Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Gwyneth

Użytkownicy
  • Postów

    71
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Gwyneth

  1. moją stara metodą, od początku, po kolei, na bieżąco: interpunkcja. poprawić. łudzę się, że to tylko szkic początku i wszystko jest pod kontrolą... ; ) "nawet, gdyby moje drzwi były ze stali" - nie chcę się spierać o przewodzenie dźwięków, ale stal jakoś nie ma dźwiekoszczelnej reputacji moim zdaniem drzwi, oczy, powtórzenia się mnożą powoli "rzucił ten wyższy rutynowo" - czym się objawia rutynowa wyższość policjanta? "Odpuściłem. Wiedziałem, że może być tylko gorzej. Oni nie odpuszczą." - hmm. znów powtórzenie? ale tym razem zabawne ; )) "Nic nie znaleźli, bo nie mieli czego." - można znaleźć (kogo? czego?) drukarki czy (kogo? co?) drukarkę? mam nadzieję, że to nie brzmi mocno enigmatycznie... ocena fabuły jest z gruntu niemożliwa, bo na razie po prostu niewiele tu widać... zresztą, nie jestem dobra w te klocki. nie uważam, żebyś był tragicznym przypadkiem marnego pisarza, marnie nie piszesz, tylko z błędami. niestarannie. jako że żaden ze mnie autorytet, na tym najlepiej poprzestanę. życzę szczęścia i odwagi, a przede wszystkim pracy, pracy pracy. i dużo przeczytanych książek. gwyn
  2. dla mnie, osobiście, bomba. może temat ostukany. może nieoryginalny. może znalazłoby się tysiąc "ale", ale... biura podróży w odezwie śmierci jeszcze nigdzie nie znalazłam, a całość napisana jest ładnie. więc o co chodzi? ps.: nie każdy jest wizjonerem pokroju vinciego czy innych newtonów, by od razu tworzyć coś, czego świat nie widział ; ))
  3. Małe mroczno - deszczowe coś, co udało mi sie ostatnio stworzyć... Dawno mnie tu nie było, zwłaszcza z czymś nowym. Miłego czytania : ) Anioły Stała na deszczu, skąpana w bladym świetle latarni. Makijaż rozpłynął się, tworząc na policzkach fantastyczne wzory. Elegancki kostium przyklejał się do ciała, buty tonęły w kałuży. Klaudia zachwiała się i upadła, zaraz jednak podparła się rękami. Próbowała wstać, ale nie mogła. Usiadła. Było jej niedobrze. Siłą powstrzymywała się, by nie zwymiotować. Podkuliła nogi i zaczęła nucić kołysankę, którą dawno temu śpiewała jej mama. Melodia była nieodłączną częścią jej życia, jak przyjaciel, który zjawia się zawsze, gdy jest potrzebny. Deszcz padał rzęsiście. Klaudia nie czuła zimna, choć trzęsła się nieprzerwanie. Kolejny raz przygryzła wargi, walcząc z falą mdłości. Nie mogła wymiotować, nie tym razem. Zmrużyła oczy, gdy zza rogu błysnęło ostre światło. Samochód minął ją i odjechał, kierowca najwyraźniej nie zauważył drobnej kobiety skulonej na chodniku. Dlaczego to tyle trwa, myślała Klaudia, mocniej obejmując kolana. Nagle poczuła dziwną słabość i pragnienie, by się położyć. Odetchnęła z ulgą, gdy jej policzek dotknął mokrego betonu. Z tej perspektywy wszystko wyglądało inaczej. Latarnie i domy stały się nierealne, znaczenia nabrały źdźbła trawy rosnące między płytami chodnika. Klaudia chciała ich dotknąć, ale nie mogła poruszyć ręką. Mrowienie w stopach trwało tylko chwilę, później w ogóle nie czuła już nóg. Zamknęła powieki i wydawało jej się, że słyszy bicie własnego serca. Później zasnęła. *** Widywała je już jako mała dziewczynka. Miały pokrzywione twarze i wyleniałe skrzydła, uśmiechały się bladymi ustami i szeptały, ciągle szeptały. Czasem opowiadały o fantastycznych rzeczach i Klaudia uwielbiała ich słuchać; niekiedy jednak bywały przerażające. Nie pamiętała, kiedy zaczęła je malować. Zwykle dopiero w połowie rysunku zdawała sobie sprawę z tego, co robi. Uważała, że to zabawne. Rodzice byli zaniepokojeni dziwnymi malowidłami córki. Klaudia odwiedziła kilku psychologów, którzy w karykaturalnych postaciach zwykle nie dostrzegali niczego dziwnego. "Dziewczynka jest spokojna i zrównoważona, trochę zbyt cicha, ale nie na tyle, by było to nienormalne. Wiele opowiada o szkole i rodzicach. Czasem wspomina zabawę, w której udaje, że ma anioła stróża - w jej wieku jest to jednak typowe. Mówi, że w malowaniu najbardziej lubi łączyć barwy - proszę spojrzeć, te rysunki naprawdę są bardzo kolorowe. Klaudia nie uważa, że jej postaci są straszne, po prostu dziwaczne. Nie mają pazurów ani groźnych zębów. Moim zdaniem, dziecko jest zdrowe..." Czas mijał, a Klaudia malowała. *** - Teraz jesteś jedną z nas - powiedział obraz. Klaudia dotykała płótna, próbując rozgryźć tą zagadkę. W jaki sposób jej obraz ożył? Czego od niej chce? - Kochaj nas, Klaudio - odrzekł anioł malowanymi ustami. - Po prostu nas kochaj. *** Minęło wiele lat, odkąd ostatni raz słyszała głos anioła. Od tamtej pory niewiele się zmieniła. Nadal była zamkniętą w sobie, cichą istotą, pełną wewnętrznych sprzeczności i nieokreślonych uczuć. Zamieszkała z mężczyzną, którego w zasadzie nie kochała. Ten związek był skazany na niepowodzenie, ale Klaudia nie umiała go jeszcze zakończyć. Tego dnia padał deszcz. Z okien tramwaju patrzyła, jak światła rozmazują się w szklistych kroplach. Parasolkę zostawiła w biurze, ale tym się nie przejmowała. Niedługo przesiądzie się do autobusu, przystanek jest blisko. Cały czas miała wrażenie, że coś ją obserwuje. Nie ktoś - podświadomie wyczuwała, że nie jest to człowiek. "Kochaj nas" - przemknęło jej przez głowę i poczuła, jak przebiega ją dreszcz. Kiedy stała na pustym przystanku, wróciły inne wspomnienia. Opowieści, których słuchała, kiedy była małą dziewczynką. O królewnie zamkniętej w lochu, która skonała, nim odnalazł ją ukochany. O tym, jak rycerz wbił zaczarowany nóż w jej serce i w ten sposób ją ożywił. Pobrali się, lecz nie mogli mieć dziecka - wszystkie rodziły się martwe. Taka była cena, którą księżniczka musiała spłacić śmierci. "Po prostu nas kochaj, Klaudio"... *** Biegła przed siebie, rozedrgana i bliska płaczu. Zasłoniła dłonią twarz, chroniąc ją od deszczu, ale niewiele to pomagało. Nie zwracała uwagi na przechodniów i samochody. Na światłach mało nie potrącił jej czerwony Volkswagen. Kierowca posłał za nią kilka przekleństw, ale Klaudia nawet go nie usłyszała. Właściwie, nie zauważyła też żadnego samochodu. Świat stopił się w szarogranatową masę. Zmierzch zapadał szybko, być może z powodu deszczowych chmur, które dusiły światło. Klaudia potknęła się i oparła o latarnię. Głowa jej pulsowała, czuła gorący pot spływający po plecach. Dyszała ciężko, próbując wykrzesać z wątłego ciała ostatki energii. Wydawało jej się, że w ciemności ktoś ją woła. Odwróciła się, ale nikogo nie zobaczyła. Zamknęła oczy i zanuciła, cicho i niepewnie. Stara kołysanka dodała jej sił. Coś dotknęło jej pleców, poczuła przeraźliwe zimno. Zaczęła biec. Nie słyszała za sobą żadnych kroków, ale też wcale się ich nie spodziewała. Kiedy dopadła drzwi domu, odetchnęła z ulgą. W kuchni paliło się światło, Filip niedawno wrócił z pracy. Poczuła przemożną chęć, by go przytulić. Dopiero w przedpokoju pomyślała o stanie swojego ubrania. Spojrzała na mokre ślady, które zrobiła na podłodze. - Kochanie, co się stało? - spytał Filip. Stał w drzwiach kuchni i patrzył na nią z niepokojem. Uśmiechnęła się. - Uciekł mi autobus, przebiegłam kawałek. Zaraz się wykąpię. - Zrobić ci herbaty? - Nie, dzięki... Na myśl o herbacie znów naszły ją mdłości. Zanim zwymiotowała, odkręciła wodę w kranie. Nie chciała, by Filip ją słyszał. Muszę coś zrobić, myślała, wycierając resztki makijażu przed lustrem. To nie może tak trwać. *** Anioł, który przed nią stał, miał wielkie, białe usta i błyszczące oczy. Raz po raz machał wystrzępionymi skrzydłami, które z pewnością nie mogły go unieść. Klaudia bała się, ale nie była przerażona. W pewnym sensie współczuła tej dziwnej istocie, którą widywała wcześniej tyle razy. Nigdy nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo jest wyniszczona. Wszystkie rany, którymi była pokryta, wyglądały okropnie. - Pamiętasz mnie, Klaudio? - spytał anioł szeptem. Kiwnęła głową. On właśnie przemawiał do niej z obrazu. - Tęsknimy za tobą, Klaudio. Chcemy, żebyś do nas przyszła. - Czy to możliwe? - spytała niepewnie. Nie przepadała za swoim dotychczasowym życiem, ale nie była gotowa na zmiany. A zwłaszcza nie takie. - Wszystko jest możliwe, kiedy nas kochasz. Pamiętaj, jesteś jedną z nas. Masz ten sam głód w oczach. Klaudia zadrżała, jeszcze raz przyglądając się aniołowi. Nagle uderzyła ją myśl, że on się rozkłada. Rany na ciele były przegniłe, tak samo jak trupie usta, o których nie potrafiła nie myśleć... Odsunęła się gwałtownie i potrząsnęła głową. Jak mogła nie zauważyć tego wcześniej? Jak mogła malować te potwory i ufać im? Jak mogła... - Chodź do mnie - anioł wyciągnął suchą dłoń i dotknął jej ramienia. Poczuła mdłości i dziwny chłód. Miała ochotę uciec, ale wiedziała, że to nie ma sensu. Słaniając się na nogach, podeszła do śmietnika i zwymiotowała. Nie obchodziło jej to, co pomyśli sprzątaczka. Raz po raz wyrzucała z siebie ciemną, mazistą substancję, która nie miała zapachu. Kiedy podniosła głowę, anioła już nie było. Na kolanach doszła do drzwi, ale nie była w stanie dosięgnąć klamki. Minęło dużo czasu, zanim zdołała wstać i wyjść z dawno opustoszałego biura. *** Trawa była miękka i delikatna. Klaudia z przyjemnością zdjęła buty i pozwoliła, by źdźbła wsunęły się między palce stóp. Wystawiła twarz do słońca i poczuła się znowu jak dziecko. Pamiętała te ciepłe, wiosenne dni, kiedy rodzice zabierali ją na piknik. Wszystko smakowało tak wspaniale, trawa była ciepła, wiar przyjemnie chłodny. Tata nosił tą kolorową koszulę w kwiaty, której tak bardzo nie lubiła mama. Filip podał jej termos z herbatą. Posłała mu przyjazny uśmiech, bardziej szczery, niż miała ochotę. Był teraz jedyną ciepłą istotą w jej życiu, a ona nosiła w sobie tyle chłodu... Kątem oka znów dostrzegła sylwetkę anioła. Często ją obserwował, jakby bał się, że mu ucieknie. Zamknęła oczy i skupiła się na trawie, miękkich źdźbłach otulających jej stopy. Zanuciła swoją kołysankę, ale i tak nie zdołała zagłuszyć dzikiego rytmu serca. Podjęła decyzję i nic nie mogło jej zmienić. *** Anioł stał nad ciałem, które zastygło na ulicy. Nie zastanawiał się nad tym, co miało miejsce. Wiedział tylko, że dziewczyna odebrała sobie życie. Ktoś przyniósł worek. Przez chwilę mężczyźni w pomarańczowych kombinezonach mocowali się z ciałem, które zdążyło już zesztywnieć. Wkrótce blada twarz Klaudii znikła pod czarną folią, na której zalśniły krople deszczu. Zbutwiałe skrzydła zakołysały się leniwie. Anioł odwrócił się i odszedł, by więcej już nie powrócić. Ta bajka nie ma morału.
  4. :) Przesadziłam z przenośnią? Chodziło mi o "świadomość" we śnie. Białe włosy i brązowe oczy, to dosyć dziwne połączenie, tak myślę... Między brwiami znajduje się tzw. "trzecie oko", co zresztą napisałam ;) Jest odpowiedzialne za "widzenie ponadzmysłowe" i to ono przykuło uwagę "istoty nie z tego świata", Bogini. No cóż, więc chyba już wszystko jasne ;)
  5. a nie zastanawialiście się może, co to jest ten nóż? do czego on służy? i dlaczego jest z ciała i krwi? ; ) z nożem do łózka - tak, bez tego "noża" trudno by się obyło ;) a dlaczego jest nożem? nikt z was zapewne nigdy nie był kobietą, ale chyba powinniście nieco się w tym orientowac... w sumie... wszystkość jest formą określenia czasu. w Weronie skowronki wyganiają Romea z objęć Julii, ale "nasza jest wszystkość". może wszechczas lepiej by wam odpowiadał? co nie zmienia faktu, że mogłabym ująć to nieco wymyślniej. tylko wtedy nikt by już nie zrozumiał moich intencji... pozdrawiam, Gwyn
  6. Z serii: moje celtycko - współczesne rozważania nad kształtem wszechświata. Tytuł może kiepski... Z otwartymi ramionami przyjmę lepszy : ) Podeszła cicho, ale wyczułam ją i podniosłam wzrok znad snu. Dziewczynka miała tak jasne włosy, że wydawały się prawie białe. Tęczówki były brązowe - to dziwne, pomyślałam, ale zaraz dostrzegłam w nich złote błyski. Tak, złoto pasuje. Usiadła koło mnie i uchwyciła moje spojrzenie. Przez chwilę sądziłam, że spogląda mi w oczy, ale nie - ona patrzyła między brwi, wprost w czakrę trzeciego oka, w miejsce, gdzie kapłanki malowały sobie niegdyś siny półksiężyc Bogini. - A więc szkolisz się w Widzeniu - powiedziała wreszcie. Miała niski głos, mogłabym przysiąc, że bardziej go wyczuwam, niż słyszę. - Nie zostawiłaś sobie jednak wiele czasu, Marto. - Czas to pojęcie względne - odparłam. - Pamiętam to miejsce poza czasem, w którym bywałam jako dziecko. A przecież istnieją jeszcze wcielenia - poprzednie i następne. - Masz rację - uśmiechnęła się delikatnie. Przez chwilę miałam wrażenie, że już ją gdzieś widziałam... Ta myśl umknęła mi jednak tak szybko, jak się pojawiła. - Nie obawiasz się gniewu Bogini? - Czy robię coś, czym mogłabym zasłużyć na jej gniew? - Być może odrzucasz dar, który ci ofiarowała. Pamiętasz to stare przysłowie? Bogini nie daje niczego tym, którzy gardzą jej podarunkami. Spuściłam wzrok, kolejny raz czując w sobie przejmujące poczucie winy. Przed oczyma zobaczyłam to wszystko, co było dla mnie ważne - rodziców, przyjaciół, magię... Pełen księżyc i litery na białym tle: "nie chcę mieć nic wspólnego z tobą, moją przeszłością". - Ty dobrze wiesz, że inaczej nie potrafię - powiedziałam cicho. - To życie jest chore. Od godziny, w której się urodziłam, żyję z piętnem strachu i odrzucenia. Śnię straszne i dziwne rzeczy, jakby cienie przeszłych wcieleń. Śnię odpowiedzi na moje pytania. Czy ty też jesteś snem, odpowiedzią Bogini na to, co zamierzam? - Być może - szepnęła, a ja poczułam w kościach wibracje tego szeptu. Ciężkie, mocne brzmienie, jak tłumiony ryk lwa - coś dzikiego, a jednocześnie ciepłego i strasznego. - Jestem pewna tego, co chcę zrobić. Nie po to, by sprzeciwić się Bogini, o ile nawet mogłabym przeciwstawić się Jej woli. Szukam spokoju, a także odpowiedzi na moje pytania. Czy to przestępstwo? - W wielu religiach tak. Pani jednak nie odrzuca swoich dzieci. Przyjmuje je z otwartymi ramionami, jest bowiem Matką, która kocha nas bezwzględną miłością. Cierpienie nie jest też złem, a słabość to tylko błędna ścieżka. - Wiem. Wybierając ją, uzyskam to, za czym tęsknię, kosztem duchowego rozwoju... Dziewczynka zmarszczyła czoło, jakby zamierzała mnie zganić. - Więc wiesz, że w przyszłym wcieleniu nie będziesz bliższa prawdy ani o krok? - Przyszłe wcielenie ma być tym jaśniejszym... - zamknęłam oczy, jakby to mogło ochronić mnie przed oskarżeniami. - Ja żyję już długo, bardzo długo, o wiele dłużej niż te 20 lat, które mam. Jestem zmęczona... Od początku uciekałam do świata, z którego mnie wyrwano - z miejsca między wcieleniami. Niczego nie pragnę tak, jak wrócić tam i po prostu trwać, nie będąc niczym. - Więc wrócisz - powiedziała dziewczynka. Zabrzmiało to tak stanowczo, że zadrżałam. - Wrócisz, ale pamiętaj: Bogowie dają nam to, o co prosimy, w przewrotny sposób. Zniknęła tak, jak się pojawiła - cicho i niezauważalnie, pozostawiając mnie pogrążoną w snach. Wraz z nią odeszło światło i ciepło, tylko mgliste marzenia świadczyły o tym, że w ogóle była. A rankiem nawet marzenia zgasły. Teraz dobrze pamiętam tą rozmowę, choć nie potrafię jej czuć. Nie potrafię czuć niczego, uwięziona w przestrzeni bez kształtów, bez wrażeń. Nie ma tu nawet ciszy - jest nicość, bezdenna, samotna. A w środku ja, śnię nadal, lecz tym razem moje przeszłe życie. Z perspektywy obserwatora widzę siebie, która pisze proroctwa, choć sama jeszcze o tym nie wie. I was, którzy je czytacie. Was, którzy nie wierzycie. Cóż można zrobić, byście uwierzyli? Twierdzicie, że nikt nie może mówić z zaświatów. Ale kiedy przemawia wprost do was, zamykacie oczy i uszy, włączacie mechanizm szyderstwa i niedowierzania. Ezoteryka - mówicie. Gdybanie o nieistniejącym. Moje czułe na proroctwa ja również tak myśli. Nie wie nawet, że niepotrzebnie chce uciąć swoje życie. Że tak naprawdę wszystko jest bardziej skomplikowane, niż mu się wydaje. Nie pamięta, że poprzedniej nocy spotkało Boginię.
  7. spojrzenia przelały się nad krawędzią lęków głodne palce mordercy sięgają po nóż z ciała i krwi zmierzch przedświtu budzi skowronki w Weronie a nasza jest wszystkość
  8. Ja wam chyba napiszę interpretację... Swoją drogą, moja wina, ja umieściłam zbyt osobisty utwór. To jest tak: generalnie wiersz powinien być traktowany dosyć dosłownie. Jest o samookaleczaniu się, ale także o zrozumieniu i przyjaźni. Stąd odłamki, stąd też fragment "płynne ciepło więcej znaczy od słów". Wina świadczy jeszcze o zdradzie, ale tego raczej odbiorca nie mógłby wiedzieć : ) A enterowanie to też rodzaj wizualnej szarpaniny. Tak, jak podmiotem lirycznym szarp[ią emocje, ból... : ) To tyle ode mnie, może nie zachwyciłam, ale cieszę się, że jednak ktoś zrozumiał : )
  9. PRELUDIUM Zamknęła oczy. Chłodny powiew wiatru uniósł kosmyk włosów, który niesfornie opadł jej na czoło. Odgarnęła go nerwowo. Próbowała oczyścić głowę z myśli, jednak odgłosy nocy zbyt mocno ją rozpraszały. Przygryzła wargę, chcąc odpędzić złość. Gniew nie sprzyjał skupieniu. Musiała się wyciszyć, wsłuchać w bicie serca... Powoli jej umysł ogarnęła ciemność. Nauczona doświadczeniem, zmusiła się, by nie okazać radości. Uczucia przeszkadzały oddzieleniu duszy od ciała, o czym niejednokrotnie miała okazję się przekonać. Wystarczy odrobina podniecenia, lekko przyspieszony oddech, by wszystkie wysiłki poszły na nic. Pozwoliła, by ogarnął ją bezwład. Kiedy przestanie odczuwać bodźce z zewnątrz, wszystko potoczy się szybciej – taką przynajmniej miała nadzieję. Wyruszała w tę podróż po raz tysięczny, nie wiedziała jednak, jak wygląda ostateczny moment. Być może tym razem uda jej się przekroczyć granicę ludzkiej cielesności? Przeniosła myśli do swoich stóp, nieromantycznie wyciągniętych w trawie. Począwszy od palców, uświadamiała sobie istnienie każdego napiętego mięśnia, po czym wyłączała je kolejno. Kiedy doszła do bioder, stopy stały się prawie niewyczuwalne. Najłatwiejsza cześć zadania była już za nią. Teraz pośladki, kręgosłup, łopatki i znów niżej, brzuch... Wiedziała, że operuje wokół jednej z czakr, nie potrafiła jednak przytoczyć jej nazwy. Nigdy szczególnie nie interesowała się czakrami, wiedziała jedynie, że są punktami, w których skupia się energia ludzkiego organizmu. I właśnie wtedy, gdy przesuwała swoje myśli wzdłuż brzucha, pojawił się ten nieznaczny dysonans, który wyrwał ją ze skupienia. Zamrowiły ją palce stóp. Zaklęła siarczyście, po czym sięgnęła po niewielki kamyk, który dopiero teraz zaczął uwierać ją w pupę. - To niesprawiedliwe – powiedziała głośno. Spojrzała w pełny krąg księżyca z wyrzutem, jakby spodziewała się, że to właśnie stamtąd przybył kamień. – Jeśli chcesz, by mi się nie powiodło, po prostu powiedz, o Pani! - Mylisz się – ciepły, wibrujący głos zabrzmiał w powietrzu. Dziewczyna drgnęła, a jej twarz, blada w blasku księżyca, zbielała jeszcze bardziej. - Pani – szepnęła. Nagle pożałowała, że kiedykolwiek zachciało jej się zajmować magią, tymi wszystkimi rzeczami, w które nikt normalny nie wierzył. Powinna być teraz w domu, w ciepłym łóżku, a nie włóczyć się wśród pól i przywoływać samą Boginię! - Niekoniecznie – odparł głos, który tym razem zabrzmiał zdecydowanie męsko. – Spójrz na mnie, Maire. Zdziwiła się, słysząc swoje imię w języku Celtów. Zebrała całą odwagę i wstała. Raz a dobrze, pomyślała i zwróciła się w kierunku przybysza. Delikatne ciepło owiało jej twarz. Stał przed nią młody mężczyzna, choć słowo „stał” nie było może najtrafniejsze. Jego stopy unosiły się dobre kilka cali nad ziemią. Cała postać drżała, jakby stworzono ją z mgły. - K...kim jesteś? – spytała dziewczyna. Nie wiedziała, czy postać bardziej ją przeraża, czy fascynuje. Poczuła przemożną chęć, by wyciągnąć dłoń i dotknąć substancji, z której się składała. - Nazywam się Fen – mężczyzna skłonił się lekko, wprawiając w ruch niematerialną pelerynę. Dopiero teraz Maire zwróciła uwagę na jego strój. Nosił lekką tunikę i wysokie, jeździeckie buty. Mógłby być średniowiecznym giermkiem, gdyby nie długi miecz przypasany do boku. – Jestem twoim Opiekunem. - Opiekunem? – powtórzyła niezbyt rezolutnie. - Tak – odparł. – Wezwałaś mnie, więc przybyłem. - Nie wzywałam cię – powiedziała i zaraz poczuła, że neguje coś oczywistego. - Ależ tak, Maire. Potrzebujesz mojej pomocy, oto więc jestem, do twoich usług. Dziewczyna potrząsnęła głową, próbując zebrać myśli. Nie, to nie mogło być prawdą. Najpewniej zasnęła w trakcie relaksacji, to wszystko. Teraz musi znajdować się w jednym ze świadomych snów. Istniał prosty sposób, by to potwierdzić. Świadome sny można kształtować według uznania, a ona zawsze marzyła o tym, by znaleźć się w Irlandii. Zamknęła oczy i zamachała rękami. Zaraz uniesie się w niebo i… - Wybacz, że pytam – w ciepłym głosie Fena wyczuła nutkę rozbawienia. – Ale co robisz? - Lecę do Irlandii – odparła, nie przerywając machania rękami. Nie wiedzieć czemu, jej stopy nadal silnie przywierały do ziemi. - O ile mi wiadomo, nie zgłębiałaś jeszcze sztuki lewitacji – zaśmiał się mężczyzna. Dziewczyna otworzyła oczy. Nadal stała na łące, z uniesionymi rękami, pod jasnym, pełnym księżycem. Obok niej, kilka cali w powietrzu, wisiał Fen. - To j e s t świadomy sen – powiedziała głośno. – Chcę już się obudzić. Muszę wracać do domu. - Bez obaw, Maire. Masz jeszcze całą noc, nie pamiętasz? - Nie mogę tu spać. - Przecież nie śpisz. - Oczywiście, że... – urwała i posłała mu uważne spojrzenie. Miał piękne, czarne oczy i nienaturalnie bladą skórę. Prawdę mówiąc, cały był niesamowicie nienaturalny. – To chyba nie dzieje się naprawdę? - Ależ tak. - Więc... - Więc jestem twoim Opiekunem – powiedział, krzyżując ręce na piersi. – Przybyłem na twoje wezwanie, by prowadzić cię w wędrówkach po krainie magii. - W jaki sposób cię wezwałam? – spytała, nadal nie mogąc uwierzyć. - Stanęłaś na progu ciała, to wystarczyło. Potrzebujesz przewodnika, który dopilnuje, byś podróżowała bezpiecznie. - Ale ja nie potrafię jeszcze wyjść z ciała – zaprotestowała, boleśnie świadoma swojej wcześniejszej porażki. - Zobaczymy – odparł z uśmiechem. – Jeśli chcesz, zabiorę cię do Irlandii. Wystarczy tylko, że podasz mi rękę. Zawahała się, ale tylko na chwilę. Co miała do stracenia? Jeśli to tylko ułuda, której uległa, nic się nie stanie. Ale jeśli to prawda... - Prowadź – powiedziała, wyciągając ku niemu dłoń. 1. Poznałam Adama w jednym z tych zadymionych pubów, w których zbierało się studenckie artystyczne podziemie. Dawno pozbyłam się złudzeń, doszukując się tu romantyzmu. Nalane twarze, piosenki snute przepitymi głosami, wszechobecny zapach palonej marihuany i papierosów nie miały nic wspólnego z królestwem muz. Potknęłam się o czyjąś wyciągniętą nogę, przypadkiem unikając oblania piwem, którym wymachiwał jakiś spocony jegomość. Wymruczałam niechętne przeprosiny i zebrałam długą spódnicę. Obca dłoń podtrzymała mi ramię, a ja z ogniem w oczach odwróciłam się, by pokazać jej właścicielowi, że nie wolno mnie dotykać. Zawahałam się, kiedy mój wzrok napotkał jasne oczy niewysokiego chłopaka. Wydał mi się znajomy, choć mogłam przysiąc, że nigdy wcześniej go nie spotkałam. - Chodź – powiedział, zręcznie prowadząc mnie między stolikami. Usiedliśmy w kącie, tuż przy prowizorycznej scenie, po której kręciło się kilku mężczyzn w czarnych podkoszulkach. Prawdopodobnie stroili instrumenty, zapomniawszy o wcześniejszym odłączeniu ich od wzmacniacza. Od czasu do czasu próbowali je przekrzyczeć, by wymienić uwagi. Rozejrzałam się. Wyglądało na to, że zajęłam komuś miejsce. Pusta szklanka przede mną nosiła delikatne ślady szminki. Posłałam chłopakowi pytające spojrzenie. - Nie przejmuj się, ona nie wróci – powiedział, wzruszając ramionami. – Napijesz się czegoś? Pokręciłam głową i przyjrzałam mu się uważnie. Miał ładne rysy i gęste, jasne brwi. Włosy koloru ciemny blond opadały mu na ramiona, nadając twarzy niewinnego wyrazu. - Nazywam się Adam – podał mi rękę. - Maire – odparłam, ale zaraz ugryzłam się w język. – To znaczy, Maria. - Maire? – spojrzał na mnie badawczo. – To imię w gaeliku. - Tak – miałam wrażenie, że rumieniec spali mi twarz. – Interesuje mnie kultura celtycka. - Ciekawe. Kiedyś też zajmowałem się tymi sprawami, ale teraz brakuje mi czasu. Niekiedy żałuję. - Co takiego robisz? Jego twarz rozjaśniła się w najładniejszym uśmiechu, jaki widziałam. - Zabawne, że o to pytasz. Jestem gitarzystą tej jazgoczącej bandy – wskazał na mężczyzn w czerni. - Nie musisz się przygotować? – spytałam, próbując ukryć zaskoczenie. - Zdążę - wyciągnął dłoń i dotknął moich palców. – Obiecaj mi coś, Maire. Spojrzał mi prosto w oczy, a ja musiałam spuścić wzrok. Przez głowę przelatywały mi tysiące wariacji na temat obietnicy, którą miałabym złożyć. - Chodzi o drugi utwór – powiedział wreszcie, po chwili długiej jak wieczność. – A właściwie o słowa. Coś mi przeszkadza, ale pojęcia nie mam, w czym tkwi problem. Pomożesz? Prawdę mówiąc, nie znałam się ani na pisaniu słów, ani ich interpretacji. Nigdy nie byłam artystką. Powiedziałam to głośno, ale on tylko pokręcił głową. - Jestem pewien, że ty będziesz wiedzieć – odparł i podniósł się z miejsca. Patrzyłam, jak wspina się na scenę. Podniósł zwykłą, akustyczną gitarę, spróbował kilku akordów. Perkusista spojrzał na zegarek i skinął głową. Adam uniósł dłoń, a wszechogarniający rumor powoli ucichł. Na scenę wkroczyła drobna, ciemnowłosa dziewczyna. Miała na sobie czarną sukienkę z koronki, w dłoni trzymała mikrofon. Skłoniła się lekko. Zabrzmiały oklaski i kilka nieprzyzwoitych okrzyków. - Ci, którzy nie przekroczyli jeszcze wrót percepcji, proszeni są o opuszczenie lokalu – powiedziała. – Jedziemy! Zabrzmiały pierwsze, dosyć agresywne dźwięki. Typowa rockowa kapela, debiutujący zespół z dużymi ambicjami. Perkusista zapamiętale łomotał w talerze, a ja pomyślałam, że musi się jeszcze wiele nauczyć. Wokalistka natomiast zdecydowanie potrafiła śpiewać. Miała mocny głos, nieco kontrastujący z jej niewielką sylwetką. To samo zresztą odnosiło się do muzyki – z wierzchu niedojrzała, miała w sobie potencjał i jakąś dziką, pierwotną moc. Wsłuchałam się w słowa. And when behind the sleepless night You hear the silent voice Beware it’s not the voice of her Beware it’s not her voice It’s just the song of Death… Przymknęłam powieki. Zobaczyłam przystojną, na wpół znajomą twarz Adama. I jasne oczy, wpatrujące się we mnie z wyczekiwaniem, jakby ich właściciel chciał, bym rozwikłała największe tajemnice wszechświata... - Być może jest coś więcej – cichy głos zabrzmiał w mojej głowie. Otworzyłam oczy. Przy stoliku, na pustym miejscu Adama, siedział Fen. Nigdy nie wiedziałam, czym tak naprawdę jest Fen. Duchem kogoś, kto istniał naprawdę, istotą spoza naszego świata, wytworem moich marzeń...? On sam nie chciał o tym mówić, być może też nie znał prawdy. Wiedziałam tylko, że jemu mogę zaufać. Był moim przyjacielem. Ludzie nie widzieli Fena. Pozostawał dla nich niematerialny, jego głos brzmiał tylko w mojej głowie. Fen nie potrafił ingerować w rzeczywistość. Umiał przenikać przez przedmioty i osoby, ale nie mógł niczego dotknąć. Nawet ja, kiedy wkładałam dłoń w substancję, z której był stworzony, czułam tylko lekkie ciepło. Oczywiście poza momentami, w których pomagał mi wyjść z ciała. Wtedy jego istota stawała się rzeczywista, potrafiłam ująć go za rękę i w ten sposób opuścić materialną powłokę. Kiedy jednak moje astralne ja wracało do świata żywych, Fen znów stawał się eteryczny. W pubie pełnym ludzi nie mogłam rozmawiać z nim na głos, odpowiedziałam więc w myślach: „Ja go znam, Fenie. Nie wiem jak i skąd, ale znam go.” - Być może – skinął głową. – Może udałoby się użyć zwierciadła, by znaleźć odpowiedzi. - Zwierciadło Pani... – szepnęłam bezwiednie. Od dłuższego czasu Fen uczył mnie podstaw religii Celtów. Opowiadał o Wielkiej Bogini i Wielkim Bogu, o świętach i rytuałach. Z czasem zaczęłam uważać się za swoistą kapłankę, choć przecież nie żyłam w zgodzie z dawnymi zwyczajami. Fen zawsze powtarzał, że nie wszystko jest ważne. Najbardziej liczy się wiara i szacunek, reszta nie ma znaczenia tak długo, jak długo popełniam błędy nieświadomie. Zwierciadło Pani z wyglądu nie było niczym imponującym. Tworzyła je srebrna misa wypełniona wodą ze źródła poświęconego Bogini, choć utalentowane kapłanki potrafiły używać każdej wody, a nawet samych źródeł. W zwierciadle ukazywały się odpowiedzi na pytania, które stawiała kapłanka, albo wizje, które pragnęła przekazać jej Bogini. Zdarzało się tak, że Pani w ogóle nie chciała udzielić odpowiedzi na zadane pytania. Wizje mogły być chaotyczne, niezrozumiałe, przedstawiać przyszłość, przeszłość lub alegorie. Nikt nie mógł być pewien, co tak naprawdę pokazuje zwierciadło. Zwykle udzielało jedynie rad i przestróg, nigdy nie było wyrocznią. Stawiało ludzi przed wyborem, szansą zmiany nadchodzących wypadków, choć nie zawsze można było tych zmian dokonać. Ja sama nigdy jeszcze nie korzystałam ze zwierciadła. Wiedziałam o nim wiele, poznałam opowieści, w których odegrało kluczową rolę. W dłoniach obdarzonej mocą kapłanki było potężną bronią, wpływało na politykę, strategię wojsk, inicjowało małżeństwa, sojusze, konflikty. W pewnym sensie pokierowało kulturą Celtów, choć nie potrafiło jej obronić. Niekiedy zastanawiałam się, czy ich zagłada nie była częścią większego planu, a milczenie Pani nie prowadzi do jakiś niepojętych zmian. Otrząsnęłam się z zamyślenia w chwili, gdy koncert dobiegł końca. Wokalistka kłaniała się, z pozorną skromnością przyjmując oklaski. Adam ujął ją pod rękę i znikli ze sceny. Przez chwilę jeszcze siedziałam przy stoliku, po czym zaczęłam zbierać się do wyjścia. Fen już dawno rozpłynął się w powietrzu. - Maire – usłyszałam, kiedy lawirowałam między ludźmi w kierunku drzwi. Odwróciłam się. Adam zrównał się ze mną. Był lekko zdyszany, z pewnością koncert kosztował go więcej sił, niż można było przypuszczać. – Mogę cię odprowadzić? Oczywiście jeśli się z kimś umówiłaś... - Nie – przerwałam. – Możemy iść. - Jesteś pewna? - Powiedziałabym przecież. Ale co na to twoja piękna przyjaciółka? Zmieszał się. - Anita jest teraz zajęta. Myślę, że nie miałaby nic przeciwko. Było już późno, brudne ulice pławiły się w pomarańczowym blasku latarni. Wyjątkowo rześka lipcowa noc sprawiła, że przeszył mnie dreszcz. Adam bez słowa zarzucił mi na plecy swoją letnią kurtkę. - Podoba mi się wasza muzyka – stwierdziłam. – Przypomina ametystową grotę. Z wierzchu bezkształtna i nieładna, posiada wspaniałe wnętrze. Nie każda muzyka ma wnętrze. - Wiem – odparł. – Właśnie dlatego z nimi gram. - I piszesz teksty, prawda? Skinął głową, a w kącikach jego ust zadrżał cień uśmiechu. Przez chwilę szliśmy w milczeniu. Wydawało mi się, że powinnam czuć się zmieszana, ale nie potrafiłam. Jakby cisza między nami była czymś naturalnym. - Znalazłaś dysonans, o którym mówiłem? – spytał, kiedy skręciliśmy w ciemniejszą alejkę. Samotny mężczyzna minął nas spiesznie, jego kroki powoli cichły, kiedy się oddalał. - Wydaje mi się, że tak – powiedziałam. – To refren. Błąd tkwi w refrenie. Powoli skinął głową, jakby rozważał moje słowa. - Spróbujesz to poprawić? - Ja nie... – urwałam, przeszyta jego spojrzeniem. Miał niesamowicie jasne oczy. - Spróbuj. Wiem, że potrafisz. - Dobrze – odparłam. To było wyzwanie, a ja lubiłam wyzwania. Angielski nie stanowił dla mnie problemu, w końcu go studiowałam. - Dziękuję – powiedział i ścisnął moją dłoń. Odniosłam wrażenie, że to dla niego bardzo ważne. – Proszę, tu jest skrypt. Podał mi złożoną kartkę. Rozwinęłam ją i spojrzałam w cienkie szlaczki odręcznego pisma. Tekst był tak pokreślony, jakby autor kilka razy zmieniał każde słowo. - Nie spiesz się. Masz tyle czasu, ile tylko zechcesz. - Nadal nie jestem pewna, czy wybrałeś właściwą osobę... - Najwłaściwszą – uśmiechnął się. Nie odzywaliśmy się więcej. Szłam u jego boku i czułam, że jest w tym spacerze coś znajomego i ponadczasowego, jakbyśmy kiedyś, dawno temu, robili to bardzo często. Ale przecież jeszcze wczoraj go nie znałam, a on nie znał mnie. Nie mogłam uwierzyć, że dziś spotkaliśmy się po raz pierwszy. - Dobranoc – powiedziałam, kiedy zatrzymaliśmy się przy klatce schodowej mojego bloku. - Dobranoc, irlandzka Maire – odparł. Poczekał, aż otworzę drzwi i wejdę do środka. Pomachałam mu na pożegnanie. Dopiero, gdy znalazłam się w mieszkaniu, spostrzegłam, że nadal mam na ramionach jego kurtkę. Uśmiechnęłam się i odwiesiłam ją na wieszak, jakby należała do starego przyjaciela, który lada dzień po nią wróci. 2. Zbliżało się Lugnasadh, letnie święto Pani. Mierzyłam dni kalendarzem astrologicznym, wyliczałam daty w oparciu o ruch gwiazd. Fen pochwalał moje wysiłki. Uczył mnie zielarstwa, przygotowując na pierwsze spojrzenie w zwierciadło. Czasem ogarniały mnie wątpliwości, lecz rozwiewała je właśnie jego obecność. Jeśli Bogini wysłała mi Opiekuna, z pewnością byłam częścią jej zamysłu. Z Adamem widywałam się często. Kilka przypadkowych spotkań w pubie zaowocowało wymianą telefonów. Poprawiony tekst musiał mu się spodobać, skoro poprosił o następny. Tym razem mój własny. Z czasem zaczęłam pisać regularnie. Nie znałam melodii, więc siadywaliśmy wieczorami w jego małym pokoju. On grał na gitarze, ja pisałam. Czasem nasze wspólne wysiłki wspieraliśmy lampką wina. Kiedy pracowaliśmy do późna, odprowadzał mnie do domu. Kilka razy zdarzyło nam się zasnąć nad projektem, co nie uszło lubieżnej uwadze kolegów Adama. Wynajmował mieszkanie z członkami z zespołu, jednak rzadko ich widywałam. Anitę również. Anita była wokalistką zespołu i, jak się wcześniej domyślałam, dziewczyną Adama. Często o niej rozmawialiśmy. Spotkałam ją raz czy dwa, jednak nie zrobiła na mnie dobrego wrażenia. Wydawała się być chłodna i cyniczna, ale Adam kochał ją do szaleństwa i przez to zyskiwała w moich oczach. On sam mówił o niej jak o zagadce, której nie potrafi rozwikłać. Była tak różna, tak hipnotyzująco odmienna. Tok jej rozumowania przekraczał granice jego pojmowania, choć ja w pewnym sensie potrafiłam ją zrozumieć. Była zazdrosna o wszystko, co mogło okazać się lepsze od niej. Chorobliwie zazdrosna. Co dziwne, nie była jednak zazdrosna o mnie. Czasem zastanawiałam się, czy naprawdę kocha Adama. Być może korzystała tylko z jego dobroci i troskliwości, żywiąc się cudzym życiem. Nigdy nie podzieliłam się z nim tą myślą. Dla niego była wszystkim. Dobrze pamiętam rozmowę, którą odbyliśmy w przeddzień Lugnasadh. Ich związek przeżywał kolejny kryzys, ostatnimi czasy układało im się coraz gorzej. Anita miała podobno problemy z ojcem, o które, nie wiedzieć czemu, obwiniała Adama. Nie miałam pojęcia, jak mu pomóc. Czułam, że ten związek jest chory, gnije od środka, ale nic nie mogłam poradzić. Zasugerować, by ją zostawił – to było nie do pomyślenia. Oddałby jej życie w ofierze, co zresztą skrupulatnie robił. Mieliśmy pracować nad piosenką, lecz był zbyt zdekoncentrowany, by grać. Usiadłam koło niego i wyjęłam mu z rąk gitarę. Nie protestował. - Opowiedz mi – poprosiłam. Milczał, ale wiedziałam, że zacznie mówić. Potrzebował czasu, by zebrać myśli. Tak samo, jak ja. - Ona jest taka dziwna – powiedział wreszcie. – Można powiedzieć, że ten związek jest beznadziejny. Wykonuję jej polecenia, jestem przy niej, gdy sobie tego życzy. Zawsze. A ona tak rzadko widzi we mnie człowieka. Przerwał, ale wiedziałam, że nie powinnam nic mówić. To była jego spowiedź. Ja mogłam tylko słuchać. - Jednak... takiej jej potrzebuję. Szorstkiej i pełnej ironii, pokazującej mi drogę. Żyję krótkimi momentami, w których ona pozwala mi wypełniać swoją wolę, uszczęśliwiać się. Kiedy przez chwilę jest dobra i słodka, wiem, że otrzymałem swoją nagrodę. Znów mogę oddychać, mam siłę, by trwać. Kiedy jej nie ma... wiem, że nie ma nic. Spuściłam wzrok. Czułam, jak oczy napływają mi łzami. Byłam na siebie zła, choć nie potrafiłam wyjaśnić, dlaczego. - Wiem, że ona mnie zostawi. Prędzej czy później, ten moment nadejdzie. Ale razem z nią odejdzie moje serce. Już nigdy nie będę umiał kochać, już nigdy nie nauczę się żyć. Spojrzał na mnie, lecz nie potrafiłam unieść twarzy. Ujął moją dłoń i przycisnął ją do policzka. Poczułam przyjemne mrowienie w okolicy podbrzusza. Czas stanął w miejscu. Słuchałam jego oddechu, z początku niespokojnego jak wzburzone morze. Potem sztorm ucichł, wyschły strumienie płynące między moimi palcami. Siedzieliśmy nadal, nieruchomi. Znam cię, pomyślałam. Musiałam znać cię zawsze. - Maire – powiedział nagle, prostując się. Mocniej ścisnął moją dłoń. Spojrzałam na niego pytająco. Uśmiechnął się, choć jego oczy pozostały smutne. – Nie wiem, co bym bez ciebie zrobił. Potrafisz słuchać... - To nie jest zbyt trudne – wtrąciłam możliwie najweselej. Zabrzmiało żałośnie. - Owszem, jest – odparł. – Nigdy nie sądziłem, że spotkam kogoś, kto byłby do mnie aż tak podobny. Czasem myślę... Urwał i przez chwilę jego oczy błądziły gdzieś daleko, poza granicami rzeczywistości. - Gdyby to było realne, myślałbym, że jesteś moją bliźniaczą siostrą. Uśmiechnęłam się, a on odpowiedział tym samym. Wiedziałam, że dla niego to tylko głupstwa, ja jednak utwierdziłam się tylko w moich domysłach. Byliśmy jak dwie połówki tej samej istoty. Pożegnałam go z myślą, że już niedługo dowiem się prawdy. Następnej nocy przygotuję zwierciadło i stanę przed obliczem Pani. Od dawna myślałam o pytaniu, które zadam, ale teraz nie miałam już wątpliwości. 3. Księżyc był w pełni, a ja marzłam, stojąc w otwartym oknie. Miałam na sobie cienką, białą sukienkę, bezlitośnie skrócone włosy tańczyły wokół mojej głowy. Wiedziałam, że już niebawem przestanę odczuwać zimno. Wypite wcześniej zioła powoli zaczynały oddziaływać na świadomość. To dziwne, myślałam. Niektóre środki, których użyłam do sporządzenia wywaru, są ewidentnie trujące. Jutro najpewniej nie będę w stanie podnieść się z łóżka. Dlaczego to zrobiłam? Czy mogę zaufać duchowi? On przecież nie żyje… - Śpiewaj, Maire – szepnął Fen wprost do mojego ucha. Nie zastanawiając się wiele, podniosłam dłonie i zaintonowałam dziwną pieśń. Nieznane wcześniej słowa składały się w hymn pochwalny, tak piękny, że łzy płynęły mi po policzkach. Głos jednak nie zadrżał, wierny magicznej melodii. Mogłam tak stać kilka minut lub godzin, czas przestał mieć znaczenie. Wreszcie pieśń się skończyła, a ja opuściłam ramiona i skłoniłam się nisko. Usiadłam na podłodze, przed srebrną misą, którą wcześniej wypełniłam wodą. Z płóciennego woreczka wyjęłam garść ziół i skruszyłam je, mrucząc przy tym zaklęcia. Długo uczyłam się ich na pamięć, aby mieć pewność, że o każdej porze dnia i nocy będę w stanie wymówić je poprawnie. - O Bogini – wyszeptałam spierzchniętymi wargami. Moje ciało było rozpalone, gorące jak pochodnia. Czułam zawroty głowy, pokój zdawał się krążyć wokół mnie. Tylko trzy jasne punkty pozostawały nieruchome: srebrna misa, Fen i sam księżyc. - Pani moja, pokaż mi Adama. Pokaż to, co nas łączyło, co będzie nas łączyć… Dlaczego go spotkałam? Pochyliłam się nad misą, włosy bezładnie opadły wokół twarzy. Kołysałam się lekko, a wraz ze mną kołysało się odbicie w wodzie. Przez dłuższą chwilę nie działo się nic, tylko myśli wirowały intensywnie w mojej głowie. A potem… Obraz zadrżał i powoli zasnuł się mgłą. Znikł pokój i dziewczęca twarz, znikł biały blask księżyca. Zamiast tego z mgły wyłonił się niewyraźny obraz przedstawiający coś odległego, jakby wzgórza… Pochyliłam się, chcąc lepiej widzieć, ale Fen ostrzegawczo szepnął: - Nie dotykaj zwierciadła! Obraz powoli nabierał ostrości. Rzeczywiście widziałam wzgórza, na nich zaś jakieś niewielkie kształty, chyba domy… Nie, raczej prymitywne chaty. Widok zmienił się. Znalazłam się we wnętrzu jednej z chat. Ujrzałam młodą kobietę zlaną potem i kilka innych, siedzących wokół niej. Staruszka owinięta w skóry trzymała w dłoniach mały, okrwawiony tobołek. Tobołek poruszył się, a ja wiedziałam już, że w środku znajduje się dziecko. Stara przekazała noworodka innym, sama zaś pochyliła się nad rodzącą. Miała strapioną minę, widać poród nie przebiegał pomyślnie. Nagle poczułam, że dławi mnie powietrze, niespodziewanie zrobiło mi się zimno i niedobrze. Duszę się, pomyślałam i poczułam rwący ból w okolicach serca, mocny, ostry ból… Nie, proszę, nie! Pozwólcie mi żyć, choć przez chwilę! Ktoś chwycił mocno moją głowę, usłyszałam rozdzierający kobiecy krzyk i nagle zapadła ciemność. Głęboko zaczerpnęłam powietrza. Chciałam podnieść wzrok, oderwać się od tej wizji, ale nie mogłam. Zwierciadło znów rozjaśniło się. Tym razem ujrzałam plażę skąpaną w słońcu. Biegłam szybko, ściskając w dłoni jakiś przedmiot. To była zabawka, konik wystrugany z drewna. Należał do mojej córki, Eskil zrobił go zeszłej jesieni... Moja córeczka, pomyślałam. Gdzie jest moja córka? Serce biło mi jak oszalałe. Wiedziałam, po prostu wiedziałam, że stało się coś złego. Zawsze podświadomie wyczuwałam Eli, teraz zaś w mojej głowie panowała bezdenna cisza. Coś jasnego mignęło na brzegu. Mocniej zebrałam poły spódnicy i przyspieszyłam kroku. Z moich ust wyrwał się dziki, niemal zwierzęcy wrzask. Padłam na kolana i przytuliłam drobne, sine ciałko, na pół zanurzone w morzu. Eli, moja Eli, płakałam. Dlaczego właśnie ty…? Wizja zamazała się. Łzy kapały do srebrnej misy, nie potrafiłam się jednak ruszyć. Nie, nie chcę więcej, myślałam. Nie zniosę więcej śmierci… Tym razem obraz był blady. Płatki śniegu wirowały w powietrzu, topniały na moich ramionach. Zadrżałam. Miałam na sobie niegdyś wytworną suknię, która teraz przedstawiała opłakany widok. Ktoś ściskał mnie za rękę, czyjeś usta szukały moich ust… Wiele dłoni odciągnęło mnie do tyłu. „Rita!” – krzyczał męski głos, obcy, a jednak bardzo znajomy. Ktoś pchnął mnie na wysoki, drewniany słup, przywarłam do niego plecami. Poczułam ostry ból, kiedy brutalnie związywano mi nadgarstki. Wokół mnie gęsto cisnęła się ciżba, ktoś splunął mi w twarz z okrzykiem „czarownica!” Chciałam wytrzeć policzek, lecz nie mogłam sięgnąć wykręconego ramienia. Zapachniało palonym drewnem. Spojrzałam pod nogi i stwierdziłam, że stoję na stosie suchych gałęzi, lecz to nie one płonęły. Zza pleców dobiegł mnie krótki krzyk, który natychmiast został stłumiony. Kocham cię, pomyślałam z czułością. Kocham twoją siłę i to, że nie chciałeś pokazać, jak bardzo się boisz. Kocham twoje dłonie i jasne spojrzenie, każdą chwilę, którą mi oddałeś. Odnajdę cię, gdziekolwiek będziesz, zawsze. Obiecuję… Ostry dym wypełnił mi nozdrza. Mężczyzna, którego kochałam, umarł, a ja miałam podzielić jego los. Nie bałam się. Wiedziałam, że prawdziwy ból nie potrwa długo, uduszę się wcześniej, nim płomienie sięgną skóry. Zachłysnęłam się i ostry kaszel wstrząsnął moim ciałem. Spojrzałam w niebo, na wirujące płatki śniegu, i uśmiechnęłam się. Nie miałam już czym oddychać. - Bogini, przyjmij mnie w swoje ramiona! – zawołałam, uwalniając ostatni oddech. Chciałam, by usłyszeli mnie wszyscy ci, którzy przyszli oglądać śmierć czarowników. Zapadła ciemność. Znów siedziałam pochylona nad misą i oddychałam nerwowo, jakby zdziwiona, że żyję. Niech to się już skończy, pomyślałam rozpaczliwie, nie mogąc oderwać wzroku od tafli wody. Z mroku jednak wyłaniał się nowy obraz. Tym razem byłam sobą, Marią. Trzymałam coś na rękach, coś ciepłego, zawiniętego w koc… To było dziecko! Spojrzała na mnie para ciemnych, niebieskich oczu, typowych dla niemowląt. Ty jesteś naszą córką, pomyślałam czule. Moją i Adama. Musisz się urodzić, musisz być. Wizja zmieniła się. Przez moment znów widziałam siebie, klęczącą przed srebrną misą w blasku księżyca. Potem znalazłam się w łazience w mieszkaniu Adama. Podeszłam do wanny i krzyknęłam z przerażenia. Adam leżał bez ruchu, w wodzie czerwonej od krwi.
  10. no cóż, ni to rymy, ni nierymy ; ) te podobnie brzmiące końcówki mają dodatkowo spajać wiersz. no wiesz, żeby ładniej brzmiał, melodyjniej. konwencja jest moja własna, taka miała być, nie inna. a pierwszy wers? określa stan podmiotu lirycznego, temu właśnie służy. pozdrawiam, Gwyn
  11. zasupłałam się prawa ręka za lewą supłała supły urojeń o mnie tobie i nas a ja nami się duszę krzyczę i krztuszę rozgryzam zębami rwę leżę rozerwana cichnąca martwiąca strudzona supłaniem i tylko dłonie ziewają znudzone śmiertelnie
  12. dziekuję, Natalio. prawdę powiedziawszy, obawiałam się publikacji tego tekstu. jest bardzo... hmm... osobisty. wiele z tego, co napisałam, zdarzyło się (lub dzieje) naprawdę, albo mogłoby się wydarzyć. pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że opowiadanie jest bardzo "fotorealistyczne". wiem również, że wielu rzeczy potencjalny czytelnik nie uzna za interesujące/zrozumiałe. trudno mi przytoczyć, jakie to mogą być rzeczy, dla mnie wszystko jest przecież jasne i oczywiste. dobrze znam ludzi, których odzwierciedliłam w tym tekście, małe wydarzenia, które tworzą fabułę. niestety, przez to mój odbiór i ocena są zamazane. a jednak, na własne urodziny postanowiłam zrobić sobie ten prezent i umieścić tekst na forum. wiem, że tak naprawdę wszystkie te wyjasnienia nie są potrzebne. czułam jednak, że powinnam coś napisać. choćby dla własnego poczucia dobrze spełnionego obowiązku. pozdrawiam serdecznie, G.
  13. PRELUDIUM Mówią, że można nauczyć się żyć. Każdy dostaje brzemię tak ciężkie, by był w stanie je unieść. Dziś upadłam po raz kolejny, boleśniej niż zwykle. I coś we mnie pękło. Liczę dni. Czternaście, dwa tygodnie. Kiedy dotrę do końca, zabiję się. To taka gra z życiem – daję mu czas, choć wiem, że i tak go nie pokocham. 27.11.2004 – DZIEŃ 1 Ludzie wchodzą i wychodzą. Siedzę skulona pod oknem. Uśmiecham się, kiedy rozmawiają trochę zbyt głośno. Moja współlokatorka jest ciepła i radosna. Może dlatego czuję taki chłód, narastające, przeraźliwe zimno. Wiem, że nie przychodzą do mnie. Kiedyś ktoś mnie odwiedzał. Widział we mnie odbicie samego siebie, być może ze mną czuł się bezpieczniej. Teraz jestem tylko cieniem kogoś lepszego i, jak posłuszny cień, wnikam w płaszczyznę ściany. Drobinki choroby krążą w moich żyłach. Czuję się słaba, niezdolna do wysiłku. Instynkt podpowiada mi, bym kłamała, więc zmuszam ciało do reakcji. Tak, zrozumiałam ten żart. Tak, Kasia jest miła. Tak, urzekła mnie twoja historia. Ktoś wyszedł, ktoś inny zajął jego miejsce. Niekończący się taniec zmian, które nie prowadzą do niczego. Mój pierwszy krok ku śmierci. 28.11.2004 – DZIEŃ 2 Byłam młodsza, nie tyle wiekiem, co umysłem. Miałam cel. Pasję, do której dążyłam całą sobą. W końcu cel umarł, pasja razem z nim. Zostało wspomnienie tego, co mogło nadejść, ale nie nadeszło. Teraz znów zaczęłam śnić świadomie. Świadomy sen występuje wtedy, gdy ciało śpi, a umysł – w jakiś sposób – ze snu się wyrywa. Nagle odkrywasz, że znajdujesz się w innym miejscu, a wszystko wokół ciebie jest dziwne, nienaturalne. Że śnisz. Niekiedy mam wrażenie, że całe moje życie jest świadomym snem. Nie zawsze potrafię nad nim panować. Dzieją się rzeczy, które powoli mnie niszczą. Vanilla sky, waniliowe niebo. Chciałabym żyć pod moim waniliowym niebem. Ktoś powiedział mi, że wolę trwać w niewiedzy, niż stawić czoło przeciwnościom. Tak, to prawda. Przeszkody mnie przerażają. Od pewnego czasu więcej w moim życiu wypadków, po których dusza zostaje oszpecona na zawsze. Pod kloszem iluzji mogłabym znów udawać, że jestem kimś wyjątkowym, kto zasługuje na życie. Spoglądam w lustro i widzę martwą twarz z oczami, w których błyszczy nicość. 29.11.2004 – DZIEŃ 3 Błądzę na granicy życia i śmierci. Tu jest mój dom, tu czuję się bezpieczna. Nadal oddycham światem, kolorami, gęstą przestrzenią. Jednocześnie spoglądam w cichą ciemność i wiem, że tam zawsze mogę się schronić. Zastanawiałam się dziś, wciśnięta w brudne siedzenie autobusu, czy rzeczywiście jestem bardziej martwa od innych. Przecież rozciągam się na wielu poziomach odbierania. Angażuję się w sztukę, w tworzenie. Emocje odczuwam bardziej. Topię się w szaleństwie, odurza mnie rzeczywistość. Być może to, co odbieram jako śmierć, jest w rzeczywistości lepszą formą życia. Przecież nikt nie powiedział, że „lepsze” znaczy „łatwiejsze”. Jest ktoś, do kogo chciałabym wyciągnąć dłoń. Nie, już nigdy nie wyciągnę. Może to nie ten czas. To, co było kiedyś, kontakt i bliskość, poczucie pokrewieństwa, minęło. A może to ja zamykam się pod powłokami samotności? Może nie potrafię już wierzyć w to, że on zrozumie... 30.11.2004 – DZIEŃ 4 Byłam pod drugiej stronie lustra. Wyszłam z ciemności mojego pokoju. Błądziłam po jasnych, pustych korytarzach. Pokonywałam kolejne piętra. Trzecie, siódme, dziesiąte. Otworzyłam drzwi balkonu. Chłód nocy uderzył mnie w twarz, gdy pochyliłam się, zaglądając w przyszłość. Przyszłość dziesięciu pięter i uderzenia. Wracałam powoli, jakbym nadal śniła. Marzyłam o chwili, która nadal wydaje się tak odległa. Chciałam nie czuć już nic, ani samotności, ani bezradności. Zanurzyć się w śmierci i nie potrzebować tego, czego nie mogłam dostać. I wtedy, przez ułamek sekundy poczułam, że nie jestem sama. Ktoś spojrzał na mnie jasnymi oczami. Jakaś istota z pogranicza snu, wędrująca nocą, tak, jak ja. Chciała podejść, przemówić. Uciekłam, ze wspomnieniem dwóch jasnych gwiazd. Biegłam szybko po rozmazanych stopniach, gubiąc resztki łez. Dopiero za drzwiami uspokoiłam oddech. Wyszedł po mnie, bojąc się, że skoczę za wcześnie? Podać dłoń? Powiedzieć, że jestem jego jedyną, z dawna oczekiwaną, dla której się narodził? Nie, oczywiście, że nie. Nieznajomy był pewnie palaczem, nocnym markiem, który natknął się na mnie przypadkiem. Chciał porozmawiać? A kto, w ciemnej, cichej godzinie, nie skusiłby się na ciepłe towarzystwo? Kolejna bezsenna noc, tym razem pod gwiazdozbiorem Nieznajomego. 1.12.2004 – DZIEŃ 5 Widziałam go znów. Miał ciemniejsze włosy i wyrazistsze oczy. Minął mnie na schodach, spiesząc na spotkanie zimy. Nie poznał. Nie jestem warta zapamiętania. Przeciętna twarz, przeciętne włosy w kolorze ciemny blond, przeciętnie szare oczy. Nic nadzwyczajnego. To, co spycha mnie na krawędzie życia, nie jest przecież wypisane na czole. Brzemienia nie pokazuję nikomu. Absolutnie nikomu. Absolutnie...? Urojony przyjaciel, choćby nigdy nie istniał, nie przestaje być ważny. Mój urojony przyjaciel żyje. Nie wie, jak za nim tęsknię. Jak bardzo chciałabym porozmawiać z tą jedyną osobą, która rozumie. Która też pokonała drogę tam i z powrotem, ze śmierci w życie. Podobno sprawiam wrażenie nieśmiałej i pewnej siebie. Sprawiam wiele innych wrażeń. Nikt nie wie, jak wiele. Nikt nie wie, co jest fikcją, a co rzeczywistością. Ile słów wypowiadam poważnie, które z nich są kłamstwami, które prawdą pod płaszczem ironii. On jeden by wiedział. Ten ktoś z oczami jak gwiazdy, który nawet na mnie nie spojrzał. Może czuje, że to nie ma sensu. Bo przecież zostało tylko dziewięć dni. 2.12.2004 – DZIEŃ 6 Wkładam kolejną maskę i idę na bal. Jak wszystkie grzeczne dzieci, będę śpiewała, tańczyła i śmiała się z innymi. Będę też płakać, ale po cichutku, tak, żeby łzy nie rozmoczyły kartonu. Moja maska opadnie dopiero wtedy, gdy mnie już nie będzie. Spod ciemnych rękawów wyzierają blizny. Czerwone kreski na ramionach, pamiątka po boleśniejszych dniach. Teraz jestem spokojna. Nie boję się przyszłości. Kilka lat temu też chciałam się zabić. Pamiętam, co mnie powstrzymało. Obietnica czegoś, co i tak nie mogło się spełnić od kogoś, kto do mnie nie pasował. Przecież miłość nie przychodzi ot tak. Teraz znów jestem sama. Wolna. Czasem tylko gram kogoś innego, bym dalej mogła marzyć. Nie pozwolę nikomu obciąć mi skrzydeł. Polecę tam, dokąd zapragnę. Na bolesne spotkanie z matką ziemią. W jednej ze swych najładniejszych bluzek, współlokatorka podaje mi ramię. W jednym z moich najkłamliwszych uśmiechów wychodzę, zamykając na klucz bezpieczne schronienie. To podobno nazywa się „impreza” i ludziom sprawia przyjemność. 3.12.2004 – DZIEŃ 7 W obcym miejscu, wśród obcych ludzi, rozmawiałam z nim. Z Nieznajomym o oczach jak gwiazdy. Miękkim głosem zadawał zbyt wiele pytań. Zbyt jasne odpowiedzi padały z moich ust. Dotknął mojej dłoni. Delikatne mrowienie i panika, obezwładniający strach. Uciekłam. Nie rozumiem, jak znalazł się tak blisko. Jak rozbił szklane powłoki, zburzył mur. W jaki sposób mógł zranić tak mocno, ukłuć w najboleśniejsze miejsce. Nienawidzę. Od dawna nie czułam niczego poza smutkiem. A teraz nienawidzę. Z całego serca. 4.12.2004 – DZIEŃ 8 Walą się mury mojego świata, a ja tonę pod nimi. Wyciągnięta dłoń. Nie dotknę jej, prędzej zginę. On jest jasnookim burzycielem rzeczywistości. Znaczące gesty, uśmiechy. „Pasujecie do siebie”. „To miły chłopak”. „Tak, znam go bardzo dobrze”. Zostawcie mnie w spokoju. Jego uśmiech jest jak ogień, który niszczy wszystko. Duszę się w jego obecności. Policzki pieką, budzą się instynkty. Walka. Ucieczka. Zabójstwo w obronie koniecznej. On niszczy mnie od zewnątrz i od środka, pali to, co gromadziłam tyle czasu. Zostawia popiół, zgliszcza, dwie gwiazdy i tęsknotę. Potrzebuję cię, zimna Śmierci, bardziej niż zwykle. 5.12.2004 – DZIEŃ 9 Nic nie jest ważne, wszystko jest nieważne. Nawet to, co dziś stwierdziłeś, przyjacielu. „Dobrze, że jesteś”. Gdybyś wiedział, co śpi w mojej duszy. Gdybyś wiedział, bałbyś się. Trzymałbyś mnie w klatce o cienkich prętach i wyprowadzał na porę karmienia. Ale ty nie wiesz. Zawieszenie między wnętrzem pokoju a zewnętrzem nazwiesz syndromem pijaństwa. A ja naprawdę chciałam skoczyć. Złapałeś mnie i zrozumiałam, że to zły pomysł. Za wcześnie jeszcze. Pięć dni, nim nastanie koniec świata, przyjedzie policja i zbiegną się gapie. Ale nie, nie odkryją w mojej krwi kropelki alkoholu. Nie znajdą płodu w moim łonie, problemów w dziennikach wykładowców. Nie znajdą słów, by opisać to, co mnie zabiło. Znajdą ślady na rękach i być może, możliwe, domyślą się strzępków prawdy. Chcę umrzeć, będąc zagadką. Nieodgadnioną, nierozwiązywalną zagadką. 6.12.2004 – DZIEŃ 10 Na mikołajki podarowałam sobie ciepły szalik i rękawiczki, takie bez palców. Nosiłam podobne, gdy byłam malutka. Wtedy jeszcze mnie przytulano. Potem wyrosłam, zbrzydłam, zgłupiałam, stałam się kimś, kogo nie sposób kochać. Otulam się szalikiem. Rękawiczki, zwinięte w kulkę, kryją się pod łóżkiem. Zdecydowałam, że nie będę ich nosić. Rany po dzieciństwie za bardzo krwawią. Nieznajomy pukał długo, lecz go nie wpuściłam. Tuliłam się plecami do drzwi i pozwoliłam sobie na chwilę płaczu. Od dawna nie płakałam tak naprawdę, wilgotnymi łzami. Ostatnio ciągle krwawię. Ale to nie to samo. Wycieram zakatarzony nos. Przeziębienie wdziera się w organizm. Uśmiecham się gorzko. Umrzeć z katarem w obu dziurkach, to takie nieromantyczne. Ten, kto wymyślił, że śmierć jest romantyczna, najwyraźniej nigdy jej nie spotkał. 7.12.2004 – DZIEŃ 11 Kataloguję płyty. Rozdzielam po równo, przyjaciołom, nieznajomym. Nieznajomemu. Był u mnie dzisiaj. Wpuściła go moja współlokatorka. Nie pozwolił mi wyjść. Trzymał na uwięzi swojego spojrzenia i wydawał się poruszony. Zachowałam się dość spokojnie, choć trzęsły mi się ręce. Zrobiłam herbatę. Pożyczyłam mu książkę. Kiedy zbudziła się tęsknota, uciekłam do toalety. Niemal czułam ciepło jego ciała, delikatny zapach, szorstkie nitki swetra. Gdy wróciłam, poprosiłam, żeby wyszedł. Wyszedł. 8.12.2004 – DZIEŃ 12 Już niedługo. Zastanawiam się, czy dam radę. To tak wysoko. Przełożyć nogi przez barierkę, wdychać mroźne powietrze. Zostawić za plecami jasny korytarz akademika, tak wiele drzwi, w których mogłabym szukać pomocy. Wiem, że w żadnych bym jej nie znalazła. Staram się być dobra i uczynna. Pytam, rozmawiam, żartuję. Nawet dla niego byłam dziś miła. Ucieszył się, choć nadal jest dziwnie smutny. Chciałabym wynagrodzić światu to, co mogłam mu dać. Gdyby tylko moje brzemię nie było tak przerażająco ciężkie, być może dałabym radę. Gdybym mogła nieść je z kimś jeszcze... Mój nieświadomy przyjaciel układa sobie życie z kimś innym. A ja dalej błądzę po korytarzach samotności, nasłuchując czasem, czy ktoś za mną nie idzie. Ale słyszę tylko wiatr. To już niedługo. Tak mało dni do tak wielkiego szczęścia. Nie potrafię zrozumieć, dlaczego wciąż płaczę. 9.12.2004 – DZIEŃ 13 Śpię długo. Przygnieciona apatią, zanurzam się we własnych snach. Przynajmniej na ten dzień będę gotowa. Jasna, z czystym, wypoczętym umysłem. Nowonarodzona kochanka Śmierci. Czy nienawiść może zmienić się w miłość? Przysłowiowy „jeden krok” wydaje się tak banalny. A jednak, potrzebuję kogoś. Jego. Potrzebuję bardziej, niż zwykle. Bo ja, po raz pierwszy, zaczynam się bać. Chciałabym zadzwonić do domu, lecz wiem, że wtedy nie dopełnię przysięgi. Zimno, tak zimno, jak jeszcze nigdy przedtem. Otulam się w szalik i udaję, że dostałam go od Nieznajomego. 10.12.2004 – DZIEŃ 14 Nie doczekam świąt. Choinki, bombek, prezentów. Nie ujrzę brata, małą rączką sięgającego lampek. Nie zobaczę, jak pluje sałatką, jak cieszy się z nowego samochodu. Już nigdy. Spadł śnieg. Może będzie lżej opadać w miękką białość zimy. Mam dreszcze. Nie potrafię obrysować linią oczu, choć tak bardzo chciałam być dziś piękna. Nie będę piękna. To i tak bez znaczenia. Współlokatorka wyjechała. Chciałam powiedzieć jej, jak bardzo ją kocham, jak będzie mi jej brakowało. Nie powiedziałam, za bardzo drżał mi głos, a oczy były zbyt wilgotne. Nieznajomy był u mnie długo. Poczęstowałam go herbatą z miodem i cytryną, taką, jaką podobno najbardziej lubi. Nie protestowałam, kiedy objął moją dłoń. Pytał o coś, lecz nie słuchałam. Zbierałam energię, by w nocy skończyć to, co zaczęło się kiedyś przypadkiem. W innym akademiku, w innym ciele, w inną, nieostrożną noc. Spoglądam na zegarek. Tak, zbliża się moja godzina. Zaraz wstanę, odstawię krzesło, poszukam klucza z drewnianym breloczkiem. Zamknę pokój i jego cenną zawartość. Pójdę wolno, stopień po stopniu, przez morze schodów. Na samej górze skieruję się do drzwi – jedynych drzwi do wolności. I przekroczę je pewnym krokiem. To mój ostatni dzień, dzień śmierci. POSTLUDIUM Czasem trzeba coś skończyć, by mógł nastać początek. Umarłam i narodziłam się na nowo. Pod niebem, które nosi konstelację dwóch jasnych gwiazd.
  14. nagi wije się czarną wstęgą wśród mięsa badasz w palcach lepkie strzępki koszuli krew opływa stopy wsiąka w uszy nozdrza nienasycona wciąż widzisz usta jego kochanki
  15. Po co drugi raz? Ponieważ "księżniczka" jest tytułem, a "Księżniczka" imieniem ;) Kieszenie - masz rację, choć w moim opowiadaniu kieszenie w sukienkach księżniczek są elementem kluczowym i raczej nie będę ich zmieniać. Za to dno plecaka poprawię, lepiej brzmi. Dziekuję za komentarz :) Gwyn
  16. ostre odłamki rzeczywistości obejmuję dłonią płynne ciepło więcej znaczy od słów pod palcami ból milknie inaczej pulsuje krew w rytm oddechów rozpływa się wina
  17. Ranek był ładniejszy, niż się spodziewała. Księżniczka rozchyliła błękitne zasłonki, wpuszczając do komnaty pierwsze promienie słońca. Odetchnęła głęboko. Długo czekała na ten dzień, ale teraz, kiedy wreszcie nadszedł, czuła zdenerwowanie. Jak na księżniczkę przystało, Księżniczka mieszkała w wysokiej wieży strzeżonej przez straszliwego smoka. Miała złote loki, błękitne oczy i białą sukienkę wyszywaną w stokrotki. Od dziś miała też szesnaście lat, idealny wiek do zamążpójścia. Zawsze sadziła, że małżeństwo jest czymś fantastycznym. Ostatnio jednak zdała sobie sprawę, że ściśle wiąże się ono z posiadaniem męża. Niestety, jak dotąd potencjalni kandydaci nie przypadli Księżniczce do gustu. Byli albo zbyt ulegli, albo zbyt uparci, albo zbyt naiwni, albo zbyt głupi. Wszyscy bez wyjątku próbowali pokonać smoka. Teraz ich zbroje spoczywały u stóp wieży, podczas gdy sami kandydaci krążyli po Krainie Wiecznych Łowów. Dzisiejszy dzień miał jednakowoż zmienić stosunek Księżniczki do zamążpójścia. Dziś miała spotkać rycerza swego serca, liczyła więc na coś wyjątkowego. Na co – tego określić nie potrafiła. Łopot skrzydeł uprzedził ją o zbliżającym się smoku. Księżniczka cofnęła się do wnętrza komnaty i przykryła dłonią oczy. Zaraz potem jaśniejący kształt przesłonił wschodzące słońce, niebo i malowniczy krajobraz za oknem. Był to smok, a właściwie Smok, takie bowiem imię nadała mu Księżniczka. Kiedy ją dostrzegł, skłonił głowę, a ona odpowiedziała wdzięcznym dygnięciem. - Witaj, Księżniczko – powiedział Smok dudniącym głosem. - Dzień dobry, Smoku – odparła Księżniczka. – Pamiętasz, że dziś jest mój wyjątkowy dzień? - Oczywiście. Kończysz szesnaście lat i z pewnością Bardzo Dzielny Rycerz przybędzie, by wyrwać cię z moich szponów. Księżniczka, która przywykła już do blasku bijącego od Smoka, przysiadła na parapecie okna i staranie ułożyła fałdy sukienki. - Czy masz dla mnie prezent? – spytała po chwili milczenia. Nigdy nie grzeszyła wyczuciem, co ostatecznie można jej wybaczyć, ponieważ od dzieciństwa mieszkała w wieży i wszystkich traktowała z góry. - Oczywiście – Smok sięgnął pyskiem do grzbietu i podał jej małe, drewniane pudełeczko. Księżniczka obróciła je w dłoniach i stwierdziła, że nie jest zbyt interesujące. - To Pudełko Szczęścia – wyjaśnił Smok. – Prezent znajduje się w środku. Księżniczka z ciekawością uchyliła wieczko. Zauważyła, że dno wykonano z lusterka. - Tu nic nie ma – stwierdziła zdziwiona. – Czy jesteś pewien, że dałeś mi właściwe pudełko? - Tak – odparł Smok, po czym załopotał skrzydłami i zanurkował w powietrzu. Księżniczka wychyliła się. Zobaczyła jasny kształt u stóp wieży, zaraz potem usłyszała rżenie i donośny, męski głos. - Jam jest Bardzo Dzielny Rycerz, Honorowy Kompan i Lojalny Towarzysz, Najlepszy Kandydat na Męża w Promieniu Najbliższych Siedmiu Gór i Rzek! Księżniczka westchnęła. Nie miała wątpliwości, że oto przybył jej wybranek. Miała nadzieję, że stanie się to trochę później, zamierzała jeszcze zjeść śniadanie. W zaistniałych okolicznościach zebrała jednak suknię i dostojnym krokiem pokonała tysiąc dwieście trzydzieści sześć schodów w dół wieży. Standardową procedurą rozpoznania wybranka był zestaw trzech pytań zadawanych przez Smoka. Księżniczka pytań nie znała, ponieważ nigdy nie lubiła zagadek, a zwłaszcza tych rozwiązanych. Wiedziała, że rycerz odpowie na wszystkie pytania. Wyglądał dokładnie tak, jak głosiła przepowiednia – przybył w lśniącej zbroi na białym koniu, w dłoni trzymał zaś karminowy proporzec z białą gwiazdą. Gdy tylko ją ujrzał, padł na kolana. Księżniczka poczuła się lekko zmieszana, pozwoliła sobie nawet na lekki, dyplomatyczny rumieniec. Potem podała mu dłoń, którą Rycerz ucałował z szacunkiem, pomachała Smokowi na pożegnanie i lekko wskoczyła na grzbiet rumaka. Rycerz usadowił się tuż za nią, po czym ruszyli ku Odległemu Królestwu, gdzie Rycerz miał pojąć Księżniczkę za żonę. - Przepraszam, pani – odezwał się, kiedy mijali pierwszą z siedmiu gór i milczenie powoli stawało się niezręczne. – Mniemam, iż nie miałem jeszcze okazji się przedstawić. Jam jest Bard, Rycerz Bard. - To pewnie skrót od Bardzo Dzielny? – spytała rezolutnie Księżniczka, pamiętając, by wyjąć ręce z kieszeni. - To pomysł mamusi – odparł, a czubki jego uszu sczerwieniały pod hełmem. - Nic nie szkodzi – powiedziała Księżniczka. – Mnie się podoba, naprawdę. Daleko stąd do Odległego Królestwa? - Powinniśmy pokonać sześć gór i siedem rzek, co daje nam dziesięć dni drogi. Znam jednak doskonały skrót, dzięki któremu dotrzemy do Królestwa w ciągu pięciu dni. Za czwartą rzeką skręcimy w prawo, przejedziemy przez Stary Bór, dotrzemy do Mokrego Jeziora, miniemy Chałupkę Baby Jagi i będziemy już prawie na miejscu. Księżniczka skinęła głową. Była pewna, że skrót nie wyjdzie im na dobre, jednak stwierdziła, że kłótnia na pierwszej randce nie wróży dobrze związkom na całe życie. Poza tym liczyła, że błądzenie po Starym Borze nie potrwa zbyt długo. Nagle przypomniała sobie o prezencie, który dostała od Smoka. Pomyślała, że tak mądry rycerz jak Bard z pewnością powie jej, do czego służy Pudełko Szczęścia. Rycerz długo oglądał pudełeczko, nim zajrzał do środka. W jasnych promieniach słońca ujrzał, jak w lusterku odbija się jego przystojna twarz i śliczna buzia Księżniczki. Uśmiechnął się, a ona odwzajemniła uśmiech. - To rzeczywiście Pudełko Szczęścia – stwierdził, nim ją pocałował. Nie minął miesiąc, kiedy Rycerz i Księżniczka stanęli przed bramą zamku Króla Starego Królestwa. Rycerz przedstawił Księżniczkę rodzicom. Byli tak zachwyceni, że Królowa zrezygnowała nawet z pomysłu sypania grochu pod prześcieradło przyszłej synowej. Kandydatka wyglądała na najprawdziwszą księżniczkę, poza tym nosiła kryształowe pantofelki. Następnego wieczora odbyło się huczne wesele, na którym zjawili się wszyscy przyjaciele, krewni i dworzanie rodziny królewskiej. Księżniczka chciała zaprosić Smoka, jednak Królowa stwierdziła, że ostatnio brakuje im dziewic. Z troski o przyszłość Królestwa Księżniczka zdecydowała się na wysłanie Smokowi listu z informacją, że dotarła, ma się dobrze i właśnie zmieniła nazwisko na Przyszła Królowa. Przez wiele lat Księżniczka i Rycerz mieszkali razem w domu teściów. W końcu stary Król zdecydował się przejść na emeryturę, przekazując władzę w ręce syna. Księżniczka stała się pełnoprawną Królową, dostała własną koronę i berło. Niedługo potem powiła Rycerzowi dziecko, jasnowłosą dziewczynkę, na którą wołano Słoneczko. Słoneczko była zawsze roześmiana i dobroduszna, nigdy się nie denerwowała i godzinami pozwalała matce czesać swoje długie, złote włosy. Rycerz okazał się dobrym władcą. Dbał o dobro Królestwa, zawierał pakty z sąsiadującymi królestwami i ze smokami, które zgodziły się porywać dziewice tylko w weekendy po szesnastej. Kiedy Słoneczko skończyła dwanaście lat, zaczął się również rozglądać za księciem godnym jej ręki. Słoneczko nie była jednak skora do zawierania małżeństwa. Kiedyś przypadkiem dowiedziała się, że jej matka spędziła młodość w wieży strzeżonej przez smoka, czekając na wybranka wskazanego przez przeznaczenie. Poprosiła rodziców, by pozwolili jej uczynić to samo. Długo zwlekali z podjęciem decyzji, ostatecznie jednak zgodzili się i w dniu swoich piętnastych urodzin Słoneczko wyjechała, zostawiając rodzinny zamek za siedmioma górami i siedmioma rzekami. Wzięła ze sobą prowiant, ciepłą pelerynę, dwie najładniejsze sukienki i ulubionego kucyka. Spakowała też małe, drewniane pudełko, które matka dała jej na pożegnanie. Nie było najpiękniejsze, a w środku miało jedynie małe lusterko zamiast denka. Mimo to Słoneczko zawinęła je starannie w chusteczkę i schowała na dnie plecaka. Kiedy wreszcie dotarła do stóp wieży, przywitał ją łopot skrzydeł i ogromny, lśniący Smok zagrodził jej wejście. Słoneczko zsiadła z kucyka i ukłoniła się nisko, pamiętając o tym, by wyjąć ręce z kieszeni. - Kim jesteś? – spytał Smok. Dziewczyna wyglądała znajomo, choć był pewien, że nigdy wcześniej jej nie spotkał. - Mówią na mnie Słoneczko – odparła. – Moja matka mieszkała w tej wieży wiele lat temu. Ty jesteś Smok, prawda? Wiele o tobie słyszałam. Smok nie odpowiedział, wzruszony tym, że Księżniczka jeszcze o nim nie zapomniała. - Czy mogę wejść? – spytała Słoneczko nieśmiało. – Jestem trochę zmęczona, Odległe Królestwo leży bardzo daleko od Wysokiej Wieży. - Oczywiście – Smok dyskretnie otarł łzę pazurem. – Pozwolisz, że cię podwiozę? - Bardzo chętnie – uśmiechnęła się Słoneczko. – Wieża wygląda na naprawdę wysoką. - Ma tysiąc dwieście trzydzieści sześć schodów – powiedział Smok, kiedy Słoneczko usadowiła mu się na grzbiecie. Delikatnie oderwał się od ziemi, by pęd powietrza nie zmiótł dziewczyny. – Na długo przyjechałaś? - Póki nie znajdzie się mój mąż – odparła smutno. – Mam nadzieję, że wcześniej zdążę się zestarzeć i zbrzydnąć. Nie potrzebuję męża. - Jakbym słyszał twoją matkę – powiedział Smok. Zawisł w powietrzu tuż przy krawędzi okna i pomógł Słoneczku bezpiecznie dostać się do komnaty. – Herbata jest w szafce. Niedługo przyniosę świeże ciasteczka. Tymczasem rozgość się, panienko. To twój nowy dom. Smok wrócił wieczorem z zapasem ciasteczek, wina, owoców, pieczonego mięsa i wielu innych przysmaków. Od tej pory codziennie zjawiał się u Słoneczka, plotkując, żartując i zabierając ją na przejażdżki po okolicy. Dziewczyna sądziła, że jest bardzo miły, mimo podejrzeń, że pożarł jej ulubionego kucyka pierwszego dnia po przyjeździe. Potrafiła mu to jednak wybaczyć, bo miała ciepłe serce i nie lubiła nikomu sprawiać przykrości. Pewnego razu, kiedy Słoneczko siedziała na parapecie i bawiła się pudełeczkiem, do Wysokiej Wieży przybył rycerz. Smoka nie było akurat w domu, poleciał z miesięczną wizytą do krewnych. Dziewczyna ucieszyła się, albowiem pierwszy raz od roku widziała ludzką duszę. Schowała pudełeczko do kieszeni i zbiegła po schodach, gubiąc po drodze pantofelki. Rycerz był od niej sporo starszy. Przedstawił się jako Mądry Wybitnie. Miał ciemne wąsy i spiczasty hełm, a jego czarny koń wydawał się dość potulny. Słoneczko zatęskniła za swoim kucykiem i spytała, czy może pogłaskać konia. Rycerz skłonił się, niemal dotykając głową kolan. - Pani, nie czas na zabawy ze zwierzętami – powiedział. – Smok może uwolnić się lada chwila, a my musimy uciekać. - Uwolnić się? – spytała Słoneczko, czując w sercu ukłucie niepokoju. – Ale przecież Smok nie jest zniewolony. - Ależ tak – uśmiechnął się rycerz spod wąsa. – Spotkałem go, kiedy mijał góry. Dzięki mojej mądrości udało mi się wywołać lawinę skał, która uwięziła smoka. Niestety, nie wiem, na ile skuteczna okaże się ta pułapka. Słoneczko wydała z siebie cienki okrzyk. Zakasała suknię i nieelegancko wskoczyła na siodło czarnego rumaka, po czym podała dłoń rycerzowi, który usiadł za nią. - Dokąd jedziesz, pani? – spytał rycerz, któremu najwyraźniej nie spodobał się kierunek obrany przez Słoneczko. - Musimy uwolnić Smoka – odparła prosto, po czym popędziła konia do galopu. Rycerz zadał jej jeszcze kilka innych, nieśmiałych pytań, które Słoneczko zignorowała. Wreszcie zaprzestał prób wyjaśnienia, że uwalnianie smoka nie mieści się w zakresie kompetencji rycerza szkolonego głównie w uwalnianiu księżniczek. Na Smoka natknęli się w połowie drogi. Był poobijany i zły, poza tym wyglądał na zdrowego. Słoneczko pomachała mu ręką. Smok zniżył lot i usiadł na ziemi tuż obok przerażonego konia. - A dokąd to z moją księżniczką? – zagrzmiał do rycerza, któremu ze strachu obwisły wąsy. - Daj spokój, Smoku – powiedziała Słoneczko. – Właśnie jechaliśmy, by cię uwolnić. To jest rycerz Mądry Wybitnie. - Ten twój mądrala zrzucił mi na ogon trzy tony gruzu. - Nie miał nic złego na myśli. Nie wiedział, że jesteś moim przyjacielem. Sądził, że więzisz mnie w wieży i dlatego przybył mi na ratunek. To bardzo miłe z jego strony, nie uważasz? - Tak, tak – mruknął Smok. – I teraz pewnie zostaniesz jego żoną. - Wcale nie – zaprotestowała Słoneczko. - Nie? – spytał rycerz, najwyraźniej zbity z tropu. - Nie? – powtórzył Smok, a jego ogniste oczy zapłonęły silniej niż zwykle. - Nie – uśmiechnęła się Słoneczko. – Zdecydowałam, że nie opuszczę wieży. Polubiłam to miejsce, a poza tym myślę, że nie mogłabym być niczyją królową. - Jak to? – spytał rycerz, skubiąc wąsy. – A więc jechałem na próżno? Przemierzyłem pięć gór i pięć rzek, pokonałem Smoka, znalazłem księżniczkę w wieży tylko po to, by dowiedzieć się, że ona zostaje? Smok i Słoneczko wymienili spojrzenia. - Za dwiema górami i dwiema rzekami mieszka mój stryjeczny brat – powiedział Smok. – Z pewnością ma na wydaniu jakąś młodą, piękną damę. Rycerz wydawał się usatysfakcjonowany. Podkręcił wąsa, poprawił miecz, skłonił się Smokowi i dziewczynie, zamiatając ziemię pióropuszem hełmu. Po czym dosiadł konia i, ku uciesze tego ostatniego, oddalił się we wskazanym kierunku. Słoneczko przyjęła łapę Smoka i już miała wdrapać się na jego lśniący grzbiet, kiedy mały, ciemny przedmiot wypadł jej z kieszeni, potoczył się po ziemi i rozpadł na dwie części. Smok wyciągnął głowę i chwycił oba kawałki w zęby, po czym podał dziewczynie. Było to drewniane pudełeczko. Słoneczko spojrzała do środka i zobaczyła, że lusterko pękło na wiele kawałków. Duża łza spłynęła z czubka jej nosa wprost na lśniącą powierzchnię. - Dlaczego płaczesz? – spytał Smok, zaglądając jej przez ramię. - To prezent, który podarowała mi mama w dniu wyjazdu – wyjaśniła dziewczyna. - Czy wiesz, co to za pudełeczko? – spytał Smok. Słoneczko pokręciła głową, ocierając łzy. - Nazywa się Pudełkiem Szczęścia – wyjaśnił Smok. – Zaglądając do środka możesz zobaczyć, czym jest twoje szczęście. - Ale lusterko jest pęknięte – westchnęła dziewczyna. – Czy to znaczy, że już nigdy nie będę szczęśliwa? - Po prostu spójrz do środka – powiedział Smok. Słoneczko przez chwilę wahała się, po czym szybko zajrzała w lusterko. Zamrugała zdziwiona. Obraz był zamazany, jednak wyraźnie widziała niebo odbite w jednym z jasnych fragmentów. Obok majaczył niewyraźny zarys odległej wieży, zaraz pod nim kobieca twarz przy głowie Smoka. A potem, jak za dotknięciem magicznej różdżki, obraz drgnął i przemienił się w żywą scenę, dziki lot nad wierzchołkami gór, zamek o spiczastych wieżach, Króla i Królową witających ją z otwartymi ramionami i smoka, złotego smoka, w którego oczach lśniły płomienie. - I co? Dostrzegłaś coś? – spytał Smok po chwili. Słoneczko oderwała wzrok od obrazów w lusterku. Spojrzała przed siebie, w kierunku samotnej Wysokiej Wieży, i dalej, poprzez przestrzeń, aż do granic Odległego Królestwa. - Tak – odparła. – Myślę, że to właśnie jest moje szczęście.
  18. zamknięta w korytarzach czasu biegniesz topisz palce w zagłębieniach ścian odpadają zdzierane paznokcie nie nie potrafisz nie zdołasz się zatrzymać kolejny ostry zakręt zostawiasz krople krwi kawłki siebie u kresu drogi nadal będziesz biec we śnie
  19. rozkladajace sie cialo - o ile nie zjedzone przez szczury tudziez zyjace w glebie robactwo - od okolo miesiaca po smierci przez nastepnych kilka miesiecy plywa we wlasnym tluszczu. kobieta Rahiji rozklada sie wlasnie okolo miesiaca. "dziewczynka" jest przeoczeniem. wczesniej wszedzie byla "dziewczynka", ale musialam zmienic koncepcje, bo zgrzytala z realiami epoki. dlatego Anni jest kobieta, samodzielna kobieta, i jako taka zasluguje na miano madam. albo madame ;) mademoiselle wskazywaloby raczej na panne, ktora potrzebuje opiekunki - przyzwoitki. a moja Anni ma byc calkowicie samodzielna, nawet jesli przez to niektorzy uwazaja ja za prostytutke. na koniec jeszcze jedna wazna rzecz. uwielbiam krytyke. uwielbiam wytykanie bledow, byle sensowne. to, ze ktos mi pokazuje cos, co zrobilam zle to szansa dla mnie, by blad naprawic. jadowite czy nie, wazne, by konstruktywne. reszta nie ma znaczenia :) pozdrawiam, Gwynne
  20. dziekuje obu panom za komentarze (i przepraszam za brak polskich liter, ale to niestety koniecznosc). konwencja jaka jest kazdy widzi i nic nie poradze na literackie upodobania czytelnikow. jesli chodzi o zagmatwanie - troche nie rozumiem. nie wydaje mi sie, bym wydziwiala lub krecila. co konkretnie jest niejasne? to, jak czytelnik odbiera glowne postaci jest tylko i wylacznie jego sprawa. nie mialam zamiaru zmuszac go do jakiejkowliek opinii i wszystko, co czuje, jest jego wlasna sprawa. skoro anni da sie lubic - czemu jej nie lubic? ;) w sprawie rahiji moge powiedziec tylko to, ze sam nie wiedzial o co konkretnie mu chodzi. prawdziwe imie anni zdaje sie byc czyms waznym skoro uzywa go tak czesto. i owszem, jest wazne. ale o tym moze w naspenej czesci, o ile taka zostanie napisana. kto powiedzial ze po smierci peter...? ;) posmiertne pozostalosci blogiego stanu wystarczyly, by go zidentyfikowac. na przyklad dodatkowa krew, ktora nie mialaby jak odplynac bez intensywnej pracy serca. tak mi sie wydaje ;) pozdrawiam, gwyn
  21. Anni zmrużyła oczy. Peter niczego nie zauważył, lecz ona wyraźnie czuła zapach krwi. Świeżej, ciepłej krwi niedawno zabitego człowieka. Skręcili w boczną ulicę. Chłopak mocniej ścisnął jej dłoń. Miał delikatne, długie palce. To właśnie one zwróciły uwagę Anni, kiedy ujrzała go po raz pierwszy. Tańczyły po białych i czarnych klawiszach, wyczarowując z pianina melodię Sonaty Księżycowej. Anni nie była miłośniczką muzyki, lecz Peter na tyle wzbudził jej zainteresowanie, by zapragnęła jego duszy. Znajomość trwała już czwarty dzień – zdecydowanie zbyt długo. Z upływem czasu rosło ryzyko, że ktoś zwróci uwagę na obiekt zainteresowań młodego pianisty. A wtedy będzie już za późno. Dziś poprosiła, by Peter towarzyszył jej w drodze do domu. Poprowadziła go ciasnymi uliczkami ubogiej dzielnicy. W całym mieście nie istniało lepsze, bardziej dyskretne miejsce. Tutaj opróżniła już wiele ofiar. Znajdowano je później z pomieszanymi zmysłami, a winą obarczano niebezpieczną okolicę. Anni zaklęła w duchu. Już od miesiąca nie polowała, a teraz, kiedy znalazła idealną ofiarę, ludzka krew może pokrzyżować jej plany. Woń była coraz silniejsza. Zmysły dziewczyny ostrzegały, że w pobliżu znajdują się zwłoki. Nie znalazła pretekstu, by zawrócić. Być może trup leży w równoległej uliczce, myślała gorączkowo. Może uda się ominąć go tak, by Peter niczego nie zauważył. - Anette, co to takiego? Anni spojrzała we wskazanym kierunku. Głośno przełknęła ślinę. Zza zakrętu wystawały męskie nogi w podniszczonych butach. Miedzy nimi, wąskim strumyczkiem, płynęła krew. No to tyle z polowania, pomyślała. Nie ma sensu udawać. Ujęła towarzysza pod ramię i pewnym krokiem ruszyła przed siebie. Kiedy minęli zakręt, Peter odwrócił się do ściany. Anni usłyszała, jak wymiotuje. Nic dziwnego, zwłoki nie wyglądały apetycznie. Tam, gdzie mężczyzna powinien mieć twarz, widniała bezkształtna masa mięsa i kości. Z czubka głowy nadal wyrastała kępka włosów. Niższe partie ciała były porozrywane. Cześć wnętrzności powoli zasychała, inne nadal pluły krwią. Anni przestąpiła ciemną strużkę i schyliła się, by z bliska ocenić obrażenia. Wyglądało na to, że mężczyzna został rozszarpany czymś niezbyt ostrym. Na przykład widelcem. Dziewczyna westchnęła. Wróciła do Petera i pomogła mu wytrzeć twarz. Był bladozielony i chwiał się na nogach. - Chodź – powiedziała łagodnie. – To sprawa policji, nie nasza. Powinniśmy wracać. _______ _______ _______ Rahija stał na dachu kamienicy i obserwował. Uliczka w dole była ciemna, lecz on nie potrzebował światła. Wyraźnie widział broczące krwią ciało i dwie zbliżające się postaci. Warknął. Nawet z tej odległości wyczuwał zagrożenie. Para zatrzymała się przy martwym człowieku. Jedna z postaci skuliła się pod murem, druga była wyraźnie zaciekawiona. Rahija wytężył wzrok. Dostrzegł jasnowłosą dziewczynę. Nosiła jasną, elegancką suknię i równie elegancki kapelusz. Czy to możliwe, że właśnie ona wzbudziła w nim taki niepokój? Rahija skulił się i wymruczał zaklęcie. Tam, gdzie jeszcze przed chwilą był młodzieniec, teraz siedziała smoliście czarna pantera. Nie spuszczając wzroku z dziewczyny, polizała wciąż zakrwawioną łapę. Być może ona była tu pierwsza, lecz miasto jest zbyt małe na dwóch drapieżników. Dziewczyna musi zginąć. Jeszcze nie tej nocy, Rahija jest zbyt słaby. Ale już niedługo. Walka będzie krótka. O ile taką zabawę można nazwać walką. Pantera wstała. Posłała nieznajomym krótkie spojrzenie, po czym znikła po drugiej stronie dachu. _______ _______ _______ Siedziała w salonie i przeglądała prasę. Pokojówka czesała jej długie, złote włosy. - Znów znaleziono zwłoki – stwierdziła Anni. Jej głos, nadal trochę dziewczęcy, zdradzał podenerwowanie. - To straszne – odparła pokojówka między jednym a drugim pociągnięciem grzebienia. Nie sprawiała wrażenia przejętej. - Niestety, nikogo nie schwytano. Policja nadal szuka śladów... Dziewczyna odłożyła gazetę. Wykonała gest świadczący o tym, że zamierza wstać. - Janette, dopilnuj, by dziś wieczorem przysłano powóz. - Wybiera się pani w odwiedziny, madam? - Wybacz, Janette. To nie twoja sprawa. Pokojówka skinęła głową. Anni skierowała się do drzwi. Nim nacisnęła klamkę, rzuciła przez ramię: - Będę w gabinecie. Niech nikt nie waży się tam zaglądać. Jeśli ktoś będzie o mnie pytał, wyjechałam. - Oczywiście, madam – pokojówka dygnęła. Przyzwyczaiła się już do ekscentrycznych zachowań pani. Anni zamknęła się w gabinecie. Zacisnęła dłonie, aż zbielały jej kostki. Głód był nieznośny. Czuła, jak trawi ją od środka, jak pożera wnętrzności. Uśmiechnęła się krzywo. Przecież nie miała wnętrzności. Według policji, w mieście grasował zabójca. Trupy odnajdowano co dwa, trzy dni. Były rozszarpane, pozbawione twarzy. Dziewczyna otarła pot z czoła. Zawsze starała się nie zabijać. Ludzie godzili się na szaleństwo, lecz nie tolerowali śmierci. W ten sposób mogła bezpiecznie polować. A teraz miasto roiło się od policji. Czuła, jak wzbiera w niej wściekłość. Gdy tylko znajdzie mordercę, na dobry początek wydrapie mu oczy. Ale najpierw musi zaspokoić głód. Stanęła przed lustrem. Tak, była ładna. Miała duże, wąskie oczy koloru nieba i lekko zadarty nos. Uśmiechnęła się. To nic, że wygląda wyzywająco. Niektórzy mężczyźni lubią niegrzeczne kobiety. Dziś w nocy pojedzie do Petera. _______ _______ _______ Wysiadła kilka ulic wcześniej. Resztę drogi przebyła pieszo, by nie wzbudzać niczyich podejrzeń. Teraz stała pod kamienicą Petera i rzucała grudkami ziemi w okiennicę na piętrze. W szparach między deskami zamigotało światło. Okiennica uchyliła się, odsłaniając zaspane oblicze Petera von Eisbaum. Dziewczyna pomachała mu dłonią w białej rękawiczce. Dostrzegł ją, poznał. Przyłożył palec do ust i gestem nakazał, by poczekała. Niedaleko był park. Czysty, zadbany, za dnia wabił wielu spacerowiczów, lecz nocą skrywały go cienie. Anni skrzywiła się. Kiedyś pod parkową trawą chowano zmarłych. Nikt nie sądził wtedy, że w tym samym miejscu stanie miasto, a ludzie będą deptać po szczątkach wojowników. Z kamienicy dobiegł rumor, jakby ktoś rzucał garnkami w kamienną posadzkę. Anni usłyszała kobiecy krzyk i chwilę później na podwórze wybiegł Peter. Chwycił ją za rękę i pociągnął w kierunku bramy. - Przeklęty młokosie! – usłyszeli za sobą. – Wracaj! Peter ani myślał wracać. Uśmiechnął się do Anni i przyspieszył kroku. Odwzajemniła uśmiech, choć wcale nie było jej wesoło. Tajemna schadzka zakończyła się fiaskiem. Oby to przeklęte babsko jej nie rozpoznało. - Popamiętasz ty mnie, von Eisbaum! Twój ojciec o wszystkim się dowie! – dobiegło ich jeszcze, nim skręcili za róg. Zwolnili. Nieprzywykły do wysiłku pianista dyszał ciężko. Anni nie odczuwała zmęczenia, ale też dyszała. Dla zachowania pozorów. - Co teraz? – spytała, kiedy towarzysz odzyskał oddech. - Musimy się gdzieś schować – odparł Peter. – Przepraszam za to zamieszanie, Cornelia przyłapała mnie kiedy wychodziłem... - To nic – powiedziała Anni, skutecznie maskując zniecierpliwienie. Wiem, że jesteś niedojdą, pomyślała. Ale nie zręczności od ciebie wymagam. - Może skryjemy się w parku? – zaproponowała. – Taka jestem zmęczona. Peter podał jej ramię, ruszyli ciemna uliczką. Anni udawała, że kuleje i zbierała myśli. W innych okolicznościach powinna zrezygnować z ofiary i poszukać innej. Peter był zagrożeniem. Jej tajemniczy nocny wyjazd, krążące po mieście plotki o kochance panicza von Eisbaum, a teraz Cornelia, jego nadgorliwa gospodyni – Anni nie powinna ryzykować. Wiedziała to, a jednocześnie nie mogła się powstrzymać. Potrzebowała go. Potrzebowała jego duszy, jego energii, jego twórczego zapału. Musiała zaspokoić głód, inaczej oszaleje. Przekroczyli parkową bramę. Zwykle w nocy była zamknięta, lecz Anni już przed spotkaniem pomyślała o tym, by uszkodzić zamek. Peter, zaaferowany obecnością dziewczyny, nie zwrócił na nic uwagi. Usiedli na małej ławeczce w głębi parku. Pianista spuścił wzrok. Dziewczyna wyciągnęła dłoń i delikatnie dotknęła jego ręki. Wiedziała, że uważa ją za prostytutkę – jej zachowanie i wygląd dobitnie o tym świadczyły. Wiedziała też, że w swej naiwności zamierza sprowadzić ją na drogę cnoty. - Peterze, muszę ci coś wyznać – szepnęła. Tę kwestię miała wyćwiczoną do perfekcji. Drżące usteczka, zamglone oczy, nawet mrugniecie powiek. Peter ujął jej dłoń. Po raz kolejny stwierdziła, że ma przyjemnie miękkie palce. - Gdy cię ujrzałam, wtedy, w tej cudownej sali... Kiedy grałeś tę piękną melodię... Młodzieniec patrzył na nią jak w obraz. Słyszała bicie jego serca, czuła, jak wypełnia go pożądanie. Rozkoszowała się tym uczuciem, świadomością, że już za chwilę będzie go miała na zawsze. - Wiem, że to nie przystoi, pochodzimy z dwóch różnych światów... Ty jesteś artystą, a ja... Musnęła policzek dłonią, jakby ocierała łzę. - Kocham cię, Peter... - dokończyła łamiącym się głosem. Pianista bez ceregieli wziął ją w ramiona. Wtuliła się w jego pierś. Pogładził jej jasne włosy, dotknął policzków, ust. Uśmiechnęła się przez łzy, on schylił się w nadziei na pocałunek... Z niesamowitą szybkością palce Anni powędrowały do potylicy Petera. Nim zdążył wydobyć słowo, dotknęła czołem jego czoła. Przeszył ją dreszcz, kiedy pierwsza fala energii dotarła do ciała. Mocniej, silniej, dziewczyna nie mogła powstrzymać instynktu. Rozkoszne uczucie odbierało jej zmysły, tak, jak wcześniej robił to głód. Nie zauważyła, kiedy przestała nad sobą panować. Liczyło się tylko pożeranie, pożeranie wszystkiego, co Peter miał w środku. Jego miłości do muzyki, jego woli życia, jego talentu. Jego niedawnego podniecenia, młodzieńczej miłości, troski o przyjaciela, o którym Anni nawet nie wiedziała. Chłonęła jego życie bez opamiętania, na parkowej ławce, niepomna swoich zasad, by nie zabijać. Kiedy Peter bezwładnie osunął się na ziemię, Anni osunęła się razem z nim. Poczucie sytości mieszało się z wrażeniami, których doświadczyła. Z emocjami, które jeszcze kilka godzin będą krążyły w jej umyśle. Pozbawiona własnych uczuć łowczyni, posilona umysłem martwego pianisty, skuliła się na ziemi i zapłakała jego łzami. _______ _______ _______ Ocknęła się około południa. Leżała w swoim łóżku, przebrana. Nie pamiętała, jak się tu znalazła. Przyszła sama czy też ktoś ją przyniósł? Drgnęła, kiedy drzwi pokoju zaskrzypiały. Weszła Edith, wyraźnie zdenerwowana. - Panienka nie śpi – stwierdziła oczywiste. – Właśnie miałam obudzić. - Coś się stało? – spytała Anni, podnosząc się z łóżka. Pokojówka przełknęła ślinę. - Panowie z policji przyszli porozmawiać. - W jakiej sprawie? – dziewczyna z pozorną obojętnością podeszła do lustra i przyjrzała się swojej twarzy. Przeniosła wzrok na odbicie Edith. - Podobno rzecz jest delikatna. - Ach tak... – Anni starła kciukiem resztki tuszu z rzęs. – Przyjmij ich gościnnie. Powiedz, że niebawem zejdę. - Oczywiście, madam. _______ _______ _______ - Witam, poruczniku – Anni z gracją wyciągnęła dłoń ku wąsatemu, poważnie wyglądającemu mężczyźnie. – Czemu zawdzięczam wizytę? Porucznik zmierzył ją ostrym spojrzeniem. To nie żarty, pomyślała. Tego człowieka niełatwo zwieść. Szykuje się dobra zabawa. - Poszukuję odpowiedzi na kilka pytań – odparł mężczyzna. – Zacznijmy od najprostszego. Znała pani Petera von Eisbaum, prawda? Nie ma sensu zaprzeczać. - Tak, znam pana von Eisbaum. To młody, utalentowany muzyk. Dlaczego pan pyta? - Wczoraj w nocy został zamordowany. Anni zbladła i zachwiała się. Ujęła nadstawione ramię drugiego z policjantów, który delikatnie posadził ją na krześle. Uśmiechnął się do niej. Udała, że nie dostrzega uśmiechu. - Jak... Jak to... - Myślałem, że pani mi powie. Anni w oszołomieniu pokręciła głową. Rola zranionej niewinności doskonale jej odpowiadała. Tak doskonale, że stojąca z tyłu Edith pociągnęła nosem. - Dziś rano znaleźliśmy zwłoki w okolicznym parku – kontynuował policjant, niewzruszony niewieścimi łzami. – Były rozszarpane, tak, jak ciała innych ofiar. Możnaby przypuszczać, że działał tu seryjny zabójca. - To z pewnością on – pisnęła pokojówka. Umilkła, zgromiona wzrokiem porucznika. - Jak już mówiłem, to mógł być seryjny zabójca. Ale coś w tej zbrodni nas niepokoi. Zapadła niezręczna cisza. Anni sprawiała wrażenie oszołomionej, Edith pochlipywała. Porucznik zabębnił palcami w blat stołu. - Zastanawia mnie, co też mogło łączyć panią z Peterem von Eisbaum – spytał. - Byłam na jego koncercie. To bardzo utalentowany... - Oczywiście, że pani była – wpadł jej w słowo. – O tym doskonale wiemy. Wiemy też, że po koncercie zamieniła z nim pani parę słów. Jakich? - Chwaliłam jego grę, to chyba nie przestępstwo... - Widywała go pani potem? - Raz, w towarzystwie. - Jest pani pewna? - Tak. - A gdybym miał dowody na inne spotkania? - Z pewnością byłyby fałszywe. Znów zapadło milczenie. Tym razem dłuższe. - Panno Chatelard – podjął porucznik. Jego głos brzmiał cicho, złowieszczo. – Czy wczoraj wieczorem opuszczała pani dom? - Tak. - I dokąd się pani udała? - Odbyłam przejażdżkę z przyjaciółmi. - Poproszę o nazwiska. - A ja poproszę o wyjaśnienia. Co pan insynuuje? Spojrzała na niego wyzywająco. Długo, bardzo długo mierzyli się wzrokiem. Wreszcie porucznik ustąpił. - Istnieje podejrzenie, że ma pani związek ze śmiercią Petera von Eisbaum. Widziano go z kimś podobnym do pani. Anni spuściła wzrok, zadrżały jej wargi. - Ja tego nie zrobiłam – wyszeptała. – Nie zabiłam Petera von Eisbaum. Nie mogłabym. Ja... - Proszę się uspokoić – drugi z policjantów położył jej dłoń na ramieniu. – Jeśli jest pani niewinna, nic pani nie grozi. Proszę się nie bać. Z wdzięcznością uścisnęła mu dłoń. Głupi mężczyźni, pomyślała przy tym. Wystarczy kilka łez, by wierzyli we wszystko, co powie ładna buzia. - Wciąż prowadzimy śledztwo – zagrzmiał porucznik, wyraźnie zirytowany zachowaniem podwładnego. – Potrzebuję nazwisk osób, które mogłyby potwierdzić pani słowa. Oczywiście, z czystej formalności. - Catherine i Louis de Montreux – odparła Anni. – Wczoraj byłam z nimi. - Państwo de Montreux wyjechali dziś rano do stolicy – stwierdził drugi policjant. - Tak, to było pożegnalne spotkanie. Z Paryża wrócą za kilka dni. - W takim razie – porucznik podniósł się z krzesła, a zaraz po nim oficer, - powinienem panią aresztować. Edith uderzyła w płacz, lecz Anni szybko uciszyła ją uniesieniem dłoni. Dziewczyna wstała i poprawiła suknię. - Ale pan tego nie zrobi, prawda? – spytała niewinnie. - Owszem, nie zrobię. Nie mam konkretnych dowodów. - Wcześniej wspominał pan o czymś... Porucznik uśmiechnął się nieprzyjemnie. - Nie przystoi o tym mówić przy damach – powiedział. – Lecz skoro pani nalega. Zamilkł, zapewne dla uzyskania lepszego efektu. Anni przygryzła wargę. Cóż takiego stało się z Peterem, że podejrzewają właśnie mnie? - Medyk stwierdził, że przed śmiercią męskość zmarłego wskazywała coś zgoła innego niż przerażenie. _______ _______ _______ Nie miała ani chwili do stracenia. Sama osiodłała ulubionego konia, karego ogiera czystej krwi. Zebrała kilka najpotrzebniejszych rzeczy, przebrała się w męski strój myśliwski, a ramiona okryła czarną peleryną. Przemknie przez miasto jak cień, zniknie, nim policja zbierze więcej dowodów. Żałowała tylko, że przed wyjazdem nie zdąży zemścić się na mordercy. Cóż. Co się odwlecze to nie uciecze. Opuściła dom, nie budząc czujnie śpiącej pokojówki. Kiedy chciała, potrafiła poruszać się bezszelestnie. Przykryła karoszowi chrapy dłonią i wyprowadziła go na podwórze. Lekko wspięła się na siodło, dociągnęła popręg. Nie zdecydowała jeszcze, dokąd konkretnie się uda. Myślała o dużym mieście, na przykład stolicy. A może wyjedzie za granicę? Popędziła wierzchowca do kłusa. Ulice były ciche, spokojne. W nielicznych oknach paliły się jeszcze światła. Anni odetchnęła rześkim powietrzem. Znów straciła dom, kolejny raz włóczy się samotnie. Zapomniała już, jak to jest być wolną i nie mieć nic. Znajdowała się już blisko granic miasta. Budynki były tu rzadsze, bruk na ulicy zmienił się w ubitą ziemię. Pod murem jęczał żebrak, zapewne dotknięty jakąś chorobą. Anni minęła go obojętnie. Koń parsknął i rzucił łbem. Ktoś podążał ich śladem. Kimkolwiek był, miał pewność, że niczego nie zauważyła. Dziewczyna dyskretnie sięgnęła do rękojeści szabli. Wyjęła stopy ze strzemion. Jednym gwałtownym ruchem przerzuciła nogę nad szyją wierzchowca i skoczyła na ziemię. Dobyła broni. Spodziewała się strażnika albo szpiega. Nie spodziewała się Rahiji. _______ _______ _______ Czarna pantera zamarła w pół skoku. Nie była gotowa na taki rozwój wypadków. Liczyła, że ściągnie dziewczynę z siodła i jednym szybkim ruchem złamie jej kark. To nic, pomyślał Rahija. Walka będzie tym ciekawsza. Powoli okrążał przeciwniczkę, a ona obracała się razem z nim. Lśniącą klingę trzymała na wysokości oczu pantery. Sprytnie, lecz nie dość sprytnie. Zwiedzie ją, uda, że chce zaatakować z powietrza. Ona podniesie szablę, a wtedy Rahija uderzy nisko, w podbrzusze. Kiedy wykonał skok, dziewczyna nawet nie drgnęła. Rahija miękko opadł kilka kroków przed nią. Od razu skoczył ponownie. Tym razem Anni zareagowała błyskawicznie. Szabla uniosła się niemal niedostrzegalnie. Nie dla niego. Pantera wygięła się w locie, musnęła pazurem rękaw koszuli. Bezgłośnie wylądowała na ziemi. Znów okrążali się wolno, a w powietrzu wirowały strzępki czarnej sierści. Tym razem to Anni wyprowadziła cios. Jej kroki rozmywały się w oczach. Przeciwnik był jednak szybszy. Uniknął ciosu, złapał rąbek czarnej peleryny. Anni zachwiała się. Cięła szybkim ruchem. Rahija odskoczył z materią w pysku. Dziewczynka odzyskała równowagę. Ładnie, pomyślał, oceniając przeciwniczkę bursztynowym wzrokiem. Byłoby szkoda nie spróbować się z nią na szable. Zaklęcie zawibrowało w powietrzu. Anni z niedowierzaniem patrzyła, jak sylwetka potężnego kota prostuje się, wydłuża. Kiedy przemiana dobiegła końca, dziewczynka patrzyła w oczy wysokiego, ciemnowłosego młodzieńca. Młodzieniec sięgnął do pochwy przy pasie. Dobyta klinga była czarna jak jego włosy, jak lśniące futro pantery. Rahija wywinął młynek na próbę. Sądził, że dziewczynka jest zdezorientowana i nie uderzy od razu. Mylił się. Anni przyskoczyła do niego i płynnym ruchem cięła poniżej brody. Zasłonił się ręką, klinga zabrzęczała o naramiennik. Rahija odepchnął przeciwniczkę, która potknęła się i z trudem powstrzymała od upadku. Podszedł do niej, a każdy jego krok miał w sobie coś kociego. Uderzył lekko. Anni uskoczyła. Wiedziała, że to tylko pułapka. Liczył na to, że odbijając cios zapomni o jego drugiej dłoni, która właśnie wyciągała sztylet. Rahija uśmiechnął się. Tak, to dobra walka. Od dawna nie toczył tak dobrej walki. Anni zaatakowała, tym razem nisko, po łydkach. Młodzieniec zrobił zwód, uderzył, jej klinga odskoczyła. Dziewczynka skierowała ją w dół. Na chwilę straciła przeciwnika z oczu. Usłyszała szelest i z przerażeniem stwierdziła, że jakimś cudem Rahija znajduje się za jej plecami. Wiedziała, że nie zdąży się obrócić. Skoczyła do przodu licząc na to, że przeciwnik celował sztyletem. Przeliczyła się. Ostrze miecza przejechało po jej plecach, tnąc ubranie i zostawiając ciemną szramę w ciele. Syknęła z bólu i wściekłości. W jednej sekundzie podjęła decyzję. Błyskawiczny obrót i rzut. Stał dokładnie za nią. Broń zawirowała w powietrzu. Rahija patrzył w oszołomieniu na zbliżające się ostrze. Przez chwilę myślała, że się udało. A potem młodzieniec podniósł dłoń i nieludzko szybkim ruchem pochwycił głownię cal przed własną piersią. Anni opadła na ziemię. Wiedziała, że nie ucieknie przed człowiekiem – panterą. Pomacała wokół i wyczuła tylko śliskie krągłości kocich łbów. Nic, czym można by rzucić. Nic. W oddali rozległ się stukot kopyt, lecz nie zwróciła na to uwagi. Rahija był już blisko. Widziała jego płomienne oczy, które nie wyrażały niczego, nawet tryumfu. Zatrzymał się i oparł stopę o jej pierś. Pchnął, przewracając ją na plecy. Przyłożył ostrze do mostka, uśmiechając się lekko. Oparł się na rękojeści. Gwałtownym, celnym ruchem Anni kopnęła go w krocze. Szabla zsunęła się po jej żebrach i zgrzytnęła o kamienie, wcześniej przechodząc przez ciało. Anni zawyła i straciła przytomność. _______ _______ _______ Pomieszczenie było zimne, ale suche. Otworzyła oczy i stwierdziła, że także ciemne. Usiadła. Poczuła silne mrowienie w boku i jeszcze silniejsze na karku. - Nie rób głupstw – usłyszała. – Szkoda by było zabić cię tak od razu. Anni skinęła głową. Choć mówiący stał za jej plecami, dobrze wiedziała, kim jest. Czarnowłosy mężczyzna, drapieżnik zmieniający się w panterę. - Nie wiem, kim jesteś – powiedział. – Z chęcią się dowiem. Kolejne przesłuchanie, pomyślała Anni. Z deszczu pod rynnę, czy raczej pod wodospad. - Nazywam się Anette de Chatelard – odparła. – Możesz zabrać ten nóż? Rahija zignorował prośbę. - Anette de Chatelard. Ładnie. Ale nie o to mi chodziło. - Więc o co? – spytała butnie. I zaraz poczuła, jak ostrze mocniej wbija się w jej kark. - Powtórzę, bo najwyraźniej niedosłyszysz – syknął Rahija. – Kim jesteś? Przełknęła ślinę. Oj, tym razem się nie pobawi. - Anereyla – wykrztusiła. Nacisk ostrza zelżał. - Dlaczego jesteś moim wrogiem? Nie wiem o czym mówisz, pomyślała, choć nie powiedziała tego głośno. - Jestem łowcą – stwierdziła. – Tak, jak ty. To ty rozszarpałeś Petera. - Po tym, jak sama go zabiłaś – odparł. – Zwykle tego nie robisz. - Skąd wiesz? Nie odpowiedział. - Próbowałaś opuścić miasto. W jakim celu? - Niedługo oskarżą mnie o morderstwo. Wtedy będzie za późno, by myśleć o ucieczce. Zapadła cisza. Anni czuła, jak mężczyzna bawi się sztyletem. Czuła na własnym karku. - Kim jesteś? – spytała. – Co zamierzasz zrobić? - Nie twoja sprawa. - Dlaczego mnie nie zabiłeś? - Wszystko jeszcze przed nami – syknął. – Wystarczy kilka takich pytań. Wzdrygnęła się. Wiedziała, że mówi prawdę. Nie byłaby pierwszą z jego ofiar, choć zdecydowanie najmniej smaczną. - Zostaniesz tu kilka dni – powiedział Rahija. – Przez ten czas czuj się moim gościem. Sztylet oderwał się od jej karku. Odetchnęła głęboko. Nie zauważyła, kiedy mężczyzna się oddalił. Usłyszała skrzypniecie, potem cichy, metaliczny trzask. I zgrzyt klucza w zamku. - Zapewniam, Anereyla, że ucieczki nie muszą zaprzątać ci więcej głowy. _______ _______ _______ Obudziła się w środku nocy. Przetarła oczy. Dlaczego jest tak twardo? Gdzie znikł jej pokój, gdzie Janette? - Janette! – krzyknęła. Głos odbił się echem wśród pustych ścian. No tak. To wcale nie była noc. Usiadła. Przychodziło jej to z coraz większą łatwością. Rana w boku dobrze się goiła. Niedługo zaryzykuje i spróbuje wstać. Rozejrzała się. Przez kilka ostatnich dni jej oczy coraz lepiej przystosowywały się do widzenia w mroku. Teraz dostrzegała już plamy na ścianach i zarys drzwi z kratką, przez którą sączyła się trochę jaśniejsza ciemność. Tym razem zobaczyła coś jeszcze – niewielki przedmiot na posadzce. Dopiero teraz poczuła słaby zapach. Poszukała w pamięci. Tak pachniały zioła, rumianek i mięta. Blaszany kubek stał niedaleko. Był gorący, lecz nie dla niej. Podniosła go do ust i zanurzyła spierzchnięte wargi w napoju. - Żyjesz, Anereyla – usłyszała zza drzwi. – To dobrze. - Ile mam tu jeszcze siedzieć? – spytała. – Dlaczego mnie więzisz? Odpowiedziała jej głucha cisza. Ta sama, którą słyszała wczoraj. I przedwczoraj. I jeszcze kilka dni wcześniej. - Zaczekaj! – zawołała, lecz jego już nie było. Westchnęła i ukryła twarz w dłoniach. Już dawno przestała się denerwować. _______ _______ _______ - Wychodź, Anereyla. Wstała i na drżących nogach podeszła do światła. Raziło ją. - Dlaczego wciąż powtarzasz moje imię? – spytała, nie licząc na odpowiedź. Płomień świecy zatańczył, kiedy ruszyli ciasnym korytarzem. On pierwszy, ona tuż za nim. Była głodna. Nie wiedziała, ile czasu spędziła w zamknięciu. Może tydzień, może dwa. Niewiele, lecz regeneracja wyssała z niej sporo energii. Anni spojrzała na ciemną sylwetkę mężczyzny, na jego pełne barki. A gdyby tak... - Nie radzę – usłyszała. Rahija zatrzymał się i wskazał jej drewniane drzwi. - Pani przodem. Weszła do niewielkiego pomieszczenia. Była tu po raz drugi i musiała stwierdzić, że nic się nie zmieniło. Na samym środku stał stół, na nim srebrny kandelabr z trzema świecami. Do stołu przysunięto krzesło z pękniętym oparciem. W prawym rogu pokoju leżała sterta szmat – najpewniej służąca za posłanie. W lewym rogu stała drewniana skrzynia, wokół której krążyło kilka much. Skrzynia cuchnęła. - Usiądź – powiedział mężczyzna. Anni posłuchała. Pod jej ciężarem krzesło niebezpiecznie zaskrzypiało. - Ile masz lat? – spytał. - Trzysta, może trzysta pięćdziesiąt. Nie pamiętam. - Przez cały ten czas żywiłaś się ludźmi. I nikt niczego nie zauważył. - Nie zabijałam – wzruszyła ramionami. – Nie muszę zabijać. - Czyżby? Spojrzenie jego bursztynowych oczu było ostrzejsze od sztyletu, którym się bawił. Anni nie spuściła wzroku. - Co jest w tamtej skrzyni? – spytała. Mężczyzna zmieszał się, ale tylko na chwilę. - Sama sprawdź – odparł. Spojrzała na niego z powątpiewaniem, ale wyglądało na to, że nie żartuje. Ostrożnie podniosła się z krzesła i postąpiła kilka kroków w kierunku skrzyni. Smród nasilił się. Na płaskim, nieheblowanym wieku leżał pogrzebacz. Kiedy sięgnęła po niego, w powietrze wzbiła się chmara much. Wsunęła pogrzebacz w metalowy uchwyt z boku wieka i pociągnęła w górę. Było cięższe, niż przypuszczała. Anni skrzywiła się, kiedy duszący fetor wdarł się w jej nozdrza. W środku, rojące się od much, leżały szczątki ciała. Ludzkie szczątki. Psujące się mięso poruszało się od wędrującego w nim robactwa. Był tam korpus, była połamana ręka. Były resztki skóry i włosy, kłębowisko jasnych, kobiecych włosów... Anni puściła pogrzebacz. Skrzynia zamknęła się z trzaskiem. - Kto to jest? – spytała po powrocie do stołu. – Dlaczego ją tu trzymasz? - Naprawdę chcesz wiedzieć? – przyjrzał się jej uważnie. – To długa historia. Dziewczyna zastanowiła się. Wreszcie skinęła głową. - Nie uwierzysz, Anereyla. Wszystkiemu winna jest miłość... _______ _______ _______ Spotkałem ją przypadkiem. Był wieczór, późny wieczór. Polowałem. Mieszkałem wtedy daleko stąd. Tak, jak ty, szukałem dyskrecji w biednych dzielnicach. Obserwowałem ludzi wracających do domów, kobiety, brudne uliczne dzieci. Rozglądałem się za ofiarą. I wtedy usłyszałem krzyk. Nikt nie zwrócił na niego uwagi. Być może biedota przywykła do cierpienia i niewiele jest w stanie ją poruszyć. Ja czułem strach wibrujący w tym krzyku, czyste przerażenie. To pobudziło moją ciekawość. Ruszyłem ciasną, ciemną uliczką w stronę, z której dobiegał krzyk. Kiedy ucichł, kierowałem się zduszonymi jękami. Wreszcie poczułem zapach potu i krwi. A potem ich zobaczyłem. Trzech mężczyzn. Stali pod ścianą i przyglądali się, jak ich kompan, czwarty, walczy na ziemi z młodą kobietą. Kobieta miała rozdartą suknię, o ile szmaty, w które była ubrana, można by nazwać suknią. I broniła się dzielnie. Chwilę przyglądałem się całej scenie. Potem któryś z mężczyzn mnie zauważył. Widać nie spodobał mu się obcy, który naruszył prywatność gwałtu. I to był jego błąd. Miałem przy sobie tylko ten sztylet. A jednak rzeź był krótka. Pierwszy z nich, najbardziej pewny siebie, wykrwawił się kilka przecznic dalej. Dwóm jego kompanom pozwoliłem uciec. Jednemu bez dłoni, drugiemu z uciętym uchem i wydłubanym okiem. Czwarty, nadal ze spuszczonymi spodniami, zginął na miejscu. Wytarłem sztylet i przyjrzałem się dziewczynie. Leżała na ziemi, zemdlona. Choć brudna i ze skołtunionymi włosami, widziałem, że jest piękna. Wziąłem ją na ręce i zaniosłem do schronienia. Mieszkałem wtedy w znacznie lepszych warunkach. Dziewczyna była mi wdzięczna, a ja postanowiłem ją zatrzymać. Nigdy nie miałem towarzyszki, a ona była tak delikatna i krucha, tak eteryczna. Czułem, że mógłbym ją pokochać. Kupiłem jej piękną suknię w kolorze zieleni. Dbałem, by niczego jej nie brakowało, by mogła pławić się w wygodach. Była prosta, nie potrafiła pięknie mówić, lecz to mi nie przeszkadzało. Spędzałem z nią długie godziny. Uwielbiałem słuchać jej śmiechu, sprawiać jej przyjemność. Wreszcie miałem kogoś, o kogo mogłem się troszczyć. Mijały tygodnie. A ona z dnia na dzień, jak wcześniej szczęśliwsza, teraz stawała się coraz bardziej milcząca i przygnębiona. Mówiła, że chce wyjść do ludzi, mieć przyjaciółki. Ale jak mogłem ją wypuścić? Pozwolić, by ktoś ją skrzywdził, ktoś mi ją zabrał? Należała tylko do mnie, tylko moje towarzystwo było jej godne. Tłumaczyłem jej, lecz nie potrafiła tego zrozumieć. Wreszcie musiałem zamknąć ją w jej pokojach. Klucz zawsze nosiłem przy sobie. Tylko tak mogłem czuć się bezpieczny. Wiedziałem, że ją mam, nikt inny nie mógł jej mieć. I znów byłem szczęśliwy. Raz podczas polowania znalazłem dziecko. Dziewczynkę. Miała może pięć lat. Pomyślałem, że dziewczynka sprawi mojej ukochanej radość. Zapewni jej towarzystwo, a przecież wszystkie kobiety chcą mieć dzieci. Tej nocy zakradłem się do jej sypialni i ułożyłem ciało dziecka na podłodze. Spojrzałem na piękne, spokojne oblicze ukochanej i z trudem powstrzymałem się od pocałunku. Nie chciałem jej zbudzić, nie chciałem zepsuć niespodzianki. To był ostatni raz kiedy widziałem ją żywą. Rano na moje pozdrowienie odpowiedziała cisza. Kiedy zajrzałem do sypialni, ugięły się pode mną kolana. Moja ukochana, najdroższa, powiesiła się. Jej blada twarz patrzyła na mnie martwymi oczami. Pod nią, na ziemi, leżało ciało dziewczynki. Nie było już piękne. Twarz pozbawiono skóry. Porozrywane mięso broczyło krwią. Zobaczyłem, że krew kapie też z góry. Podniosłem wzrok. Palce mojej ukochanej, śliczne, białe palce, teraz były czerwone od krwi. Złożyłem je obie w skrzyni. Ją i nasze dziecko. Już zawsze będą ze mną. Już nigdy ich nie opuszczę, zawszę będę nad nimi czuwać. Nikt nie może ich skrzywdzić. Nikt mi ich nie odbierze. _______ _______ _______ - Ale one nie żyją – powiedziała Anni, kiedy skończył. – To tylko martwe ciała. Rozkładające się mięso... - Zamilcz! Mężczyzna wbił sztylet w stół. Jego oddech był szybki, gwałtowny. Dziewczyna przeklęła w duchu własną głupotę. On jest pomylony, pomyślała. - Musimy dokończyć walkę – powiedział Rahija, tym razem spokojniej. Wyrwał sztylet z blatu i zaczął obracać go w palcach. – Nie zabiję cię jak psa, ponieważ nie jesteś psem. Jesteś wrogiem. Skinęła głową. Nie spodziewała się tego. - W tej walce nie będzie litości. Zwycięzca zabije przeciwnika. Dla ciebie oznacza to wolność... - A dla ciebie? Wstał. Sztylet wysunął mu się z dłoni i upadł na kamienną posadzkę. - Koniec pogaduszek – Rahija złapał ją za rękę i szarpnięciem postawił na nogi. – Wracasz do celi, Anereyla. _______ _______ _______ Wszystko przestało mieć znaczenie. Cisza, ciemność, skrobanie szczurów. Anni masowała bok, który wyglądał zdrowo, lecz nadal kłuł. Podwinęła bluzkę i przyjrzała się bliźnie. Niedługo nawet ona zniknie, nie pozostawiając śladu po otrzymanym ciosie. Dzień zbliżał się ku końcowi, a wraz z nim kończył się okres więzienia. Dziś w nocy dziewczyna zmierzy się z czarnym mężczyzną. Lub z panterą. Albo i z jednym, i drugim. Anni nie czuła strachu. Rzadko czuła cokolwiek. Najczęściej był to gniew, choć niełatwo było wyprowadzić ją z równowagi. Czasem, tuż po udanym polowaniu, odczuwała strzępki uczuć ofiary. Ze zdziwieniem stwierdzała, że kocha kogoś, kogo nigdy nie widziała. Potem wszystko mijało i Anni znów była sobą. Usiadła przy ścianie i podciągnęła kolana pod brodę. Kim jest mężczyzna, z którym będzie walczyć? Nigdy nie słyszała o takim stworzeniu. Drapieżnik, zmiennokształtny, żywiący się ludzkim mięsem. Kiedyś czytała o wampirach, lecz wampiry miały wypijać krew, a nie pożerać ciało. Nie wiedziała jak ma na imię, dlatego też zwykła nazywać go „Bezimienny”. Dlaczego dał jej druga szansę? Myśli, że słaba i wycieńczona nie będzie stawiała oporu? Czy może to kolejny objaw jego szaleństwa? Kroki na korytarzu. Ostentacyjne, nienaturalnie głośne kroki. Bezimienny zwykle poruszał się bezszelestnie. Teraz chciał, by wiedziała, że się zbliża. Kiedy otworzył drzwi, wstała i bez słowa opuściła celę. Ruszyła we wskazanym kierunku. Minęli zakręt korytarza i Anni poczuła delikatny zapach nocnego powietrza. Rahija położył jej dłoń na ramieniu. Zatrzymali się. - Tu po lewej jest piwniczka – powiedział. Głos drżał mu lekko. Dziewczyna nie umiała ocenić – z podniecenia czy ze strachu. – Znajdziesz tam broń i ubrania. Nie musisz się spieszyć. Wyjdź, kiedy będziesz gotowa. Anni weszła do pomieszczenia. Było większe, niż się spodziewała. W środku stały puste skrzynki i stare, połamane meble. Na komodzie bez szuflad, w kałuży wosku, tkwiła świeca. Smukły płomień stanowił jedyne źródło światła. Tuż obok, na skrzyni, leżały czyste ubrania podobne do tych, które miała na sobie. I szabla w czarnej pochwie. Jej szabla. Przebrała się, przypasała pochwę. Odwróciła się i szybkim ruchem obnażyła ostrze. Cięła na próbę. Skrzynia rozpadła się na dwie równe części. Rahija czekał na korytarzu. Kiedy Anni wyszła, w milczeniu poprowadził ją dalej. Dotarli do ciemnych, kamiennych schodów. Na szczycie widniały dziurawe drzwi. Noc była piękna. Księżyc w nowiu ustąpił miejsca gwiazdom. Bezchmurne niebo pulsowało ich blaskiem niczym żywa istota. Ono oddycha, przemknęło Anni przez głowę. Niebo oddycha. Stanęli naprzeciw siebie. Rahija gestem pozdrowił przeciwniczkę. Dobył szabli. - Zaczynaj, Anereyla. Anni zrobiła gwałtowny wypad. Szabla śmignęła w powietrzu, zmierzając ku szyi. W połowie drogi zwolniła, zrobiła zwód i uderzyła w sam czubek głowy. Rahija ze stoickim spokojem odparł atak opancerzonym przedramieniem. - Źle – powiedział. – Nie jesteś dość szybka. Czarna klinga zawirowała. Anni mechanicznie uniosła broń i odparła silny cios z góry. Szabla Rahiji zsunęła się lekko. Dopiero teraz dziewczyna zauważyła, że wpadła w pułapkę. Odskoczyła. Ucierpiały tylko jej spodnie. - Przewiduj, Anereyla. Dobry przeciwnik zawsze uderza, by zranić. Anni doskoczyła, cięła w podbródek. Rahija zasłonił się. Wtedy zrobiła drugi krok i musnęła materię jego koszuli. Rozcięcie zaróżowiło się od krwi, lecz nie miała czasu, by się przyglądać. Uchyliła się przed następnym atakiem. Cofnęła się. - Dobrze – pochwalił przeciwnik. – Musisz tylko wkładać w to mniej siły, więcej szybkości... Czarna klinga znalazła się przy jej uchu. Dziewczyna schyliła się i zanurkowała pod nią. - To balet? – zaśmiał się Rahija. – Dobre sobie. Atakuj! Przystąpił do niej i od niechcenia zaczął wyprowadzać ciosy. Odpierała je i myślała. Wymyśliła. Miedzy jednym a drugim uderzeniem zmieniła rytm. Dłoń mężczyzny zawahała się na chwilę. Wtedy cięła nisko, w brzuch. Nim klinga dotarła do celu, Anni poczuła mocne uderzenie w potylicę. - Błąd. Uważaj, następnym razem zabiję. To żarty? – pomyślała. Chcesz mnie uczyć czy walczyć? - Dlaczego wcześniej tego nie zrobiłeś? – krzyknęła. Uśmiechnął się do niej. - Uratowała cię twoja policja, Anereyla. Nie mogłem pozwolić, by zobaczyli to, co z ciebie wpływa. Ty przecież nie krwawisz. Masz w sobie... nic. Obroniła się przed silnym, nagłym ciosem. Rozdzielili się. - Co łączyło cię z Peterem von Eisbaum? Tym razem to Anni zaatakowała. Sprytnie, lecz nie dość sprytnie, pomyślał. Odepchnął ją, a ona, niesiona impetem tego ruchu, z półobrotu uderzyła znów. - Nie... twoja... sprawa! Nie spodziewał się tego. Trafiła w lewą dłoń, z której wypadł przed chwilą dobyty sztylet. Dłoń zalała się krwią. - Kochałaś go? – drążył Rahija. Głos załamał mu się lekko. - Ja nie kocham się w trupach – odparła. Znów półobrót, tym razem chybiony. Mężczyzna doskoczył. Z trudem odbiła jego klingę. - Ty nie potrafisz kochać, prawda? Cięła mocno. Nie zdążył się cofnąć. Ostrze przejechało mu po policzku. Stracił równowagę. Anni kopnęła go w kolano, upadł. Przydepnęła stopą czarną szablę. - Tym razem to ja jestem górą – powiedziała, przytykając ostrze do jego szyi. Uśmiechnął się krzywo. - Oto więc twoja nagroda. Weź. Należy do ciebie. Spojrzała mu w oczy. Dostrzegła lęk i pragnienie. On chce umrzeć, zrozumiała nagle. Cały czas chciał, bym go zabiła. Szaleniec? Przejechała końcem ostrza po jego bladej skórze. Cieniutka stróżka krwi popłynęła ku ziemi. Przedsmak śmierci. - Nie zabiję cię – powiedziała wolno, lecz nie zabrała klingi. – Jestem ci winna życie. Poza tym, przydasz mi się jeszcze. Jego twarz skrzywiła się w mieszaninie rozczarowania i gniewu. - Jeśli mnie tak zostawisz, skoczę na ciebie i zagryzę – wycedził przez zęby. Pokręciła głową. - Nie zrobisz tego. To sprawa honoru. Podniosła ostrze. Odwróciła się i odeszła kilka kroków. Wytarła klingę w rękaw i wsunęła do pochwy. Uśmiechnęła się, słysząc dobiegający z tyłu bezsilny, rozpaczliwy szloch. _______ _______ _______ - Wrócimy tu jeszcze? Rahija siedział na koźle czarnego powozu. Obok niego Anni poganiała konie. - Być może za kilka, kilkanaście lat – odparła. – W każdym razie nieprędko. Powóz terkotał na wybojach. Byli już daleko za miastem. Rahija odwrócił się. Widział nieliczne światełka ginące w mroku nocy. Nad nimi cienki sierp księżyca kosił gwiezdne żniwo. - Strasznie cuchnie ta twoja kobieta – stwierdziła Anni. – Jesteś pewien, że musimy to wieźć ze sobą? Odpowiedziało jej gniewne warknięcie. Wzruszyła ramionami. Nie miała ochoty się spierać tak długo, jak długo skrzynia była szczelnie nakryta. - Nienawidzisz mnie, Bezimienny? – spytała obojętnie. - Bardziej niż przypuszczasz – odparł cicho. Tak cicho, że nie mogła go słyszeć.
  22. Wydaje mi się, że tekst jest do odratowania. Tylko musisz jeszcze raz przemyśleć i napisać trzeci kawałek. I w przypływie weny nie zapominac już więcej o wczesniejszym planowaniu ciekawej i przemyślanej fabuły. A postać księcia bardzo mi się podoba. Jak na razie to największy atut opowiadania. Pozdrawiam :) Gwyn
  23. "Po kilku wymierzonych mu policzkach wreszcie się obudził. Zaczął rozglądać się po pomieszczeniu, wreszcie jego wzrok spoczął na Nortisie" Wreszcie - wreszcie, powtórzenie. "- Jakże więc my mamy ci pomóc? - zapytał Detre" Tak po prostu? Pomóc? Oferta pomocy zasmarkanemu książątku nie pasuje mi do bohaterów. "Jerken umilkł i czekał co powie Dremneńczyk. " Przecinek przed "co"... "Cała jego rodzina, łącznie z nowonarodzoną wnuczką zginęła." ...i przed "zginęła". Hmm... Stajesz się naiwny. Po pierwsze, w lochach zawsze jest straż, zwłaszcza przy ważniejszych więźniach. Poza tym czarodziej - czy czarnoksiężnik - nie byłby tak głupi, by pozwolic młodemu księciu chodzić samopas. Najpewniej przydzieliłby kogoś, kto by go pilnował. Po trzecie, w zamku raczej roi sie od ludzi, służby, wojska, straży. Nawet nocą. Fizyczną niemożliwością jest wyjście z lochów - teoretycznie najbardziej strzeżonego miejsca - aż za mury. Chyba, że bohaterowie podążaliby jakimś tajemnym przejściem, ale nie ma o tym mowy. Po czwarte, do uciekinierów możnaby strzelać, owszem, ale bardziej prawdopodobne jest, że wysłanoby konny pościg. Natychmiast. Skoro w takim tempie można zmobilizować łuczników, można też wysłać konnych. Za proste to jest. Język dalej dobry, ale fabułą się nie popisałeś. Nie możesz omijać trudności niedopowiedzeniami. Pomyśl, jak byłoby to naprawdę i wykorzystaj - skradanie się księcia w przebraniu, atmosfera strachu, napięcia, konna ucieczka. Cokolwiek wymyślisz, byleby było realne. Pozdrawiam i życzę powodzenia, Gwyn
  24. Pierwszy punkt programu, czyli to, co nie jest jakie być powinno: Niepotrzebne przecinki, na przykład tu: "Tym razem jednak czułem się, jak weteran kilku wojen." albo tu: "Zastanawianie się na rzeczami oczywistymi, miało tyle sensu" albo w kilku innych miejscach, których nie przytoczę z braku chęci i nadmiaru lenistwa;) "impulsem elektronicznym" Elektoroniczne może być urządzenie. Impuls jest elektryczny. "Bartek klepnął go w ramię i uśmiechnął się do barmana" To "go" jest mylące, z początku nie wiadomo o kim mowa. "Skrzywiłem się i zanurzyłem usta w spienionej szklance." Jak wyglada szklanka kiedy się pieni? ;) Może lepiej w spienionym napoju. "Zasmucony zasnąłem na ławce." A tu dla odmiany przecinek by się przydał. Drugi punkt programu, czyli to, co jest bardzo takie, jakie jest ;) A mianowicie zręczne i wciągające. Jedyne, co mi osobiście mniej się spodobało, to spadek akcji po świetnym rozpoczęciu. W pewnym momencie stwierdziłam, że jestem już znudzona. To było nieco ponad treścią wizytówki i telefoniczną rozmową. No no, smaczna powieść się szykuje :)
  25. Asher :) Nie twierdzę, że proza musi być "wydziwiona". Tylko że pisząc, piszemy o czymś z założenia interesującym. I jeśli chcemy, by nie był to kolejny Harleqin (czy jak to się pisze), musimy się postarać. Prawda, każdy fragment powinien coś przekazywać. Całość też. Mottem powieści może być "miłość jest wielka, wszystko zwycięży", ale skoro chcemy zastosować tak oklepany motyw, powinniśmy to robić w nieoklepany sposób. W przeciwnym razie proponuję go zmienić. Czytelnik oczekuje od tekstu czegoś, co utkwi mu w pamięci. Nie chce czuć się tak, jakby znów podglądał sąsiadów przez dziurkę od klucza. Uważnie patrzy w każde słowo i ma nadzieję, że na końcu zostanie uraczony czymś smakowitym. Trafnym wnioskiem, o którym nie pomyślał, zaskakującym obrotem sprawy, morałem... Telenowelowość jest zła. Miłość i współczesne realia nie. O ile, oczywiście, przedstawi się je w wartościowy sposób. Pomyślcie o szablonowym wypracowaniu, które co prawda napisane jest dobrym językiem i zawiera duzo literackich przykładów, lecz nie ma w nim niczego nowego, oryginalnego. Ot klepanie tego samego, co reszta klasy. Nauczyciel wystawi piątkę, ale do druku wypracowanie niestety nie trafi. Pozdrawiam, Gwyn
×
×
  • Dodaj nową pozycję...