Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Ridziu

Użytkownicy
  • Postów

    9
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez Ridziu

  1. @piąteprzezdziesiąte Z akapitami jest tak, że w oryginalnym dokumencie były, tylko przy kopiowaniu i wrzucaniu na portal się wszytko poprzesuwało, a tekst jest długi i nie chciało mi się wszystkiego od nowa formatować. Wrzuciłem tu też inny teksk i robienie akapitów nawet chyba wtedy nie działało. Myślałem o wrzuceniu tego jeszcze na forum 'fantastyka', ale tam też mam problem z formatowaniem, nawet dialogi nie są wyróżnione w osobnych liniach. Piszę wszystko na telefonie, więc interfejsy różnych forów są nieco uciążliwe do obsługi. Na twitterze obserwuje mnie więcej osób zza granicy niż z Polski, więc też myślałem o przetłumaczeniu tekstów na angielski. Choć tłumów tam nie trzymam. Dzięki za życzenia, szczególnie, że jak narazie moje opowiadanie cieszą się niemal zerową uwagą. Jeśli masz jakieś sugestie co do treści historii samej w sobie, to wysłucham.
  2. @piąteprzezdziesiąte Tak, wrzucam to też na swojego twittera
  3. Poranne pianie koguta zbudziło go. Przemierzał zachodnią część stepu, tak daleko od stolicy. Kazimierz będąc jeszcze zaspany, przetarł oczy, poprawił guziki na żupanie i wyjrzał przez okno dyliżansu, a przed jego wzrokiem ukazał się widok odmienny od miastowego zgiełku. Wezwany tu by od początku października pełnić funkcję księgowego dla rodu Behurowiczów, mógł być świadkiem życia z granicy cywilizacji. Kierował się drogą na wschód, sunąc coraz głębiej w rozległy step. Wzrok wymierzony miał w ciągnącą się po horyzont zieleń, obserwował kołyszące się na wietrze źdźbła. Krajobraz mozolnie przewlekał się mu przed oczami. Widok ten od razu przywodził mu skojarzenia z rozległym basenem morza i jego falami, które nawykł już regularnie odwiedzać. Iluzja jednak załamała się, gdy zwrócił głowę w kierunku jazdy. Prócz siedzącego na koźle stangreta i uwiązanych koni, zza linii traw wyłaniać się zaczęły strzechy, zawieszone na drewnianych ścianach małej osady. Zaraz za dachami majaczyły gęste czubki koron drzew pobliskiego sadu i rozległego lasu. Napawał się widokiem natury, w międzyczasie delektując się śniadaniem z suszonego mięsa, wkrótce jednak doznał zgorszenia. Jeszcze przed wioską, tuż obok drogi zalegał krowi szkielet, obgryziony przez psy i dziką zwierzynę. Na pożółkłych kościach rozsiadło się czarne ptactwo, które pierzchło w powietrze, w reakcji na stukot zbliżającego się dyliżansu. Kilka ptaków leżało jednak martwych obok szkieletu, a w ich dotkniętych rozkładem piersiach, między żebrami, wiły się wygłodniałe czerwie. Wtedy też skojarzył się, iż z wioski nie dochodzą żadne odgłosy. Przejeżdżając między chałupami, nie spostrzegł ani jednej żywej duszy, która wyszłaby mu na spotkanie. Miał jedynie wrażenie, iż w niektórych oknach kryją się wtopione w ciemność oczy obserwatorów, które umykają przed spojrzeniem podróżnika. Głucha cisza tego miejsca przywodziła Kazimierzowi na myśl osobliwą żałobę. Pobliski sad zasypany był przegniłymi jabłkami i gruszkami. Smród był nie do zniesienia, a uciążliwe muchy dolatywały stamtąd do dyliżansu, dręcząc konie i pasażera. Wjeżdżając między leśne drzewa Kazimierz poczuł ulgę. Oddalali się z wolna od posępnej wioski i zanurzali w gęstwinie. Pnie rosły tak gęsto, iż niemalże tworzyły solidne ściany po obu stronach drogi, a przynajmniej sprawiały takie wrażenie. Liście leśnego podszytu układały się w zieloną płachtę, której nie dało się przeniknąć wzrokiem, a wysoko ponad wozem gałęzie splątywały się w ścisły łukowaty sufit. Najwyższe drzewa cicho pomrukiwały pod naporem wiatru. Pasażer pochłonięty we własnych myślach, nawet nie zauważył, gdy wicher się wzmożył. Podskoczył jednak wystraszony na ławie wewnątrz wozu, gdy usłyszał głośne uderzenie zmieszane z szelestem, poprzedzone równie głośnym pęknięciem i skrzypieniem. - Prrr! - wrzasnął nagle stangret, a dyliżans stanął w miejscu. - Co się dzieje? - wyjąkał skonsternowany Kazimierz. - Drzewo zwaliło się na drogę, dalej nie pojedziemy - stary stangret zeskoczył z kozła i pokuśtykał do drzwi dyliżansu - Wstańcie panie, pod ławką na której siedzisz jest schowek na narzędzia, mam tam dwa toporki. Przetniemy przeszkodę i przeniesiemy ją na zbocze. Młody księgowy powstał z siedzenia, podniósł wieko ławy i wyciągnął narzędzia wspomniane przez staruszka. Po raz pierwszy od kilku godzin rozprostował nogi. Delikatnie postawił stopę na grząskim gruncie leśnej ścieżki i zabrał się do pracy. Rytmiczne, głuche stukanie, przemieszane z sapaniem wytężających swe siły mężczyzn rozlegało się po okolicy. Drzazgi odskakiwały co jakiś czas od na wpół spróchniałej materii drewna, obijając się o dłonie i nadgarstki Kazimierza. Szczeliny w powalonym konarze robiły się z czasem coraz większe, pod naporem toporków. Jednak wraz z postępem Kazimierzowi ubywało coraz więcej sił. Jego ręce nie były przyzwyczajone do długotrwałego wysiłku, najcięższe narzędzie, jakie najczęściej leżało w jego dłoniach było piórem umoczonym w atramencie. Próbował teraz wytężyć zmysły i skupić się na dźwiękach, które dochodzić mogły spomiędzy drzew, by nie myśleć o zmęczeniu. Serce stanęło mu jednak w gardle, gdy posłyszał nagły szelest, dobiegający z prawego pobocza. Kazimierz obrócił się w napięciu. Zauważył ruch w poszyciu między konarami i wzniósł w pogotowiu toporek, jednocześnie podszedł do stangreta i szturchał go drugą ręką alarmująco. Ten również się obrócił. Szelest nabrał na sile i raptem z zarośli wyskoczyła łania. Pierzchła ona w mgnieniu oka przez drogę do krzewów po przeciwnej stronie. Dwóch podróżników odetchnęło z ulgą. Otarli czoła skroplone potem i wrócili do swoich szczelin. Rytm rąbania powrócił, tym razem nieco przyspieszony. Ciemny tunel buszu nie napawał ich optymizmem. Młody księgowy zaczął się już niecierpliwić. Po widokach, które zastał w nieodległej wiosce, chciał jak najszybciej udać się do dworku, do zamkniętej przestrzeni. W głowie krążyła mu obawa przed krwiożerczymi stworzeniami, jakie mogą zamieszkiwać tę puszczę. Jego myśli wkrótce zmaterializowały się niczym zły urok, gdy z miejsca, z którego wcześniej wyłoniła się łania, z krzewów wyskoczyły dwa kudłate, czworonożne potwory, szczerzące złowrogo białe kły. Spostrzegły one rąbiących drewno podróżnych i rzuciły się w ich stronę z wzbudzającym grozę warczeniem. - Wilki! - wrzasnął Kazimierz opróżniając swe płuca z powietrza - Szybko, na dach! Kazimierz był bliżej wozu, podbiegł więc do niego błyskawicznie i dał w górę susa, chwytając się krawędzi dachu i podciągając w adrenalinie niemal ze sprawnością olimpijczyka. Stangret kuśtykał tak szybko jak mógł, ze względu na podeszłość wieku, potrzebował pomocnej dłoni przy wspinaczce. Kazimierz pochylił się na krawędzi i wyciągnął dłoń do towarzysza, ten złapał się jej i kurczowo trzymał. Księgowy z całej siły wciągał go do siebie na górę, mimo, że w przedramieniu odczuwał ból w ścięgnach, jakby miały się mu za chwilę rozerwać. Jednak stangret dobiegł do dyliżansu zbyt wolno, i gdy wisiał na rękach kompana, jeden z wilków zacisnął swoje zęby na nodze staruszka i wyrwał go z uścisku wybawiciela. Drugi wilk wtedy rzucił się mu do gardła, rozszarpując je na krwawą masę. Stangret wrzeszczał i wił się tylko przez chwilę, życie w nim szybko zgasło. Konie zaczęły wierzgać, spłoszone bliskością drapieżników. Nad Kazimierzem zawisła groźba, iż wóz przewróci się i wyda go na pożarcie bestiom. Księgowy machał desperacko toporem, by odstraszyć bestie z dala od koni, nie dawało to jednak zadowalających skutków. Zaczął więc żarliwie się modlić o łaskę bogów, nie widząc już dla siebie ratunku w ziemskim świecie. Wtem posłyszał za sobą tąpnięcie i na postrzępionej toporkami kłodzie stanął nieznajomy mężczyzna w prostej koszuli i hajdawerach, z arkebuzem w dłoniach. Człowiek ten w mig wycelował i wystrzelił do wilków, raniąc jednego w udo. Jucha trysnęła z świeżo zadanej rany i obie bestie uciekły skulone ze strachu w zarośla. Nieznany wybawca zeskoczył z kłody i ruszył w stronę uwięzionego na dyliżansie księgowego. - Na Swaroga! - krzyknął Kazimierz - Dziękuję ci nieznajomy, zaszczyć mnie proszę, zdradzając swą godność. - Jegor, jestem stajennym na dworze Behurowiczów. Przykro mi z powodu twej straty towarzysza, zdążałem w tę stronę najszybciej jak mogłem, gdy posłyszałem warczenie. - Dziękuję bogom, nazywam się Kazimierz Rysiewski, twoi państwo zatrudnili mnie na stanowisko księgowego, właśnie do nich zmierzam. Ten biedny człowiek, był moim stangretem, czy jako stajenny możesz pomóc mi go pochować i poprowadzić dalej mój dyliżans? W skrytce pod ławką widziałem łopatę. - Nie mamy czasu na pochówek, wilki mogą tu zaraz wrócić. Ale mogę ci pomóc przerąbać tę kłodę i poprowadzić wóz dalej do posiadłości. - Zabierzmy w takim razie ciało ze sobą. Nie mogę go zostawić bestiom na pokarm. - Zapach krwi będzie ściągał drapieżniki. Państwo Behurowicze również nie będą zadowoleni z nieboszczyka na posesji. Przykro mi. - Bogowie, wybaczcie nam bluźnierstwo! Kazimierz zszedł powoli z dachu, zebrał gęste kępy liści i przykrył nimi ciało stangreta, po czym pomodlił się krótko do Welesa o duszę nieszczęśnika. Wręczył zabrany nieboszczykowi toporek Jegorowi. Biedak zginął trzymając kurczowo trzonek w ręku, nie mając już sposobności na obronę. Rąbali trzon drzewa z wzmożoną intensywnością. W końcu drewno padło pod naporem ciosów. Dwaj mężczyźni pchnęli odłupany pień i przeturlali go na pobocze. Kazimierz schował toporki z powrotem pod ławę i zasiadł w środku pojazdu. Jegor z kolei wskoczył na kozła i chwycił za lejce. Dyliżans pognał w stronę dworku, pokonawszy swą ostatnią przeszkodę na drodze. * * * Pokonawszy las, zza drzew wyłaniać poczęły się kamienne ściany wysokich murów posesji, zamszone, popękane i porośnięte listowiem. Jegor zszedł z kozła i otworzył spróchniałą bramę. Wrócił na miejsce i wprowadził wóz do środka. Przed oczami księgowego ukazał się piętrowy gmach otoczony zewsząd wierzbami i wiśniami. Po prawej stronie posesji stał drugi, niższy i podłużny budynek. Same ściany głównego budynku prezentowały się w podobnym stanie do otaczających go murów. Gdyby pozbyć się zewsząd otaczających pnączy, budynek objawiłby się barokowym stylem architektury. Zarośnięte żywopłoty wyznaczały drogę do solidnych drzwi, nad którymi wisiał balkon, podpierany kolumnami, niegdyś białymi. Jegor zatrzymał jednak dyliżans przed skrzyżowaniem, w pewnej odległości od domostwa. - Wysiądź tu, ja zaprowadzę wóz do stajni. Chwycił więc swój wypełniony po brzegi kufer w dłonie i postąpił zgdonie z prośbą Jegora. Stajenny skręcił w prawo, kierując się do wrót podłużnego budynku. Kazimierzowi nie zostało nic innego, jak udać się na wprost. Droga była żwirowata i chrzęściła pod obcasami baczmagów. Księgowy spostrzegł, iż zza lewego rogu budynku wyłania się jakaś postać, weszła ona na tą samą żwirową drogę i zmierzała w jego stronę szybkim krokiem. Z bliższej odległości poznał, iż jest to młoda kobieta w eleganckiej, jedwabnej sukni. Wkrótce stanęła ona przed nim i pokłoniła się drobnym, zgrabnym ruchem. - A więc słuch mnie nie zmylił, dobrze posłyszałam turkot wozu. Kazimierz Rysiewski jak mniemam? Cieszę się, że dotarł pan do nas bezpiecznie. - Tak to ja, dzień dobry. Panna Alicja? - Tak, przepraszam za maniery. To ja napisałam list do waćpana. Wezwę stajennego, który odprowadzi twój… - Alicja zacięła się na moment. Spostrzegła, iż w pobliżu nie znajduje się żaden pojazd. - Nie ma takiej potrzeby. Miałem tragiczny wypadek podczas drogi przez las i spotkałem już pana Jegora. Zdążył się on zająć moim dyliżansem. - Proszę zatem do środka, zasiądziemy przy herbacie i omówimy szczegóły pana pracy przed obiadem, lubi pan duszoną kaczkę prawda? Dziewczyna ruszyła przodem, nadała tempo marszu, które wycieńczonemu po leśnym ataku i obciążonemu skrzynią księgowemu z trudem było utrzymać. Drewniane drzwi do budynku, umieszczone na froncie, bogato zdobione były w ornamenty, kołatka przypominająca liście gron zwisała z paszczy gargulca, same drzwi były niemalże rozmiarów kościelnej bramy. Kazimierza wprawiło w zdumienie, gdy ze skrzypem wprawione zostały w ruch, pod naporem ramion filigranowej szlachcianki. Drzwi zatrzasnęły się za nimi z hukiem. Wnętrze domu wydawało się być lepiej zadbane, niż to co do tej pory widział Kazimierz. Sień była oświetlona dwoma oknami i dość przestronna. Znajdowały się w niej, prócz wejściowych, dwie pary drzwi, korytarz na wprost i schody prowadzące na piętro. Pod ścianą naprzeciwko wejścia stały dwie szafy, a podłogę zdobił buduński dywan. Z lewej od wejścia stał mosiężny wieszak na odzież oraz ławeczka, a z prawej, pod schodami, okuty żelazem kufer. W każdym kącie pokoju znajdowały się solidne dębowe podpory, z rzeźbionymi zdobieniami u szczytu. Co było dość nietypowe, to osobliwy powiew chłodu, po przekroczeniu progu domu. - Proszę na górę. Tam na piętrze znajduje się sypialnia dla pana. Po prawej od szczytu schodów. Prócz łóżka i szafy znajduje się tam także biurko, może tam pan pracować. W szufladzie powinien pan znaleźć już księgę rachunkową, a po obiedzie przyniosę stare dokumenty sporządzone przez mojego ojca i poprzedniego księgowego. Teraz niech waćpan ostawi tam swój bagaż i rozgości się. Ja poczekam tu w sieni. Podążył za wskazówkami Alicji, w korytarzu na górze znajdowało się kilka par drzwi, w jego prawej części, na końcu, klucze zostały pozostawione, wetknięte w zamek. Kazimierz domyślił się, iż jest to przygotowany dla niego pokój. Przekręcił zamek, który dźwięcznie brzdęknął i wszedł do środka. Łóżko stało pod prawą ścianą, szafa i biurko po lewej. Miał dwa okna, z czego jedno raczyło go frontowym widokiem, z dobrze widocznym lasem. Obok łóżka stał okrągły stolik z dzbankiem na wodę. Kazimierz odstawił kufer, wyciągał swe ubrania, które odkładał do szafy. Zostawił tylko na łóżku wyjątkowo elegancki żupan, w którym chciał się pokazać przy stole. Gdy się przebrał pomyślał sobie, jak dobrze byłoby mieć pokój z balkonem, ale najwyraźniej ten był już przez kogoś zajęty. Póki co mógł zrelaksować się na krześle przy biurku, było obute w aksamitną tkaninę. Z ciekawości zajrzał do szuflady. Zgodnie ze słowami Alicji była tam stara księga rachunkowa. Wyglądała na podniszczoną, papier zbrązowiał, a wiązania były poluzowane. Delikatnie wyjął ją, położył na blat, otworzył i zaczął powoli kartkować. W środku znalazł inwestycje poczynione przez kilka pokoleń rodziny Behurowiczów. Widniała tam nazwa miasta ‘Setypnice’. Inwestycje obejmowały między innymi budowę zarówno ratusza, jak i świątyni, oraz brukowanie głównego placu. Zaplanowany był również remont obu budynków, jednak nie doszedł on do skutku. We wsi pod mianem ‘Behurowniki’, przez którą to Kazimierz przjeżdżał, zapisane było posadzenie sadu. Następne strony przedstawiały wykaz dochodów ze zbiorów we wsi i sprzedaży owoców w mieście. Wyglądało też na to, iż dla handlarzy wkraczających do miasta obowiązywało myto. Gdzieś między wierszami mignął krótki zapisek ‘pogrzeb’. Przez pewien czas ciągnęły się wydatki na płace dla służby, jednak w pewnym momencie raptownie się one urywały. W zapisie z końca poprzedniego tygodnia pojawia się po raz pierwszy imię ‘Jegor’. Kazimierz zamknął księgę i wyszedł z pokoju, zamykając go za sobą. Wrócił do sieni. Tam Alicja siedziała na ławeczce, zdawała się być nieobecna. Rozbudziła się jednak, gdy usłyszała kroki mężczyzny. Powstała i zaprosiła Kazimierza do pokoju po lewej stronie. Weszli do przestronnej jadalni, bardzo dobrze oświetlonej. Długi, hebanowy stół rozciągał się przez środek pokoju. Mógłby pomieścić wielopokoleniową rodzinę. Śnieżnobiały obrus mieścił na sobie srebrną zastawę. Na ścianie wisiał atłasowy gobelin, a okna zdobiły aksamitne zasłony. Znalazło się tu też poroże jelenia, oraz dwa puste tablo na arkebuzy, nad nimi wisiały dwa skrzyżowane buduńskie bułaty. Z kolei między oknami stała komoda z zdobionymi kielichami, a nad nią krzyżowały się halabardy, ponad nimi wisiał stary miecz, jeszcze ze średniowiecza, choć utrzymany przez właścicieli w dobrym stanie. Po prawej stronie widniało drugie przejście do nieznanego księgowemu jeszcze pomieszczenia. Kazimierz zwrócił uwagę na przedmioty na stole. Na jego środku, stały dzbanek i dwie szklanice z bursztynowym, parującym płynem. - Zdążyłam zaparzyć już herbatę podczas waćpana nieobecności - wyjaśniła Alicja - Nie bój się proszę, to tylko pewien rodzaj wywaru ziołowego, przysmak z królewskiego dworu. Pij powoli, jest jeszcze gorąca. Proszę, wybierz sobie miejsce. Kazimierz zajął miejsce od strony okna, Alicja po przeciwnej stronie stołu. Mężczyzna z przestrachem chwycił za szklanicę i wziął drobny łyczek napoju, który gospodyni nazywała ‘herbatą’. Nie wiedział czego dokładnie się spodziewać, więc gorzki smak wykrzywił mu nieco twarz, choć z uprzejmości starał się utrzymać jej kamienny wyraz. Szlachcianka piła wywar niewzruszona, początkowo nawet nie zauważyła ekspresyjnej reakcji swojego gościa. - Też musiałam się z początku przyzwyczaić do smaku - skwitowała - ale to staje się naprawdę dobre, gdy już doceni się jego nietypowe walory. - Nie wątpię i pewno nie zabraknie mi okazji, by się o tym przekonać - uśmiechnął się serdecznie - Chciałbym jednak zapytać o coś poważniejszego. Podczas mej drogi przejeżdżałem przez mało sympatyczną wioskę, chciałbym wiedzieć, czy coś się może stało w jej okolicy? - Mówi pan o Behurownikach? Tych za lasem? Niestety tę wieś dręczy plaga, niech się waćpan tam nie zbliża przez dłuższy czas. Ta sytuacja bardzo mocno odbija się na nas finansowo, nie zbieramy plonów z sadu, nie sprzedajemy owoców handlarzom w Setypnicach. Będzie miał pan przez to mało roboty. - Dochody rodziny pochodzą z handlu owocami? - Częściowo tak, pobieraliśmy również opłaty od handlarzy wkraczających do miasta. Setypnice to ośrodek handlowy, stoją na jednym z głównych szlaków. Dużo buduńczyków niegdyś przyjeżdżało tam, oferując swe egzotyczne towary. - Czy mieszkańcom osady nie grozi śmierć głodowa? Część zbiorów pewno szła do ich spiżarni. - Póki co nie, chyba że panowanie plagi będzie się przedłużać. Oni wciąż pracują w polu, tylko rzadziej i w mniejszych grupach. Drzwi prowadzące do sieni niespodziewanie otworzyły się i do jadalni weszła tęga kobieta w średnim wieku. Ubrana była w kontusz, a dzięki swojej postawie prezentowała się dumnie, choć na jej twarzy rozróżnić można było oznaki wymęczenia. Za pasem zatkniętą miała krócicę. Kępy jej włosów okrywały się już pasmami siwizny. - Ach, gość! Witaj, nazywam się Zbigniewa Behurowicz. Miło mi cię gościć w naszych włościach. Zbliża się już pora obiadowa, waćpan głodny po podróży? - Cóż, zaczynam już powoli odczuwać głód. W lesie musiałem się niemało namachać. - Dobrze więc, niech będzie! Pójdę wezwać służbę, niech zabiorą się już do roboty. Kobieta wyszła drugimi drzwiami, które, jak zgadywał Kazimierz, mogły prowadzić do kuchni. Po chwili nieobecności, wróciła do sali i zasiadła na krześle, obok Alicji. - Alicjo, czy Staszek znów nie zamierza przyjść na obiad? - Nie wiem mamuś, trudno odgadnąć co mu chodzi po głowie - Alicja zwróciła głowę w stronę gościa - Stanisław to mój brat, prawie całe dnie spędza na polowaniach w lesie. On nigdy nie lubił przebywać z ludźmi. - Szkoda, chciałem się zapoznać ze wszystkimi domownikami przy obiedzie - westchnął Kazimierz. - Wkrótce powinien przyjść jednak Jegor. Czasem pomaga Staszkowi. Zatrudniliśmy go niedawno i prócz opiekowania się stajnią, ma też inne zajęcia - wyjaśniała Alicja - Jest uczynny i odważny. - Tak, zdołał już swoją odwagę udowodnić przed mymi oczyma, z pewnością jego też chcę bliżej poznać. - Pójdę zawołać Zygmunta - powiedzIała nagle Zbigniewa - pewno znów zasiedział się przy papierach, biedak zawsze zapomina jeść. - Mamuś, tatko nie żyje już od pół roku. Nie przyjdzie już do nas. W jadalni zapanowała niezręczna cisza, o ile Zbigniewa wydawała się być skołowana odpowiedzią, Alicja wykazała oznaki lekkiego zdenerwowania. Wygląda na to, że chciała dobrze wypaść przy zatrudnianiu pracownika, lecz najwyraźniej chora matka pokrzyżowała jej plany. Młoda szlachcianka spojrzała ze zmieszaną twarzą na księgowego. Widać było, że przez jakiś czas szuka języka, by wyjaśnić sytuację. - Waćpan wybaczy, mamusia nie pogodziła się jeszcze z naszą stratą. Tatko umarł na tę samą plagę, która męczy jeszcze chłopów. - Bardzo przykro mi to słyszeć, proszę przyjąć ode mnie najszczersze wyrazy współczucia. Wtedy do jadalni dołączył Jegor, przebrany w nieco bardziej elegancki, choć w dalszym ciągu prosty strój. Niósł on ze sobą arkebuz, który odłożył na jedno z pustych tablo. Usiadł on obok Kazimierza i nie odzywał się. Przenikliwym wzrokiem badał pozostałych obecnych przy stole, domyślał się, że zaszło coś dziwnego, lecz nie mógł wiedzieć do końca co dokładnie. Wkrótce po nim z drzwi do kuchni wyszło dwóch dobrze zbudowanych mężczyzn albinosów o rubinowych oczach. W swych rękach nieśli tace, które położyli przed mężczyznami siedzącymi przy stole. Albinosi unieśli pokrywy spoczywające na tacach i przed nimi pojawiła się porcja kaczego mięsa, bogato otoczona warzywami. - Dziękuję - rzekł Kazimierz do albinosa, ten nic nie odpowiedział. Reszta osób przy stole dziwnie się na niego popatrzyła. Jakby powiedział coś niestosownego. Albinosi zniknęli za drzwiami, lecz wrócili wkrótce z tacami dla gospodarzy, po czym ponownie udali się do kuchni. Wówczas wszyscy obecni zabrali się do posiłku. Mięso kaczki było delikatne i rozpływało się w ustach. Kazimierz bardzo tęsknił za podobnymi smakami, na śniadanie spożył tylko wysuszone mięso o niskich walorach smakowych. Zastanawiał się, czy ta kaczka upolowana została przez nieobecnego Stanisława, bardzo chciał mu podziękować za obfity posiłek. Zastanawiał się też skąd pojawiła się służba, jeśli nikt nie był od dawna opłacany. - Dziękuję, pyszny obiad, kucharz powinien być dumny - ponownie nikt nie odpowiedział Kazimierzowi. - Pozwolą panowie, że odprowadzę mamę do sypialni. Alicja złapała matkę pod ramię i powoli prowadziła ją, nim zniknęła za drzwiami. Kazimierz został w pokoju z Jegorem. Ten przez cały czas nie odezwał się słowem, powoli przeżuwał. Złapał za jeden z kielichów na komodzie i nalał sobie herbatę z dzbanka. Wziął głęboki łyk, odstawił puchar z tąpnięciem na blat, przetarł nadgarstkiem zroszonego wilgocią, czarnego niczym krucze pióro wąsa, chwilę spojrzał na kompana, po czym zwrócił bystry wzrok na kołyszącą się bursztynową powierzchnię i rzekł ze smętnym tonem głosu. - Tam skąd pochodzę niejeden mógłby rozłupać czaszkę sąsiadowi za tak drogocenny napój. Nie po to by go pić, lecz by go sprzedać i kupić za niego skromny dach i zapas chleba dla rodziny. - Jesteś Halyjczykiem prawda? Te strony kraju wywarły na mnie duże wrażenie, są takie dzikie, odmienne. Między murami stolicy czuję spokój, wiem, że jestem bezpieczny. Tutaj, na rozległym stepie nie mam takiej gwarancji. - To co tutaj widzisz to ledwo przedsmak tego, co czai się dalej na wschodzie. Behurowicze wciąż mieszkają pod ścisłym kordonem jurysdykcji Królestwa Lechickiego. Wyjedź stąd, a poznasz prawdziwą dzicz, pełną biedy, głodu, przelewanej krwi. Nigdy nie wiesz, czy gdy rano się zbudzisz, nie ujrzysz jak twoi najbliżsi porywani są w jasyr przez rozwścieczony czambuł. Ale tylko tam, daleko na wschodzie, znajdziesz prawdziwą wolność. Zero królów, szlachty, podatków i praw. - Co to za wolność, jeśli z dnia na dzień stać się możesz niewolnikiem? - Taka jest cena, przetrwają tylko najsilniejsi i najsprytniejsi. Tamto miejsce hartuje człowieka na resztę życia. Jeśli usłyszysz, że pozycja Lechii słabnie na wschodzie, uciekaj z powrotem w głąb kraju. Księgowy tu nie przeżyje bez ojcowskiej ręki króla. - Czy możesz mi powiedzieć, czemu w księdze rachunkowej jesteś jedynym zatrudnionym na dworku? Tu z kuchni wyszli dwaj osobliwi mężczyźni, czemu nie ma o nich wzmianki? - To nie byli ludzie, to homunkulusy. Sztucznie stworzone ciała, lecz bez duszy. Są bezwzględnie lojalni, nie potrzebują płac, mają ograniczone potrzeby żywieniowe. Szlachta czasem używa ich jako służbę lub straż na dworkach. - Czemu w takim razie ich użycie nie jest powszechniejsze? Moglibyśmy używać ich na wojnie, oszczędzając życie przeciętnych ludzi. - Jest kilka dość prostych powodów. Po pierwsze, stworzenie homunkulusa jest kosztowne i wymaga wysokich zdolności. Po drugie, nie mają własnego rozumu, wykonują tylko proste polecenia, a na wojnie potrzebna jest często kreatywna inicjatywa. Po trzecie, wielu uczonych głosi wątpliwości moralne co do tworzenia sztucznego życia, dlatego nie znajdziesz ich w dużych miastach, gdzie łatwo o czyjeś nieproszone spojrzenie. - Skąd to wszystko wiesz? Nie wyglądasz na człowieka zainteresowanego misternymi sztukami. - Znam pewną wiedźmę, która obyta jest w wiedzy tajemnej, nie raz łatała mi rany, a podczas tego rozmowa przychodzi sama na język. - Wiesz skąd Behurowicze mają te homunkulusy, nie widziałem żadnych wydatków tego typu w księdze. - Tego nie wiem, gdy tu przybyłem, homunkulusy już tu były, nie drążyłem w tym temacie - Jegor spojrzał na chwilę przez okno - Powinienem już iść. Noce robią się już chłodne i powinienem narąbać drewno na opał. Myślę też, by przyciągnąć tu końmi tę kłodę, która zawaliła ci drogę. Będę w takim razie do wieczora zajęty. - W porządku, miłego dnia życzę. Obaj wyszli z jadalni. Jegor skierował się na zewnątrz, a Kazimierz powrócił do swego pokoju. Chciał przejrzeć dokumenty, które Alicja obiecała przynieść po obiedzie. Przeszukał jednak dokładnie zarówno biurko jak i szafę, żadnych nowych dokumentów nie mógł znaleźć. Nie widziało mu się także ponowne przeglądanie już znanych archiwów, postanowił więc poszukać aktów spisanych przez Zygmunta na własną rękę. Korytarz na piętrze miał kształt litery ‘T’. Pierw sprawdził pokoje ciągnące się wzdłuż ramion. Wszystkie pokolei były pozamykane. Na końcu przeciwnego ramienia zobaczył drabinę prowadzącą na strych, jednak póki co nie był zainteresowany eksploracją tego obszaru. Wszedł więc do drugiego korytarza ułożonego prostopadle, był dość krótki, a na jego końcu zauważył drzwi i okno ukazujące ogród na tyłach domu. Za ogrodem stało też kilka podniszczonych i pustych chat. Był w połowie korytarza, gdy z pokoju, do którego chciał się udać wyszła Alicja. Spojrzeli na siebie nieco zmieszani. Dziewczyna trzymała w ręku pęk papierów, a drugą drżącą ręką zamknęła pokój na klucz. - Ach, przepraszam za zwłokę, mam już tu dokumenty mego ojca. Proszę, może pan je wziąć. Młoda szlachcianka wepchnęła papiery do rąk księgowego i przecisnęła się w pośpiechu obok niego, nie czekając na odpowiedź. Kazimierz zaczekał, aż ta zejdzie ze schodów. Był ciekawy czemu tak nerwowo zamknęła drzwi i uciekła. Doszedł do końca korytarza i nacisnął klamkę, próbował pchnąć drzwi, jednak upewnił się tylko, iż są zamknięte. Coś jednak zamajaczyło mu za oknem. Podszedł więc bliżej, tuląc się do ściany, by ukradkiem podejrzeć co dzieje się na dworze. Zobaczył jak Alicja idzie ścieżką pośrodku ogrodu. Zmierzała w stronę stojącej w oddaleniu od kwiatów i winorośli studni. Otworzyła klapę i wrzuciła do środka jakiś mały przedmiot. Kazimierz odsunął się raptownie od okna, gdyż Alicja zwróciła się na powrót do domu. Księgowy wrócił do swego pokoju. Odłożył nowe dokumenty na biurko i miał zamiar chwilę odpocząć na łóżku, jednak za bocznym oknem znów zamajaczył jakiś ruch. Znów zobaczył Alicję, która nie udała się od razu do domku, lecz teraz wychodziła ze stajni. Księgowy póki co nie myślał zbyt wiele o tym co zobaczył i ułożył się do drzemki, której potrzebował po podróży. Kazimierz przechadzał się przez wieś Behurowniki. W polu jego widzenia nie mógł dostrzec żadnych ludzi. Domy stały całkowicie puste i głuche. Zauważył jednak coś poruszającego się w oddali. Na małym trawiastym wzgórzu stała samotnie krowa. Krasula skubała sobie wesoło trawę, jednak wkrótce podeszło do niej coś nieznajomego. Dziwna, wysoka, czarna postać wspinała się na wzgórze od drugiej strony. Kazimierz stanął skołowany. Postać ta zmierzała z wyciągniętą w przód ręką do pasącego się zwierzęcia, a stając tuż obok, dotknęła karku krowy. Zwierzę padło nagle jakby martwe na murawę, zaczęło się starzeć na oczach księgowego. Wkrótce wyglądało na to, że krowa zmarła, a jej ciało zaczęło gnić, płaty mięsa odchodziły od kości. Wkrótce na zwisające strzępy ścięgien rzuciły się czerwie, obgryzając truchło do kości. Po tym wszystkim czarna postać zwróciła wzrok na Kazimierza i ruszyła w jego stronę z wyciągniętą na przód dłonią. Kazimierz zbudził się zdyszany i spocony na łóżku, nastał już wieczór. Przetarł spocone ciało chustą i przepłukał gardło wodą z dzbanka. Rzadko miewał koszmary, w żadnym stopniu nie był do nich przyzwyczajony. Przeszukiwał wzrokiem pokój, by znaleźć coś, czym mógłby zająć rozchwiane myśli. Przypomniał sobie o dokumentach, które wręczyła mu Alicja. Usiadł za biurkiem i obmacał palcami pęk papierów. Dużą część z nich stanowiły akty własności lub ich kopie, dokładny rozpisek materiałów na remont dworku oraz ratusza i świątyni w Setypnicach. Między papierami znalazł jednak coś, co przykuło jego uwagę. Była to mała książeczka, dzienniczek, a pierwsza strona mówiła, iż należał on do Zygmunta Behurowicza. Pokój, z którego wychodziła Alicja, musiał być biurem Zygmunta, jego córka najwyraźniej przez przypadek prócz dokumentów, wręczyła Kazimierzowi również pamiętnik ojca. Kazimierzowi po głowie krążył pomysł zgłębienia tych zapisków, choć obrzydzało go zaglądanie do prywatnego pamiętnika, w dodatku osoby już zmarłej. Nie potrafił powstrzymać ciekawości. Myślał, iż przeglądając dziennik poznać może więcej szczegółów dotyczących dręczącej wieś plagi. Niektóre ze stron były już stare i rozmazane, a część zapisków uwieczniona została okropnym charakterem pisma. Fragmenty, które jednak Kazimierz zdołał odszyfrować zdawały się go zadowalać. “12 grudzień 16… roku Martwię się o Stanisława, od dawna nikt nie odwiedzał naszej posiadłości. Obawiam się, że izolacja źle odbije się na jego rozumie. Dużo czasu spędza zamknięty w swoim pokoju lub w lesie. Do miasta wyjeżdża rzadko, choć ostatnio przywiózł sobie stamtąd kilka książek. Najwidoczniej próbuje zabić nudę zanurzając się między literami. Liczę, na niego, niegdyś będzie musiał po mnie odziedziczyć majątek i urząd starosty. Mam nadzieję, że do tego czasu znajdzie sobie żonę. Jeśli nie to komu dalej przekaże posiadłość?“ “5 marzec 16… roku Kilka dni temu do dworku przyjechał stary Horacy ze skargą na chorujące bydło. Żądał, by jak najszybciej sprowadzić z miasta lekarza. Krowy od tygodnia dawały skisłe mleko i jadły niewiele. Psy we wsi szczekały na nie bez wyraźnego powodu. Przybyły doktor nie potrafił się doszukać żadnych poważnych dolegliwości. Stwierdził, iż zmiana pastwiska powinna pomóc zwierzętom wrócić do zdrowia. Tak się jednak nie stało. Wkrótce i kury znosić zaczęły zgniłe jaja, również przestawały jeść. Tydzień później owoce zbierane w sadzie okazywały się być robaczywe, gniły też nadzwyczaj szybko. Kilka zwierząt we wsi zdechło. Chłopi zaczynają się niepokoić, plotkują wciąż o nadciągającej pladze, choć nie ma jeszcze przypadków choroby na ludziach. Jeśli ta sytuacja potrwa dłużej, odbije się ona finansowo na naszej rodzinie.” Trochę nowego kontekstu dla wydarzeń dziejących się wokół dworku odświeżyło umysł Kazimierza. Miał on jednak przeczucie, iż nie jest to pełny spis informacji. Dużo kilka kartek zdążyło już odpaść. Roczniki były nieczytelne, choć Kazimierz zgadywał, iż wydarzenia te spisane zostały pod koniec ubiegłego i w trakcie obecnego roku. Księgowy miał przeczucie, iż brakujące strzępy informacji znaleźć może w zamkniętym przez Alicję pokoju. Zagwostką nadal było jednak miejsce spoczywania do niego klucza. Proszenie o niego bezpośrednio Alicję byłoby nieuprzejme, w końcu był to prywatny pokój jej ojca, który zamknęła na jego oczach nie oddając klucza. Udał się więc roztargniony na kolację. Wszedł do jadalni jako ostatni, Alicja wraz z matką już tam siedziały. Usiadł na swoje poprzednie miejsce. Gdy tym razem służba podała tace, nie odezwał się. Jadł powoli, chciał zyskać czas na obmyślenie jak zdobyć dostęp do biura Zygmunta. - Waćpanna wybaczy, ale mam prośbę. Przeglądałem dane mi dokumenty i nie mogę wśród nich znaleźć aktu własności dla stajni. Czy mógłbym proszę rozejrzeć się po archiwum, by odnaleźć zaginiony papier? - Och, panie Rysiewski! To pewno dlatego, iż stajnia według dokumentów jest oficjalną częścią posesji. Dziękuję jednak za troskę, ma pan wprawne oko. Nie nabrała się. Najwidoczniej orientowała się conajmniej w podstawach odczytywania urzędowych druczków. Nie dziwota. Mimo, iż Zygmunt na oficjalnego spadkobiercę wyznaczył Stanisława, ten wolał oddać się samotności. To Alicja z dwójki rodzeństwa była bardziej przedsiębiorcza, ona zatrudniała służbę, zajmowała się formalnościami uprawy i handlu, ona wiedziała, które dokumenty wręczyć Kazimierzowi. Ta mała, niepozorna i urocza dziewczyna skrywała w sobie nadzwyczaj wielki rozum. Łatwo okpić się nie da. Drzwi do jadalni otworzyły się, do środka wparował zdyszany Jegor. - Proszę wybaczyć mi spóźnienie, starałem się jak najszybciej przywieźć kłodę z lasu. Halyjczyk usiadł za stołem, jego taca stała już na blacie, nie była jednak jeszcze odsłonięta. Spóźnienie stajennego wydłużyło czas dla Kazimierza, by ponownie obmyślił plan jak przechytrzyć Alicję. - Nie zwiedziłem jeszcze całej posiadłości. Czy mogłaby mnie waćpanna oprowadzić po kolacji? - Ach, oczywiście, jak sobie waćpan życzy. - A ja znów słyszałam - rzekła niespodziewanie Zbigniewa - ale nie wiem co mi mówił, tylko świst i szept, ciągle go słyszę. - Mamuś, proszę cię, już tyle razy ci mówiłam, żebyś się zachowywała. Po posiłku wstali od stołu. Alicja poprosiła Kazimierza, by nie ruszał się z miejsca, a sama znów odprowadziła matkę do pokoju. Powróciła po kilku minutach i kazała za sobą podążać. Jegor również towarzyszył w zwiedzaniu. Pierw przeszli przez drzwi, którymi wchodziła służba, Kazimierz potwierdził swoje wcześniejsze domysły, iż obok znajdowała się kuchnia. W niej stały kolejne dwoje drzwi, te na lewo otwierały się na spiżarnie, w której było również zejście do piwnicy. Te z prawej wychodziły na korytarz, obok wyjścia do ogrodu. Korytarz prowadził do sieni. Mniej więcej w jego połowie znajdowała się odnoga prowadząca do czterech małych pokoi dla służby. Jegor wyjaśnił, że jeden z tych pokoi należy do niego. Wzdłuż korytarza gęsto rozwieszone były portrety rozmaitych dostojników. Kobiet i mężczyzn. - Ci ludzie uwiecznieni na obrazach to moi przodkowie - wskazała ruchem dłoni na obraz przedstawiający krępego mężczyznę w futrze i z gęstą brodą - to był mój ojciec, Zygmunt Behurowicz. Tam, na drugim końcu korytarza wisi portret założyciela naszego rodu. Nosił imię Behur, jakieś dwieście pięćdziesiąt lat temu, gdy Księstwo Estów związało się unią z Królestwem Lechii, przybył on do króla oferując swe usługi. Przyjął wówczas wiarę w Peruna i wyruszył u boku monarchy na wojnę z Teutonami. Podczas rozstrzygającej bitwy, teutońscy czarnoksiężnicy przywołali pod swoją komendę straszliwą, łuskowatą bestię, by ta zgładziła króla i zniszczyła lechicko-estowskie wojska. Behur jednak w akcie odwagi, poświęcił swoje życie i w bohaterskim pojedynku pozbawił smoka jego ohydnej głowy, ratując tym samym króla od śmierci. Król uhonorował jego jedynego potomka tytułem szlacheckim, nadając mu nazwisko Behurowicz, a miecz Behura krąży w naszej rodzinie po dziś dzień. To właśnie jest ten miecz, który zdobi naszą jadalnię. Kazimierz był zafascynowany tą historią. Spoglądał z podziwem na portret legendarnego rycerza, a podziw ten przeniósł za chwilę wzrokiem na Alicję. Ruszyli dalej, do sieni, skręcając tym razem do drzwi, stojących przed schodami, za nimi ukazała się łaźnia. Behurowicze musieli być naprawdę dobrze prosperującym rodem, jeśli mogli sobie pozwolić na prywatną łaźnię. Parter domu był w całości zwiedzony, ruszyli teraz na piętro. Nie trzeba było wyjaśniać, iż pokój w prawym skrzydle należał do Kazimierza, jednak nową informacją było, iż pokój z balkonem, który stał obok, należał do Stanisława. W lewym skrzydle stał pokój Alicji, a naprzeciwko niego sypialnia Zbigniewy. W prostopadłym korytarzu znajdowały się drzwi prowadzące do biblioteki, a naprzeciwko nich biuro Zygmunta. Alicja jednak nie chciała pokazać jego wnętrza. Kazimierz więc ponownie pokonany, wrócił po kolacji do swojego pokoju. Za oknem robiło się już ciemno, zapragnął więc pooglądać zachód Słońca, miał na to idealny widok z frontowego okna. Słońce chyliło się ku horyzontowi, przybierając intensywną barwę, wierzby i wiśnie na rozległym podwórzu posiadłosci Behurowiczów okrywały się karmazynem, niczym dwór króla. Na linii lasu pojawiły się dwa drobne punkty. Przeszły one przez bramę i kierowały się wprost w kierunku dworu. Był to młody mężczyzna, ubrany w żupan i kontusz, w towarzystwie kobiety. Mężczyzna niósł zawieszony na plecach arkebuz. Kazimierz pomyślał, iż musi być to Stanisław, nie był jednak pewien kto dokładnie szedł obok niego. Czy była to wybranka jego serca, której życzył mu ojciec? Z pewnością była nieziemsko piękna, jej blond włosy połyskiwały w gasnącej tarczy ognia, a ona sama poruszała się z niebywałą gracją, lekko niczym piórko na wietrze. Obie postacie zniknęły Kazimierzowi z oczu, gdy podeszli pod drzwi i skryci zostali pod balkonem. Słyszał tylko ponownie ten głuchy huk bramy, który rozbrzmiał, gdy tu przybył. Położył się do łóżka i wkrótce doszedł do niego dźwięk trzaskających drzwi do sąsiedniej sypialni. Słyszał ożywioną rozmowę pary, choć ciężko było mu rozróżnić słowa, grube ściany wygłuszały przechodzące przez nie sylaby. Właściwie to nawet się nie starał ich zrozumieć, cenił cudzą prywatność. Wkrótce jednak posłyszał coś, co zdało mu się miłosnym zbliżeniem, zmieszał się więc nieco i wetknął głowę w poduszkę, starając się jak najszybciej zasnąć. Kazimierz miał znów ten sam koszmar. Zbudził się w środku nocy, lecz nie było to spowodowane złym snem. Do jego uszu dobiegało szuranie i drapanie. Po chwili przysłuchiwania, ustalił, że musi ono dochodzić ze strychu. Po omacku znalazł w biurku świecę wraz z krzesiwem i ruszył cichym krokiem z płomykiem przed piersią na korytarz. Doszedł do drabiny na drugim końcu. Zgasił na chwilę świecę i wszedł po ciemku na górę. Właz na jego szczęście był otwarty i z drobnym ciężarem ugiął się pod wolą jego ręki. Stawiając obie stopy na skrzypiących deskach strychu, ponownie rozpalił świecę. Przemierzał to pomieszczenie wzdłuż i wszerz, jednak nie znalazł nic, prócz guza na czole, gdy w ciemności uderzył o stromo schodzący dach. Liczył ujrzeć choćby szczura, wszechobecna pustka napawała go tylko niepokojem. W pewnym momencie natknął się na kawał uciętego sznura, jaki zwisał z belki ponad jego głową. Dwa kroki w przód ukazały mu w nikłym świetle połamane krzesło. Tylko graty i nic poza tym. Wrócił po bezowocnych poszukiwaniach powoli do swego pokoju i próbował ponownie zasnąć. Bez skutku, tej nocy nie zbudził się bez powodu. Miał wciąż przeczucie, iż jest coś, co powinien jeszcze zrobić. Wyszedł do ogrodu, jeszcze przed drzwiami zgasił świecę, by żaden z domowników nie spostrzegł, iż ktoś buszuje w nocy na zewnątrz. Srebrzyste światło księżyca niewyraźnie malowało kontury sadzonego kwiecia. Szedł obok ścieżki, delikatnymi kroczkami, by jego buty nie chrzęściły na żwirze. Musiał przejść kawałek drogi na około, gdy natrafił na żywopłot z winorośli. Lekko one zaszeleściły, przy kontakcie z jego barkiem, nie był jednak to szelest na tyle głośny, by przebił się przez ściany budynku. Udało mu się jednak w końcu dojść do studni niewykrytym. Księgowy zdumiał się jednak, gdy pod palcami wyczuł wieko studni, które nie chciało się podnieść. Macając wokół odkrył, iż Alicja zamknęła studnię na kłódkę. To był druzgocący fakt dla amatorskiego śledztwa Kazimierza. Musi teraz znaleźć dwa klucze ukryte gdzieś na rozległej posesji. Chwilę musiał przetrawić porażkę i gdy już miał zwrócić się na powrót do domu, olśniło go. Alicja tuż po odejściu od studni udała się do stajni. Gdzieś tam mógł spoczywać upragniony klucz do tajemniczej studni. Na drodze do stajni na szczęście nie stał już żaden żywopłot. Kazimierz podążał wprost, wiernie trzymając szlak obok żwirowej ścieżki. Brama do stajni okazała się być zamknięta. Jednak Kazimierz w srebrnym świetle księżyca dostrzegł stojącą obok drabinę, a idąc od strony studni, zauważył również otwarte okno. Minęła dłuższa chwila i Kazimierz chwiejnym krokiem przestawił ociężałą drabinę pod okno. Drabina była nieco za krótka, lecz wykalkulował, iż lekko podskakując uda mu się złapać krawędzi i podciągnąć do okna. Stanął wyprostowany na ostatnim szczeblu. Drabina kołysała się pod jego drżącymi stopami. Wiedział, iż musi podskoczyć tak, by nie zwalić jej na trawę, huk ciężkich uderzających o grunt pali mógłby zbudzić domowników. Zgiął lekko kolana, próbował wyczuć na jaką siłę może sobie pozwolić przy skoku, by nie przechylić za bardzo drabiny. Spojrzał w górę, oceniał, czy ograniczona moc skoku pozwoli mu się chwycić. Porażka mogła oznaczać złamany kręgosłup lub kark. Zdecydował się skoczyć. Chwycił się palcami tak jak planował, wierzgał chaotycznie nogami, próbując się podciągnąć. W końcu wzniósł lekko ciało w górę, przetoczył już jeden łokieć, zaraz drugi, już brzuch stykał się z framugą. Jedna noga stała już na drewnianym podeście po drugiej stronie, już przekładał drugą. Był w środku, zapalił świecę. Druga drabina, by zejść wewnątrz na ziemię, była na szczęście podstawiona pod podest. Zszedł i zaczął szukać klucza. Idąc wzdłuż stajni, słyszał rzężenie śpiących w zagrodach koni. Najwyraźniej one również miały zły sen. Na drugim końcu budynku zobaczył schowek na narzędzia. W framudze nie było drzwi, więc mógł przejść swobodnie. Pośród pił, sierpów, siekier, siodeł i innego oporządzenia, zauważył, że w blasku płomienia błyszczy się wiszący na ścianie klucz. Powrócił do studni. Delikatnie przekręcił zamek kłódki, ta wydała z siebie tylko ciche, metaliczne kliknięcie. Ciężar drewnianej klapy był niczym w porównaniu z masywną drabiną. Odchylił ją swobodnie. Zawiesił przywiązane do liny wiadro między kamiennymi ścianami studni i chwycił za kołowrót. Ten skrzypiał i trzeszczał niemiłosiernie, jednak hałas ten był nie do uniknienia, jeśli Kazimierz chciał wyłowić przedmiot zatopiony tam przez Alicję. Wiadro po pewnym czasie plusnęło o taflę wody, a przy tym echem rozeszło się, iż jego drewniane denko uderzyło o jakiś przedmiot. Kazimierz zanurzył wiadro w nadziei, że ów obiekt wpadnie sam do środka wraz z rwąco wlewającą się wodą. Po ogrodzie ponownie rozległo się skrzypienie kołowrotu. Wiadro pełne wody znalazło się na szczycie studni. Wewnątrz unosił się pożądany przedmiot. Kazimierz pod dotykiem dłoni wyczuł, iż jest to kolejny klucz, szczęściem był on przywiązany do osobliwego talizmanu, który unosił go na wodzie, niczym wędkarski spławik unosi haczyk. Teraz szybko domyślił się, iż na pewno otwiera on biuro Zygmunta. Zagadka była już coraz bliżej rozwiązania. Nim się zwrócił w stronę domu, coś chwyciło go za bark oraz udo i gwałtownie rzuciło na murawę. - Co tu knujesz kundlu? - szeptem wycedził czyjś głos - Oddawaj co ukradłeś, albo rozpruję ci brzuch. - Spokojnie to tylko ja, Kazimierz - księgowy poznał po chwili głos Jegora - w dzbanku w moim pokoju skończyła się woda, nie wiedziałem gdzie znaleźć więcej, a nie chciałem nikogo budzić. Przyszedłem tu do studni, woda tu jest taka chłodna i orzeźwiająca. - Gdzie masz dzbanek? Nie napełnisz go? - Jest środek nocy, jestem jeszcze zaspany, napiję się bezpośrednio z wiadra. - Niczego w studni nie znalazłeś? - A co miałem tam znaleźć? Mam tu w wiadrze tylko wodę. Jeśli chciałeś połowić monety szczęścia, to zły pomysł, one opadają na dno. - Dobra - Jegor zamyślił się na jakiś czas, próbował prawdopodobnie ochłonąć - Idź waść już spać, to nie pora na nocne wędrówki. Ja tu zostanę chwilę, też muszę się napić. - Mam tu klucz od włazu, zamknij go proszę i odnieś go do stajni. Jegor zabrał klucz i nie odezwał się. Gdy Kazimierz szedł w stronę domu, spojrzał za siebie i widział jak stajenny wierci się przy studni i wyraźnie czegoś szuka. To niesamowite, że potrafił zakraść się tak blisko, nie wydając jednocześnie żadnych dźwięków. Kazimierz przybył w dobrym momencie, chwila zwłoki i Halyjczyk mógł zgarnąć zdobycz przed nim. Nie wiedział tylko po co Jegor mógł wychodzić na zewnątrz o tej porze? Czy też szukał tego klucza z premedytacją? A może również nie mógł spać i wyszedł na spacer, przypadkowo go spotykając, a rzucił się na Kazimierza, by czuwać nad bezpieczeństwem domostwa. Kazimierz będąc wewnątrz nie zmierzył od razu do sypialni. Jego celem było dostanie się wpierw do biura i jak najszybsze zabezpieczenie reszty pamiętnika. Klucz w zamku pracował łagodnie, prawie nie robiąc hałasu. Wnętrze pomieszczenia było ciasne, pod ścianami stały wysokie szafy na archiwa, a na środku pięknie zdobione hebanowe biurko. Pierwszym instynktem Kazimierza było zajrzeć do szuflady i nie omylił się. Właśnie tam spoczywały brakujące kartki, które wkrótce poukładają historię plagi w całość. Zabrał je z szelestem i cichym marszem ruszył do pokoju. Odłożył papiery na biurko, wskoczył na pierzynę i przez resztę nocy spał spokojnie. * * * Jakież było zdziwienie Kazimierza, gdy pannica widziana wieczorem u boku Stanisława, okazała się być homunkulusem. Czy wieczorna rozmowa i nocne igraszki były tylko częścią osobliwego koszmaru? Tak próbował sobie to tłumaczyć księgowy. Jej włosy nie były blond, jak zdawało się w wieczornym świetle, lecz śnieżno białe, skórę również miała jak marmur, a oczy jak dwa ametysty. Strój jej elegancją przyćmiewał nawet suknię Alicji. Siedziała przy stole, obok Stanisława, jadła śniadanie jak każdy inny domownik, jedynie jej porcja była nieco mniejsza. Stanisław wyglądał na człowieka wątłego i posępnego. Charakteryzował się wielkiej powagi spojrzeniem, w przerwach między kęsami często wzdychał pod nosem. Kazimierz zauważył, że w jadalni oba tablo na broń strzelecką nie były już puste. - Dzień dobry, nazywam się Kazimierz Rysiewski - księgowy podszedł do Stanisława i uścisnął mu dłoń - pańska siostra zatrudniła mnie na dworze jako księgowego. Wyczekiwałem okazji, by wreszcie pana poznać, bardzo mi miło. - Mi również - krótko odpowiedział Stanisław, po czym na powrót usiadł za stołem. - Waćpan tak dużo czasu spędza na polowaniach, czy nie jest męczące nosić cały dzień tak ciężką broń? - Od tego mam służkę. Stanisław unikał rozmowy z Kazimierzem, reszta śniadania minęła więc w niezręcznej ciszy. Służka powstała raz ze Stanisławem i aż do drzwi nie opuszczała go na krok. Księgowy po śniadaniu nie mógł się doczekać, aż przejrzy nowo znalezione notatki, ekscytacja rozpierała mu pierś. Nie mógł tego zrobić zaraz po przebudzeniu, nie jest się w stanie skupić z pustym żołądkiem. Wrócił pędem do pokoju. Pliczek papierów był skromny, ponownie, niektóre zapiski były ciężkie do odczytania. Znalazł jednak warte uwagi fragmenty. “14 styczeń 16… roku Jestem pod wrażeniem zdolności mego syna. Księgi, które przyniósł jakiś czas temu, okazały się być pełne wiedzy, którą chciał zgłębić. Wkrótce zaprezentował nam efekty swych nauk. Dwoje nowych sług zawitało do naszego dworku, to homunkulusy. Jedzą mniej, nie potrzebują pieniędzy, czasu wolnego, bezwzględnie wykonują nasze polecenia. Stanisław nadzwyczajnie szybko pojmuje tajniki zapisane na tamtych kartkach. Jestem ciekaw jak wkrótce przebije swoje osiągnięcia.“ “23 kwiecień 16… roku Jestem na skraju wykończenia. Plaga nie przechodzi. Prawie całe bydło już padło, a chłopi nie chcą wpuścić nas do wioski. Służba chce się wynieść, boją się plagi. Mówią, że dręczą ich koszmary, nie mogą spać, bo coś ciągle drapie ściany, narzekają na wszechobecny chłód. Mnie również koszmary nie opuściły, ta czarna postać wciąż i wciąż wyżyna krowy. Obawiam się, że robi się ze mną źle, zaczynam słyszeć za uchem dziwne szepty, mino, że nikogo nie ma w pobliżu. Ostatnio cała moja rodzina pojechała do Setypnic, gdy ja zostałem sam w posiadłości, by sporządzić raport finansowy. Przysięgam, że zawsze zamykam wszystkie drzwi, ale gdy wyszedłem z biura, gdy potrzebowałem zajżeć do jednej książki, drzwi do biblioteki były już otwarte. Żadno ze służby nie potrzebuje przecież tam łazić.” Kazimierza przeszedł dreszcz. Jak to możliwe, iż zmarły prawie pół roku temu Zygmunt Behurowicz miał ten sam sen co on? I czy służba też śniła to samo? Senior Behurowiczów popadał w szaleństwo, zupełnie jak teraz jego żona. Mieszkańcy posiadłości ciągle coś przed nim ukrywają. Spożył już śniadanie, ale był głodny wiedzy, czuł, iż między ścianami posiadłości czai się na niego jakaś groza. Zygmunt wspominał już dwa razy o tajemniczych księgach, Kazimierz postanowił więc, iż aby podążyć dalej tropem, powinien on udać się do biblioteki. Stojąc przed drzwiami, z ulgą przekonał się, iż bibliotekę zastał otwartą. W środku ściany wyłożone zostały regałami wznoszącymi się pod sufit, a środek pokoju przecinały dwa kolejne. Wnętrze było dość zakurzone, nikt tu od dawna nie zaglądał, Kazimierz zląkł się, że trafić może na fałszywy trop. Przeglądał pokolei grzbiety mnogich i zakurzonych ksiąg. Szukał raczej takich, które ujawniały się stanem niedawnego użytkowania, poszukiwania te były jednak mało owocne. Absolutnie żadna książka nie pasowała mu do tematyki jakiej poszukiwał. Były tam finanse, ogrodnictwo, rolnictwo, sadownictwo, jeździectwo konne, myślistwo, lecz nic co mogłoby budzić grozę. Drzwi do biblioteki uchyliły się za Kazimierzem. Zaalarmował go cichy skrzyp nienaoliwionych zawiasów. Odwrócił się i ujrzał wchodzącego do środka Stanisława. Młody szlachcic wydawał się zaskoczony, zwrócił na chwilę głowę za swoje plecy i wykonał drobny ruch dłonią, jakby kogoś zatrzymywał. - Pan też lubi czytać? - zapytał Stanisław. - Tak, to w końcu część mojego zawodu, lubię jednak od czasu do czasu pogrzebać w nieco innej tematyce. - Interesuje pana coś konkretnego? Mogę pomóc znaleźć. - Cóż, jeśli można, chciałbym dowiedzieć się czegoś o homunkulusach, wczoraj zobaczyłem je po raz pierwszy w życiu. To niezwykłe jak podobni są do ludzi, a jednocześnie tak różni. - Obawiam się, że nasza rodzina nie ma ksiąg zgłębiających ten temat. - Szkoda, w takim razie poszukam sobie innego zajęcia. Miłego dnia. Kazimierz wiedział, iż szlachcic skłamał, czuł głęboko w kościach, że księgi muszą znajdować się gdzieś na terenie posiadłości. W domu wciąż był pokój, którego nie zwiedził i była to sypialnia Stanisława. Jak się jednak do niej dostać? Mógłby podstawić pod balkon drabinę stojącą przy stajni i wybić okno, lub wyważyć drzwi. Takie działanie jednak zostawiłoby za dużo śladów. Nie był już w stanie nic zdziałać w pojedynkę, potrzebował pomocy, nie mógł tylko poprosić żadnego z domowników. Wtedy go olśniło, Jegor był tu od niedawna, on zdawał się szczerszy od reszty, już raz mu pomógł, teraz więc może spróbować zwrócić się do niego jeszcze raz. W końcu Lechici uważali Halyjczyków za lud mało lojalny i skory do przekupstwa. Spodziewał się znaleźć Jegora w stajni. Gdy wychodził z biblioteki, za progiem stała marmurowa służka. Schodząc po schodach zauważył, że gdy zniknął jej z pola widzenia, ta weszła towarzyszyć Stanisławowi. Stajnia była otwarta, Jegor stał tam i karmił pokolei konie. Zwierzęta te wydawały się być zlęknione bez wyraźnego powodu. Halyjczyk głaskał je troskliwie po karkach i bujnych grzywach, zdawało się to je lekko uspokajać. Odwrócił nagle głowę w stronę Kazimierza, słysząc nadciągające kroki. - Jegorze, jest coś co muszę wyznać, nie mam jednak do kogo się zwrócić i zostajesz mi tylko ty, jako, że obaj pracujemy tu od niedawna. Czy nie śniłeś ostatnio o czarnej postaci wyżynającej krowy? - Co takiego? Skąd ty o tym wiesz? Nikomu o tym nie mówiłem! - Ja również o tym śnię, i nie tylko ja. Spójrz proszę na te notatki sporządzone przez nieboszczyka Zygmunta, on również to widział. Wkrótce coś doprowadziło go do szaleństwa, które dręczy teraz jego żonę. Myślę, że w tym domu dzieje się coś okropnego i potrzebuję twojej pomocy. Nie mogę zaufać Behurowiczom, gdyż oni cały czas ukrywają przedemną kluczowe fakty. - Dobrze, mogę ci pomóc, ale chce coś w zamian. Tak więc czego ode mnie oczekujesz? - Dwóch rzeczy, po pierwsze, musisz zdobyć dla mnie klucz do pokoju Stanisława, wiem, że byliście kiedyś razem na polowaniu. - Tak, to prawda, ceni on sobie moje doświadczenie oraz brak pytań. Udam się dziś na polowanie. Mam w swoim pokoju kawałek gliny, mogę odbić na nim formę klucza, którego tak pragniesz. Będę musiał tylko po wszystkim pojechać do Setypnic, by kowal mógł zrobić porządny odlew. W Behurownikach to niemożliwe, raz, że plaga, dwa, że kojażą już, że pracuję na tym dworze, a stąd nikogo nie wpuszczają do wioski. - Niech będzie. Chciałbym też, abyś poprosił kogoś, by przybuł tu z pomocą. Czy mógłbyś wezwać tę wiedźmę, o której wspominałeś? - Nie, mieszka zbyt daleko. Nawet jeśli do niej dotrę, może mi odmówić, ona pomaga tylko swoim okolicznym wioskom. Jednak skoro i tak mam już jechać do Setypnic, mogę poprosić tamtejszych kapłanów Swaroga o przybycie. Daj mi jednak te zapiski, mogą chcieć poznać zagrożenie nim się zdecydują. - W porządku, czego więc chcesz w zamian za pomoc? - Pokryj koszty za kowala i zmarnowany dzień pracy, a także oddaj mi klucz do biura. Wiem że go wyłowiłeś wtedy w nocy i lepiej nie wymiguj się. Sam go ci odbiorę jeśli będę musiał, a wtedy może to nie być jedyna rzecz jaką stracisz. - Zgoda, dam ci go, gdy wykonasz zadanie. - W takim razie udam się już do swojego pokoju. Powrócę późnym wieczorem. Śledztwo zdawało się iść do przodu dużymi krokami. Teraz jednak dla Kazimierza nastąpił czas na odpoczynek. Póki Jegor nie wróci z nowo wytopionym kluczem, miał związane ręce. Udał się więc do ogrodu, by zrelaksować się na ławce wśród mnogich barw kwiecia. Na miejscu zastał pracującą Alicję w towarzystwie dwóch homunkulusów. Obserwował przez chwilę, jak cała ta trójka zbiera winogrona. Obaj słudzy poruszali się niby jak ludzie, lecz nie dało się nie spostrzec ich pewnej mechaniczności. To sprawiało, że Kazimierz czuł się nieswojo w ich towarzystwie. - Użyczyć może pannie dodatkowej pary rąk? - zapytał po czasie, chcąc się bliżej przyjrzeć. - Jeśliś waćpan tak łaskaw, to poproszę. Tam za ogrodem, w tych domkach kiedyś mieszkali nasi pracownicy. Zbierali winogrona, opiekowali się stajnią, stróżował wokół murów. Wystraszyli się plagi i uciekli, teraz te winogrona muszę zbierać sama. Zbierali maleńkie owoce do obszernych wiader. Kazimierz przyglądał się umięśnonym ciałom sług, był pewien, iż ścisk ich pięści mógł z łatwością skruszyć ludzkie kości. Teraz jednak albinosi obchodzili się z miękkimi owocami z należytą delikatnością. Podczas pracy do ich uszu dobiegł huk. Chaotyczne wrzaski zanosiły się zza drzwi domu. Cała czwrórka pobiegła do drzwi sprawdzić co się dzieje. W korytarzu chwiała się Zbigniewa, w jej dłoni znajdowała się dymiąca lufa krócicy. W drugiej dłoni dzierżyła nadziak, którym szaleńczo machała wokół, robiąc przy tym dziury w ścianach. W pewnym momencie szerokim zamachem stronciła portret swego męża, doszczętnie rozbijają drewnianą ramę obrazu. Sapała i charczała, a piana toczyła się jej z ust. - Szybko, złapcie ją! Uspokójcie! - krzyczała Alicja do albinosów - Jegor! Jegor choć, pomóż mi! Szybko! - Nie ma tu Jegora. Posłałem go do miasta. - Co takiego? Albinosi chwycili za bułaty wiszące między obrazami. Parowali płazami niezgrabne uderzenia młota Zbigniewy, przysuwając się coraz bliżej kobiety. - Wychodzi na to, że muszę się zdradzić. Czytałem pamiętnik ojca waćpanny, w tym domu dzieje się coś straszliwego, posłałem po pomoc. - Jak pan mógł! Renoma naszej rodziny… Ca-cała fortuna… Nikt nie może o tym wiedzieć! Słudzy wytrącili nadziak z rąk Zbigniewy kołowym ruchem szabli, napierając na dziób kolca. W mocnym uścisku złapali ją za ramiona. - Zaprowadźcie ją do sypialni i podajcie zioła nasenne. - W tym domu wszyscy pokolei tracą rozum, ludzie cierpiął na koszmary, zwierzęta chorują i umierają. To nie jest zwykła plaga. Czemu waćpanna to ukrywa? - Dobrze, wszystko wyjaśnię - głos Alicji łamał się, dziewczyna nie mogła już powstrzymać płaczu - pójdźmy proszę tylko do mojego pokoju. Tam czuję się bezpiecznie. Siedzieli razem na krawędzi łóżka. Łzy spływały mozolnie po policzkach Alicji. Kazimierz podał jej swoją chustę, by mogła przetrzeć twarz i wyglądać jak godna swego stanu kobieta. Młoda szlachcianka powstała i podeszła do komody przy przeciwległej ścianie. Wyciągnęła stamtąd pomięty świstek papieru i trzymała go kurczowo w drżących dłoniach. Wróciła na swoje miejsce na krawędzi łóżka i poczęła mówi uspokoiwszy się. - Zawsze byliśmy szanowaną rodziną, wiodło nam się wspaniale. Patrzyłam zawsze z dumą na portrety mych dziadków i babć, z myślą, że kiedyś będę mogła się porównać do ich wielkości. Chciałam, żeby i moi potomkowie spoglądali tak kiedyś na mój portret, gdy odejdę już na Bezkresną Polanę Welesa. Jednak ta sielanka już dawno się skończyła. Nadeszła ta osobliwa plaga i mój ojciec… Musiałam się zająć gospodarstwem, Staszek się do tego nie nadaje. Nie mówiłam nic, gdyż chciałam chronić renomę naszego rodu. Nie chciałam być wyszydzana, nie chciałam odstraszać nowych pracowników, takich jak pan. Kto by chciał odwiedzać, a tym bardziej pracować w miejscu, które doprowadziło gospodarzy do szaleństwa. Gdybym wezwała kapłanów, rozeszłyby się plotki o duchach, nawiedzeniach i innych takich. Już wystarczy, że w Behurownikach nazwali nasz dom ‘domem czarta’. Chłopi wierzą, iż w naszych włościach czai się zło i nie wpuszczają nas do wioski, goniąc wszystkich domowników widłami, kosami, siekierami i sierpami - Alicja zamknęła oczy i zamilkła na chwilę. Drobnymi dłońmi wręczyła pomięty papier do rąk księgowego - To jest ostatni list mego ojca. Czytam go co wieczór i co wieczór cicho szlocham mocząc łzami poduszkę. Proszę, niech go pan przeczyta, jeśli chce pan poznać całą jego historię. “29 kwiecień 16… roku Alicjo, Stanisławie, Zbigniewo. Przepraszam. Piszę ten list w chwilowym przebłysku świadomości. Wiem, że ta chwila nie potrwa długo, więc chcę wyjaśnić jak najwięcej mogę. Szept, który słyszałem od tak długiego czasu, zrozumiałem niedawno jego mowę. On do mego ucha wrzucał komendy, bym krzywdził tych, którzy najbliżej są mojego serca. Wiem, że wkrótce nie będę już zdolny się wstanie powstrzymać. Dlatego dla waszego dobra postanowiłem zakończyć swój żywot. Moje ciało znajdziecie na strychu, wiszęce na zaciśniętej wokół szyji pętli. Jeszcze raz przepraszam, że próbowałem was skrzywdzić. Zawsze byliście dla mnie najcenniejsi. Żegnajcie. Zygmunt Behurowicz” Kazimierz skończył przemierzać oczami list. Do całości układanki brakowało tylko jednego, przyczyny, od której wszystko się zaczęło. Oddał list do rąk Alicji, nabrał powietrza do płuc i zapytał wprost. - Muszę się dostać do sypialni twojego brata, aby poznać przyczynę tego szaleństwa. Czy od teraz nie staniesz już mi na przeszkodzie? Alicja lekko drgnęła głową w twierdzącym geście. Ich rozmowę przerwał jednak nagły huk. Raptownie podnieśli się z łóżka i wybiegli z pokoju. Rozwierając szeroko drzwi, wparowali do sypialni Zbigniewy. Ta leżała teraz na podłodze, z dziurą na potylicy. Ściany, sufit i podłoga ubabrane były w krwi, a obok ciała kobiety, leżała krócica z dymiącą jeszcze lufą. * * * Runo szeleściło pod stopami. Między konarami panował półmrok. Jegor powoli osuwał dłońmi gałęzie sprzed swoich oczu. Prowadził Stanisława tropem jelenia. Kopyta odciśnięte były głęboko w ziemi, to musiał być okaz imponujących rozmiarów. Cała trójka szła niemal bezgłośnie, tylko służka na tyłach marszu robiła nieco więcej hałasu. Jegor wciąż zaprzątał sobie głowę, jak wykraść Stanisławowi klucz. Ciągła obecność homunkulusa nie dawała mu sposobności na kradzież kieszonkową. Jej ametystowe oczy zdawały się dokładnie rejestrować każdy jego ruch. Zatrzymał się nagle, zniżył nieco jedną gałąź i gestem ręki kazał spojrzeć Stanisławowi przez szparę liściach. W niewielkiej odległości od nich stał megalocerus, olbrzymi jeleniowaty. Stanisławowi zaświeciły się oczy, wznósł arkebuz i chciał wypalić, jednak Jegor położył dłoń na grzbiecie lufy i powoli ją opuszczał. - Nie tego, to święte zwierzę. Niewiele z nich mieszka jeszcze w puszczach. Dłoń Jegora znalazła się w pobliżu torby szlachcica. Przelotnie spojrzał na służkę, a ta jak zahipnotyzowana wpaytrywała się w ogromne zwierzę. Płynnym ruchem dłoni, niczym łeb pełzającego węża, Jegor wsunął palce do środka torby. Siedzieli w gęstwinie, z ograniczoną widocznością, nawet sokół nie dostrzegłby nic podejrzanego. Wymacał coś, co przypominało metalowy pierścień. Delikatnie unosił go oplatając palcami. W swojej torbie miał już przygotowaną grudkę gliny, przycisnął do niej przedmiot, opierając ją o swoje udo. Starał się nie zdejmować wzroku z twarzy Stanisława, aby ten również nie zwrócił od niego wzroku w niewłaściwym kierunku. Umieścił przedmiot z powrotem do torby i wycofał dłoń. Olbrzymi jeleń w tym czasie maszerował powoli w stronę gęstego poszycia i zniknął nieświadomy wzroku młodego myśliwego. Cała trójka wyszła z między gałęzi i przystanęła na skromnym kawałku pustej połaci trawy. - Czy dalej na wschód bory są równie gęste co tu Jegorze? - zapytał niespodziewanie Stanisław. - Nie - odpowiedział Jegor - tereny leśne są głównie na zachodzie stepu. Im dalej na wschód, tym coraz bardziej rzedną, a na terenach w pełni dzikich trudno jest trafić na większe skupisko drzew. - Rozumiem, pewnie tak wyglądają Bezkresne Łąki, jak ten szeroki step. - Myślę, że mniej tam jest rozlanej krwi - zadumał się na chwilę - Cóż trop wskazał mi zwierzynę, na której ręki podnieść zabronili mi bogowie. Będą już powracał do posiadłości. Szczęśliwych łowów paniczu. I zniknął w gęstwinie, z której wyszli. Maszerował jeszcze przez jakiś czas miarowym krokiem w stronę dworka, a gdy ustalił, iż znajduje się na odległości, z której nikt go nie posłyszy, skręcił na zachód. Poruszał truchtem przez kilkanaście minut, po czym zatrzymał się, zebrał chrust i rozpalił ognisko. Z kilku patyków ułożył coś na wzór rusztu, na którym położył grudkę gliny z odbitką. Na szczęście forma wyszła dobrej jakości, musiał ją tylko wysuszyć, by nie zdeformowała się podczas drogi do miasta. Siedział nad ogniskiem około pół godziny. Po tym czasie zabrał utwardzony kawałek formy do odlewu, zatarł ślady i ruszył dalej na zachód. Wybiegł z między drzew. Przed jego oczami wznosiły się Behurowniki. Nie chciał się narażać na wzrok mieszkańców, próbował więc niepostrzeżenie obejść wioskę i porwać jakiegoś wierzchowca. Omiatał wzrokiem obrzeża osady, jednak żaden koń nie pasł się w pobliżu. Spostrzegł jednak podłużny budynek, który w jego mniemaniu mógł być stajnią. Zbliżał się więc do zabudowań w pośpiechu. Chłopi wykosili już wysokie trawy oplatające wioskę, nie miał się więc jak schować. Najlepiej więc było oprzeć się plecami o jakąś ścianę. Na jego nieszczęście zza rogu domniemanej stajni wyszedł starszy mężczyzna, ten od razu spostrzegł Halyjczyka i stanął jak skamieniały. - Ejże ty! Wracaj do domu czorta łajdaku! Nie chcem tu takich… - Milcz - Jegor już dawno nauczył się na własnej skórze, że najlepszym środkiem perswazji, jest lufa wycelowana rozmówcy prosto w pierś. Tak więc uniósł na rękach przewieszony przez plecy arkebuz i rzekł - Siodłaj mi konia. Starzec usłuchał. Weszli we dwójkę do środka budynku. Tam Jegor spojrzał na zwierzęta, wszystkie wyglądały na wymarniałe i niedożywione, niespokojnie kręciły łbami. Plaga dotkliwie odbiła się na ich zdrowiu. Podszedł na koniec budynku, a koń w tamtejszej zagrodzie powitał go radosnym parsknięciem. Wyglądał na młodszego i zdrowszego od reszty, tego wybrał Jegor. Starzec przygotował rumaka do podróży. Halyjczyk wskakując mu na grzbiet zwórcił głowę do starca. - Zwrócę go przed zachodem - po czym pognał drogą w stronę Setypnic. Wznoszące się masywne mury sprawiały wrażenie nieproporcjonalnych do rozmiarów samego miasta. Jegor przejechał przez bramę i wynajął miejsce dla konia w pobliskiej stajni. Przechadzając się ulicami, oglądał otaczającą go architekturę. Na stepie rzadko miał okazję odwiedzać większe skupiska ludzkie. Budynki były bogato ozdobione w rozmaite festony, fryzy i płaskorzeźby, choć widać było wyraźnie, iż owe zabudowania nadgryzione zostały już przez ząb czasu. Najbardziej bogactwem wyróżniał się z nich ratusz, znajdujący się na głównym placu. Dorównywać mu mogła jedynie świątynia. Rozglądał się po straganach i lokalach, nie było ich zbyt wiele i większość oferowała raczej usługi spożywcze, mało kto sprzedawał towary luksusowe. Usłyszał metaliczny szczęk, gdy kroczył w pobliżu piekarni. Za zaułkiem zauważył małą kuźnię z której wylatywały dźwięki intensywnej pracy. Wszedł do środka. Przy kowadle pracował mężczyzna, którego dłonie wyglądały jak obuchy młota. Ten początkowo nie zauważył klienta, będą w całości pochłonięty pracą nad podkowami. Iskry leciały mu spod pięści trzymającej krótki, masywny obuch. - Czego trzeba? - rzucił szybko kowal orientując się, że nie jest już sam w pomieszczeniu. - Potrzebuję wykonać odlewy z tych dwóch form - Jegor wyjął dwa kawałki zaschniętej gliny. - To klucze? - Tak, potrzebuję zapasowych dla małżonki. - No dobrze, mogę je odlać. Przyjdźć pan tak jakoś mniej więcej, gdy obrzęd skończy się w świątyni. Jegor podziękował i wyszedł, wrócił na rynek. Miarowym krokiem zmierzał w stronę świątyni, która tworzyła jedną ze ścian okalających plac główny. Ze wszystkich konstrukcji była ona najwyższa, a na szczycie jej wieży wkrótce zakołysać się miał dzwon. Podchodząc bliżej, uchylił ciężką dębową bramę i znalazł się w środku. Wnętrze było jeszcze ciemne. Czuć było woń palonych knotów i tylko drobne skry majaczyły w oddali. W ich okolicy, za ołtarzem widział krzątającego się kapłana, będącego już w podeszłym wieku i ubranego w ceremonialną tunikę. Zapalał on po kolei ustawione świece, teraz zmierzał również rozniecić światło wzdłuż kolumn i wtedy zobaczył stojącego u wejścia gościa. Odłożył swoją świecę i przyspieszył kroku. - Obrzęd jeszcze się nie zaczął, proszę jeszcze chwilkę zaczekać. - Przybyłem w innej sprawie. Jestem stajennym na dworze Behurowiczów, przyszedłem prosić o kapłańską pomoc. Proszę spojrzeć na ten pamiętnik zmarłego Zygmunta. - Cóż to? Behurowicze, zasłużony to ród, wiele poczynili dla rozwoju miasta - kapłan spojrzał na przywiezione notatki - Wygląda to poważnie, chodźmy do mojej kwatery, tam porozmawiamy. Jegor podążył za kapłanem. Weszli za drzwi stojące za ołtarzem, podążali długim korytarzem, który w pewnym momencie skręcał w prawo. Doszli do sektora kwater kapłanów. Duży salon mieścił w sobie kilka par drzwi, a jedne z nich prowadziły do skromnej sypialni starszego kapłana. Usiedli przed małym okrągłym stoliczkiem, kapłan zaczytywał się w zapiski Zygmunta i stwierdził ponuro. - Nie wiem, czy jestem w stanie jakkolwiek pomóc, to wychodzi poza mój zakres zdolności. Sprawa wygląda jakby potrzebowała ingerencji specjalisty. Znam jednak człowieka, który mógłby pomóc, to niejaki Albrecht z Teutonii Wschodniej, wyznawca Wotana, jednak nim przybędzie minąć może nawet kilka tygodni. - Obawiam się, że mój zleceniodawca nie będzie chciał tak długo czekać. Ale cóż, w porządku, będę musiał zanieść tę informację z powrotem. Na pewno nie ma nikogo innego w pobliżu? - Przykro mi, nie. Czas już na mnie, dzwony na obrzęd już biją, wierni się pewno zbierają. Dzwon rzeczywiście już bił. Dwójka mężczyzn powstała od stołu, kapłan skierował się na powrót w stronę ołtarza, Jegor natomiast poszukał tylnego wyjścia. Nie widziało mu się ani przepychać przez tłum szturmujący świątynną bramę, ani zostawać w środku na obrzęd. Postanowił wolnym krokiem skierować się już po odbiór odlewów. Podwórze posiadłości Behurowiczów skąpało się w ciepłych promieniach wieczornego Słońca. Jegor wracał przez las główną drogą, wprost do żelaznej bramy. Zdziwił się niemało, gdy zobaczył przed domem zwęglony stos, opleciony gasnącymi płomieniami, Kazimierz i Alicja stali obok niego. Dym buchał jeszcze gęsto. Kobieta osunęła się na ziemię z płaczem, Kazimierz podniósł ją i spojrzał na zbliżającego się Jegora. - Co tu się dzieje? - spytał zdezorientowany Halyjczyk. - To pani Zbigniewa - odpowiedział księgowy. - Welesie… - Udało ci się? - Proszę, oto klucz - Jegor spojrzał się chwilowo na Alicję i wrócił wzrokiem do Kazimierza - Zapłacisz mi później. - A co z pomocą? Czemu jesteś tu sam? Miałeś kogoś sprowadzić! - Kapłani odmówili pomocy, musisz radzić sobie sam. Dopiero za kilka tygodni może przyjechać niejaki Albrecht. - Nie mogę tyle zwlekać, musimy działać już teraz. Pójdź ze mną do pokoju Stanisława, będziesz wypatrywał przez okno, czy panicz nie wraca z lasu. Ty panno Alicjo, zostań tu. Jeśli Stanisław zobaczy cię zapłakaną, kupi to nam trochę czasu na ucieczkę. Chodźmy. - Zakończcie to, niech ten koszmar się już skończy - wymamrotała Alicja. Po przekroczeniu progu Jegor poprosił Kazimierza o obiecany klucz i zapłatę, najwyraźniej nie chciał, by wymianę widziała Alicja. Weszli na górę. Kazimierz obejrzał klucz wykonany przez Jegora, nie była to piękna, finezyjna robota, ale najważniejsze, by działał. Umieścił klucz w zamku i przekręcił go. Coś metalicznie zaklekotało i drzwi do sypialni Stanisława stanęły otworem. Wnętrze było ciemne. Ciężkie kotary zasłaniały dopływ światła z okien i balkonu. Jegor podszedł do nich i wpuścił do pokoju promienie Słońca. Kazimierzowi zakręciło się w głowie, nagły błysk światła oślepił go na chwilę, lecz jego wzrok się po czasie przyzwyczaił i ujrzał, że ściany i podłoga pokoju wymalowane były symbolami, których nie potrafił pojąć ograniczonym, ludzkim umysłem. Nakreślone kręgi, kwadraty magiczne, starożytne pieczęcie królów-magów. Nie był w stanie zidentyfikować substancji, jakimi były nałożone. Pod ścianami pokoju stały łóżko, szafa, biurko i mała, prywatna biblioteczka. Wśród ksiąg leżących na półkach, leżały trzy stare, oprawione w skórę, których grzbiety nie zdradzały tytułów. Bliższa inspekcja Kazimierza wykazała, że każda z ksiąg to trzytomowy grymuar. Księgowy zajrzał do szuflady biurka. W środku znalazł stary pamiętnik Stanisława. To mógł być ostatni brakujący element historii rodu Behurowiczów. “20 styczeń 16… roku Test przebiegł pomyślnie. Zarówno pierwszy jak i drugi homunkulus powstały bez komplikacji. Ich ciała są perfekcyjnie urzeźbione i błyskawicznie reagują na moje komendy. Jedynie jak dotąd nie udało mi się rozwiązać problemu z niedoborem pigmentu, ale wierzę, że będę pierwszym, który tego dokona. Mimo wszystko ojciec jest zadowolony. Jednak dla mnie to zaledwie początek, nigdy nie zadowoliłbym się pustymi kukłami. Teraz, gdy nabrałem już pewności w zdolności jakie posiadam, mogę zająć się moim prawdziwym zadaniem. Wystarczy tylko, że podczas kształtowa naczynia otworzę małą szczelinę, a przepływ energii zrobi wszystko za mnie. To będzie prawdziwy przełom w dziedzinie alchemii. Już nigdy nie będę musiał być sam.” Takim wpisem kończył się pamiętnik Stanisława. Kazimierz odłożył zapiski do szuflady i zajrzał jeszcze do szafeczki pod nią. Był tam drugi dziennik, ten utrzymany był w nieco lepszym stanie. Na jego wierzchu widniało imię ‘Zofia’. “26 styczeń 16… roku Widziałam jak Staś prowadzi wieczorami swój pamiętnik, więc i ja spróbuję. Wielce jestem wdzięczna Stasiowi za to co dla mnie zrobił. Nie potrafię opisać uczucia, gdy pierwszy raz postawił przede mną lustro, a ja poznałam w nim własne odbicie. Czułam na skórze powiew mrozu i ciepło promieni Słońca, gdy stałam z nim na balkonie. A gdy spojrzeliśmy na siebie, czułam i ciepło wewnątrz siebie. Jedyne co mi się nie podoba, to, że musimy wychodzić w głąb lasu, by otwarcie ze sobą porozmawiać. Nie możemy jeszcze ujawnić mojego istnienia, nikt z domowników nie zrozumie dokonań Stasia. Staś mówi mi, że mamy jeszcze wiele do poprawy nim ogłosimy się światu. Czuję, że to co jest wewnątrz mnie jest niebezpieczne, z całych sił staram się to utrzymać na miejscu.” - Stanisław wraca - rzucił nagle Jegor. Halyjczyk poczekał, aż Stanisław podejdzie do klęczącej na zewnątrz siostry i skupi wzrok na niej. Delikatnie zasuwał kotary okien, a w między czasie Kazimierz chował pamiętnik do szafki biurka. W sypialni znów zapanowała ciemność. Księgowy złapał za leżące na biblioteczce grymuary i wyszedł z towarzyszem z pokoju. Zamknęli za sobą drzwi i rozeszli się. Jegor udał się od razu do biura Zygmunta, zamykając się wewnątrz. Kazimierz ruszył do swojej sypialni, by w spokoju przestudiować znalezione grymuary. Korzystając z chwili samotności, kartkował nad biurkem zawartość ksiąg, szukał rozdziałów o czartach i homunkulusach. Jeden rozdział poświęcony homunkukusom znalazł się w pierwszym tomie ksiąg, z kolei czartom i innym pomiotom poświęcone było większość tomu trzeciego. “Homunkususy są istotami pseudo-ludzkimi, dzielą z ludźmi anatomię i część fizjologii. Różni ich proces metabolizmu. [...] Czarty jako istoty w gruncie niematerialne potrzebują naczynia, które zakotwiczy je w świecie msterialnym. Naczynia te mogą objawiać się w formie przedmiotów o długiej historii lub większych zwierząt, rzadziej upatrują sobie człowieka, jako że wewnątrz walczyć o miejsce muszą z duszą ludzką. Czarty posiadają jednak upodobanie do obierania homunkulusów jako naczynia, jest tak ponieważ prezentują one ludzką formę, a jednocześnie nie są one okupowane przez żadną duszę, z którą musiałyby rywalizować o miejsce. [...] Aby wygnać czarta z ciała należy wykonać stosowną pieczęć (poniżej znajdował się piktogram) i wezwać imiona trzech potężnych bogów, by swemi ogniem, magią i błyskawicą przegnali ciemną istotę.” Informacje zawarte w księdze podpowiadały mu następny krok. Wyjął z biurka kilka pustych kartek i nakreślił pieczęcie, po trzy dla siebie, Jegora i Alicji. Wyszukał jeszcze w księdze symbol ochronny, wyciągnął z szafy jeden ze swoich bardziej zniszczonych żupanów i naniósł symbol atramentem na tkaninę. Zamierzał założyć ten strój nadchodzącej nocy. Tymczasem zszedł na dół na kolację. Jegor siedział wyraźnie nerwowy, tak jakby coś nie poszło po jego myśli. Alicja wciąż cicho łkała i nie miała apetytu, wcześniejszy obiad również nie tknęła. Natomiast Stanisław siedział i nie odzywał się, po jego mimice i mowie ciała można jednak było zgadnąć, że jest mocno spięty. Wszyscy wyczuwali, iż wydarzenia tej nocy będą pamiętliwe. Była północ. Wilcze wycie niesione przez nocne niebo, wydawało się być krzykiem w agonii. Kazimierz i Jegor siedzieli z Alicją w jej sypialni. Księgowy ubrał już swój naznaczony żupan, Jegor ubrał poszarpaną koszulę, a Alicja stare, pożółkłe giezło, księgowy naznaczył również i ich odzież. Każdy chwycił pod pachę jeden tom grymuaru, w którym schowane zostały pieczęcie przeznaczone do banicji demona. Jegor na wszelki wypadek u pasa zapiął również jeden z mnogich bułatów, które wisiały na ścianach posesji. Alicja przywołała do siebie dwóch służących, których także wyposażyła w buduńskie szable. To był czas ostatecznego skonfrontowania Stanisława z zastanymi faktami. Nim wyszli na korytarz spojrzeli jeszcze ostatni raz na siebie. - Modlisz się czasem do bogów Jegorze? - Co? Czemu pytasz? - Ja chyba już w nich zwątpiłem. - Hmm - mruknął Jegor i zamyślił się na chwilę - myślę, że nie powinieneś wątpić w bogów, lecz w ich ziemskich przedstawicieli. Oni jak każdy inny człowiek mają własne interesy. Wiem, że masz żal, że kapłan nie chciał nam pomóc, lecz pamiętaj, że oni są wybierani na te stanowisko przez samych siebie, nie przez bogów. Gdy ludzie za bardzo powierzają swoją wiarę w ziemskich przedstawicieli, wiara przestaje pełnić swoją funkcję. Proste nauki stają się ścisłymi zasadami, zanika silna, emocjonalna więź, a pojawia się kolejny pusty obowiązek do wypełnienia. Jeżeli prawdziwie wyznajesz bogów, sam powinieneś wiedzieć kiedy i jak się do nich zwrócić, a wtedy będą ci prawdziwie wdzięczni. - Może i masz rację. Poproszę w takim razie Dolę o sprzyjający naszemu powodzeniu los. - Pomodlę się do Swaroga, by rozświetlił nam drogę do przyszłości - dodała od siebie Alicja. - Uczczę Welesa, by puścił nas na Bezkresne Łąki jeśli polegniemy - ponuro westchnął Jegor. Podeszli po cichu do drzwi Stanisława. Kazimierz zamierzał włożyć klucz do zamka i otworzyć drzwi, lecz powstrzymał się na chwilę. Zza desek drzwi przebijały się dwa ciche głosy. Ani Stanisław, ani homunkulus jeszcze nie spali. - Czuję to, dziś przyjdą po mnie. - Wszystko jest w porządku, nic ci nie grozi. - Proszę, nie mów tak. Sam w to przecież nie wierzysz. Księgi zniknęły, ktoś z pewnością buszował w naszych pamiętnikach. Oni już wszystko wiedzą. - Możemy stąd jeszcze razem odejść. - Gdzie? W każdym mieście aresztują cię i zabiją, jeśli tylko mnie zobaczą. - Odejdźmy do jakiejś małej wioski gdzieś na wschodzie. - Nie ma dla mnie nigdzie miejsca, jestem wynaturzeniem. Przynoszę tylko ból tym, którzy są wokół mnie. - Nie mów tak, przecież wiesz, że ja… - Stasiu, boję się. - O nic się nie musisz martwić. Ja wszystkim się zajmę. - Obejmij mnie. Drzwi otworzyły się. Pięć postaci weszło do pokoju Stanisława. Dwójka na przeciwko trzymała się blisko, stykając czule ciałami. Alicja chwiejnym krokiem wystąpiła przed szereg i patrzyła na brata otępiale. Nie mogła zebrać w sobie myśli, w końcu jednak przemówiła jąkającym się głosem. - Staszku, braciszku, czy możesz mi proszę wyjaśnić co tu się dzieje? Czemu ona potrafi mówić? Kim ona jest? - Tak, myślę, że to najwyższy czas. Wszyscy zasługują na wyjaśnienia - spojrzał na kobietę w swych objęciach - To jest Zofia, ta upragniona. Moja ukochana. Dobrze wiesz siostro jakie oczekiwania zawiesił na mnie nasz ojciec. Dziękuję ci, że przejęłaś połowę z tego brzmienia. Jednak wciąż doskwierała mi samotność. Nikt nas tu nie odwiedzał. Mimo fortuny, wszystkie miastowe panny bały się zamieszkać tu, na granicy berła królewskiego. Nie jestem dobrym mówcą, ani szermierzem, ani gospodarzem. Za wątły na żołnierza, wolę spędzać czas na czytaniu i obcowaniu z naturą, żadnej więc nie potrafiłem sobą zainteresować i przekonać, że to miejsce nie jest tak złe do życia. Serce gorzało mi jakby smagane było cierniami. Cóż więc mogłem zrobić, gdy tak łapczywie pragnąłem czułości? Na te księgi, jakie teraz dzierżycie, natrafiłem zupełnie przypadkiem u buduńskiego handlarza rupieciami. Nie wiedziałem wtedy, że zawierają prawdziwą tajemną wiedzę. Kupiłem je wtedy, gdyż wydawały mi się po prostu egzotyczne. Wkrótce jednak poznałem się dokładnie z jej zawartością i udało mi się stwierdzić, iż jest ona autentyczna. Wstąpił we mnie wtedy cienki promyk nadziei. Gdy stworzyłem pierwszych dwoje sług, spostrzegłem jak puste są to istoty, nie mają w sobie nic ludzkiego, prócz powłoki. Jednak dalsze zgłębianie grymuarów otworzyło mi nowe możliwości. Jeśli mogłem ukształtować ciało, to co stało mi na przeszkodzie, by ukształtować również i duszę. Jedyne co potrzebowałem to źródła energii, którą mógłbym wtłoczyć. - Jednak źródło którego użyłeś to demon, który zasiewa szaleństwo w ludzkich umysłach i posila się energią życiową zwierząt - wygarnął mu Kazimierz. - Jeśli jeszcze trochę poćwiczymy, nauczymy się ujarzmiać jego naturę. Udało mi się go częściowo uśpić, dzięki czemu Zofia ma własną wolę, niezależną od niego. - Na to jest już za późno, twoi rodzice pomarli, pozbawiłeś wiele rodzin w wiosce źródła dochodu i pożywienia, zwierzęta cierpią katusze. To nie może dłużej trwać. - Nie odbierzecie mi jej! - Stanisław odepchnął w tył Zofię, wyciągnął spod koszuli nocnej krócicę swojej matki, wycelował pistoletem w pierś kazimierza i odciągnął kurek. - Dość tego Stasiu! - Zofia stanęła nagle przed Stanisławem, na linii strzału broni i spojrzała mu głęboko w oczy - Stąd nie ma już innego wyjścia, oni mają rację. Powinnam to zakończyć nim moja obecność sprawi więcej chaosu. Nie powinnam żyć kosztem cudzych istnień, mimo, że sprawiasz, że moje krótkie życie jest tak piękne. Zofia położyła dłoń na grzbiecie lufy, opuszczając ją. Wyjęła krócicę z ręki Stanisława, podeszła do piątki stojącej przed drzwiami i złożyła im broń. Jegor odebrał pistolet i zluzował delikatnie kurek. Dwójka homunkulusów podeszła do Stanisława i odsunęła go pod balkon, a reszta zabrała się do inkantacji zaklęcia. Zofia ułożyła się na podłodze, z kartką z naniesioną pieczęcią na czole. Kazimierz otworzył księgę. Stanisław chciał się do niej zbliżyć, lecz homunkulusy zatrzymały go łapiąc za jego ramiona. - Zosiu… - jęknął cicho szlachcic. - Na ogień Swaroga, na światło jego płomienia i iskry z jego kuźni, wyrzecz się ciała, w którym składasz sobie gniazdo. Niech żar jego zwęgli cię jeśli mnie nie usłuchasz. Powróć do krainy, do których Weles cię odegnał, zasiadając na tronie podziemi. Nie masz tu miejsca na ludzkiej ziemi pod niebem gromowładnego. Niech topór Peruna zetnie twój łeb, a gromy porażą twe członki. Leżąca na podłodze Zofia zaczęła konwulsyjnie drgać. Powstała na kolana i skulona zaczęła wymiotować czarną mazią. Wtedy homunkulusy wykrzywiły swe twarze w bolesne grymasy, ich rubinowe oczy zapłonęły nienawiścią i sztywnymi, niezgrabnymi ruchami sięgnęły po szable. Stanisław próbował od nich odskoczyć, jednak podczas ucieczki, jeden ze sług zamachnął się szablą, przecinając wzdłuż plecy młodego szlachcica, a ten padł na ziemię nieruchomy z głuchym tąpnięciem. Alicja stała jak skamieniała, drugi ze sług rzucił się niespodziewanie na nią. Wtedy poczuła ostre szarpnięcie i znalazła się mgnieniu oka na podłodze za drzwiami. To Jegor, poskąpił delikatności, zabrał ją spod nadciągającego niczym gilotyna ostrza. Kazimierz susem zbliżył się do Alicji, podniósł ją na nogi. - Kryjcie się głupcy! - wrzasnął Jegor, że aż uszy bolały. Albinosy rzuciły się teraz na Halyjczyka. Ten chwycił za rękojeść szabli i płynnym, zgrabnym ruchem wyciągnął ją z pochwy, parując jednocześnie pierwsze nadchodzące cięcie. Kazimierz i Alicja uciekli do pokoju księgowego, zamyjając drzwi na klucz. Jegor w tym czasie zauważył, że albinosy próbują go okrążyć, stanął więc za próg drzwi. Dzięki temu musiał walczyć tylko z jednym homunkulusem na raz, gdyż próg był za ciasny dla dwóch umięśnionych ciał. Przeciwnik ograniczyć się również musiał głównie do pchnięć. Sztych szabli albinosa nadchodził z dużą włożoną w niego siłą, odbijanie go było męczące dla ramienia Jegora. Na szczęście kompromisowały to braki w sztuce szermierki, wyprowadzane ataki były dla Halyjczyja szybkie, ale bardzo przewidywalne. W końcu Jegor prześlizgnął ostrze szabli po ostrzu przeciwnika tak, że jego głownia znalazła się za sztychem przeciwnika. Płazem uderzył mocno w płaz, a bułat homunkulusa wbił się ostrzem głęboko w drewnianą framugę drzwi, a szybkie pchnięcie Jegora w brzuch zwaliło homunkulusa z nóg. Drugi homunkulus podskoczył do Jegora i nawałnicą pchnięć zepchnął go w tył na korytarz. Tam było więcej przestrzeni na wyprowadzanie cięć, jednak to było zgubą albinosa. Jego wymachy zataczały szerokie łuki i dawały równie szerokie pole do ataku dla Jegora. Halyjczyk szybko jednym cięciem pozbawił homunkulusa dłoni i gardła. Jegor sapał wyczerpany, prawie osunął się z nóg na ziemię, jednak znalazł w sobie jeszcze na tyle sił, by podejść do drzwi sypialni Kazimierza, by powiedzieć kompanom, że już jest po wszystkim. Nie dotarł tam jednak, gdyż mijając framugę drzwi Stanisława, zobaczył leżącą w bezruchu Zofię, a obok niej widok, który zmroził krew w jak dotąd jego nieustraszonych żyłach. Czarne, szlamiaste, podłużne ciało powstawało z podłogi na dwanastu kończynach, przypominających ni macki ni odnóża pajęcze. Wystające z piersi szablaste ramiona jak u modliszki przecinały powietrze. Odrazą napawał łeb przypominający końską czaszkę obutą w obwisłą skórę, a ta przypominała lejącą się leniwie smołę, pośród której osadzone były cztery puste ślepia jak srebrne kule. Potwór poruszył się ociężale, a Jegor wypalił w jego stronę z krócicy. Widząc, że kula nie poczyniła żadnych szkód, skoczył w stronę monstrum, zamachując się na jego obrzydliwy kark. Głownia szabli roztrzaskała się jednak na stalowe opiłki i tylko nadzwyczajna zwinność Jegora uratowała go przed rozprutym brzuchem, gdy potwór wprawił w ruch zakończone ostrzem ramię. Jegor wybiegł na powrót na korytarz, a monstrum ruszyło za nim coraz szybszym krokiem. Halyjczyk przeskoczył przez balustradę schodów i upadł na półpiętro, zbiegł na dół i ruszył do drzwi wyjściowych, demon był jednak tuż za nim i gdy ten złapał już za klamkę, został staranowany i opadł plecami na drzwi do jadalni. Drzwi pod naporem energii wprowadzonej w ciało Jegora otworzyły się, a Jegor upadł na zad przed długim stołem. Tylko napływ buzującej w nim adrenaliny pozwolił mu tak szybko powstać. Wskoczył na blat stołu i omiótł byłsykawicznie wzrokiem pokój, w poszukiwaniu jakiejkolwiek broni. Pierwsze co zobaczył i co było najbliżej niego to stary średniowieczny miecz. Jegor rzucił się desperacko w jego stronę, a potwór znów nadchodził zadać cios. Gdy się zbliżył oślizgłym ciałem, Jegor złapał miecz oburącz i niemal na ślepo wziął szeroki wymach i zatopił miecz głęboko w kark demona, a ten zasyczał złowrogo z bólu. No tak, to miecz, który już raz zabił smoka, pomyślał Jegor. Nie zastanawiając się więcej Jegor wyciągnął miecz z cielska i uderzył ponownie, a potem trzeci raz z wzmocnioną siłą i ochydny łeb padł na podłogę, a z karku nie tryskała krew, lecz smoła. Ciało potwora osunęło się bezwładnie. Jegor usiadł zdyszany na jedno z krzeseł. Do jadalni, zwabieni hałasem, przybiegli Alicja i Kazimierz. Zrobiło im się niedobrze, gdy spojrzeli na leżące przed Jegorem truchło. - Na Peruna Gromowładnego, co to jest? - wykrzyknął Kazimierz. - To coś, co wyszło z Zofii - odpowiedział Jegor. - Bogowie, Staszek! - krzyknęła Alicja i pobiegła z powrotem w górę schodów. - Idę z tobą - zawołał za nią Kazimierz. Kazimierz przyniósł bandaże, nici i igłę. Alicja starała się nałożyć prowizoryczne szwy, zdarzało jej się czasem zszywać ubrania. Jej brat mocno krwawił, Kazimierz próbował ścisnąć do siebie dwie rozczepione połowy pleców, by choć trochę zatamować jej upływ. Nie mieli ziół leczniczych, więc nawet jeśli Stanisław by się nie wykrwawił, mógł umrzeć od zakażenia. Wołali od czasu do czasu Jegora do pomocy, ten jednak nie przychodził. Najwyraźniej był zbyt wymęczony walką. Po godzinie układania opatrunków, złożyli Stanisława oraz Zofię obok siebie na łóżku, żadno z nich się póki co nie przebudziło. - Idź odpocznij Kazimierzu, ja tu zostanę, będę ich pilnować. Wezwę cię w razie potrzeby. Kazimierz wyszedł, mijał na korytarzu zmasakrowane ciała homonkulusów, utopione we własnej krwi. Podszedł do swoich drzwi, otworzył je, wszedł do środka, zamknął i rzucił swe ciało na łóżko. Zasnął szybko i spędził noc bez koszmarów. Zbudził się skoro świt. Przeciągnął się, przetarł oczy i zauważył coś osobliwego. Drzwi do jego pokoju były uchylone, spojrzał na biurko, szuflady były otworzone, a dokumenty walały się po blacie. Podszedł rozbudzony dziwną sytuacją, i przejrzał po kolei wszystkie papiery. Potem zrobił to jeszcze raz od końca i pot przebiegł mu po plecach. - Akt własności posesji zniknął! * * * Posiadłość Behurowiczów powoli odzyskiwała swój dawny blask. Gdy zagrożenie zostało odegnane, zwierzęta w wiosce wracały powoli do zdrowia, a domowników przestały dręczyć koszmary. Alicja Behurowicz stanęła na czele rodziny, jest przedsiębiorczy zmysł szybko postawił rodzinne finanse na nogi. Handel rozkręcał się, plony były płodne, wkrótce jej zdolności zostały zauważone i znalazła sobie dobrego męża. Wyjmując jeden mały incydent, rodzina znów prosperowała dobrze. Alicja zmarła ze starości kilka dekad później, wiodąc szczęśliwe życie. Kazimierz Rysiewski powrócił wkrótce do stolicy. Po wydarzeniach jakie przeżył, poprzysiągł sobie, iż nigdy więcej nie wróci na step. Ograniczył się tylko do historii zasłyszanych od podróżników. Co rusz ktoś wspominał o niezłomnym Halyjczyku, któremu Dziki Step jest prawdziwym domem. Kazimierz nie mógł spodziewać się, iż gdy wyławiał klucz ze studni, Jegor zdołał na wszelki wypadek odbić sobie również i klucz do jego pokoju. Gdy nie znalazł aktu własności w biurze Zygmunta, jego następną myślą był pokój księgowego. Musiał jedynie zaczekać, aż dom oczyszczony zostanie ze złych mocy, bez tego byłby bezwartościowy. Po zabiciu czarta, zakradł się do sypialni Kazimierza, zabrał akta i zniknął jeszcze tej samej nocy. Udał się głęboko w step zimując tam wśród sobie pokrewnych rozbójników. Po pół roku, gdy fortuna Behurowiczów została odrestaurowana, powrócił z żądaniem srogiego okupu za akt własności. Rodzina porządnie się na niego wykosztowała, udało im się jednak w następnym sezonie wyjść na prostą. Co się tyczy Stanisława, przeżył on, lecz utracił władzę w kończynach. Został przykuty do łóżka, a jego pokój stał się mu więzieniem. Ciało Zofii, jako pozbawiony duszy homunkulus, zostało w posiadłości, jako sługa. Alicja wydała jej polecenie, by opiekowała się jej sparaliżowanym bratem. Stanisław do końca żywota patrzyć się musiał jak przy jego łóżku siedzi pusta skorupa jego niegdysiejszej ukochanej. Gorycz rozpierała jego pierś.
  4. Zbliżał się już wieczór, Słońce na zachodnio-środkowej części stepów zachodziło za trawami, krajobraz malował się w płomienno-różowych barwach, gdy na tle ognistej tarczy pojawiło się kilka ciemniejszych punktów. Co ciekawe punkty te zdawały się poruszać, a po pewnym czasie powiększyły swój rozmiar. Oczywiście owe punkty nie były niczym innym, a raczej nikim innym jak lechickimi jeźdźcami wracającymi z patrolu. Na czele jazdy cwałem pędził sierżant Jakub, wciąż młody, ale uzdolniony szermierz. Oblegał ich kurz, unoszący się wśród stukotu kopyt uderzających w twardą ziemię, niczym kowal pracujący młotem przy swym kowadle, jedyne co mogło temu hałasowi dorównać, to zdyszane chrapanie tych samych koni. Żołnierze byli z niecierpliwością oczekiwani w obozie, rozbitym w pobliskim zagajniku, ich kapitan nie mógł doczekać się nowego raportu, szczególnie gdy niedawno w okolicy znów zaginęła kupiecka karawana. - Widzę ich kapitanie! - krzyknął jeden z żołnierzy - Jeszcze kwadrans i będą już u nas. - Podaj mi perspektywę Macieju - odpowiedział mu kapitan, przystawił oko do soczewki i ustalił odległość między obozem, a jeźdźcami - rozpalić ogniska i rzucić dzika na ruszt. Róż zachodzącego Słońca przerodził się już w głęboką purpurę, gdy sierżant Jakub wkraczał między pnie drzew. Świerszcze zaczęły grać swe pierwsze tego wieczorne sonety, odległe głosy rozmywały się razem z sporadycznym dźwięczeniem obijania zawieszonych u bioder szabli, flora rozświetlona była jaskrawą czerwienią ognisk wewnątrz obozu Lechitów. Między konarami przemykał cudowny zapach świeżej pieczeni. Dwóch ludzi ubranych w wypłowiałe żupany i stalowe kirysy, wyszło nagle z zarośli, jeden z nich machał ręką do przybyłych. Pierwszy, z ręką wysoko ponad głową, wyglądał na mężczyznę w sile wieku, drugi był tylko nieco młodszy od Jakuba. - Witaj kapitanie - ozwał się Jakub do machającego, po czym zszedł z konia i serdecznie uściskał obu mężczyzn - znaleźliśmy szczątki karawany, co dziwne, zdawało się, że większość kosztowności została na miejscu, napotkaliśmy tylko kilka lokalnych hien, które chciały przywłaszczyć sobie drobne mienie. Pogoniliśmy ich i zabraliśmy w juki co się tylko da, w tym tę oto złotą włóczkę. Słyszałem o niej legendy, została ona dawno temu upleciona przez Dolę, wełna, której użyto pochodzi ze zwierząt, które już od dawna nie chodzą po Ziemi. Sweter utkany z takiej wełny byłby trwalszy niż kolczuga, ale tej włóczki starczy tylko na skarpetę. Odwieziemy ją do wojewody, dostaniemy za to sowitą premię! Niestety nie znaleźliśmy ani śladu jakichkolwiek poszlak na na temat sprawcy napadu, miejscowi chłopi nie widzieli żadnej większej grupy wojsk prócz naszej, my za to wracając spotkaliśmy chłopaków z drugiego oddziału, mówią, że pozycja Unii na wschodzie umocniła się, niestety nie wiedzieli więcej o tych atakach niż my. - Dobrze was widzieć w komplecie Jakubie - mimo radosnego powitania kapitan wyglądał na zaniepokojonego i sfrustrowanego - wysłałem małą grupę chłopaków, by w czasie waszej nieobecności przeszukali ponownie las, również nic nie znaleźli poza dzikiem. Zaczynam dostawać migreny od tej sprawy. Nie słyszałeś może, czy w okolicy nie ma ukrytych pieczar? - Nic takiego nie słyszałem kapitanie, ale tutejsze chłopstwo uraczyło mnie kilkoma historyjkami, którymi chętnie podzielę się przy ogniu. - Chodźmy więc, pewnie jesteście już głodni, a tobie Macieju przyślę niedługo zastępstwo, też powinieneś już odpocząć. I cała grupa odeszła w stronę ognisk, odprowadzając konie do pobliskiej sadzawki, a samemu przysiadając się do swych kompanów przy ogniu. Maciej natomiast wrócił w zarośla, step zalała już kompletna ciemność, z łukiem w swym drżącym ręku wsłuchiwał się w rozległą ciszę. Choć tylko na kilka minut, to został na pozycji sam, miał przy sobie jeszcze bandolet, którym w razie niebezpieczeństwa miał wzniecić alarm. Przed nim bujały się na wietrze gęste wysokie kępy stepowych traw, ich niewyraźne zarysy majaczyły tylko w jego oczach w bladym świetle księżyca. Obóz znajdował się z dala od osad, ostatnie patrole nie napotkały żadnego ruchu obcych wojsk, Maciej spodziewał się dziś spokojnej nocy, jednak mimo wszelkich oczekiwań, usłyszał nieopodal siebie drobny szelest. Ogarnęła go lekka panika, w ruchu traw nie zauważył póki co żadnych nieregularności, w Macieju wzrastał niepokój, cisza przedłużała się, postanowił szybko działać. Naciągnął więc cięciwę i krzyknął: - Kto idzie? Brak odzewu. Zdradził właśnie swoją pozycję, jeden świst strzały i mógł mieć dziurę w gardle. Liczył teraz tylko na dwie rzeczy: że to tylko dzikie zwierzę i, że wkrótce nadciągnie zmiana. Po dłuższej chwili nasłuchiwania w bezruchu, Maciej usłyszał męski głos. - Spokojnie, jestem sam, ranny, przepuść - głos dochodził z bardzo bliskiej odległości. - Kto ty? I jak sam to czemu się skradasz? Chodź tu, pokaż się. - Już idę, spokojnie - nieznajomy wyszedł z ukrycia, rzeczywiście był niesamowicie blisko, Maciej poczuł wstyd, że nie zauważył wcześniej tego człowieka - widzę, że macie tu obóz, potrzebuję opatrunków. Rzeczywiście, nieznany przybysz wyglądał jakby używał ostatków sił, by utrzymać pionową postawę, jego tożsamość była jednak wciąż niejasna, podjęcie zdecydowanych działań było utrudnione. Maciej nie widział, ani nie słyszał żadnych innych ruchów przed sobą, słyszał jednak kroki dwóch osób zmierzających od strony jego pleców, zmiana wartowników nadciąga. - W samą porę, mam tu niespodziewanego gościa. A teraz mów dokładnie kim jesteś, imię waść masz? - Jegor. - Jegor jaki? Skąd pochodzisz? Ze wschodu? Sepentrion? - Po prostu Jegor, ze wschodu, ale nie Sepentrion. - Słuchaj mnie teraz, bo nie jestem w nastroju na żarty. Mów ktoś jest, bo na miejscu rozstrzelamy, nie potrzeba nam grasantów w obozie. Skąd masz te rany? - Tu nieopodal mnie napadli, chyba czambuł dadański. - Nieopodal? Czambuł? Niemożliwe! Ale… No dobra chodź, opatrzymy cię i przesłuchamy, tylko żadnych sztuczek. Dwóch żołnierzy stanęło na warcie, a Maciej prowadził powoli rannego nieznajomego do obozu. Miał bandolet w pogotowiu, ale Jegor szedł spokojnie, zdawał się nie być uzbrojony. Zbliżyli się już do ognia i tu Maciej mógł się uważniej przyjrzeć Jegorowi. Ubrany był ubogo, przez bark przewieszony miał prowizoryczny opatrunek z lnianej, przeciekającej krwią tuniki, kępki gęstej czarnej czupryny również zlepione były posoką. Żołnierze przy ogniskach zaczęli spoglądać w ich stronę z ciekawością. Maciej zaprowadził nieznajomego do namiotu medycznego, stojącego tuż obok dużego głównego ogniska. Namiot ten jak dotąd stał przez większość czasu pusty, poza opatrywaniem drobnych skaleczeń nie było jeszcze poważnego zajęcia dla polowego medyka. Sam medyk siedział na pniu z resztą żołnierzu, naprzeciw namiotu. - Witaj Piotrze, przyprowadziłem ci pacjenta. - Witaj Macieju, witaj - medyk uśmiechnął się serdecznie, po czym spojrzał na towarzysza Macieja - Hmm, to chyba nie jest żaden z naszych żołnierzy co? Kto to taki? - Sam do końca nie wiem, nazywa się Jegor. Pójdę po kapitana, musi go jak najszybciej przesłuchać. Myślę, że możemy mieć przełom w sprawie okolicznych napadów. Opatrz go w międzyczasie proszę. - Kapitan jest przy północnym ognisku - ozwał się jeden z siedzących obok. Piotr powstał i zniknął za płachtą wraz z Jegorem i jednym z żołnierzy, którego dla bezpieczeństwa poprosił o asystowanie. W środku opatrunków było co niemiara. Jegor wygodnie usadowił się na leżance, Piotr przemywał mu rany wodą i alkoholem, nałożył rozmaite maście, zszywał i bandażował. Dał też pacjentowi trochę miodu pitnego w ramach leku przeciwbólowego. - Na szczęście nie masz waść uszkodzonych kości, czy organów, skóra jednak jest głęboko rozcięta na bardku, na głowie tylko małe zadrapanie, lepiej się oszczędzaj przez jakiś czas. Do namiotu wrócił Maciej w towarzystwie kapitana. Kapitan zmierzył nowego gościa wzrokiem, był lekko zdenerwowany, ale też i czuł wewnątrz siebie ekscytację, przed nim siedziała możliwość rozwiązania tajemniczych napadów. - Nazywam się kapitan Seweryn Pilecki, dowódca dragonów lechickich pod chorągwią wojewody Witolda Nadgórskiego. Potraktuję cię póki co jako gościa w naszym obozie, na imię ci Jegor jak dobrze mniemam? - Tak kapitanie, Jegor. - Ponoć zostałeś zaatakowany nieopodal naszego obozu, to prawda? - Dadźbóg mi świadkiem, ten las w zasięgu wzroku miałem, gdy nagle zza traw wyłoniła się grupa jeźdźców. - Co to byli jeźdźcy? Z której strony przyjechali? W którą odjechali? - Skąd i gdzie uciekli nie wiem, ale wyglądali jak dadański czambuł. - Niemożliwe, Dadańczycy od dawna nie zapuszczają się tak daleko po tej stronie rzeki, a nawet jeśli, zostali by zauważeni przez nasze posterunki. - Nie wygląda na wojownika - wtrącił Maciej - może się pomylił i widział po prostu bandę halyjczyków? - I tu się mylisz Macieju, sam mówiłeś, że podkradł się do ciebie niemal niepostrzeżenie. Prędzej uwierzę, że zwyczajnie łże, niż się pomylił. Ten człowiek po samej postawie i wzroku wzbudza wrażenie zaprawionego w boju, sam mógł na tę karawanę napaść, a jego pobratymcy zostawili go rannego, z myślą że umarł. Panie Jegor, zatrzymamy cię póki co u nas w obozie, a rano wyruszymy do wojewody Nadgórskiego na dalsze przesłuchania. - Zostanę tu i będę go pilnować - zaproponował Piotr. - W porządku, przyślę tu jeszcze kogoś dla bezpieczeństwa, a teraz choć Macieju, Jakub już napełnił żołądek i pewnie niedługo opowie nam tutejsze chłopskie zabobony. Kapitan wraz z Maciejem opuścili namiot, Sewerym postawił dwóch ludzi na warcie przy namiocie i ruszyli w stronę północnego ogniska. Otoczone one było, jak każde, inne obalonymi pniami, które służyły wszystkim za ławki. Skry pląsały nad ogniskiem, zewsząd roznosił się gwar radosnej biesiady, zapach dziczyzny przypominał Maciejowi o pustce w żołądku. Kapitan usiadł po prawicy Jakuba, jak mówił, bardzo interesował się historyjkami krążącymi wśród chłopów. Maciej również wybrał miejsce obok sierżanta. - Poczęstuj się Macieju, świeży dzik! - mówił Jakub podając spory kawał pieczeni sąsiadowi. Maciej wziął wielkiego kęsa i delektował się delikatną konsystencją mięsa. - Opowiedz nam teraz proszę sierżancie o miejscowych zabobonach, może mi migrena od tego przejdzie, ha! - zarzucił kapitan Seweryn. - Rozkaz kapitanie! Zacznijmy od czegoś powszechnie znanego. Pewno już obiło wam się o uszy imię Dynmo? Ten, który miał tupet przebić się w kilkunastu przez buduńską armię wprost do namiotu sułtana! Miał sułtan szczęście, że akurat na rybach był, ale co mu tamten najlepszych janczarów obił, i jeszcze dziewkę z haremu porwał i uszedł żywy! - Ten halyjski ataman? Któż o nim nie słyszał! Myślałem, że masz coś ciekawszego w rękawie Jakubie. - Proszę zatem słuchać dalej kapitanie, bo ponoć ten szalony awanturnik Dynmo widziany był w naszej okolicy. - Czemu nie mówiłeś? To mogła być poszlaka do napadów! - Bo był sam i to nie są potwierdzone informacje! Nikogo nigdy z nim nie widziano, ale podobno, tak podsłuchałem w jednej karczmie, Dynmo chciał się przyłączyć do tych zbójów, albo ich oszukać i okraść i samemu uciec z całym łupem, choć co tak naprawdę planował wie tylko sam Dynmo. - To mało by się obłowił, karawana przecie stała nietknięta, jak sam powiadałeś. - A prawda to, prawie cały towar na miejscu. A ludzie… oj nie chcę sobie o tym przypominać. - Nie dziwię się, mamy tu niespodziewanego gościa w namiocie medycznym, ponoć spotkał napastników i byli to Dadańczycy. - A to ciekawe, bo jest jeszcze jedna historia, usłyszałem to od starusieńkiego młynarza. Obok lasu, gdzie nasz obóz stoi, przed dekady odbyła się krwawa bitwa między Unią Lechicko-Estecką, a Wielką Ordą Dadańską. - Ach tak, słyszałem! Mój dziad we własnej osobie przelewał tedy krew dadańską - wtrącił żołdak siedzący na uboczu. - W tej bitwie Orda Dadańska poniosła sromotną klęskę - kontynuował Jakub - gdy była już w odwrocie, ich bej zwrócił się do naszych wojsk i zarzekł się na najmroczniejsze siły, iż wróci, by dokonać swej zemsty i przeleje krew lechicką. Wówczas sam hetman, obrzydzony tymi słowami, naciągnął cięciwę łuku i przeszył krtań bluźnierczego beja strzałą. - Obiła mi się o uszy ta historia - westchnął kapitan - jest w kronikach jako jedno z naszych najwspanialszych zwycięstw. - Ach kapitanie, jest pan tak obyty w świecie, że ciężko pana zaskoczyć, ale mam jeszcze w rękawie coś specjalnego. Otóż pewna gospodyni zdradziła mi, iż po drugiej stronie tego lasu, wśród starych jak nasza Unia mokradeł, mieszka pewna wiedźma. Obyta jest ona wielce w ziołolecznictwie, rozumie mowę zwierząt, a także potrafi wybiec wzrokiem w bliską przyszłość. Przekazywała również nieraz wolę zmarłych, tutejszym mieszkańcom służy serdeczną pomocą, lecz nie ufa ona ludziom obcym. - To już brzmi dużo ciekawiej. - A to jeszcze nie koniec historii, bo owa wiedźma niedawno odwiedziła jedną z wiosek i poleciła nie wychodzić po zmroku na pola, gdyż złe siły krążą teraz wśród traw. - A więc niewykluczone, że ta wiedźma może coś wiedzieć, wyruszymy do niej o świcie - kapitan zamyślił się na chwilę, wpatrzył się w ogień, a w międzyczasie Maciej skończyć się zajadać swoją porcją pieczeni. Nagle do uszu biesiadników doszedł odgłos przypominający stukot mnogich kopyt oraz metaliczny łoskot, między drzewami poczęła rozświetlać się niezwykła łuna światła. - Hej kapitanie, spójrz za siebie, co to takiego? - mówił skonsternowany Maciej. - Hmm? To jakby… Podjazd?! Alarm! Wszyscy do broni! Jesteśmy atakowani! Wszystkie rozmowy toczące się wokół zostały w jednym momencie przerwane, żołnierze powstali, sięgneli do szabli, inni pobiegli do namiotów po arkebuzy, jeszcze inni podnieśli oparte na uboczu łuki i kusze, kto był w zasięgu, ten wsiadł na konia. Od wschodniej strony, jakby wyszli z mgły, pojawił się dziki czambuł. Kapitan wrzasnął rozkaz, by uformować szyk, rząd pikinierów wystawił swe żądła, za ich plecami drugi rząd z arkebuzami szykował się, by rozgrzać lufy swej broni. Maciej stanął z łukiem na lewym skrzydle formacji, z cięciwą gotową wypuścić śmiercionośną strzałę. Dzika horda zbliżyła się do obozu z przeraźliwym skowytem, który z trudem sobie wyobrazić, by wydał się z ludzkiego gardła. Kapitan wrzasnął, a lufy przyćmiły nagłym blaskiem pobliskie ogniska, jednak ku zaskoczeniu zgromadzonych, żaden z napastników nie legnął trupem, miast tego z całym impetem szarży, czambuł stratował linię pikinierów, masakrując każdego żołnierza, który napotkał dadańskie ostrze. To samo się stało, gdy z barbarzyńskimi najeźdźcami starła się lechicka jazda, mało kto uszedł żyw. Szaleni najeźdźcy zerwali płachtę z namiotu medycznego, powalając tym samym żołnierzy pilnujących Jegora, a ten skorzystał z okazji i porwał dwa pistolety wiszące w olstrach pobitych żołnierzy. Pobiegł ku rozbitemu oddziałowi i wypalił raz z jednego, raz z drugiego pistoletu w stronę najeźdźców. Zdało się, że również i on chybił. Jegorowi udało się jednak zwrócić uwagę kilku dadańakich jeźdźców, skierowali się oni w jego stronę z całym pędem i Jegor cudem uniknął śmiertelnego ciosu, uchylając się tuż pod przecinającą ze świstem powietrze szablą. Kilku wrogich jeźdźców stratowało ogniska i zapadła kompletna ciemność, wtedy też między drzewami rozbrzmiał złowrogi ryk rogu. Po tym nieznani napastnicy zniknęli tak samo szybko jak się pojawili. * * * Kapitan Seweryn krążył zdruzgotany po zgliszczach obozu. Nie mógł się doliczyć rannych i zabitych. Wszędzie popiół, odcięte kończyny, wyprute jelita, zmasakrowane twarze ludzi, których jeszcze wczoraj widział szeroko uśmiechniętych. Wszystkich później pochowano w zbiorowej mogile przed lasem. Ciał poległych napastników nigdzie nie dało się odszukać. Otępiałym wzrokiem omiatał pozostałych przy życiu, trzecia część oddziału została wybita. Widział jak między ludźmi krąży Jegor. Kapitan wiedział, że ten nieznajomy wbiegł w środek bitwy z zamiarem ofiarowania pomocy, a teraz ten ranny nieznajomy pomaga opatrywać innych rannych. Maciej i Jakub wyszli bez szwanku, Piotr był mocno poobijany, ale w gruncie fizycznie sprawny do działania. - Zaczyna brakować nam lekarstw kapitanie - zameldował medyk - póki co większość rannych się jakoś trzyma, ale nie starczy mi medykamentów, by jutro wymienić wszystkim opatrunki, siedzimy w środku dziczy, a tu łatwo jest o zakażenie ran. - Perunie wielki, głowa mi zaraz od tego wszystkiego pęknie, daj coś i mi na te bóle. Słońce już od godziny widniało na niebie, dzień zapowiadał się upalny, pierwsze ptaki zasiadły na gałęziech, by pocieszać śpiewem pokonanych. W Sewerynie Pileckim poczęło gotować się gorzkie uczucie odrazy do napastnika. Pragnął pomścić jak najszybciej swych kompanów, nie był jednak w stanie w dalszym ciągu wytropić wściekłych Dadańczyków, gdyż tak samo jak ciał, nie dało się nigdzie zauważyć śladów kopyt. To nie pozostawiło mu innego wyboru, niż desperacko powierzyć swój los zabobonnej wierze. Gdy ranni byli już zebrani i opatrzeni, zebrał grupę żołnierzy, którzy zostali przy zdrowiu i wygłosił apel. - Mam zamiar zebrać grupę najwytrwalszych żołnierzy i ruszyć przez ten las na zachód, prosić o pomoc rannym i przy okazji przesłuchać miejscową wiedźmę, mieszkającą na przeciwnym skraju To nasza ostatnia nadzieja ratunku i jedyna poszlaka w sprawie owego nieprzyjaciela, który napadł na nas tej nocy. Sierżant Jakub pomoże mi dobrać ochotników, zabiorę jedynie dziesięciu, reszta ma tu zostać i opiekować się rannymi pod dowództwem sierżanta, do czasu naszego powrotu. Ochotników nie było, morale wśród nich upadło tragicznie nisko, większość spoglądała tylko po sobie nawzajem, nikt jednak nie odważył się póki co wyjść przed szereg. Jednak nagle ktoś zaczął się przepychać między żołnierzami i przed oczami kapitana pojawił się Jegor. - Ja pójdę. Mimo, że potraktowaliście mnie nieufnie, to chcę się jednak odwdzięczyć za połatanie moich ran. Znam okolicę, więc mogę się przydać. - Pójdę i ja - rzekł cichym i drżącym głosem Maciej, który wyszedł z szeregu równolegle z Jegorem. Resztę żołnierzy do ekspedycji kapitan wraz z Jakubem musieli wyznaczyć sami. * * * W godzinę byli gotowi do wymarszu. Jegor jako przewodnik jechał na przedzie, tuż obok niego kapitan, za nimi podążał cały ogon żołnierzy z Maciejem w środku. Zabrali ze sobą łuki, toporki i dwie piki, arkebuzów i bandoletów nie brali ze względu na wszechobecną wilgoć bagien. Jegor nie był uzbrojony, mimo, że wykazał się podczas nocnego napadu, wciąż nie wzbudzał wśród żołnierzy zaufania. - Nie znamy cię Jegor, nie mogę ryzykować bezpieczeństwa oddziału. Dlatego powiedz mi kim jesteś, Halyjczykiem? - Tak jest, całe życie tu na stepach spędziłem, błąkając się od wschodu po zachód, pałając się rozmaitymi zajęciami. - Halyjczyk? - zawołał ktoś z tyłu - wam to ciężko zaufać, bo jedni do nas Lechitów przystają, inni do Sepentrionów, a mało który na stałe, a jak na swoim jest to zwykle bandyta. Zdradę macie we krwi. - Wy Lechici z kolei - rzucił w tył drapieżnym wzrokiem Jegor - nigdy złego w sobie nie widzicie, duma wam oczy przysłania, a pierwsi do wytykania innym jesteście, a najchętniej to wytykacie sobie wzajem. Nie potraficie się za żadną cenę zjednoczyć. Halyjczycy nie mają własnego kraju, temu błąkają się gdzie mogą, by uskrobać sobie godny byt. Światło dnia tylko sporadycznie ukazywało się, promieniami przebijającymi gęste listowie, gdy oddział zanurzał się między buki, dęby i sosny. Wiatr w środku puszczy był niewielki i tylko lekko kołysał najwyższymi gałęziami koron. Im głębiej w dzicz, tym grunt robił się coraz bardziej grząski, konie miały coraz większe trudności w poruszaniu się. Wkrótce kapitan zarządził, by zostawić wierzchowce i resztę drogi przejść na piechotę, gdyż tak łatwiej będzie określić bezpieczną trasę. Do pilnowania zwierząt wyznaczył dwóch żołnierzy, reszta ruszyła dalej. Nieprzyjemny zapach, chmara dokuczliwych komarów oraz odległy rechot żab zwiastowały powolne zbliżanie się grupy do celu. Przed oczyma majaczyć poczęły im gęste pnącza zwisające z drzew oraz błotniste wysepki w rozległym basenie nieprzejrzystej wody. - Trzymajcie głowy wysoko i bierzcie tutaj tylko płytkie wdechy, tu nad powierzchnią wody unosić się mogą trujące opary - ostrzegł grupę Jegor - wydzielane są z odchodów węży błotnych, więc miejcie też broń w pogotowiu, to groźne zwierzęta zdolne zabić człowieka jednym kłapnięciem zębów, gdy takiego zobaczycie, uciekajcie na drzewa. Gdy weszli już na tereny mokradeł, Jegor zdawał się dobrze odnajdywać w tym środowisku, potrafił dobrze określić, w którym miejscu bajora są najpłytsze. To było ważne szczególnie dla niego, gdyż nie chciał zamoczyć wciąż owiniętych na sobie bandaży. Zimny pot przelał się po plecach żolnierzy, gdy brodzili po kolana w wodzie. Ich największym zmartwieniem były dotąd komary, jednak perspektywa napotkania węża błotnego pochłonęła ich porażone strachem umysły. Woda tu i ówdzie sporadycznie pluskała, Jegor wpatrywał się w zniekształcenia tafli próbując dostrzec nadciągające zagrożenia, nie mając broni musiał być szczególnie wyczulony, będąc rannym nie wdrapałby się na drzewo. Podróżnicy natknęli się przed sobą na gąszcz wyrastającej z wody trzciny. O ile zwiastowało to płytką wodę, o tyle kępy były na tyle gęste, że trzeba było je ominąć. Podczas tego manewru jeden z żołnierzy poślizgnął, hałaśliwie przy tym pluskając i mocząc mundur. Maciej pomógł kompanowi powstać, Jegor w tym czasie uważnie przypatrywał się trzcinie. Po minucie przymusowego postoju ruszyli dalej. Za gęstwiną trzcin grupa zauważyła w oddali wybijający się nieco z tła kształt. Wyglądało to na chatkę zawieszoną na balach powyżej lustra wody, choć odległość była jeszcze zbyt duża, by wziąć widok za pewnik. Podróżnicy upewnili się, iż chatka nie jest urojeniem wywołanym przez trujące opary, każdy potwierdził, że ją widzi, a także opisali jeszcze kilka innych obiektów w polu widzenia. Zgodnie stwierdzili, że chatka była prawdziwa. - Co jeśli nas nie przyjmie? - rzucił do grupy Maciej. - Hmm? - zadumał się kapitan - No wiedźma, sierżant mówił, że nie ufa obcym. - Jeśli tak to wymyślimy coś na miejscu, na pewno da się ją jakoś przekupić. - Na waszym miejscu nie denerwowałbym wiedźmy - dodał od siebie Jegor - klątwy to poważne zagrożenie, ciężko jest się ich pozbyć. - To może… - Cisza, zdaje mi się, że… Jegor wyczuł coś dziwnego dziejącego się wokół. Rechot żab stał się odległy, w okolicy ciężko było spostrzec żywe stworzenia. Na ułamek sekundy Jegor zauważył nierówności w kształcie strzałki na tafli wody, nie zdążył nawet krzyknąć, gdy z pod tafli z hukiem wyłoniła się długa łuskowata sylwetka, z klinowym łbem z dwoma czułkami u tyłu i paszczą najeżoną ostrymi kłami. Bestia w mgnieniu oka rozdziawiła szczęki i susem rzuciła się na jednego z pikinierów, zanurzając się pod wodę, jedyne co zostało to unosząca się czerwona mgiełka w miejscu, gdzie stał żołnierz. - To wąż błotny, kryjcie się na drzewach! - krzyknął Jegor. W tym momencie halyjski przewodnik wziął najgłębszy wdech jaki tylko przyszło mu wykonać w życiu, dał susa w stronę rozproszonej w wodzie chmury krwi i schylając się niemal do poziomu tafli, zanurkował ręką, przeczesując warstwy błota dłonią, a drugą dłoń złożył w pięść i rytmicznie uderzał w lustro wody. W tym czasie reszta wyprawy rozbiegła się we wszystkie strony, każdy do najbliższego sobie drzewa. Maciej ulokował się na gałęzi najszybciej, nikt z grupy za nim nie podążył, więc zamiast pomagać innym się wdrapać, zdjął łuk z pleców i z napiętą cięciwą wyczekiwał, aż bagienny potwór znów się wynurzy. - To bez sensu, takim małym grotem nie przebijesz jego łusek - krzyknął do Macieja Jegor. Wtedy wielki wąż wynurzył się obok Halyjczyka, Jegorowi w sam czas udało się złapać drzewiec piki i szybko wyciągnął rękę ponad powierzchnię. Błotna bestia ponownie rozwarła paszczę gotowa do ataku, jednak Jegor obrócił się grotem w stronę potwora i gdy ten skoczył w jego stronę, wbił pikę głęboko w paszczę gada. Stwór syczał wściekle z bólu i wił się jak schwytany w lasso byk, tryskał obficie krwią z gardzieli, aż w końcu rozpostarł szeroko błoniaste czułko-płetwy po bokach swego cielska i padł sztywno unosząc się na wodzie. Jegor podszedł do martwego potwora i jednym krzepkim ruchem próbował wydostać pikę z jego gardła, udało mu się połowicznie, gdyż drzewiec był złamany prawie przy samym grocie. To jednak zdawało się zadowalać Halyjczyka. Nie odchodził on jeszcze przez jakiś czas od martwego węża, w tym czasie reszta grupy zdążyła zejść z drzew. Maciej podszedł szybkim krokiem do Jegora. - Co robisz? Trofeum? - Wyrywam zęby węża. Są one mocno osadzone, więc potrzebuję czegoś twardego, by je podważyć. Trzeba przy tym uważać, gdyż te zęby są mocno jadowite. Kupcy z wszelkich stron świata są w stanie wiele zapłacić za nawet jeden z nich. Co prawda węże te są dość powszwchne, jednak mało który mąż ma odwagę stanąć przeciw nim, a jeszcze mniej ma umiejętności, by je pokonać. Maciej był zdumiony jak obeznanym człowiekiem okazał się być ten pozornie przypadkowy włóczęga, nie mało przecie brakowało, a ten jeszcze wczoraj wykończony człowiek mógł zostać przeszyty jego strzałą. Podziwiał jak w każdej, nawet tragicznej sytuacji Jegor potrafił zachować zimną krew i wyjść cało z opresji. - Gdyby kapitan przyzwolił, przyłączyłbyś się do nas? - Nie - Jegor zaśmiał się gorzko - wśród Lechitów nie ma miejsca dla ludzi mego pokroju. Ja cenię sobie swobodę i nie wytrzymałbym pod czyimś berłem. - O czym tak panowie zawzięcie dyskutujecie? - dołączył kapitan wraz z resztą grupy. - Gdy wyjdziemy na skrawek lądu, powinniśmy się pomodlić, by Weles przepuścił duszę waszego kompana na Bezkresną Polanę. Ciała zmarłego nie było sensu wyławiać, było na dnie bagna, rozszarpane na krwawe strzępy. Jak zasugerował Jegor, odmówili pożegnalną pieśń na skrawku podmokłej ziemi, Halyjczyk wręczył też kapitanowi dwa zęby, które miały trafić w ręce rodziny zmarłego, oddał także dobrowolnie odłamany grot. Ruszyli wprost do drewnianej chaty, która majaczyła na horyzoncie. Było już południe, gdy stanęli pod drabiną. Wdrapali się pokolei na szczyt i kapitan zapukał w dębowe drzwi. Przez dłuższy czas nie było odpowiedzi, Seweryn zmartwił się, czy może przypadkiem wiedźma wyruszyła poza dom, lecz gdy miał dla pewności zastukać kołatką jeszcze raz, dębowe wrota otworzyły się. W progu stanęła czarnowłosa kobieta w ubogich łachmanach i z torbą przewieszoną przez bark, na szyi zawieszony miała amulet z jaszczurzych pazurów i czaszki zająca, głowę jej oplątywał bujnie opatrzony wianek, a jej lewy nadgarstek postrzępiony był licznymi bliznami po płytkich, ciętych ranach. Zapach unoszący się z jej domu napawał sprzecznymi doznaniami, z jednej strony wzmagał apetyt, z drugiej zatrważająco odpychał. Wzrok jej przeszywał lodem i zdawało się, że wedle woli może spojrzeniem zatrzymać człowiekowi serce. - Czego tu? Nie znam was! - Wychrypiała swym gardłem. Wzrok wiedźmy wwiercał się w czaszkę kapitana. - Moja droga Pani, potrzebujemy twej pomocy. Podczas ostatniej nocy niespodziewanie zaatakował nas nieprzyjaciel, wielu mych kompanów pomarło, drugie tyle zostało rannych. Czekają teraz po zachodniej stronie tego lasu, z lekarstwami na wykończeniu, nie przeżyją, jeśli nie dostaną nowych opatrunków. Proszę zlituj się nad losem tych ludzi. - A co ja mam do tego? Chciało się wam żołnierzykom wojować to macie, ja nie muszę się o wszystkie przybłędy troszczyć. - Córo Welesa, nie przybywamy z pustymi rękoma - przepchnął się na przód Jegor - chcemy złożyć w twe ręce te oto kły węża błotnego, wierzymy, iż pod twoim dachem znajdą one najstosowniejszy użytek. Wiedźma spojrzała na Jegora, zmarszczyła brwi, a po chwili twarz jej spogodniała, przyjęła podarunki i schowała je do skórzanej torby. - Niech będzie, tak chojnych darów szkoda zbywać, nawet od nieznajomych. Na imię mi Solomea, wejdźcie proszę. Widzę że i tobie trzeba wymienić opatrunek, ten bandaż jest cały ubłocony! Nieprzyjemny zapach zniknął tak, jakby zależał on od nastroju upiornej gospodyni, a może był utrzymywany czarami, by odpędzać nieproszonych gości? Tak gdybał w myślach Maciej. Wszedł on do środka razem z kapitanem i Jegorem, reszta została przed domkiem. Wewnątrz domku panował półmrok i nawet w ograniczonej liczbie gości było okropnie ciasno, znajdowało się tam mnóstwo szafek, kufrów, półek i sznurków z wysuszonymi kończynami drobnej zwierzyny. Jegor posadzony został na taborecie pod ścianą. Maciej miał teraz dobrą sposobność, by dokładnie przyjrzeć się jak wspaniale umięśnione jest ciało Halyjczyka, oraz jak wieloma bliznami poznaczona jest jego skóra. - Nie mam teraz wystarczająco ziół, by leczyć cały oddział, lecz tego jagomościa mogę opatrzyć tu i teraz, a wam dam to co mi póki co zostało. Dajcie mi dobę a przybędę do waszej zgrai osobiście z całym worem lekarstw i bandaży. - Potrzebujemy jeszcze pomocy w jednej kwesti - dodał kapitan - użycz nam swych mocy jasnowidzenia i pomóż nam odnaleźć napastnika, który na nas napadł. - Och kochany - spojrzała na Seweryna jak na zbłąkanego chłopca - oni sami do was przybędą. Jesteście lechickimi żołnierzami, zapewne więc słyszeliście o klęsce Dadańskiej Ordy, którą wyrządziliście przed pięćdziesięciu laty? Otóż klęska ta nie jest końcem historii. Gdy wielki bej wygrażał się zemstą, tak naprawdę dokonywał starożytnej inkantacji klątwy. Podczas tego wykonywał gesty ręką, które miały ukierować i wzmocnić zaklęcie, jednak gdy hetman przeszył jego krtań strzałą, inkantacja została przerwana, a klątwa spadła na samego maga-beja. Od tej pory, gdy w okolicy pojawi się lechicka krew, a Słońce znajdzie się pod horyzontem, z głębin ziemi powstają dawno pokonani wojownicy by dokonać zaprzysiężonej zemsty. Tak było przez ostatnie pięć dekad, gdy tereny te w większości zamieszkiwali Halyjczycy, teraz jednak, gdy jurysdykcja lechicka poszerzyła się i otwarto nowe szlaki handlowe, dawne widma wpadły w szał i atakują każdego człowieka, który wpadnie w ich upiorne ręce. - Droga Solomeo, czy istnieje sposób, by odesłać tych ordyńców z powrotem do królestwa Welesa? - Ach tak, jest jeden sposób, musicie odnaleźć tę samą strzałę, która niegdyś przeszyła gardło beja, a wojownik o nierozchwianym sercu, musi ponownie przebić krtań ducha wielkiego wodza. - Jak mamy znaleźć jedną strzałę, której drzewiec już dawno pewnie spróchniał, a grot zagrzebał się w ziemiach tej rozległej polany? Głowę mi już od tego rozrywa! - Jeśli twe intencje są tak szczere jak mówisz i chcesz pomścić poległych kompanów, przybądź na dawne pole bitwy, a grot którego szukasz rozbłyśnie przed twymi oczyma w blasku zachodzącego Słońca. - Więc jeśli tak się sprawy mają, ruszajmy, musimy jak najprędzej powrócić do naszych chłopaków z lekarstwem. Abyśmy tylko zdążyli przed zmierzchem odnaleźć ten przeklęty grot, Macieju, pewno będziesz musiał osadzić go na nowym drzewcu. Ufam twym zdolnościom i chcę, byś to ty przestrzelił krtań beja. Dziękujemy ci za pomoc Solomeo. * * * Zdążyli powrócić do obozu przed zmierzchem. Rozdzielili się na dwie grupy, Maciej z kapitanem wyruszyli na dawne miejsce pola bitwy, szukać zabójczego dla widm grotu, Jegor i reszta grupy z kolei zostali w obozie i przekazali zioła Piotrowi. Pierwszy raz od doby Maciej i kapitan wyjżeli wzrokiem poza rozpościerające się zewsząd ściany drzew. Widok bezkresu horyzontu wydawał się żołnierzom odświeżający. Słońce chyliło już się powoli ku spotkaniu z lądem, żołdacy pędzili końmi przez falującą na wietrze trawę. - Według kronik to powinno być tutaj, tu stała armia lechicka, tam od północy stali Estowie, tak więc Dadańska Orda stała… I gdy Słońce biegło na spotkanie wzgórzom, w oczy kapitana uderzył oślepiający błysk. Dwóch mężczyzn podążyło za nim, konie chaotycznie chrapały z wycieńczenia, Seweryn nie chciał pozwolić sobie na zmarnowanie nawet minuty. Stanęli w końcu w miejscu śmierci przeklętego beja, z ziemi wystawał drobny fragment zardzewiałej stali. Maciej odkopał grot i po bliższych oględzinach okazało się, iż nie był on pokryty rdzą, lecz skrzepłą krwią beja. Maciej wyjął z kołczanu naszykowany podczas powrotu drzewiec strzały, pozbawiony grotu i osadził znaleziony kawałek stali na przeznaczone miejsce. Świat pokrywał się w wygasającej stopniowo purpurze, gdy powrócili do obozu. Zdrowa część oddziału czekała na nich przed lasem, kapitan zdecydował, iż na otwartym polu łatwiej będzie się bronić przeciw duchom. Wojsko złożyło się w ścisłą formację, wszyscy dragoni mieli napięte nerwy, to był oczekiwany przez nich moment pomsty. Zawiał mroźny wiatr, mimo, że była to noc w środku upalnego lata. Niebieskawa łuna, bijąca jaśniej od księżyca, pojawiła się przed ich wzrokiem, szczęk obijanej stali zagrzmiał z oddali, tęten koni jak rytm wybijany na stu bębnach przebijał się do uszu. Maciej wysunął się przed szereg, pot ściekał mu po całym ciele, drżał jak w febrze, wzrok kapitana Seweryna, sierżanta Jakuba, medyka polowego Piotra, nieznajomego Jegora i całej reszty kompanów skupiał się teraz na nim. Czuł się jakby w samo południe tuzin luster odbijało słoneczne promienie wprost w jego plecy. Nadzieja i ocalenie leżało w jego rękach. Chwycił skrwawioną strzałę i wyciągnął ją z kołczanu, napinał teraz delikatnie cięciwę, czuł coraz większy opór pod palcami, więc stopniowo zwiększał użytą siłę w ramieniu, sznur w palcach ulegał jego woli, odginając tym samym coraz bardziej ramiona łuku. Z błękitnej poświaty wyłaniać się zaczęły pierwsze sylwetki wściekłych dadańskich wojowników, ich skośne oczy odbijały się nikłym blaskiem w ciemności. Wtem Maciej pośród dzikiej hordy ujżał wielkiego wojownika, z gęstą czarną brodą, w grubym opancerzeniu i na muskularnym karym koniu. Z gardła tego wojownika wydobył się przeraźliwy skrzeczący ryk, a reszta widmowej ordy zawtórowała mu. Maciej już wiedział, iż ten marsowy wojownik był właśnie przeklętym bejem. Ręka drżała Maciejowi, wstrzymał oddech i porządnie wycelował, a wtedy cięciwa zwolniła się i strzała, która miała zakończyć stepowy koszmar wystrzeliła w powietrze, zataczając zgrabny łukowaty tor. Maciej patrzył uważnie jak strzała ginie gdzieś w mroku gwieździstego nieba, lecz znów ją ujżał, gdy zbliżyła się do łuny otaczającej upiory. Widział dokładnie jak strzała ze świstem zmierza do swego ostatecznego celu, jak złowrogi bej nie ma szans uniknięcia uderzenia z powietrza, lecz ku zaskoczeniu młodego łucznika, strzała przeleciała na wylot dokładnie przez krtań beja, a ten jechał niewzruszony dalej na czele dzikiej ordy. Kapitan zauważył, iż coś jest nie tak i gdy wróg zbliżał się z przeciwnej strony, Seweryn rozkazał rozdzielić się formacji na dwie części i ujść na przeciwne sobie boki. Szarża dadańska wbiła się więc w puste pole trawy, a lechicki oddział ruszył do ucieczki. Dadański czambuł ruszył całą grupą tylko za jedną połową lechickiego oddziału, gonili tę połowę, którą dowodził sierżant Jakub. Dadańskie konie słyną z prędkości i wytrzymałości, nie mają sobie równych, lecz konie widmo tej dadańskiej ordy były napędzane nieczystą siłą, która przewyższała nawet ich żywych krewnych, tak więc sierżant wkrótce zdał sobie sprawę, iż zguba jego kompanów zbliża się i jest nieunikniona. W ostatnim akcie desperacji odłączył się od grupy a jej samej kazał lekko i niepostrzeżenie zacząć wykręcać w stronę grupy kapitana Seweryna. Sam natomiast gnał na koniu dalej wprost, strzelając od czasu do czasu w powietrze z bandoletów. Widział, że plan działa, jego dragoni bezpiecznie zawrócili i połączyli się z resztą grupy, a on sam miał na ogonie cały czambuł. Już kilku z upiorów zrównało z nim konie, widział blady błysk księżyca w ostrzach dadańskich czeczug. Zamknął oczy, a potem jego kirys roztrzaskał się, a on sam padł w stepową trawę z głębokimi ranami na piersi i plecach. * * * - Jego stan jest tragiczny - żachnęła Solomea do Piotra - pijawki nie zbijają mu gorączki, a nie mogę mu ich tak długo trzymać, i tak już stracił za dużo krwi. Możemy co najwyżej modlić się do Marzanny, by jeszcze nam go nie zabierała. - To nasz sierżant, nie możemy tak łatwo się poddać. Na pewno jest coś, co jeszcze możemy zrobić. - Możliwe - mówiła przeciągając sylaby, chwilę się zamyśliła, po czym na jej twarzy pojawił się promyk nowego pomysłu - że jego stan jest wynikiem klątwy rzuconej przez widma. Jest szansa, że wyzdrowieje, jeśli raz na zawsze pozbędziecie się upiornego czambułu. Gdzie ten młody łucznik? - Jest na polanie, próbuje znowu odnaleźć tę strzałę. Nie wiem co się wczoraj stało, było zbyt ciemno, najwyraźniej po prostu chybił. - Nie, myślę, że stało się coś zupełnie odmiennego. Rzeczywiście, Maciej od rana błąkał się po polanie w poszukiwaniu strzały. Przeczesał spory kawałek terenu, gdyż nie wiedział jak daleko mógł polecieć ten pocisk. Obwiniał się o klęskę jaka zaszła w nocy. Dzięki poświęceniu Jakuba nikt nie został ranny, prócz samego sierżanta, który nie odzyskał jeszcze przytomności i walczy o życie w namiocie medycznym. Bał się, że reszta oddziału będzie obwiniać właśnie jego i zakończy się jego wojskowa kariera. Nie potrafił nic innego, niż sprawnie posługiwać się łukiem, przez jego myśli więc ze zgrozą przeleciała mu wizja zostania bandytą i wyrzutkiem. Widział oczami mglistej i przerażającej przyszłości jak dokonuje straszliwych niegodziwości pod komendą plugawego herszta. Maciej nie mógł pozwolić, by tak potoczyła się jego przyszłość, musi się odkupić. Jeśli tej nocy nie pokona upiornego beja, wstąpi do klasztoru i pochłonie się w służbie jednemu z łaskawych bóstw. Błąkając się wśród traw Maciej nawet nie zauważył, kiedy tuż obok niego na polanie pojawił się Jegor. Halyjczyk przypatrywał się łucznikowi już od jakiegoś czasu, jego wzrok nie był jednak oskarżycielski, jak spodziewał się Maciej, a raczej porażał obojętnością. - Chciałbym zostać sam, oddal się proszę ode mnie - westchnął Maciej. Jegor stał dalej w miejscu niewzruszony prośbą Macieja, przeciągnął się jedynie i odpowiedział. - Wiem czemu strzała nie zabiła wczoraj beja, ty też to w głębi siebie wiesz. Dokładnie obserwowałem jej tor lotu, nie spuściłem jej nawet na chwilę z oczu, więc wiem też, że nie chybiłeś. - Więc co takiego według ciebie zrobiłem nie tak? - Wczorajszej nocy przeszył cię strach i zawahałeś się, nie uwierzyłeś, że jesteś rzeczywiście w stanie pokonać upiora, dlatego strzała przeleciała na wylot, nie robiąc tym samym żadnych szkód. Jeśli pójdziesz teraz do obozu, Solomea powie ci to samo. A jeśli teraz znajdziesz strzałę, znów zawiedziesz. - Co innego mam zrobić? Przeze mnie sierżant leży półmartwy w namiocie, może nie przeżyć, muszę znów odnaleźć tę strzałę i spróbować jeszcze… - No właśnie, spróbować, a jutro spróbujesz znów i znów, czas skończyć z próbami łuczniku i rozstrzygnąć sprawę raz na zawsze. Tu na dzikim stepie nie można się wahać, nawet krótka chwila niezdecydowania jest tu groźbą śmierci. Jeżeli się tego nie wyzbędziesz, nic nigdy nie osiągniesz, miast prowadzić własne oddziały, polegniesz jako bezimienny żołnierz. - A kim ty jesteś, by wiedzieć teraz co jest słuszne? - A jak uważasz? Kim według ciebie mogę być? Znajdź w sobie odwagę, by powiedzieć mi to prosto w twarz. - Myślę, że to ty jesteś Dynmo, Krawym Atamanem z dzikich stepów. Jesteś doświadczonym wojownikiem, który pokonał wielkiego, zębatego węża, nieustraszenie wskoczyłeś w środek bitwy, gdy zaatakował nas widmowy czambuł, zakradłeś się pod moje stanowisko niemal niepostrzeżenie. Myślę, że tak naprawdę to ciebie widział sierżant, gdy zbliżał się do szczątków karawany, zabrał ci sprzed nosa skarb, który cię interesował. Tak więc podążyłeś za nim do naszego obozu, planowałeś wykraść skarb, lecz wtedy czambuł widmo zaatakował cię i poharatał, przez co miałeś duże trudności z cichym skradaniem się przez trawę. - Cóż, bardzo dobrze główkujesz łuczniku, pozwól, że opowiem ci resztę historii, nim odjadę stąd w siną dal. Gdy zabrałeś mnie wtedy do waszego obozu moje intencje nieco się zmieniły, pierwotnie chciałem wykraść wam złotą włóczkę, jednak gdy zostałem poturbowany, chciałem się zemścić. Bezbronny lud halyjskich wiosek stanął w obliczu zagrożenia. Stwierdziłem więc, że łącząc się z większą grupą wytrenowanych wojskowych będę mieć większe szanse na pokonanie groźnych Dadańczyków. Po tym jak opatrzyliście mnie, byłem wam wdzięczny, łatwo ten dług odpłaciłem wyruszając z wami do wiedźmy, Solomea mnie zna i tylko dlatego zgodziła się wam pomóc, była to też dobra okazja, by zdobyć wasze zaufanie. Podczas ostatniej bitwy, gdy sierżant został ranny stwierdziłem, że to idealny moment, bym wrócił do pierwotnych założeń mojego planu - Jegor spod koszuli wyciągnął mieniącą się złotą barwą włóczkę - Namiot sierżanta stał teraz pusty, wszyscy zajęci byli opieką nad rannymi, jedyne co musiałem zrobić, to wślizgnąć się pod płachtę i otworzyć zamek kufra. Teraz gdy odważyłeś się odkryć przede mną moją tożsamość, wiem, że masz odwagę, by tym razem przebić te przeklęte gardło strzałą, dobrze wiesz, że właśnie zaryzykowałeś własnym życiem ujawniając swą wiedzę, ale nie martw się, przecie potrzebuję cię żywego. Teraz mogę odjechać ze spokojem, wiedząc, że ta przeklęta orda wróci do krainy Welesa, gdzie mam nadzieję, że bóg ciemności obróci ich w pył. - Nie wydaje mi się, że waść odjedziesz tak łatwo. Jegor odwrócił się zaskoczony. Między nim, a jego wierzchowcem stał teraz kapitan Seweryn Pilecki, swą dłoń trzymał na rękojeści szabli. - Widziałem jak wymykasz się z namiotu Jakuba, podążałem wciąż tuż za tobą, słyszałem każde słowo waszej rozmowy, jeśli chcesz wyjść z tego żywy, oddaj włóczkę. Jegor usłyszał cichy dźwięk napinania cięciwy za plecami, nie miał broni więc musiał coś szybko wymyślić. Szybkim ruchem ręki schował włóczkę z powrotem pod koszulę, zwinnym susem skoczył po skosie w stronę Macieja, tak by zejść szybko z linii strzału i znaleźć się przy biodrze łucznika, gdzie błyskawicznie wyszarpał mu karabelę z pochwy, a następnie mocarnym kopniakiem w brzuch powalił go na ziemię. Seweryn oczywiście nie obserwował tego bezczynnie, dał susa zaraz za Jegorem, Halyjczyk był jednak na tyle szybki, że jak się zdawało śmiertelny zamach szablą Seweryna został sparowany. Ostrza prześlizgnęły się po sobie, wyśpiewując przy tym pogrzebowy tren, Jegor uskoczył na lewy bok przeciwnika, gdyż spodziewał się, iż będzie on mniej chroniony, pomylił się jednak sromotnie, Seweryn okazał się być leworęcznym szermierzem, czego wcześniej w nagłym przypływie adrenaliny nie zauważył. Jegor ponownie musiał sparować cios Seweryna, do uszu ich dobił się złowrogi szczęk, po nim kolejny i kolejny. Jegor przeliczył się, gdyż kapitan Pilecki, choć nazwisko rzadko odbijało się echem, to okazał się szermierzem wybitnym, przewyższającym nawet legendarnego Jegora. Halyjczyk zasypany został gradem finezyjnych cięć, ciężko mu było znaleźć sposobność do ataku, a siła uderzeń przeciwnika sprawiała, że zaczął odczuwać uciążliwy ból w barku, szwy zaczęły się luzować, walka miała się wkrótce rozstrzygnąć. Jednak gdy Jegor, wyczerpany od odbijania ciosów, w beznadziei poczuł dziwną nieregularność w ugniatanej pod butem ziemi, domyślił się co to może być. Właśnie stąpał po leżącej w ziemi strzale, zdecydował się więc na ostatni desperacki krok, zamiast parować następny cios, który spodziewał się, że celować będzie w jego głowę, kucnął pod ostrzem świszczącej karabeli, złapał wolną ręką leżącą w błocie strzałę i wbił ją w łydkę kapitana Seweryna. To zdezorientowało lechickiego szermierza na moment, Jegor wiedział jednak, że ta chwila nie będzie trwać wiecznie, a on nie ma już sił, by kontynuować walkę, kocim susem zanurzył się więc głęboko w stepowe trawy i nim kapitan i Maciej zdążyli się zorientować w sytuacji, zniknął, uciekając w znanym tylko sobie kierunku. * * * Godzinę zajęło im odnalezienie nikłego tropu Jegora w trawie. Wysiłki w poszukiwaniach spełzły jednak na niczym, trop szybko się urwał i złodziej uciekł ze złotą włóczką. Solomea opatrzyła łydkę Seweryna. Zbadała strzałę i stwierdziła, że na szczęście nie jest przeklęta i żadne większe zagrożenie nie czai się na duszę kapitana. - Daj mi proszę zioła na migrenę moja droga Pani, przez tego przeklętego atamana pęknie mi zaraz głowa! - Z waszym sierżantem nie jest dobrze, do wieczora może… Solomea nie dokończyła, kapitan nic jej nie odpowiedział, spojrzał się tylko na nią bolesnym wzrokiem. Nie winił mimo wszystko Macieja, wiedział, że nikt inny w oddziale nie podołałby tego zadania, więc presja na łuczniku była niezmierzalnie wielka. Będąc profesjonalistą, jako dowódca nie mógł więc czuć urazy do podwładnych. Maciej wystrzegać się jednak musiał innych dragonów z oddziału, którzy nie kryli do niego urazy, równie siarczyście bluzgali tylko na Jegora. Jego obawa spełniła się, więc postanowił, że gdy tylko wrócą do z misji do wojewody, poprosi go o przeniesienie do innego oddziału. Dzień chylił się ku końcowi. Ranni będąc w dobrych rękach wiedźmy odzyskiwali powoli siły, choć jeszcze długo potrwa nim odzyskają je w pełni. Ognista pomarańcz rozlewała się po horyzoncie stepu, kapitan rozkazał dragonom szykować się do następnego starcia. Dzielni mężczyźni zbierali z namiotów swe wyposażenie i zasiadali na potężnych, wypoczętych i dobrze wykarmionych koniach. Maciej namaścił cięciwę swego łuku olejem podarowanym mu przez Solomeę, miał on ją zakonserwować, by zachowała na długo pełną sprężystość. Wiedźma miała zostać w obozie do następnego ranka, w międzyczasie wymieniała się swoim doświadczeniem z Piotrem, zaczęli pałać do siebie sympatią. Niestety, mimo ich połączonych sił, sierżant Jakub nie przeżył. Konnica stanęła znów przed lasem. Blade promienie zachodzącego Słońca znikały z twarzy żołnierzy. Ciemność znów otuliła okolicę i tylko blask miesiąca przypominał o krajobrazach, które majaczyły za dnia. Maciej znów wyszedł na czoło formacji, z lekkością napiął cięciwę, gdy gwar wojennego ryku doszedł do jego uszu. Oczy jego ujżały jak z błękitnej poświaty wyłania się upiorna orda, pędziła ona wprost na ostateczne spotkanie z lechickimi wojownikami. Wyśpiewywana po całym stepie legenda miała właśnie domknąć swą historię po pięciu długich dekadach. Młody łucznik tym razem się nie zawahał, w jego sercu płonął gniew, stanowczość zdominowała jego myśli, teraz, albo nigdy. Świst strzały odbił się w powietrzu, niczym niezahamowana siła leciała wprost do swego ostatecznego celu. Groźny bej zmierzał wprost na formację przeciwnika, gdy śmiertelna strzała zatopiła się w jego gardle po same lotki. Orda zatrzymała się nagle, cała jej groza przeminęła. Dadańskie upiory razem z wodzem straciłwy zapalczywość. Wtedy to kapitan Seweryn Pilecki wydał rozkaz szarży i stado wytrenowanych koni ruszyło pełnym pędem w równej linii. Dwa wojska zderzyły się ze sobą, a gdy Lechici cięli bez opamiętania szablami, sztywne ciała dadańskich wojowników rozpływały się w powietrzu. Wzniosły się okrzyki triumfu, na polu bitwy nie ostał się już żaden upiór. I choć dowodu zwycięstwa w postaci legionu trupów nie było, wieść o tym rozniosła się. Maciej odzyskał zaufanie kompanów, zrozumieli jakiego czynu musiał on dokonać, a wkrótce jego imię stało się wzorem dla każdego łucznika. Nowy rozdział legendy krążył po halyjskich i lechickich wioskach, wśród ognisk rozpalanych przez dadańskie czambuły przestrzegano przed łucznikiem, który potrafi zabić nawet nieśmiertelne widmo. A na tym małym fragmencie dzikich stepów, cisza ustała już do końca świata.
  5. @FaLcorN Ciekawa wersja, a co zabawne to w mojej pierwszej wersji tekstu czwarta strofa brzmiała: "Na ziemskim tym padole, Dech trzymam w tchawicy, Gdy pragnę przywdziać rolę, Żeglarza wśród mgławicy."
  6. @FaLcorN Dzięki za zwrócenie uwagi, starałem się wszędzie umieścić siedem sylab, ale rzeczywiście niektóre wersy wydają się nieco dłuższe od innych, postaram się to poprawić na przyszłość.
  7. Nade mną skier płomienie, Wśród nieba nocnej toni, Spoczywam w zielenie, Z rosą na mej skroni, Biją Miesiąca snopy, Światła przez liście gruszy, Bije przez żeber stropy, W sercu echo głuszy, Żywota mego weno, Z gwiazdy hen nad gajem, Choć pragnę Cię to jeno, Patrzymy na się wzajem, Na ziemskim tym padole, Dech więźnie w tchawicy, Gdy marzę przyjąć dolę, Żeglarza wśród mgławicy.
  8. Cienista mgła słoni oczy, Pierzchną blade smugi, Całuj rzucony na wzrok, Szmer w smole broczy, Jeno puch mej poduszki, Przypomina mi ciepło, Teraz gdy nikną nawet, Ongiś gorejące żarówki, Bezświetlne me światy, Cieniem wszem zalane, Dłonią muskam oziębłe, Kamienne me komnaty, Czuję pył korytarzy, Pod puszkami palców, Wciąż przenikają wśród, Bezbarwnych szkieł witraży, Nie dane mi już pęków, Ogrodnych spozierać kwiatów, Jedyny mój towarzysz, Szuk dalekich dźwięków, Coś za oknem świszczy, Dmący z gaju wicher, Zgroza by nie porwał, Duszy mej zgliszczy.
  9. Rest In Peace Ozzy Osbourne [*]

    gf-HRzA-HTDZ-nVci_ozzy-osbourne-994x828.jpg

  10. Mróz się niesie w borze, Knieja w kożuchu z bieli, Ścieli mi koce na łoże, Panna blada z zawiei, Nagie jej stopy w puchu, Szkarłat ma po kostki, Kładzie mi na brzuchu, Lodowatą dłoń z troski, Srebrzą się jak perły, Oczy bielmem skryte, Na głowie wianek przymarły, Usta czerwono krwiste, Daję jej czarną różę, Wkłada ją w bujny bukiet, W ramionach się zanurzę, Ból koi i mój smutek, Widzę własne tchnienie, W mrozie ulotną parę, Niknie o mnie wspomnienie, Mocniej się tulę w Marę, Jestem już równie zimny, Odsuwa mnie od piersi, W łożu mym kamiennym, Nie boję się już Śmierci.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...