Czytałem Johna Cage’a i przypomniałem sobie
gnoja pytanie – czemu nie dzielisz wersów i oto
dotarło do mnie, że podział jest formą istnienia –
zdzielił mnie w twarz drab na ulicy argumentum
ad personam i zastygł - tacy sobie stawiają pomniki
za życia, cokoły pustoszeją. Coraz większy
rozdźwięk społeczeństwa, coraz większy upadek.
Coraz mniej w telewizji do obejrzenia. Przyszło
mi żyć na pustkowiu. Fraternizacja z tłuszczą
wychodzi mi bokiem jak grot po niedźwiedzim
tłuszczu (stąd biorą się nazwy – panie docencie,
doktorze - całe uczone słowotwórstwo, zniknął
człowiek w plażowym ubiorze). Skończyłem
pisać rozdział książki, odłożyłem to, co miałem
wypić na później – za rok, może dwa, ile lat przede
mną, za - szafą, czymkolwiek wspartym o ścianę
znajdzie ktoś o imieniu nieznanym – z ang. NN,
NoName - niedopitą szklankę (koniecznie jak
u Brodskiego), zabierze do muzeum –
cokoły pustoszeją, sami sobie stawiamy pomniki
w narcystycznym zachwycie. Przy wtórze
pochlebców, pociotków, pobratymców – wyjców.
Czytałem Kennetha Kocha – wspomina o Kantorze,
mój ojciec cenił Cricot, parasol w muzeum –
na obrazie i ten, który zostawił przez roztargnienie
w jakiejś mniej artystycznej spelunie - obaj nie żyją.
Żyję na pustkowiu. Czytałem Johna Cage’a i jego
opowieść o przekraczaniu rzeki przez Hindusa
i Japończyka – i przypomniałem sobie gnoja, który
mi mówił, że tak się nie pisze. Czy tylko dlatego,
że się nie chodzi po wodzie, mam schodzić na
mieliznę? Chciałbym, by znaleziono wyżej
wspomnianą - ww. (tylko tak się to pisze) szklankę
na Manhattanie. Choćby w podrzędnym hotelu.