni. -Przepraszam cię Maciula, że cię od razu nie poznałem, te nerwy. Wiesz, że my się rzeczywiście mogliśmy spotkać na rozdaniu „Bursztynowych Świerzopów”, tyle, że wiesz jak to jest w jury, wódka, zakąska, wódka, nawet się człowiek nie obejrzy a tu gaszą światło. -Poczekaj, Jasiu, spokojnie, wytłumacz mi jeszcze raz, dlaczego odszedłeś z tego teatru. -Bo chciałem żyć, rozumiesz? -No rozumiem, ale dlaczego? Mikry pokręcił głowę i ruszył w stronę lodówki. -Bez wodki nie rozbieriosz. Polał. Maciek czuł, że jest zatankowany do pełna i każda kolejna dawka mogła zakończyć się katastrofą. Udał, że przechyla i postawił pełen kieliszek na stole. -Ja chciałem coś robić, a czym się musiałem zajmować? Z cholernymi dziadami musiałem się szarpać o każdy grosz. Na etaty nie ma, na światło nie ma. Ministerstwo nie ma. Dotacje, sracje ja się kurwa do tego nie nadaję, ja jestem reżyser z wykształcenia a nie menager kurwa jego mać. Język Mikrego w miarę wypitego alkoholu zyskiwał na dosadności. -No ale co ty chcesz tu robić? – Maciek uświadomił sobie, że zachowuje się jak śledczy z komisji sejmowej. Zadaje pytania i w ogóle nie interesuje się odpowiedziami. -Co, co, wszystko. Chcę odpocząć, rozejrzeć się odetchnąć. Siedzę sobie rozumiesz któregoś dnia we Wrocławiu w knajpie a tu telefon. Ciotka umarła. Stara była, z dziewięćdziesiąt miała to się nie przejąłem. Kiedyś trzeba. No i ta babka mi mówi, że dzwoni od notariusza, że dostałem spadek. Przyjechałem. Zobaczyłem. Pal licho. Mówię. Sprzedam. Gówniane to wszystko, porozwalane, ale zawsze parę groszy ktoś da. I wracam. Wracam Maciula do tego Wrocławia, ale mi się we łbie coś kołacze, nie sprzedawaj, nie sprzedawaj. -No i? -I w cholerę, nie sprzedałem. Pieniędzy trochę miałem odłożonych. Na rok, może dwa starczy, potem się zobaczy. Może rolnikiem zostanę. A ty Maciula, co? Mikry wskazał na pełny kieliszek Maćka. -Co ja? Nie wiem. -Właśnie. Nie wiesz. Napij się bracie, ze mną nie zginiesz. Z żoną przyjechałeś? -Bez. -Ja wolny niestety tylko chwilowo, za tydzień moja Aneczka przyjedzie, w odwiedziny. Jak jej powiedziałem, że chcę zamieszkać w Wilczychdołach to zadzwoniła po karetkę, rozumiesz, myślała, że zwariowałem, bo ja czasami wariuję, zdarza mi się to jak się bardzo zdenerwuję. -Jak się to objawia? -Robię różne dziwne rzeczy, ale spokojnie nie jestem agresywny. Kiedyś wyszedłem w stroju baletnicy na dach i odtańczyłem „taniec łabędzi”. -To musiał być bardzo duży łabędź. -Ja ci tak w duchu powiem, że ja wariuję specjalnie. Mikry przysunął się do Maćka i zaczął szeptać. -Czasami, żeby nie zwariować trzeba być wariatem. Zdrowie naszego cielaczka, oby mu mleczko z cacusia smakowało! -Oby! -
W mordę jeża.
Piotr Rowicki odpowiedział(a) na Piotr Rowicki utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Jasne, że błąd. Dzięki -
W mordę jeża.
Piotr Rowicki odpowiedział(a) na Piotr Rowicki utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Maj był wyjątkowo ciepły. Butelki z oranżadą ustawione na stołach w przykładnym szyku, po cztery, opróżniono zanim ktokolwiek zdążył powiedzieć, że pić wolno. Kilku mężczyzn stało przy otwartym oknie. Rozmowa dotyczyła zakończonego kilka dni temu Wyścigu Pokoju. -Suchoruczenkow to jednak kozak – powiedział Kuryś i smarknął za okno. – Robił z Sujką i Jankiewiczem co chciał. W ogon jeża! Stojący z boku bracia Gromek zaczęli się śmiać niemal jednocześnie. Kuryś etatowy pracownik taniej jatki nie lubił gdy ktoś się z niego śmieje. -No i z czego się śmieją, w mordę jeża? - Czy może się wam radzieccy kolarze nie podobają? – Kuryś stanął w pozycji zaczepnej. Jeden z Gromków, odważniejszy wskazał palcem za okno. -Pan smarknął na Nysę. Kuryś wychylił się i będąc częściowo za oknem zapytał. -Gdzie? W mordę jeża, gdzie? Ten sam Gromek pośpieszył z wyjaśnieniem. -Ta biała plamka, na dachu. Sam widziałem. Kuryś podwinął rękawy, jakby miał zamiar wykonać cięcie przez żebra. Po chwili przypomniał sobie gdzie się znajduje i kim jest. -Czy nikt naprawdę nie wie kiedy, ten facet przyjdzie? Czekamy tu już z godzinę… Mężczyźni na sali nie zareagowali. Ktoś czytał stary numer Trybuny, znaleziony na parapecie. Inny nowozakupionym scyzorykiem czyścił sobie paznokcie. Stary wiarus Pelc zapadł w popołudniową drzemkę. -To są jakieś kpiny, w mordę jeża – Kuryś nie przestawał jątrzyć. - Z roboty się zwolniłem i siedzę tu jak jakieś głupek, nie mogli powiedzieć, że na piątą, to bym się nie zwalniał. -Stul dziób! – Pelc przebudził się i spojrzał na Kurysia groźnie. W tej chwili wszedł do sali niski, wąsaty mężczyzna, zdecydowanym gestem zamknął drzwi. Nie patrząc na nikogo zasiadł przy stoliku i zaczął rozpakowywać paczkę Mocnych. Kuryś usiadł na pierwszym wolnym miejscu i z wyrzutem przyglądał się przybyłemu. -Nazywam się kapitan Oprządek. Sztab Wojewódzki wyznaczył mnie żeby was przeszkolić. Kapitan mówił krótkimi zdaniami. Głos miał suchy, lekko świszczący, wszystko wskazywało, że palił trochę za dużo. Kuryś niczym grzeczny pierwszoklasista uniósł dwa palce w górę. -Mogę o coś zapytać? -Pytajcie. -Czy kapitan ma przypadkiem rodzinę w Brańszczyku, znałem kiedyś jednego Oprządka…w mordę jeża, miał chłop zdrowie do picia. Kapitan zerwał się z miejsca. -Cisza. Nie zebraliśmy się tu na pogaduszki. Stan jest wyjątkowy. Wszyscy wiedzą co się zbliża, w dodatku wielkimi krokami. Sztab Wojewódzki Ochotniczej Rezerwy Milicji Obywatelskiej postanowił utworzyć z was brygadę specjalną. W tym momencie drzwi otworzyły się. Cycata sekretarka postawiła na stole dwie duże, turystyczne torby. Po czym wyszła kręcąc nieprzyzwoicie pośladkami. -Przymierzcie to – powiedział Oprządek i podszedł do okna. Dziesięć minut później kapitan Oprządek miał przed sobą dwunastu mężczyzn w sutannach. -W mordę jeża! – sapnął Kuryś, pot się ze mnie leje, jak jasna cholera, nie ma dla mnie czegoś innego? -Co pewnie chciałbyś od razu za biskupa? Na sali zapanowała ogólna wesołość, która kapitan Oprządek przerwał energicznym uderzeniem w stół. -Cicho, kurwa! To jest ORMO czy jakiś cyrk? Zamknąć kłapaczki i słuchać. Kapitan zaczął przechadzać się między stolikami. Lepiej mu się wtedy myślało. -Chodzicie do kościoła? -Wyłącznie w celach służbowych – poderwał się Pelc. -Dobrze, dobrze. Wroga trzeba poznać. Władza ludowa nie jest taka głupia jakby się niektórym wydawało. Powiem wprost. Spotkał was wielki zaszczyt. Zostaliście wybrani z pośród wielu kandydatów, z jednego powodu. Wszyscy pochodzicie, z rodzin katolickich. Znacie zasady wiary, znacie świętych, tą…Matkę Boską znacie, dlatego będziecie dobrymi księżmi. Tak uważa partia. -O w chuj – wyrwało się Kurysiowi, który zaczynał rozumieć powagę sytuacji. -Co tam mruczycie? – kapitan stanął z wysoko uniesionymi brwiami i przyglądał się winowajcy. -Ku chwale ojczyzny, panie kapitanie. -No – uśmiechnął się Oprządek. – Jak jesteście tacy wygadani, to teraz was posłuchamy. Proszę bardzo „Ojcze Nasz”, raz, dwa! Kuryś bez wahania wyrecytował modlitwę. Kapitan przyglądał mu się za ironią. -No proszę. Wzorowo. Nazwisko! -Kuryś. Wacław. W mordę jeża. -Siadać. Kapitan wrócił do biurka, wziął plik kartek, rzucił je siedzącemu z brzegu. -Rozdaj wszystkim. Macie piętnaście minut, na „Ojcze Nasz”, „Zdrowaś Maryjo” i ten… „Wierzę w Boga”. Ja teraz na chwilę wyjdę. Kapitan Oprządek podkręcił wąsa i wyszedł. Szczerze powiedziawszy miał w dupie całe to szkolenie. Wolał wypić kawę w towarzystwie sekretarki, której imienia jeszcze nie znał, a czuł, że to musi nadrobić ten błąd. Wszedł do jej pokoju, w chwili gdy próbowała zdjąć segregator z szafy. Podbiegł i delikatnie uniósł ją w górę. Jego ręce mimowolnie spoczęły na jej pośladkach. Kobieta nawet się nie zaczerwieniła. Kapitan czuł, że jest w domu. Chrząknął, podkręcił wąsa. -Nie przedstawiłem się, to przez to spóźnienie. Kapitan Oprządek jestem. -Bożena. -Bożena, cóż za śliczne imię… – kapitan ucałował dłoń i po chwili stanął na baczność. A ja Jacek. Czy może mi Bożenka zrobić kawę? Mam ciasteczka. -Szkolenie już się skończyło? -Piszą sprawdzian. -Pewnie ściągają. -Och nie, to wykluczone, to ormowcy, ludzie honoru. Sekretarka uśmiechnęła się mimowolnie. Kapitan udał, że niczego nie zauważył. -Czy pani lubi tańczyć? Sekretarka nie zrozumiała pytania. -A dlaczego pan, to znaczy dlaczego pytasz? -Bo ja uwielbiam. A jestem sam, w delegacji, tak mi źle… Gdyby w tym momencie kapitan Oprządek spojrzał w oczy sekretarki dostrzegłby w nich iskrę szaleństwa, może nawet wyuzdania. Tymczasem jako typowy samiec - hedonista patrzył nieco niżej. -A bo ja wiem, wolę nie. Narzeczony mnie zbije. Może pójdziemy wieczorem na spacer? -O tak. Doskonały pomysł. Mam resortową odznakę turystyczną „Zasłużony na niwie turystki pieszej”. Kapitan Oprządek zadowolony, że przynajmniej jedną sprawę załatwił, wrócił do kursantów. Zebrał kartki. Po kilku chwilach czytania rzucił sprawdziany niedbale na stół. -No ładnie, pięknie. Mnie tu z drugiego końca kraju przysyłają na szkolenie, a tu co, paciorki wypisane, jak spod noża. Trzydzieści lat Polski Ludowej w pizdu poszło się jebać, co? W dupie macie Lenina? Wojtyłę wolicie, da wam Wojtyła chleb? Huty albo stocznie wam zbuduje? Krowy byście wszyscy pasali u księdza plebana, gdyby nie władza ludowa! Ormowcy pospuszczali głowy. -Panie kapitanie, my przepraszamy. – Kuryś był bliski płaczu. Jak trzeba będzie, to my, wszystko zapomnimy, teraz, zaraz… Kapitan Oprządek zaczął się śmiać. -No co wy, jaj nie macie? Na żartach się nie znacie? Komunista nie komunista pacierz musi znać. -Tak jest! – krzyknął Kuryś z całych sił. -To w takim razie na dzisiaj koniec. Jutro spowiedź. Ormowcy spojrzeli na siebie. -Spokojnie. Wasze grzechy są bezpieczne. Mnie będziecie spowiadać… Szkolenie przebiegało bez przeszkód. Ormowcy okazali się w wierze katolickiej biegli, szybko też nabywali nowych umiejętności. W parach ćwiczyli spowiedź ze szczególnym uwzględnieniem rozgrzeszenia. Na koniec każdy po kolei udzielał komunii. Kapitan wymęczony cowieczornymi spacerami z piękną, acz lekkich obyczajów sekretarką patrzył obojętnym wzrokiem na inscenizowane na sali sceny pokutno – eucharystyczne. Nadszedł ostatni dzień szkolenia. Ormowcy zaprzysięgli służbę ludowej ojczyźnie, na biało-czerwony sztandar i bezkoronnego orła. W kopertach otrzymali przydziały: Warszawę, Gniezno, Częstochowę, Kalwarię Zebrzydowską, Wadowice i Kraków. W sobotę 2 czerwca 1979 o godz. 10.07 samolot z Janem Pawłem II na pokładzie wylądował na lotnisku Okęcie. Tego samego dnia po południu, pośród wiwatującego tłumu, papież przejechał odkrytym samochodem na stołeczny plac Zwycięstwa. Papież mówił: „Wołam, ja, syn polskiej ziemi, a zarazem ja, Jan Paweł II, papież. Wołam z całej głębi tego Tysiąclecia, wołam w przeddzień Święta Zesłania, wołam wraz z wami wszystkimi: Niech zstąpi Duch Twój! Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi. Tej ziemi !” Nikt nie zwracał uwagi na grubawego księdza, który podczas spowiedzi notował coś pilnie w maleńkim notesie i powtarzał dość dziwne jak na duchownego słowa: W mordę jeża! -
Syrena model 100
Piotr Rowicki odpowiedział(a) na Piotr Rowicki utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
czy to znaczy, że nagroda dotarła? -
Syrena model 100
Piotr Rowicki odpowiedział(a) na Piotr Rowicki utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
"Należy zbudować popularny, oszczędzający czas środek przewozu, przy wykonywaniu czynności służbowych i wypoczynku, przeznaczony dla racjonalizatorów, przodowników pracy, aktywistów, naukowców, przodujących przedstawicieli inteligencji" – Uchwała Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej i Prezydium Rządu z maja 1953 roku. Nazywam się Lubkiewicz, Marian Lubkiewicz. Po prostu tak mi się życie ułożyło, że mam dobrze. Żonę mam dobrą. Gotuje w szkole. Zawsze coś przyniesie. Nie musi jak inne po kolejkach wystawać. To najważniejsze. Zdrowa jest. Może nie najładniejsza, ale czy to takie ważne. Dzieci mam dobre. Czwórkę. Dobrze się uczą. Po prostu mają taki dryg od Boga, że im wszystko lekko przychodzi. Inny dzieciak to się napoci, namęczy zanim jakieś zadanie rozwiąże z rachunków, a moje raz, dwa wszystko obliczają. Teściów nie mam najlepszych, ale z tym mam dobrze, że mieszkają w Szczecinie. Mieszkanie mam ładne, niezbyt wielkie, ale naprawdę bardzo ładne, mi się podoba. Ważne że mamy telewizor i jak w kwietniu leciał w kosmos Gagarin to ze trzydzieści osób przyszło. Wszyscy chwalili. Jakie piękne mieszkanie mówili, jaki wspaniały ten telewizor, po prostu wszystko widać. I kanapki z pasztetową pyszne, a ogóreczki skąd, o tej porze? Trochę się moja piekliła, że jej dywan zabłocili, ale co tam, dałem w pysk i się uspokoiła. W domu musi być porządek i każdy powinien znać swoje miejsce. Mam dobrą robotę, nazwy zakładu nie ujawnię, bo to tajemnica służbowa, powiem tylko, że produkujemy Syreny. Bardzo dobry samochód. Nowoczesny. Podobno za kilka lat ma być tak, że każdy będzie mógł przyjść do sklepu, wyłożyć gotówkę i cześć. Wsiadać i jechać. Do Częstochowy można na przykład. Żonkę z boku, dzieciaki na tył. Kanapa taka, że cała czwórka się zmieści. Ach to będzie życie. Powiem w wielkim sekrecie, ja tam im tak do końca nie wierzę. No bo jakby to tak było, że byle łajza mogłaby z ulicy przyjść i auto kupić. Pijak jakiś albo złodziej. Samochód to dla porządnych ludzi powinien być. Dlatego zacząłem zbierać na Syrenkę. Nie chodzi wcale o pieniądze. Mam dojścia. Po prostu. A zresztą opowiem po kolei. U nas na zakładzie pracuje pewna Gienia. Gienia tak naprawdę nazywa się Gienek i robi w straży zakładowej. Gienia jest ciotką, pedziem znaczy. Mówi zniewieściałym głosem i co najgorsze Gienia ma od dawna na mnie oko. Przez całe miesiące aż mi się niedobrze robiło na samą myśl. Jak mnie na rewizję brał, jak mnie niby po kieszeniach macał a do klejnotów się dobierał. Ohyda. I oczkami przewracał i do mnie tak – wąsalu (noszę od 15 lat) gdzie masz śrubkę. Raz to mało Gieni wpierdol nie spuściłem. Mówi, że jest zalecenie, żeby co setnego do gaci rozbierać, bo świece giną i jeszcze paski klinowe. -A pójdziesz ty – mówię – zboczeńcu, myślisz, że w dupie świece wynoszę? Gienia się zaśmiał, pokazuje jakiś urzędowy papier i tam rzeczywiści stało, że świece giną i paski i żeby rozbierać. No to się Gieni dałem rozebrać. Po tym wydarzeniu coś się Gieni porobiło. Nic tylko na mój widok w płacz. To się pytam kiedyś, co się stało, bo mi się go szkoda zrobiło, a ten nic tylko ryczy. Parę tygodni potem daje mi kopertę. Wychodzę za zakład, czytam. Gienia mi miłość wyznaje, że spać nie może, jeść nie może, że odkąd mnie w gaciach zobaczył, to tylko Marian i Marian i z tego wszystkiego Gienia chce ze sobą skończyć, bo żadnej nie widzi nadziei. Uśmiałem się do łez. W domu sobie jednak wszystko jeszcze raz przemyślałem. Rozrysowałem. Następnego dnia, z barku podpieprzyłem czekoladę, co moja na Dzień Dziecka trzymała. Wchodzę rana do Gieni i bach mu czekoladę na stół. Srety tety truję mu, że Gienia jest fajny chłopak i że my możemy być kumple, że na piwo się możemy wybrać. Gienia patrzy na mnie i nie może uwierzyć w swoje szczęście. -A na winko nie można, bo ja wolę winko. No to się wybrałem z Gienią na winko do lokalu, tyle że w drugiej dzielnicy żeby mnie kumple z roboty nie zobaczyli. Siedzimy, gadamy. Gienia chrzani mi z pamięci jakieś angielskie wiersze, które sam poprzetłumaczał, że niby taki zdolny. Siedzę jak na tureckim kazaniu myślę jakby tu swój plan przekazać. Dopiero jaki mi po dwóch, czy trzech godzinach Gienia mówi, że dla mnie wszystko, to ja zacząłem swoje. -Słuchaj Gieniu – Gienia nie lubiła jak się do niej zwracać Gienia – Słuchaj Gieniu, ty jesteś dobry chłopak i ja jestem dobry chłopak, jakoś do porozumienia dojdziemy, nie? Gienia przytakuje chociaż pojęcia bladego nie ma o co chodzi. -Gieniu kochany… Gienia się w tym momencie zarumieniła. -Jest taka sprawa, żebyś ty na moje wyjścia oko przymykał. -Jak to? Nie mogę na ciebie patrzeć? -Nie o to chodzi. Na mnie możesz. Jakby ci tu powiedzieć… -Śmiało Marianku, nie bój się mnie. -Postanowiłem zbierać na Syrenę. -Ojej jak cudnie, zabierzesz mnie na przejażdżkę? -Jasna rzecz. Niech tylko Gienio nie utrudnia. -Ja miałbym utrudniać, ja pomogę, co trzeba? -No mówię, niech Gienio oko przymyka. Bo ja tą Syrenę zamierzam z zakładu wynieść, po kawałku, w częściach… -O Jezu! -No. -Marian, ty się dla mnie chcesz tak poświęcić? -Pewnie. To co pomożesz? -Marian, a koła, koła gdzie schowasz? – zmartwił się Gienia. Pokazałem mu cały plan. -Po prostu. Mniejsze części będę wynosił normalnie, po robocie. Koła, karoserię, drzwi, szyby i całą resztę która mi się nie zmieści będę musiał wynieść w nocy. -W nocy? -A co? -Bo ja się boję ciemności. -Ale masz nocne zmiany? -Mam, ale nigdzie nie wychodzę. Siedzę w pakamerze. -Gieniu będę z tobą, niczego się nie bój. Gienia rozmarzonym wzrokiem szybował gdzieś pod sufitem. Nie wiem czy myślał o nocnych schadzkach, czy o przejażdżce ze mną, naszą wspólną Syreną 100. Wszystko szło jak z płatka. Wychodziłem z roboty z teczką pełną części, w kieszeniach śruby, w majtkach podkładki, za koszulką sprężyny. Czułem się jak ten rycerz. Huk był na szczęście na maszynowni taki, że mojego dzwonienia nie było słychać. Jak wyszedłem za bramę to zamiast na przystanek prosto przez park ruszałem na działkę. Kiedyś mija mnie matka z takim małym smrodem, z pięć lat. Ten mały tak patrzy na mnie, słucha, łeb przekrzywia i do matki – Mama czy ten pan to święty Mikołaj? Matka wytłumaczyła dzieciakowi, że żadnego świętego Mikołaja nie ma, tylko jest dziadek Mróz, ale on przychodzi zimą, a ten pan to jest tylko zwykłym złomiarzem. Przełknąłem obelgę. Starałem się potem unikać ludzi, a jak już się ktoś napatoczył, to kładłem się na ziemię i udawałem pijanego. Z każdym dniem w szopce na działce rosła góra części. Załatwiłem od kolegi numer „Młodego Technika” w którym była rozrysowana budowa silnika Syreny i śrubka po śrubce zacząłem skręcać. Po trzech miesiącach silnik był gotowy. Nie odpalałem go, żeby nie denerwować sąsiadów, zaraz by się wszyscy zlecieli. Mało to zawiści na świecie? Ludzie z tej zawiści pokupywali sobie telewizory i siedzą po mieszkaniach. Na karty żeby kogoś na mówić wieczorem, nie mam mowy – dziennik muszą oglądać, albo film jest wojenny. Gienia ciągle do mnie pisze listy. Tłumaczę mu, że się na razie spotykać nie możemy, póki cała sprawa nie zostanie załatwiona, a właściwie wyniesiona. Gienia mi pisze, że jak już złożę ten samochód to pojedziemy do NRF-u bo tam wolność i tacy jako on mogą normalnie po ulicach chodzić, za ręce się trzymać i nawet całować, co nikogo nie dziwi, bo skoro ktoś się kocha, to dlaczego ma się nie całować. Jak tak czytam te listy to sobie myślę, że z Gienią mogą być problemy. Co on sobie wyobraża, owszem robi mi koleżeńską przysługę, przymyka oko jak go prosiłem, ale niech sobie nie myśli, że ja z nim i w ogóle. Wariat jakiś, coś trzeba będzie zrobić, żeby po wszystkim go uciszyć. Chociaż on jest tak samo w tym umoczony jak i ja, nic nikomu nie chlapnie, bo sam pójdzie do kicia. A może dostać 25 albo i gorzej w końcu było, nie było to jest szpiegostwo gospodarcze. Co z tego, że na małą skalę. Takiemu amerykańskiemu szpiegowi nie wiele trzeba. Wyciągnie malutki aparacik, cyk, cyk, maskę otworzy, cyk, cyk i zaraz w tym ich Niu Jorku będą jeździć jakieś Mustangi czy inne Fordy, jota w jotę jak nasze Syreny. I czy takiego kogoś nie powiesić? Przecież za licencję Polska Ludowa mogłaby otrzymać grube miliony dolarów, a tak bez jednego zielonego, za całkowite darmo będą se białe wyzyskiwacze naszymi autami jeździć. Tej nocy wytoczyłem koła. Najpierw za zakład, potem po jednym na działkę. Spociłem się jak mysz. Gienia przesadził. Z łapami do mnie. Że on dla mnie tak się poświęca a ja nic mu w zamian nie daję. -Mówiłem, że cię zabiorę na wycieczkę, mówiłem czy nie? Gieni to nie wystarczyło. Objął mnie za szyję i do całowania. Jak mu nie lutnę z bańki. Myślałem, że ducha wyzionął. -Gieniu wstawaj, wstawaj, co ci, żyjesz? Z ust ciekła mu krew. Trząsł się i płakał. -Uderzyłeś mnie, uderzyłeś mnie – powtarzał – Chciałem cię tylko pocałować. Próbowałem się jakoś wytłumaczyć. -Nie zwyczajny jestem. Było mi powiedzieć, a tak z zaskoczenia. Na drugi raz mów, cholera, otrzyj tą krew. -Idź już. No to poszedłem. Na drugi dzień dałem Gieni bombonierkę w kształcie serca. Nie chciał. Udawał obrażonego. No Gieniu, nie gniewaj się, koła bardzo ładnie wybrałeś, w sam raz pasują. -Z nami koniec – powiedział – odsuwając czekoladki. -Jak to koniec? -Tak to. Ty mnie nie kochasz. Chciałem powiedzieć, że owszem tak, ale jakoś nie mogłem. Kilka osób przechodziło przez bramę. Poczekałem chwilę. -Przecież umawialiśmy się, ty mi pomożesz, a ja tobie…, no Gieniu, co z tobą? -Dobrze – Gienia ożywił się. Nachylił się i szepnął mi na ucho - Przyjdziesz do mnie na noc. Złapałem za klamkę. Już miałem wychodzić, kiedy dostrzegłem jak na zakład wjeżdżał inżynier Makowski. Kremowa Syrena świeciła w blasku porannego słońca jak anioł. -Na noc? A po co? Gienia uśmiechnął się filuternie. -Zobaczysz. -A co ja powiem żonie? -Wymyśl coś, mój ty wąsalu. Oj kosztowała mnie ta Syrena nie powiem. Po prostu tak mi się życie ułożyło. To co z Gienią w nocy, ech szkoda gadać, najważniejsze, że miesiąc później siadłem za kierownicą mojego własnego, ciężko zapracowanego auta. Tej radości nie potrafię opisać. Czułem się, jak, jak Bóg. Dociskałem pedał gazu a świat przesuwał się na przód. Otworzyłem okno, miły chłód powietrze owiewał mi twarz. Widziałem te wszystkie zawistne spojrzenia, gdyby mogli rozszarpali by mnie na miejscu. Patrzcie jaki bogacz, Syrenę se kupił, złodziej jaki, badylarz pewnie, albo cinkciarz. Skurwysyn, człowiekowi do pierwszego nie starcza, a ten…jak to się rozparł, jak królisko, jak to się nadyma, nawet dzień dobry nie powie. Po prostu, tak się zapatrzyłem, że nie zauważyłem tego jednego zakrętu. Z Syreny niewiele zostało. Za to dostałem rentę, niewielką, ale zawsze. Ważne, że żonę mam cały czas dobrą, wyprowadza mnie na spacery, wózek mi w zakładzie zrobili koledzy, Gienia wpada do mnie po pracy, mówi, że niedługo ucieknie do NRF-u, z takim Władkiem z narzędziowni. Wczoraj w nocy wynosili koła. -
Dziewczyna z zapałkami.
Piotr Rowicki odpowiedział(a) na Piotr Rowicki utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Pax między chrześcijany! O co ta kłótnia. I tak niedługo wszyscy pójdziemy w kamasze. Najpierw lekarze potem górnicy, hutnicy, stoczniowcy. A na końcu batalion pisarzy. Na dowódcę proponuję koleżankę Wisławę Sz. Na Kowno! -
Dziewczyna z zapałkami.
Piotr Rowicki odpowiedział(a) na Piotr Rowicki utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Poprzednią wersję napisał pan Andersen. -
Dziewczyna z zapałkami.
Piotr Rowicki odpowiedział(a) na Piotr Rowicki utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Było to w ostatni dzień roku. Na dworze padał śnieg, mróz szczypał przechodniów w nosy i policzki. W oddalonej od centrum miasta hurtowni zapałek siedziała biedna, smutna dziewczyna. Przed nią na stoliku piętrzył się stos niezapłaconych rachunków, za prąd, telefon i internet. Dziewczyna otworzyła hurtownię rok temu w ramach rządowego programu „Pierwsza Praca”. Dostała niskoopodatkowany kredyt, przeszkoloną ją z obsługi klienta, marketingu oraz strategii biznesu. Nikt nie przewidział jednego – braku chętnych na zapałki. Na nic zdawały się faxy i maile. Na próżno Poczta Polska rozwoziła po kraju oferty handlowe, wydrukowane na laserowej drukarce. Przez cały rok nie sprzedała się ani jedna zapałka. Dziewczyna patrzyła na płatki śniegu przyklejone do szyby. Gdzieś z miasta dochodziły zapachy, bigosu i schabowych. Słychać było bełkotliwe śpiewy tych, którzy nie mogli doczekać się wieczoru. -Do cholery – pomyślała dziewczyna – Przecież dziś Sylwester! – Poczuła jak łza spływa jej po policzku wprost na pudełko zapałek. Wczoraj dostała maila od Agaty. Wybierała się na bal do Marriota. Pięćset złotych od osoby. Dzwonili znajomi, którzy właśnie przyjechali z Anglii, pytali czy nie wpadnie do nich. Zażartowała, że może zamiast składki przynieść zapałki. Spojrzała na leżące przed nią pudełko. Wyciągnęła jedną i zapaliła. Wydało się, że siedzi w restauracji, ukochany patrzy jej w oczy, podchodzi kelner, kłania się i już miała zapytać, co podać, gdy wszystko znikło. Zapałka zgasła. Znów była w ciemnej, zimnej hurtowni. Gdy zapaliła drugą zapałkę, natychmiast pojawił się kelner. Zamówiła łososia en croute i bakłażany po prowansalsku, do tego suflet grand ma mier. Do picia Chateau Viranel Rouge 2001. Zapaliła nową zapałkę. I oto siedziała u boku przystojnego bruneta, który wiózł ją nowiutkim Mercedesem Klasy S wprost do jego rezydencji. Kiedy byli na miejscu przystojniak wziął ja na ręce i zaczął nieść. Tuż przed drzwiami sypialni, zapałka zgasła. Dziewczyna potrząchnęła pustym pudełkiem. Zerknęła na stojące wokół paczki. Ze starej wyborczej zrobiła podpałkę. Trzask zapałki zagłuszył głos ukochanego, który wnosił ją do sypialni – kochanie, jesteś taka cudowna. A kiedy nastał zimny ranek, na zgliszczach hurtowni siedziała z czerwonymi policzkami i uśmiechem na twarzy – dziewczyna bez zapałek. -
Wątpliwości co do realiów nieuzasadnione. Sam stałem w takiej kolejce.
-
Przyjęło się pod naszym sklepem, że przewodniczącym komitetu kolejkowego stawał się automatycznie pierwszy. On trzymał listę i pilnował porządku, był kimś w rodzaju pierwszego sekretarza. Co trzeba było zrobić, żeby zostać pierwszym? To samo, co się robiło żeby zostać pierwszym sekretarzem. Nic. Należało stanąć przed drzwiami w odpowiednim miejscu i czasie. Dla zmylenia przeciwnika, kierownik sklepu jeździł po dostawy w różnych odstępach czasu. Kolejka nigdy nie ustawiała się na próżno. Ten, który stawał w kolejce miał pewną, sprawdzoną a czasem kupioną informację, że będzie nowy towar. Bojąc się, że ktoś go uprzedzi, stawał przed sklepem i stał. Zaraz zresztą zjawiali się kolejni. Pustawy sklep funkcjonował w tym czasie normalnie, leniwe sklepowe przechadzały się dostojnie jak dewizowe kurwy, piły herbatę, bywało, że ostentacyjną, z cytryną. Zasady kolejek były surowe i bezwzględne. Nieobecność dłuższa niż godzinna groziła wykreśleniem. Można się też było narazić na stratę niepowetowaną. Na nagłą i niespodziewaną dostawę. Kierownik Bystroń bywał przebiegły. Którejś nocy jego wytęskniony i wymodlony Żuk pojawił się przed sklepem o trzeciej rano. Pozycja druga na liście – pani Zbień oraz pozycja trzecia – pani Skarpetowska mieszkały niedaleko i podgrzewały się w domach. Stojące na miejscach jedenastym i dwunastym, panie Małkińska i Przewoźna automatycznie wskoczyły do dziesiątki łapiąc się na telewizor kolorowy i odkurzacz. Dziwne musiały mieć miny pozycja druga i trzecia kiedy wróciły i nikogo nie zastały. Nie jedną łzę wylały widząc na towarach za szybą rozłożone karteczki: Małkińska, Przewoźna. Pamiętam, że ktoś wtedy powiedział stojącym, że wierzy, iż kiedyś nadejdą takie czasy, że sklepy będą pełne towaru i będzie można po prostu wejść i kupić. Został wyśmiany. -Panie – dowodził mu stojący obok mężczyzna w berecie. – Jak pan sobie kupisz coś po tygodniu stania, to pan to docenisz, cieszysz się. Jakby lodówki, pralki albo telewizory sprzedawali od ręki, to nikt by ich nie kupował, bo i po co, skoro wszyscy je mogą mieć. Miał trochę racji, ale niewiele. Całe szczęście, że nie dożył osiemdziesiątego dziewiątego roku. Umarł w błogim przeświadczeniu, że kolejki są dobrodziejstwem ludzkości, największym wynalazkiem socjalizmu. Tego dnia lista kolejkowa zamknęła się liczbie siedemnaście. Siedmiu straceńców miało przed sobą siedem straconych nocy. Na co mogli liczyć? Że ktoś zrezygnuje? Bez żartów. Mogli liczyć, że oprócz dziesięciu większych rzeczy, będą inne, mniejsze. Suszarki do włosów, elektryczne maszynki do golenia. Mogli liczyć, na czyjeś nagłe, ostateczne zejście. Nie było przepisów dotyczących dziedziczenia miejsca w kolejce. Nikt w chwili tak tragicznej jak śmierć, nie troszczył się o jakąś głupią kolejkę, nikt oprócz straceńca z pozycji jedenastej, który stawał się dziesiąty – medalowy. Nasza matka zapragnęła radzieckiej zamrażarki „Mińsk”. To nie była zwykła chęć posiadania. To była chęć wykarmienia rodziny. Jedynym sposobem na to, było nabycie w drodze przestępstwa półtuszy wieprzowej i przetrzymywanie jej aż do zjedzenia w zamrażarce. Do tego potrzebny był „Mińsk”. Ojciec brał noce, bo były najgorsze i najzimniejsze. Czasem podmieniała go dziadek. Matka stała od szóstej rano, a ja wyręczałem ją w wolnym czasie, żeby się ogrzała i najadła. W ciągu tego tygodnia „zamrażarkę” odmieniano w naszej rodzinie przez wszystkie przypadki a częściej przez liczby. Nurtował nas jeden problem – Ile przywiozą? Staliśmy na miejscu czwartym. Przed nami stał zapalony myśliwy Wiska, który powszechnie rozpowiadał, że interesuje go wyłącznie telewizor kolor. Pozycja numer dwa młoda mężatka Jaworska stała za pralką i na trzecim, niezdecydowana bibliotekarka pani Marszał, mówiąca coś o lodówce, ale niewyraźnie. Matka była pesymistką. Przyszła ze swojej zmiany i usiadła przy stole. Była tak zła, że nie miała siły żeby mówić. Dopiero dłuższą chwilę potem wydusiła z siebie. -Kłamią. Wszyscy kłamią. Ten myśliwy. Ma dostęp do dziczyzny, będzie chciał mrozić. Sto procent, że stoi za zamrażarką. Z Jaworskiej matką niedawno rozmawiałam. Kupiła jej w prezencie ślubnym pralkę. Po co jej druga? Marszałowa kłamie na pewno. W życiu jeszcze prawdy nie powiedziała. Matka udowadniała, że stanie jest bezcelowe. Tym razem zamrażarka przejdzie nam koło nosa. - Jeszcze się nie zdarzyło, żeby przywieźli cztery – dodała smutno. Babcia urodzona optymistka kazała matce zjeść zupę i nie myśleć na zapas. Nawet jeśli, nie dostaniemy zamrażarki, to możemy kupić co innego, zawsze się przyda. Poza tym stanie w kolejkach wzbogaca. Można się bliżej poznać, porozmawiać i w ogóle wiele się nauczyć. Często w takich kolejkach stoją bardzo interesujący ludzie. Matka miała na ten temat odmienne zdanie. Uważała, że oprócz naszej rodziny stoją sami hochsztaplerzy i cwaniaczki, którzy wszystko mają a stoją tylko dlatego, żeby innym nie dać. Ostatecznie matka dała się przekonać. Była środa, staliśmy od poniedziałku i trochę było szkoda tych przestanych dni, a jeszcze bardziej nocy. Zresztą termin dostawy zbliżał się wielkimi krokami. Zostały cztery doby. Czym były cztery doby wobec kolejnych lat, które służyć miała zamrażarka? W nocy z czwartku na piątek ojciec dostał wysokiej gorączki. Było przed dziesiątą. Przyszedł, zapalił światło usiadł przy piecu i usnął. Matka zaczęła się ubierać, ale byłem szybszy. Stanąłem w drzwiach i powiedziałem, że ja pójdę. Babcia nie miała wątpliwości. Wskazała na mnie wyciągniętym palcem. -Rozbieraj się zasrańcu, chcesz zamarznąć! Dziadek poświecił latarką w wiszący za oknem termometr. -Dwadzieścia sześć. Nad ranem będzie ze trzydzieści. Naciągnąłem na głowę kominiarkę i ruszyłem pod sklep. Nikt mnie nie gonił. W kolejce było dość wesoło. Palił się kosz z koksem. Myśliwy Wiska podawał butelkę z herbatą. Kiedy doszła do mnie, jedna z kobiet, pozycja dwanaście krzyknęła. -Takiemu gówniarzowi? On ma dopiero dziesięć lat! Nie rozumiałem dlaczego nie wolno mi pić herbaty. Wiska stał z wyciągniętą ręką. -Pij chłopie, co mi tu będzie baba pieprzyć. Wypiłem. To była bardzo dobra herbata, w życiu takiej nie piłem. Miała taki specyficzny smak i grzała w środku. Przypuszczałem, że była kupiona w Pewexie. Kolejka kojarzyła mi się zawsze ze staniem. Ta była inna. Ruchoma, nikt nawet na chwilę nie stawał. Chodzono wkoło kosza, machano pajacyki rękami. Kobiety wykonywały odruchy nogami, jakby tańczyły, jakiś specyficzny, kolejkowy taniec – tupany. Przyglądałem się twarzom połyskującym w nikłym blasku odchodzącym z kosza i pomyślałem sobie, że tak musieli wyglądać żołnierze podczas wojny. Nikt nie biadolił, nikt się nie użalał, na zły los, na mróz i inne podobne głupstwa. Każdy miał przed sobą jasny i wyraźny cel. Lodówkę, pralkę, telewizor, albo najważniejszą - zamrażarkę. Wiska nie przestawał mówić. Zaczął coś o polityce, ale słuchacze tylko machali rękami. Przez dwie poprzednie noce opowiedział wszystkie swoje leśne szczęścia i nieszczęścia. I o dziku, który trafiony wydał z siebie ludzkie westchnienie, i o jeleniu, który niczym pociąg widmo pojawiał się i znikał. Opowiedział o sarnach, zającach, wilkach, niedźwiedziach. Tej nocy zrozumiał, że opowiedział już wszystko i że nie ma innego wyjścia jak zacząć wszystko od początku. Złapał mnie za ramię i powiedział. -Słuchaj, jak ci powiem co mi się przydarzyło to nie uwierzysz. Zasadziliśmy się na dzika… O czwartej zmieniła mnie matka. Na odchodne pogłaskała po czapce, a ja z tej radości zapytałem. -Mogę nie iść do szkoły? Za odpowiedź miało mi wystarczyć to jedno spojrzenie. Poszedłem. Przez plastykę i polski trzymałem się jako tako. Katastrofa wydarzyła się na matmie. Siedziałem na końcu i myślałem sobie o tym, jakim to jestem bohaterem. Przestałem prawie całą noc w kolejce. Wyobrażałem sobie jak matka płacze na widok wnoszonej do domu zamrażarki „Mińsk”, dziadek dekoruje mnie biało-czerwoną szarfą, babcia wnosi wielki tort a ojciec demonstracyjnie nakleja na zamrażarce jej nową nazwę: „Michał”. Usnąłem. Śnił mi się sklep. Stałem przed wystawą i nie mogłem uwierzyć. W środku było pełno towaru i ani jednego kupującego. Drzwi otworzyły się, wyszła uśmiechnięta ekspedientka i zaprosiła mnie na zakupy. Chciałem iść, ale nie mogłem. Jakaś tajemnicza siła trzymała mnie za ramię. Ta sama siła w końcu szarpnęła mnie tak mocno, że się obudziłem. Mój kolega z ławki, Tomek prawie sikał ze śmiechu. Obok stał „Jankes”, najsroższy matematyk w Układzie Słonecznym. Zarobiłem dwie pały w ciągu jednej odpowiedzi. „Jankes” zrobił wyjątek od reguły i przepytał mnie i z algebry i z geometrii. Na koniec zadał mi jeszcze pytanie, które widocznie nie dawało mu spokoju – Co robiłeś w nocy? Milczałem. Wracając ze szkoły zaszedłem do matki. Wyglądała źle. Dotknąłem jej czoła. Było rozpalone. -To koniec – powiedziała. – Rezygnujemy. Postanowiłem odprowadzić ją do domu. Myśl, że nie tylko noc, ale i dwie pały z matmy poszły na marne nie dawała mi spokoju. -Możesz mnie zabić. Idę. -Tak ci zależy na tej głupiej zamrażarce? – zacharczał spod kołdry ojciec. Kiwnąłem głową. -Bardzo. -To stój, jakżeś taki głupi. W dzień cię trochę babcia podmieni, na dziadka nie licz i tak kaszle. Miałem nadzieję, że drugą noc pod sklepem przetrwam z rozpędu. Uważałem się za wielkiego cwaniaka i twardziela. Nic i nikt nie mogło mnie stamtąd ruszyć. Wystarczyła jednak jedna godzina i czułem, że mam dość. Mróz zelżał, zaczął za to wiać przeraźliwy wiatr. Śnieg zacinał w oczy, wydawało mi się, że słyszę jak coś gwiżdże mi między kościami. W szybkim czasie kolejka stopniała z siedemnastu do dwunastu. Dwunastu gniewnych ludzi zbiło się w ciasną kupkę. Myśliwy Wiska był w swoim żywiole zaczął kląć na cały świat zaczynając od kierownika sklepu a kończąc na Panu Bogu. W pewnym momencie jeden z mężczyzn, emerytowany nauczyciel Mariański zaczął biec na oślep. W przerwach między zawieruchą słychać było jego histeryczny krzyk – Za mną! Za mną. – Wszyscy zgodnie pomyśleli, że starszy pan zwariował. W końcu Wiska postanowił przejść się z ciekawości. Potem ruszyło jeszcze dwóch a za nimi ja. Mariański nie zwariował. Wręcz przeciwnie. Mieszkał niedaleko i miał w garażu samochód, zepsutą na brak części zamiennych Syrenkę. Wystarczyło ją zapchać pod sklep. Wiska sceptycznie odniósł się do pomysłu Mariańskiego. Samo już zapachnie samochodu okazało się rozgrzewające i minęło przy tym z piętnaście minut. To było bezcenne. Właściciel auta wspaniałomyślne zaproponował miejsca czterem stojącym w kolejce kobietom. Mężczyźni miel doznawać radości ocieplenia na zasadach demokratycznej rotacji. Taka forma ustrojowa nie spodobała się Wisce, który wykazał się znawstwem kobiecej anatomii. -Kolego Mariański, szanuję was za gest, ale nie macie racji. Kobiety z samej natury są wyposażone w grubszą tkankę tłuszczową i chłód znoszą lepiej. -To mój wóz i ja będę decydować kto będzie w nim siedzieć– zdenerwował się Mariański. -W takim razie, ja swoją części odpycham na miejsce. Wiska próbował odepchnąć Syrenkę. Mariański ruszył do niego z rękami. Zaczęła się krótka szarpanina. Głos zabrała jedna z kobiet. -A kto wam powiedział, że my w ogóle chcemy do tego samochodu? Ciemno, zimno, wsadzą, nas jak jakieś szprotki, nawet ręką nie będzie można ruszyć. Sami sobie w niej siedźcie. Druga, nieco starsza, była jeszcze bardziej radykalna. -Pewnie, zboczeńcy, myślą, że będą nas tam macać po ciemku i to za darmo. Ostatecznie obrażony pan Mariański wsiadł do Syrenki sam. Po kilku minutach dosiadł się do niego jeden z mężczyzn. Potem kobiety, które się do tej pory nie odzywały. W pewnym momencie myśliwy Wiska machnął ręką i sam zaczął pakować się na tył. Po kwadransie stałem sam przed wypełnionym po brzegi samochodem. Nagle drzwi otworzyły się i ktoś wciągnął mnie na tylne siedzenie. Było przyjemnie ciepło, trochę duszno, pachniało rybami i wodą kolońską. Nagle poczułem, że po mojej nodze coś zaczyna pełznąć. Oczy przyzwyczaiły się do ciemności i dostrzegłem na swojej nodze wielką, włochatą łapę, zmierzającą w stronę mojego pośladka. Nie namyślając się zatopiłem w niej zęby. Ktoś wrzasnął. Łapa znikła. Wróciłem do domu obolały. Myślałem, że to z powodu ciasnoty w samochodzie, jednak z każdą chwilą czułem się coraz gorzej. Zacząłem się trząść z zimna, po chwili robiło mi się gorąco. Nie miałem wątpliwości, że dopadła mnie choroba. Starałem się unikać matki i ojca, co nie było trudne, gdyż ciągle leżeli w łóżkach. Gorzej była z babcią, którą chodziła za mną i za dawała pytania. Miałem nadzieję, że uda mi się zjeść śniadanie i wrócić do kolejki. -Stoją wszyscy? -Tak. -Zimno? -Nie. -Jak to nie? Przecież zimno! – babcia spojrzała za okno. -Siedzimy w samochodzie. -W samochodzie? -Tak. -Jakim? Czyim? -Syrence Mariańskiego? -Którego Mariańskiego. -Nie wiem. Po prostu. -Wieśka czy Krzyśka? -Co za różnica. Ugryzłem wielki kęs chleba, żeby nie musieć dalej odpowiadać. Babcia przyglądała mi się badawczo. -Blady jesteś. Oczy masz takie…dziwne, czy ty przypadkiem nie masz… W ostatniej chwili zerwałem się z miejsca. Ręka babci była tuż przy moim czole. Tak niewiele brakowało do katastrofy. W sobotnie przedpołudnie kolejkowiczom dopisywały humory. Świeciło słońce, było jasno i optymistycznie. Ktoś opowiadał o tym co jadł na śniadanie, inny o czekającym go na obiad rosole. Kobiety dyskutowały o zbliżających się świętach ze szczególnym naciskiem na pomarańcze, mak, orzechy, szynkę i czekoladę. Gdyby ktoś nie wiedział o co chodzi mógłby pomyśleć, że za dwa tygodnie będzie święto narodzenia owoców cytrusowych. Z każdą chwilą słabłem i czułem, że kolejnej nocy przed sklepem nie wytrzymam. Bez słowa usiadłem do Syrenki. Spojrzałem w stronę stojących. Zaczęli się kurczyć, potem unieśli się i wirowali tuż nad moją głową. Zemdlałem. Obudziłem się w swoim łóżku. Siedziała przy mnie matka. Głaskała mnie po głowie. Spojrzałem na kalendarz. Był poniedziałek, czternasty grudnia 1981 roku. -Ile przywieźli? Matka zmarszczyła brwi. -Czego? -No zamrażarek! – uniosłem się na rękach. Matka uśmiechnęła się tajemniczo. -Leż spokojnie. Ani jednej. Opadłem na poduszkę. -Jak to? -Tak to. Matka opowiedziała mi o tym co wydarzyło się w czasie gdy spałem. Z jej słów niewiele rozumiałem, jednego byłem pewien. Generał Jaruzelski wyświadczył mi wielką przysługę, byłem mu bardzo wdzięczny.
-
Przed górami, przed lasami w księgarniach.
Piotr Rowicki odpowiedział(a) na Piotr Rowicki utwór w Forum dyskusyjne - ogólne
Dziękuje za wszystkie ciepłe słowa. Mam nadzieję, że sława nie uderzy mi do głowy i nie zacznę pisać bzdetów. -
Przed górami, przed lasami w księgarniach.
Piotr Rowicki odpowiedział(a) na Piotr Rowicki utwór w Forum dyskusyjne - ogólne
Duża część opowiadań z książki była zamieszczana na tym forum. Tym bardziej polecam całość - jako prezent pod choinkę. Jak mawiają Chińczycy: reklama dźwignią handlu. Oprócz internetu książka jest we "wszystkich dobrych księgarniach" Piotr Rowicki http://www.lideria.pl/sklep/opis?nr=70962 http://www.merlin.com.pl/frontend/towar/434443 -
Bum cuk cyk /początek antypowieści grozy/
Piotr Rowicki odpowiedział(a) na Piotr Rowicki utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
W hymnach jestem raczej kiepski. Wydawało mi się, że taki satrapa - uzurpator jak Myckewicz powinien mieć hymn adekwatny. -
Bum cuk cyk /początek antypowieści grozy/
Piotr Rowicki odpowiedział(a) na Piotr Rowicki utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Wieczór zapadł nad Polandią. Ulice miast i miasteczek rozświetliło błękitne światło z ciekłokrystalicznych monitorów. Wybrana w esemesowej elekcji prezydentowa Melba zmrużyła oczy i zaczęła z promptera czytać przesłanie do rodaków. Ciężko jej szło, gdyż nie była przyzwyczajona do wydobywania z siebie dźwięków na żywo. Była piosenkarką i jej głos, którym oczarowała mieszkańców Polandii był tworem komputerów i urządzeń miksujących. W rzeczywistości Melba szeleściła, miała jednak to szczęście, że przesłanie było no live. -Przypudrujcze mnie noszek, bo szę w pizdeczkę szwieczi – skinęła noskiem w stronę makijażystek. Nosek prezydentowej Melby był dziełem kalifornijskich mistrzów skalpela. Była z niego prawie tak samo dumna jak z silikonowych piersiątek w rozmiarze 102. Makijażystki na kolanach, żeby nie urazić majestatu dokonały przypudrowania. Prezydentowa przyjrzała się sobie w lustereczku i powiedziała. -Dobrze, teraz mogę mówicz. -Powinnaś się prezydentowo więcej uśmiechać. Ciemny ludek lubi uśmiechnięte babeczki – szef gabinetu dr Eustachy Konowalsky zastygł w pokłonie. Tylko on miał prawo do zwracania się w ten sposób do Melby. Melba zgodziła się. Jednak uśmiech nie chciał zagościć na jej twarzy. Pojawiał się na chwilę, żeby jeszcze szybciej zniknąć. -Rozszmieszcie mnie proszę, gdyż jestem bardzo szmutna. Niech ktosz opowie dowczip. -Błazen! Gdzie jest błazen! Błazen zniknął. Nie było czasu na szukanie go. Szef gabinetu chrząknął ze zdenerwowania. -Zróbmy inaczej. Stanę z tyłu i będę cię trzymał za policzki. -Doszkonale. Godzinę później ciemny ludek zasiadł przed telewizorami. Uśmiechnięta bardziej niż zwykle prezydentowa mówiła z miłością w głosie. -Kochani, kocham was, jesteście okey, tak wiele wam zawdzięczam, dziękuję za wasze esemesy. Wchodząc w świat polityki, byłam pełna obaw. Teraz mam swoje pięć lat! Kochani, dajecie mi niesamowitą energię, czuję ją, chcę śpiewać. Teraz, dla was, zupełnie na żywo, będę śpiewać. Kochani bawmy się, rączki do góry. Kilka miesięcy później na ulice miast i miasteczek Polandii wyjechały inteligentne czołgi. Telefony komórkowe głucho milczały. 13 grudnia, roku 2081 był wyjątkowo mroźny. W przepełnionych murach byłych kościołów dogorywały techno-orgie. Równo o godzinie ósmej na wszystkich kanałach pojawiła się dobrze twarz przywódcy Ligi Nadpolaków, Jana Bolesława Myckewicza. Mówił cichym, spokojnym głosem. -Dziś w nocy obaliliśmy reżim Melby. Ogłaszam powstanie XII Rzeczpospolitej. Oświadczam też, że wszystkie zbrodnie z okresu Polandii zostaną wykryte, następnie zbadane przez komisje śledcze i wyjaśnione. Zbrodniarze poniosą karę. Nastąpi prawo oraz sprawiedliwość. W tym momencie Myckewicz wyciągnął spod biurka głowę Melby. Uniósł ją; patrzył ze wstrętem. -Ty szmato jebana, cóżeś uczyniła z tego kraju mlekiem płynącego, gdzież narodowy majątek za bezcen wyprzedan. Świątynie od stuleci na piastowskiej ziemi stojące zamieniłaś w burdele, w jaskinie zepsucia, złajdaczenia. Myckewicz wzruszył się swoim przemówieniem i zapłakał. Po chwili wysmarkał się w biało-czerwoną chustkę i wrócił do przemówienia. Głowa Melby odwrócona tyłem służyła mu za podpórkę. -Czterdzieści osiem godzin mają wszyscy posiadacze komórkowych telefonów na złożenie ich w depozycie narodowym do odwołania. Wszystkie stacje telewizyjne będą nadawać program zaakceptowany przez radę programową ds. mediów. Na terenie całego kraju wprowadzam całkowitą prohibicję. Nakazuje się też wszystkim obywatelom wywieszenie flag narodowych, na znak przynależności do szczepu. Domy, na których flag nie będzie, zostaną spalone. Rodacy! Powiem wprost. Budżet naszego państwa został przez poprzednie władze roztrwoniony. Zwracam się w tej trudnej, dziejowej chwili o pomoc. Za moment na ekranie pojawią się numery kont bankowych. Przekazy należy opatrzyć dopiskiem: „Dar na cele narodowe”. A teraz weźmy się za ręce i zaśpiewajmy nasz nowy hymn: „Łubu dubu, srutu tutu bum cuk cyk bum cyk cyk” -
Stalin pod Grunwaldem.
Piotr Rowicki odpowiedział(a) na Piotr Rowicki utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
-No więc towarzyszko Górska jest taka sprawa… -Nazywam się Podgórska. Sekretarz Wasiluk poczerwieniał. Gwałtownym ruchem sięgnął po leżące na biurku papierosy. -Palicie? -Nie palimy – odpowiedziała. -Nie to nie. Sekretarz zaciągnął się łapczywie i wypuszczając dym nosem powiedział. -I grzeczniej trochę. Całe społeczeństwo troszczy się o artystów, towarzysze drwale ścinają wam drzewa, towarzysze z przemysłu papierniczego robią wam papier, towarzysze chemicy farby, zresztą towarzyszko Podgórska, czy ja wam to muszę wszystko mówić, nie jesteście przecież dzieckiem… Wasiluk zmierzył wzrokiem siedzącą naprzeciw kobietę. Była wyjątkowo piękna. Miała kruczoczarne włosy, bladą, zimną twarz, która mówiła – nie. Była córką słynnej przedwojennej malarki i równie słynnego pisarza. Po ojcu odziedziczyła hardość, niezłomny charakter, po matce talent. Sekretarz Wasiluk nie miał ani urody, ani talentu. Partia dała mu władzę i to było jak mu się zdawało sprawiedliwie. Tyle tylko, że czasami za tą sprawiedliwość musiał Wasiluk, syn analfabetów spod Łomży słono płacić. Tak było i tym razem. Z województwa przyszedł rozkaz a on Wasiluk miał go wykonać. Łatwo powiedzieć namalować portret Stalina. Z początku pomyślał, że to on sam ma tego dokonać. Dopiero po telefonie od towarzysza Biernata zrozumiał, że ma znaleźć artystę i co gorsza przekonać, go żeby zrobił to szybko i jak najlepiej. Tłumaczył Biernatowi, że w okolicy nie ma nikogo takiego, ale tamten nie chciał go słuchać. Biernat był człowiekiem z ludu i powiedział wprost. -Wy mi tu Wasiluk nie pierdolcie, tylko mi go znajdźcie, kurwa! I Wasiluk znalazł. Miał ją teraz tuż na wyciągnięcie dłoni. Wystarczyło powiedzieć co i jak. -Wiecie, co się zbliża? Podgórska wzruszyła ramionami. -Boże Narodzenie? -Żartujecie. Boga przecież nie ma. Nie czytacie gazet? -Staram się. Sekretarz Wasiluk pomyślał przez chwilę żeby zdjąć pasa i porozmawiać z artystką inaczej. Policzył w myślach do dziesięciu i podjął kolejną próbę. -No już dobrze, powiem wam, mieszkacie w tym waszym lesie i nie wiecie co się dzieje. Cały kraj, od Bugu po piastowską Odrę przygotowuje się do urodzin „Wielkiego Sternika”. Ten fragment sekretarz wyciął sobie z gazety i czytał w każdej wolnej chwili, aż zapamiętał. -Wielki Sternik? -No widzę, że kojarzycie… -W ogóle nie kojarzę. Chodzi o jakiegoś marynarza? -Mam tego dość, żeby tak być społecznie nieuświadomionym, to niesłychane, zaraz mi powiecie, że nie słyszeliście o Józefie Wissarionowiczu? -Owszem obiło mi się o uszy. -No więc wielkimi krokami zbliża się on do siedemdziesięciolecia. -To już niedługo… -Zgadza się. To znaczy, co mieliście na myśli? -To co i wy. -Acha, to w porządku. Co to ja chciałem powiedzieć. -Że jest do mnie jakaś sprawa. -Słuchajcie. Robotnicy przygotowują podarki, młodzież szkolna akademie, wieczornice. Ministerstwo Oświaty przysłało nam broszurę pt. „Józef Stalin – materiały do obchodu siedemdziesiątej rocznicy urodzin” i właśnie… -Co ja mam z tym wspólnego? -Słuchajcie towarzyszko Podgórska żarty się skończyły. To jest rozkaz. Namalujecie portret. Podgórska zaczęła się śmiać. Wasiluk swoim zwyczajem poczerwieniał a zaraz potem sięgnął po papierosa. -Co się śmiejecie. Czy to takie wesołe? -Pan mnie nie zrozumiał… -Panów na szczęście się pozbyliśmy. -Ja jestem pejzażystką. Nigdy nie namalowałam żadnego portretu. Przysięgam! -Towarzyszko, to są szczegóły techniczne. Ja się na tym nie znam, dostaniecie wszystko co potrzeba, farby, no co wam tam trzeba, mówcie śmiało… -Nie potrafię malować ludzi. -Towarzyszko, a kto tu mówi o ludziach? Macie namalować Stalina! Stanęło na tym, że malarka zgodziła się coś naszkicować na brudno a sekretarz przyjdzie, zobaczy, zatwierdzi lub nie. Chociaż Wasiluk do dżentelmenów nie należał i nawet nie wiedział za bardzo co to słowo znaczy, wybierając się dwa dni później do Podgórskiej włożył czystą bieliznę a pod pachami polał sobie obficie wody po goleniu. Dla kurażu łyknął sobie trochę. Przyjrzał się swojej ogorzałej twarzy w lustrze. Żona coś zaczęła podejrzewać, bo stanęła za nim i milczała. Zawsze milczała, gdy coś podejrzewała. -Co się gapisz, za robotę się jaką weź – Wasiluk spróbował się jej pozbyć. Nie pomogło. -Pachniesz jak francuski hrabia. -Ej babo! – Wasiluk miał ochotę jej przyłożyć, ale przypomniał sobie o koszuli. Mógł się zapocić. Machnął tylko ręką i wyszedł zabierając półlitrówkę jarzębiaku. Nie miał w zwyczaju tłumaczyć się kobiecie, tym bardziej własnej żonie. Kiedy był już blisko, zaczął się bać. Wyobraził sobie, że znów mu zaschnie w gardle i nie będzie wiedział co powiedzieć. Usiadł sobie na powalonym pniu, w miejscu, z którego widział światło z domu Podgórskiej i zaczął układać przemowę. Słuchajcie towarzyszko Podgórska, powie do niej oficjalnie. Jeśli nie chcecie tego zrobić dla partii, dla mnie, zróbcie to dla tych dzieci, co przyjdą na wieczornicę. Czy ich szczęśliwe twarze, uśmiech, nie warte są tego wysiłku. Przechylił butelkę i pełen werwy ruszył przed siebie. Kiedy otworzyła mu drzwi i zobaczył ją w niedbale zapiętej koszuli, pod którą nie miała stanika, z długim papierosem, palonym od niechcenia, odebrało mu nie tylko mowę, ale i rozum. Zaczerwienił się, potem wyjąkał coś i wszedł wprost na leżący na podłodze szkic. -Niech pan uważa, cały dzień nad tym pracowałam. Wasiluk ukląkł, rękawem zaczął zgarniać z papieru błoto. Powoli zaczęły pojawiać się pierwsze kontury, w końcu szkic ukazał się cały. -On, on, on jest… - Wasiluk przełknął ślinę. To słowo nie chciało przejść mu przez gardło. -Nagi? -No goły. -To akt. -Akt nie akt. Goły jak święty turecki. Przecież dzieci tam będą, młodzież, przyjadą z województwa… -A Michał Anioł, a Tycjan, Giorgione? Nie bali się nagości. -Anioł to co innego. Dajcie spokój. Anioł to se za przeproszeniem może z gołym tyłkiem latać, ale Stalin, Słońce Narodów? Twarz dobra, rysy podobne, wąs jest, to może zostać, ale reszta….może jakieś krzaki narysować, albo co. Wiecie, mam nawet taką koncepcję. Trzeba by tylko strzelbę, albo pepeszę, nazwiemy to „Stalin na łowach”, a co tylko burżuje mogli polować? -Na łowach? – Podgórska przyjrzała się szkicowi. – Ale on leży. Nie może leżeć na łowach. -Macie rację. Jeszcze ktoś by sobie mógł pomyśleć, że Stalin się zmęczył, albo że jest stary. To byłby sabotaż. Co by tu… Wasiluk zapalił papierosa. Zaczął przechadzać się wkoło rysunku. -A jakby dać tu wielki czołg. Stalin spod czołgu, to by świadczyło nie tylko o jego tężyźnie, ale i odwadze, pod czołg wejść to jest coś. -Nie potrafię czołgu. -To może rakietę, albo chociaż armatę. Nie, już wiem! To mi pasuje do ckm. Stalin na stanowisku ogniowym. Da się tytuł – Józef Stalin osobiście strzela do faszystów. Obok mogą leżeć jacyś członkowie partii, albo Lenin. Niech to będzie młody Stalin, razem z Leninem walczący pod Lenino. -Wydaję mi się, mogę się mylić, że pod Lenino Lenina nie było. -To w takim razie skąd nazwa? Nieważne. Przecież nie chodzi o historię. To ma być obraz – symbol. Żeby ktoś spojrzał i widział. O patrzcie towarzysze, Stalin, jak pięknie strzela. -To może Marksa i Engelsa dodać? -A potrafilibyście towarzyszko? -To nie takie trudne. Wystarczą brody. -No dobrze. To mamy już jakąś koncepcję. Stalina ubrać, dodać mu towarzyszy i niech sobie leżą. -Wszyscy mają leżeć? Może jeden niech obserwuje przez lornetkę okolicę. -Tak jest. Niech to będzie marszałek Rokossowski na koniu. Obserwuje czy daleko jeszcze do Polski. Marks, Engels, Lenin i Stalin nacierają a Rokossowski z konia obserwuje. -Ktoś może pomyśleć, że Rokossowski jest najważniejszy. -Dlaczego? -Bo na koniu. I wyżej. -To wiecie co, dajcie Żukowa, w ziemiance, w otoczeniu oficerów, przy mapach. -Wiecie co sekretarzu… – Podgórska wzięła papierosa od Wasiluka. – Widzieliście bitwę pod Grunwaldem? Wasiluk zmieszał się. -Zdaje się, że byłem ranny. -Jak to? -W kolano, zaraz po Studziankach. Nie wtedy to było? Podgórska z trudem powstrzymała śmiech. -Trochę wcześniej. Nieważne. Chodziło mi o to, że można by zrobić dużą scenę batalistyczną, w terenie. A na pierwszym planie Stalin – jako naczelny wódz. -Bardzo mi się podoba. Bardzo. Widzę towarzyszko, że będą z was jeszcze ludzie, jeszcze całkowicie dla ludowej ojczyzny straceni nie jesteście. To co postanowione. „Stalin pod Grunwaldem” -Pod Grunwaldem? -Sami to mi podrzuciliście. Grunwald brzmi niemiecko. „Stalin pod Grunwaldem”, to znaczy Stalin zadaje ostateczny cios faszystom. Nadszedł czas wieczornicy. Sala pękała w szwach. Młodzież deklamowała wiersze, śpiewano piosenki. Przez cały czas na centralnym miejscu stał zasłonięty obraz. Jego odsłonięcie miało być głównym punktem uroczystości. Wasiluk czerwony z podniecenia, bezskutecznie uspakajał się na zapleczu bimbrem, nie mógł znaleźć sobie miejsca. W końcu wybiła godzina prawdy. Stanął przy mikrofonie i zaczął krzyczeć, po chłopsku nie dowierzając elektryce. -Większość spośród was wie także, kto to jest Stalin. Wie, że nazwisko jego wiąże się ściśle z wielkością i potęgą Związku Radzieckiego. Lecz Józef Stalin zasłużył się swą pracą nie tylko własnemu narodowi. Działalność jego ma znaczenie ogólnoświatowe, bo wywarła wpływ na życie setek milionów ludzi i wielu, wielu narodów na całym świecie. Bardzo wiele zawdzięcza mu zwłaszcza Ludowa Polska. Dlatego też, gdy w tym roku Związek Radziecki obchodzi uroczyście siedemdziesięciolecie urodzin swego Wielkiego Sternika, w święcie tym biorą udział i inne narody zaprzyjaźnione ze Związkiem Radzieckim, a przede wszystkim te, które pragną żyć i postępować według programu, jaki dla narodów świata wypracował Józef Stalin. My dziś za te zasługi pragniemy go uczcić tym oto wspaniałym obrazem, którego tytuł „Stalin pod Grunwaldem” niech będzie symbolem. Proszę towarzysza Biernata o uroczyste pociągnięcie sznurka. Towarzysz Biernat pociągnął. Po sali rozeszło się westchnienie zachwytu. Zaraz potem rozległy się oklaski i rytmiczne okrzyki – STA-LIN, STA-LIN, STA-LIN. Wzruszony Wasiluk szukał wzrokiem pięknej malarki, ale nigdzie jej nie było. Podszedł do obrazu, ukląkł, przeżegnał się. Z płótna spoglądał na niego Józef Wissarionowicz, młody bóg, w rozchełstanej koszuli, z szablą wymierzoną przeciw nacierającym Tygrysom. Za bogiem szła cała reszta, ze śpiewem, ze sztandarami, członkowie partii, robotnicy, zetempowcy, junacy, chłopi, naukowcy. Wśród nich dostrzec można było niezbyt wysokiego mężczyznę o ogorzałej od słońca twarzy. Wasiluk poznał siebie i głośno zapłakał. -
Szopen na cztery ręce.
Piotr Rowicki odpowiedział(a) na Piotr Rowicki utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Kolejarz z Tłuszcza o nazwisku Szewc postanowił sprzedać dom. Długo szukał dobrego kupca, który by dał mu odpowiednią cenę. W końcu znalazł. Kupiec nazywał się Pietrzyk i był taksówkarzem. Szewc po transakcji zaprosił nowego właściciela na kolację. Był rok 1950 i zaopatrzenie kulało, mimo to skrzętna gospodyni, jaką była Szewcowa przygotowała prawdziwą biesiadę. Czegóż tam nie było, jak na wiejskim weselu. Prawdziwa, swojska kiełbasa, salceson, szynka. Do tego na ciepło bigos i flaczki. Taksówkarz patrzył z podziwem i pogratulował kolejarzowi żony. -To wielkie szczęście Jasiu, mieć kogoś takiego w domu – powiedział rozmarzonym głosem. Byli już po kilku kieliszkach i serdeczność rozchodząca się po całym ciele nakazywała im przejść na ty. -Masz rację, a co, twoja żona nie troszczy się o ciebie? Taksówkarz machnął ręką. -Szkoda słów, napijmy się. Chyba jednak nie było mu szkoda, bo kiedy przepił i przekąsił powiedział. -W biurze robi… - powiedział to z taką odrazą, jakby mówił, że wykonuje najstarszy zawód świata. Szewc po wódce myślał szybciej i zrozumiał, że coś jest nie tak. -Nie martw się Kazik, może ją zwolnią. -Może – westchnął Pietrzyk – ale kiedy. Czy ty wiesz co się w Warszawie w tych biurach dzieje? Nie do pomyślenia. W oczki se cały dzień zaglądają, kawę mielą, potem parzą i gadają. Człowiek cały dzień za kółkiem zasuwa i myśli. Ona w tym biurze sama, a tych facetów czterdziestu. Bo to jest biuro projektowe. Nowe domy projektują. Napijmy się Jasieńku drogi, bo mnie szlag trafi jasny. -Tak jest. Słyszałem coś o tym. U nas w Tłuszczu też była taka jedna. Sekretarka. W komitecie robiła i jak w ciąże zaszła to sekretarz zaraz na placówkę dostał przydział. A ona sama z dzieciakiem, głupiego szukała. -No więc ja sobie Jasiu tak pomyślałem, grosza trochę jest odłożonego, na czarną godzinę, domek na prowincji trzeba jakiś kupić, żonce dzieciaka zrobić, to na dupie usiądzie, nie Jasiu? -Święta racja. Ja widzisz w odwrotnym kierunku. Na stolicę. -Bardzo dobrze. Czy ty myślisz, że ja bym się wyprowadzał gdyby nie to biuro? Do Tłuszcza? A na cholerę mnie to, masz rację Jasiu, masz spokojną żonę, możesz mieszkać w Warszawie, ale uważaj, na biura uważaj. Kiedy skończyła się pierwsza butelka mężczyźni nieco śmielej przeszli na tematy, których na trzeźwo nie poruszano. Na wszelki wypadek Szewc zamknął okno a Szewcowa podgłosiła radio, jak zwykle puszczali Szopena. -Słyszałeś Jasiu co się w tym Krakowie wyprawia? Jasiu nie słyszał. -Hutę budują. Z całej Polski nierobów pościągali, Służba Polsce, rozumiesz? -Co w tym złego? Huta się przyda. -A przyda, przyda. Wiozłem jednego gościa, to mi powiedział. Na Wawelu ją budują. -Na Wawelu? -Pół Krakowa podobno już zburzone, a z drugim się jeszcze wahają. To skurwysyny, czerwona zaraza, co Jachu? Kolejarz Szewc rozrzewnił się na myśl, że na Wawelu będzie huta. Poszedł po drugą butelkę. Pietrzyk złapał go za rękę. -A ze stonką Jasiu słyszałeś? Tym razem słyszał. -Czytałem. Napisali w Trybunie, że widziano nad Bałtykiem amerykańskie samoloty, które ją zrzucały. -Acha, tak było. Tyle tylko, że mój szwagier akurat był na wczasach. I widział wszystko, jak na dłoni. To ci mogę powiedzieć, że te amerykańskie samoloty miały czerwone gwiazdy, paniał? -Paniał. A żeby ich. -W Korei to myślisz, że co innego? Mówię ci Jasiu ci Koreańcy z północy co napadli na tych z południa, to wcale nie byli Koreańcy. -Nie? -Oj Jasiu, na jakim ty świecie żyjesz. Trybunę czytasz i potem takie kwiatki. To Ruskie byli, tylko dla niepoznaki przebrane za Koreańców. -To cwaniaki. -Jeszcze jakie. Jakby normalnie jako Ruskie najechali to zaraz by ich cały świat potępił, a tak to kto się Koreańcom zabroni naparzać. Ale nie bój się Amerykanie też nie są w ciemię bite. Nie mogli na Ruska iść normalnie, musieli się przebrać za ONZ. I teraz się tłuką. W połowie drugiej półlitrówki obaj mężczyźni zgodnie postanowili wysłuchać „Głosu Ameryki”. Niestety na wszystkich kanałach był Szopen. Pietrzyk zadał filozoficzne pytanie. -Czy oni ochujeli z tym Fryderykiem? Mężczyźni dokończyli butelkę i obejmując się czule zaczęli śpiewać. Zapomnieli na chwilę o antykomunistycznym nastawieniu i odśpiewali „Dawaj zakurim”. Szewcowa próbowała ich uciszyć, ale to ich jeszcze bardziej rozjuszyło. Już nie byli kolejarzem i taksówkarzem, zdawało się im, że są rewolucjonistami, którzy z pieśnią na ustach i ze sztandarem idą by podpalić świat. Szewc otworzył okno i po ulicach Tłuszcza rozszedł się „Marsz Budionnego”, zaraz potem „Dzień pobiedy”. Cała złość skupiła się na znienawidzonym Szopenie. -Precz z Szopenem! Precz z zaplutym karłem z Żelazowej Woli, precz z żabojadem! – słychać było bojowe okrzyki. Szewcowa załamywała ręce i próbowała ich uciszyć. -Jeszcze będzie jakieś nieszczęście, zobaczycie jeszcze z tego będzie jakieś nieszczęście. Mężczyźni przetrzeźwieli po północy. Zjedli ciepłe flaczki. Przestali zwracać uwagę na Szopena sączącego się z radia. Korzystając, że żona Szewca krzątała się w kuchni przeszli na tematy łóżkowe. -A jak u was w łóżku? – Pietrzyk puścił oko w stronę Szewca. – Daje? -Co ma nie dawać, jak to żona – uśmiechnął się Szewc. -A dobrze chociaż? – dopytywał się taksówkarz. -A co ma być źle. Jak to żona. Kolejarz Szewc nie był przyzwyczajony do zwierzeń na takie tematy, nie chcąc obrazić gościa nie okazywał swojego niezadowolenia. -A widzisz Jasiu, mówisz żona, a moja mi wprowadziła reglamentację. -Jak to? -Normalnie. Raz na dwa tygodnie. -Nie. -Tak jest. I właśnie dlatego zacząłem ją podejrzewać. Ona sama, w tym biurze, a te chłopy jak byki, nażarte, robotę mają lekką, to co, głupoty im nie przychodzą do głowy? -Pewnie, że przychodzą. Czego mają nie przychodzić. Chłop młody wystarczy, że na ulicy spódnicę zobaczy, a w tej Warszawie, to dziewuchy, ech, mówię ci, już się nie mogę doczekać. Bo ja ma rozumiesz dojście, do przydziału na M-3, nowe osiedle, mówię ci żyć nie umierać. -A pewnie, stolica to jest stolica, gdyby nie te biura, masz może Jasiu ćwiarteczkę, na drugą nóżkę Jasiu miał. Październikowa noc zdawała ciągnąć się w nieskończoność. Trzecia butelka okazała się wyjątkowo płytka. Szopen z radia znów zaczął o sobie przypominać. Wpół do szóstej Pietrzyk stwierdził, że od tych mazurków chce mu się rzygać i idzie na dwór. Szewc postanowił go wesprzeć. Śpiewali chodząc w koło domu „Nie rzucim ziemi”, zdawało się im, że są powstańcami idącymi na katorgę, albo z katorgi, nie mogli sobie dokładnie przypomnieć. Z samego rana przyjechała ciężarówka po rzeczy Szewców. Kiedy Szewc i Szewcowa wsiadali do ciężarówki, Pietrzyk pożegnał się z nimi, jak z najbliższą rodziną. -Dzięki Jasiu za wszystko. Tak mi was żal, tak bardzo mi was żal… -Żal? Nie rozumiem. Pietrzyk otarł łzy i uśmiechnął się tajemniczo. -Co ja ci będę mówił, przeczytasz w Trybunie. Pietrzyk pomachał odjeżdżającym i wrócił do domu. Spiker w radiu radosnym głosem obwieszczał. -W związku z planem 6-letnim Sejm uchwalił ustawę o wymianie pieniędzy, mającą na celu walkę ze spekulanctwem walutowym. Gotówkę można wymieniać w proporcjach 1 nowy złoty za 100 starych, a rachunki w bankach - 1 nowy złoty za 3 stare. Wprowadza się też zakazu posiadania walut obcych, złota i platyny. A teraz zapraszam wszystkich radiosłuchaczy na koncert jakiego jeszcze nie było – „Mazurki Szopena na cztery ręce”. -
Może kolejny Turniej prozatorski?
Piotr Rowicki odpowiedział(a) na Pedro Salazar utwór w Forum dyskusyjne - ogólne
W związku z tym, że w turnieju powinny być nagrody, zobowiązuję się oddać na ten cel moją książkę pt. Mężczyzna i Bestia. Co za tym idzie sam się dyskwalifikuję jako uczestnik, gdyż zwycięstwo mogłoby mnie narazić, na wręczanie samemu sobie, co przyjemne raczej nie jest. Jeśli chodzi o moją propozycję, to jestem za tym, żeby zorganizować konkurs na najzabawniejsze opowiadanie. -
Dzięki za komentarze. Zaskakiwanie to moja specjalność.
-
Czy ktoś słyszał o fundacji przyznającej stypendia dla twórców? Abstra…huje od ministerstwa bez kultury i dziedzictwa, które przyznało na zeszły rok 1 (słownie jedno) w dziedzinie literatura.
-
Mężczyzna nie należał do ludzi szczególnie wrażliwych czy romantycznych. Przez wiele lat był rybakiem. Twarz ciosana wiatrem, rumiane policzki, tępy wyraz twarzy, nikotynowy oddech, rzadkie włosy zaczesywane do tyłu. Niedawno skończył pięćdziesiątą dziewiątą wiosnę i przeszedł na emeryturę. Najmował się ciągle do łowienia, żeby mieć jakieś zajęcie. Któregoś razu powrócił z połowu do domu i zaczął płakać. -Czego? – zapytała żona, która słynęła z niewyparzonego języka. Mężczyzna nie reagował. Wyszedł na balkon i tam kontynuował wylewanie łez. Robił to na tyle głośno, że sąsiadka mieszkająca poniżej zainteresowała się i przyszła, niby za pożyczką. -A co się twojemu stało? – zapytała. Kobieta wzruszyła ramionami. -A ja wiem? Beczy. -Taki chłop? – zdziwiła się sąsiadka. -To co, jak chłop, to nie możesz sobie zapłakać? Widocznie ma powód. A pani co do tego? -Cukru przyszłam pożyczyć. -W sklepie jest. U mnie na pożyczki nie ma. -Może mu co ukradli? -A co mieliby niby? -Nie wiem, łódkę? -Jaką łódkę? Dawno na złomie. -To już nie łowi? Może ma depresję? -Jaką depresję, za dużo czyta pani gazet. Mój mąż w życiu się niczym nie przejmował, zawsze wszystko na spokojnie. -Widzi pani, przyszła kryska na Matyska. Całe życie na spokojnie, a na starość zwariował. Kobieta odprowadziła sąsiadkę do drzwi. -Zaraz zwariował, niech lepiej pani swojego pijanicy pilnuje, wczoraj znów na klatce się awanturował. Mężczyzna uspokoił się po kilku godzinach. Wrócił do pokoju, otworzył nową paczkę Albatrosów i palił. -No mów wreszcie? Stało się coś? Sucha, pomarszczona twarz rybaka pozostała bez wyrazu, kiedy wypowiadał pierwsze tego popołudnia słowa. -Zakochałem się… Kobieta zaczęła się śmiać. Skrzekliwy rechot uniósł się nad blok, był tak głośny, że jego odgłos poleciał w górę i dotarł aż do morza. Stado mew poderwało się słysząc ten dziwny, nieznany dźwięk. -Stary wariat, jak Boga kocham wariat. Zakochał się. Rano wyszedł, normalny a wrócił zakochany. Mężczyzna nic sobie nie robił z drwin żony. Patrzył nieobecnym wzrokiem w okno. -Nie mogę bez niej żyć… -Nie może bez niej żyć, Jezusie nazareński, co teraz będzie? Powiedz lepiej, żeś się z kumplami opił, myślisz, że nie wiem, że chodzicie do portu na kurwy? Co, tak ci dogodziła? Ile żeś jej zapłacił? Ty stary dziadu, ty capie jeden, ja ci ją z głowy wybiję. -Kocham ją – powtórzył mężczyzna i znów zaczął płakać. Kobieta przestała się śmiać. Jeszcze nigdy nie widziała męża w takim stanie. Postanowiła zadzwonić do córki. -Słuchaj z ojcem jest nie dobrze – powiedziała do słuchawki tak żeby jej nie słyszał. -Co? Co się stało? Zawał? Jakiś wypadek? -Nie wiem. Płacze. -Płacze? -Przecież on…nigdy, on nigdy nie płakał. Może wpadnę co? -Zajdź do apteki. -Ale co mam powiedzieć, że co mu jest? -Weź coś na uspokojenie, jakieś zioła czy coś. -Zaraz będę. Mężczyzna nie chciał ziół. Pogłaskał córkę po głowie i z czułością pocałował ją w czoło. -Żebyś ty wiedziała jak ja ją kocham. -Ale kogo? Nie możesz powiedzieć? -Prosiła mnie. -Od nas z miasteczka? Mężczyzna pokręcił głową. -No powiedz, ojciec, przyjezdna? -Nie wiem. -Nie wiesz czy przyjezdna? -Nie wiem. Ona… -No… -Ja ją złowiłem. -Złowiłeś? – matka z córką zadały to samo pytanie jednocześnie. -Łowiliśmy flądrę…nagle tarpnęło siecią, myślałem, że to coś dużego, wciągnąłem ją do łódki… -Co? -Nie wiem. -Dziewczyna? -To było dziesięć kilometrów od brzegu. To nie mogła być dziewczyna. Ona wyglądała jak… -Matka Boska? -Jak syrena. Od dołu miała łuskę. Kobieta wymieniła z córką porozumiewawcze uśmiechy. -Patrzyła na mnie i tak jakby chciała coś powiedzieć. Z jej ust wydobywał się dźwięk, furkotała jak ptak… -Wszyscy byli pijani? – kobieta nie miała wątpliwości. -Nie mogłem oderwać od niej oczu. Dotknęła mojego policzka, potem mnie pocałowała… -Oj stary, stary, idź jutro do lekarza, wstydu nie masz, takie głupoty. -Miała takie duże, błękitne oczy, cały czas je teraz widzę i słyszę ten głos…jakby mnie wzywała… -Połóż się, poleż, wytrzeźwiejesz… Mężczyzna machnął ręką i wyszedł na balkon. Po chwili znów słychać było jego donośny szloch. -Trzeba zadzwonić po karetkę. To nie są żarty. Kiedy po kwadransie do mieszkania przyszedł lekarz, kobieta wskazała na balkon. Lekarz wrócił po chwili i zasiadając w fotelu, westchnął. -To jakieś żarty? Wie pani, że za fałszywe wezwanie karetki można pójść do więzienia? Kobieta wybiegła na balkon. Po chwili to samo uczyniła córka. Wróciły obie blade i przerażone. Mówiły jedna, przez drugą. Lekarz uspokoił je. -Chwileczkę, co się stało, po kolei. Jaka syrena, kto się zakochał, no i w ogóle o co chodzi. Kiedy kobieta opowiedziała co się wydarzyło, lekarz wstał, uścisnął jej dłoń i powiedział. -W takim razie moje kondolencje. Kobieta spojrzała na córkę. Niemal rzuciła się na lekarza, który zmierzał do wyjścia. -Co to znaczy? Jak to kondolencje… -Proszę pani. Ja jestem lekarzem trzydzieści lat. Jeśli składam pani kondolencje, to znaczy, że składam. Żegnam. -Ale… – próbowała coś powiedzieć córka. -Nie ma żadnych ale. Niestety. Z syrenami nie ma żartów. -Pan sobie z nas żartuje? – kobieta była bliska płaczu. -Nie śmiałbym… -Chce pan powiedzieć, że on nie wróci? -Teraz pani raczy żartować. One nikomu nie pozwalają wrócić. Lekarz zerknął w stronę morza. -Pan twierdzi, że syreny istnieją naprawdę? -Czy istnieją? Śmiech doktora słychać było na całej klatce. -To jakiś wariat – stwierdziła kobieta. Przed wieczorem obie ruszyły na poszukiwania. Zeszły wiele kilometrów plaży, w powrotnej drodze wstąpiły do wszystkich mniej lub bardziej podejrzanych lokali. Były wyczerpane. Postanowiły zawiadomić policję. Posterunkowy zasiorbał znad chińskiej zupki. -Nicz mu nie będzie. Wróczi. -Proszę pana, mąż nigdy nie wychodził na noc. Policjant wzruszył ramionami. Kobiety zaczynały go najwyraźniej denerwować. Odłożył łyżkę i spojrzał na nie groźnie. -Bardzo mi przykro nic nie mogę zrobić, ponieważ nie minął jeszcze ustawowy czas, po którym moglibyśmy rozpocząć działania mające na celu ustalenie miejsca pobytu poszukiwanego. -Ale to wyjątkowy przypadek – krzyknęła córka. -Owszem, robimy wyjątki, gdy chodzi o małe dziecko, w tym przypadku mamy do czynienia z mężczyzną dorosłym, czyż nie? – policjant sięgnął po łyżkę. -Mąż złowił syrenę…- kobieta zawiesiła głos bojąc się, że zostanie wyśmiana. Policjant zaczął gwałtownie kasłać. Kiedy wreszcie zdołał złapać oddech powiedział. -No cóż. W takich przypadkach policja jest bezradna. -Bezradna? To pan też… -Co znaczy ja też? -Pan też wierzy w syreny? -Czy ja wierzę? – policjant zadumał się. – Bardzo mi przykro, ale nie mogę odpowiedzieć na to pytanie. Jestem na służbie, a wiara jest moją prywatną sprawą. To tak jakbym się pani zapytał czy wierzy pani w Boga? Kobiety wyszły z posterunku całkowicie zrezygnowane. Kiedy wchodziły do mieszkania z usłyszały dziwne odgłosy. Skradły się pod drzwi sypialni. Kobieta uchyliła je po woli. Teraz wszystko było już jasne. Spod kołdry wystawały dwie nogi i wielki rybi ogon.
-
Nazywam się Britney…
Piotr Rowicki odpowiedział(a) na Piotr Rowicki utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Ciekaw jestem którego? (Ale się dzisiaj rozgadałem) -
Nazywam się Britney…
Piotr Rowicki odpowiedział(a) na Piotr Rowicki utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Amen -
Nazywam się Britney…
Piotr Rowicki odpowiedział(a) na Piotr Rowicki utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Nie zajmuję się promocją książki. Od tego mam wydawcę. Nie komentuję twórczości innych od zawsze. Mam do tego prawo, czyż nie? -
Nazywam się Britney…
Piotr Rowicki odpowiedział(a) na Piotr Rowicki utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
podaje się do dymisji - rozgryzłeś mnie. Amen. A książki nie kupuj, ja też nie kupiłem. -
Nazywam się Britney…
Piotr Rowicki odpowiedział(a) na Piotr Rowicki utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Kiedy poszłam do tego zasranego urzędu i powiedziałam, że chcę zmienić imię, jędza która tam siedziała spojrzała na mnie jak na zepsute powietrze i zapytała. -A jakie masz teraz? -Sylwia. -No to idź dziecko do domu, to jest bardzo ładne imię. -Mi się nie podoba. -Trudno. Miej pretensję do matki. -Nie żyje. -A czy to moja wina? Jędza przestała patrzeć. Odwróciła się do mnie plecami, jakbym znikła. Chrząknęłam. -Chcę zmienić imię. Żadnej reakcji. -Powiedziano mi, że mogę to tutaj załatwić. Jędza odwróciła się. -To źle ci powiedziano. Normalnych imion się nie zmienia, bo i po co? Jakbyś się nazywała Syrena albo Syrakuza to mogłabyś sobie zmienić. Na Sylwię. Takie są przepisy. -Wiem jakie są przepisy… -Wydaje ci się. Dziecko ja tu pracuję dwadzieścia lat, a tu przychodzisz i mnie pouczasz? Zastanów się. Gdzie twoja kultura? -Dwadzieścia lat za długo. Chcę rozmawiać z pani przełożonym. -Nie strasz mnie! – jędza poczerwieniała. – Na jakie chcesz zmienić? -Na Britney. -Nie ma takiego imienia. Tak możesz nazwać swojego psa, albo kotka. Po tych słowach wydarzyło się coś, czego bardzo żałowałam. Rzuciłam się na nią. Zupełnie przestałam się kontrolować. Jak na zwolnionym filmie oglądałam jej podrapaną do krwi twarz. Słyszałam jakieś głosy, krzyki. Ktoś mnie odciągnął, pojawiła się policja. Dostałam wyrok w zawieszeniu. Dodatkowo musiałam odpracować trzydzieści godzin w pojebanym ośrodku dla ślepych i innych takich. Całe szczęście, że wyszła nowa płyta Britney i że mogłam słuchać discmana. Któregoś razu wracając z ośrodka zaszłam do urzędu. Babka ta sama, z początku mnie nie poznała. Dopiero jak powiedziałam co mnie sprowadza, zbladła, zaczęła się rozglądać na boki. -Znów tu przyszłaś? -Tak. Nie wolno? -Wolno. Normalnym wolno. -Jestem normalna. Chcę tylko się nazywać Britney. -Dobrze. Złóż podanie. Będziesz musiała zmienić dowód i wszystkie inne dokumenty. -To nie wszystko. -Nie rozumiem. -Moje nazwisko. -A co z nim? -Przestało mi się podobać. -Chcesz je zmienić. -Tak. -Na jakie? -Na Spears. -Spirs? A co to w ogóle znaczy. Czy to nie jakieś świństwo? Znów miałam ochotę jej jebnąć, ale byłam po psychoterapii, powstrzymałam się. -Chcę się nazywać Britney Spears, czy to do pani dotarło. Kobieta machnęła ręką. Po miesiącu odebrałam nowy dowód. Britney zaczęła przynosić mi szczęście. Znalazłam pracę. W motelu za miastem. Jeszcze nigdy nie dostawałam tak wiele, za tak niewiele, od tak licznych. Wystarczyło leżeć z rozłożonymi nogami. W ciągu jednej nocy zarabiałam tyle, ile moja świętej pamięci matka przez miesiąc. Odkładałam każdy grosz. Brałam najgorszych klientów, brudasów, starych dziadów śmierdzących jak capy, godziłam się na wszystko. Po trzech miesiącach powiedziałam szefowej, że muszę zrobić sobie przerwę. Wróciłam z silikonowymi wkładkami, w rozmiarze Britney. Na urlopie zrobiłam sobie włosy na „hit me baby one more time”, o ubrania nie musiałam się martwić. Od kilku lat nosiłam wyłącznie to co ona. Miałam wełniane staniki, różowe i białe. Czerwony, obcisły kostium identyczny jak w „Ooops, I did it again”. Miałam wszystko i ciągle mi czegoś brakowało. Kiedy pewnego dnia przeczytałam w „Naj” o doktor Marii Siemionow, zrozumiałam, że do szczęścia brakowało mi tylko jednego – twarzy. Trochę rozczarował mnie fakt, że twarze pobierano od zmarłych, ale postanowiłam się nie poddawać. Pracowałam na dwie zmiany. Dzień mylił mi się z nocą. Nie odróżniałam sufitu od nieba. Minęło kilka miesięcy. Pojechałam do Cleveland z koleżanką. Szybko znalazłyśmy pracę w swojej branży. Próbowałam skontaktować się z doktor Siemionow, ale to nie było łatwe. Amerykanie zwariowali na punkcie przeszczepu twarzy. Wreszcie po czterech miesiącach udało mi się. Czułam, że moje wielkie marzenie niedługo się spełni. Spełniło się. Nazywam się Britney, Britney Spears. Fragment artykułu z Music Magazine: „Tajemnicze zniknięcie Britney Spears, którym emocjonował się cały świat okazało się kolejnym trikiem speców od marketingu. Nowa Britney, niczym się nie różni od starej, a pomysł, żeby mówiła z polskim akcent jest idiotyczny.”