Zatoka przemycała brudne chmury z brzegu na brzeg.
Płynęły nad odbitą w wodzie osadą. Słońce poszerzało
każdy przesmyk, wynurzało się jak z przerębla.
Biegał z grubą gałęzią i uderzał w kiełkujący lód,
roztrzaskiwał fikcję. Przemoczony trzeźwiał, budził się
przy zimnych podmuchach.
Czy wszystko było na jednej bazie? Burzone wracało,
szło niekończącymi się brzegami. Na każdym tylko jedno albo. Przełknął wypychane słowa. Czuł jak przechodzi
na język migowy.