Spocząłem na trupów stosie,
rozmyślałem, że może tej nocy
spokój w końcu z duszą spętam.
Oczy zamknąłem i rozpadłem się,
a wrota percepcji zostały rozwarte.
I nagle -
uczucie dziwnie znajome
ciało moje opanowało.
Wieżę ujrzałem -
starą, zaryczaną.
Ktoś był tu ze mną,
z głęboko błękitnymi,
dziecięcymi oczami.
Ruszyłem po szczeblach
z kości dusz, zmęczony.
Były tam sploty mięsa
i dymne, anielskie relikwie.
A na szczycie -
kobieta w czerni,
marzyła o słońcu,
biedna, ledwo
trzy kielichy smoły trzymała.
I tym swoim złamanym głosem
powiedziała:
„Przez szczelinę spójrz -
prawdę ujrzysz.”
A ja ujrzałem
życie najpiękniejsze
w swojej pierwotnej postaci,
zieleń natchnioną moją pustką.
Ale i bez faktu,
który największą pleśń
w rozłamie duszy zostawił,
i bez tych kaplic,
pełnych nieludzkiej mgły,
zredagowanych przez
samego szatana.