Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

yfgfd123

Użytkownicy
  • Postów

    56
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez yfgfd123

  1. nie czas żałować róż gdy płoną lasy matczynym gestem przegub złap wsadź mi w dłoń mizerykordię dźgnij mnie w serce (coup de grâce) lub ruchem mniej zdecydowanym pchnij mi w kieszeń "fin de partie" opustoszałym daj mi odejść w najkrótszą noc - dwudziesty czwarty bym szedł przez życie w prąd miłości po latach studiów i nauki jak Faust zapragnął namiętności w miejsce jak najtańszej ruhli
  2. w czasach kryzysu, gdy zabrakło jajek jemy wydmuszki by trzymać tradycję ludzie się snują ulicami głodni w strachu by trzymać starą aparycję malarze malują na martwej naturze te same jajka, nie widać że puste i słowo "jajko" brzmi w wierszu tak samo choć wszyscy już myślą o samej wydmuszce próżne skorupki malują w purpury we wzory ludowe, taka jest dziś moda utylitarnie może to i lepiej bo pustego jajka rozbić nie jest szkoda
  3. chciałbym wrócić na ziemię przysypiać na glebie snem ranionego ptaka chciałbym by mogła opisać mnie szata i wyższość nad sobą wyczuwać na niebie chciałbym żyć w Lanckoronie złożyć głowę na łonie myśleć o smalcu i chlebie a w spokojne myśli i w złożone zwoje mógłbym włożyć tam ciebie między pieski i kotki rachunki, ulotki między niedzielne kazania może i utopia to głupia i tania pierwsze obrazki nierozłożone lotki
  4. skóraparnociężkoblisko oddechskóraszumitrawa idzieburzaskórałydki włosykropledeszczulawa ustaustaoczyskóra wiatrzebranytargawłosy blondtakblondasłońcaniema słońcaniemaisąoczy potkwiatbzuiprądwpowietrzu zporówdymiprądwpowietrzu skórałydkiłezkirosy
  5. w przemysłowej dolinie dzień był upalny choć wiosna zakwitła dopiero i śnieg na górach zalegał nad rzeką dymiła jak garść piachu w oczy fabryka poezji (gdzie świat nie doskwiera) kwitły tam puste imponderabilia jałowe pejzaże pocztówki znad morza piosenki dla biednych sonety dla mądrych pół-romantyków w srebrzonych porożach życzenia na święta i trudne pastisze nawet manifest zagrany na lirze setce poetów nad setkami biurek sterczą głowy jak w spalonym lesie ostańce. sypane popiołem głowy chylą nad kartki w poetyckiej bessie. co mniej zlagrowani kpią sobie z tego kpią z głupich rymów i kpią z czytelników z romantycznej tradycji ze stert na opały wierszy pisanych przez apoplektyków kończą na bruku stracone złudzenia leją w satyry dla byle złotówki piszą słowa przymglone i niezrozumiałe bo wódki za dużo a żywot za krótki gdy nie ma emocji a słowo nie żyje to krwi wylewają pod groteski hasłem krzyczą ją potem w dworcowym tunelu zionąc alkoholem zanosząc się kaszlem a dzień był upalny (pragnę przypomnieć) strofy powstawały strasznie stłoczone ciasne i parne duszne i tłuste nie miód dla uszu a żółć na wątrobę na niedługiej przerwie na 2 papierosy wtoczono na halę blisko dwie tony stali w fioletowej blasze z ogromem przycisków malutkim lufcikiem i dwiema lampkami miejscowy menedżer ogłosił przez radio że można się rozejść roboty dziś nie ma i jeden poeta z rudym wąsikiem (robił pastisze przerwy-tetmajera) wyszedł przed szereg powiedzieć znudzony że on to już kiedyś widział u Lema maszyna to słysząc jakby urażona mały pokwitunek z okienka wypluwa " gdzie noc księżycowa i zawroty serca miejsca tam dla mnie i dla ciebie nie ma "
  6. sieg heil głoszą przegrani, chwytać chcą miecze (natura!, natura!, natura!) w głowie mi, gdzieś tam gdzie rosnąć chcą mlecze lub stado kaczeńców przy rzeczce powietrze musi pruć kula poniżeni chcą poniżać, łapią się za ręce (arkadia!, arkadia!, arkadia!) wieczór czerwcowy móc przelać w poezję dzikie wino nawinąć na serce a serce rozrywa kalwaria kasandry mówią do nas z historii kart (idylla!, idylla!, idylla!) dwudziesty pierwszy wiek nie jest ciebie wart a wróbla co chciał mi przystanąć na dłoni musiał przestrzelić luigi mangione
  7. "Już szepczą naokół panie: - Cóż się zrobiło z chłopa! Dziękuje, panie Adamie!!! Jestem ofiara świerzopa." K.IG mawiałaś mi, że mam duże źrenice ja głupi mówiłem, że tak mam już zawsze na wietrze gdzie z tobą bym nie szedł oczy musiały mi łzawić nie patrzę zagojonych ran nie rozdzieram nie patrzę w romantyczne pejzaże turnera napatrzę się w miłosny pastisz co wzrokiem ubrania i duszę mi zdziera łzami pszenicy (a piękna to nazwa) drążę dziurę w kamieniu na sercu z głodu spuchniętym tak że podchodzi kąsać mnie dzisiaj do samego gardła widziałem cię chyba jak wyszłaś zapalić z kwiatem świerzopa wetkniętym we włosy baczyłem na parkiet, aż znowu tu wrócisz w pustych butelkach zostały mi kłosy
  8. komar kronika olsztyńska miska hymn zupy Wittlina świeże pranie białe noce krew na twarzy Balladyna oczy zamknę pod powieką Maupassant'a baronessa wściekły wstanę wstanie w lustrze rycerz błędny Cervantesa
  9. przyjdź słoneczko (chmurko?), przyjdź zakończ słoty (suszy?) dnie niech z nieba nie leje się ostry blask (lub brudny dżdż?) pozwól odżyć zwiędłym (zeschłym?) kwiatkom złym (nieukochanym?) odwróć los nieubłagany nieś ze sobą blask (ulewny?) ogrzej moje drżące członki (ukój moje zgrzane dłonie?) dołóż cierni mi w koronie (zbijajmy miłosne bąki?)
  10. @klaks dzięki, pozdrawiam ^^
  11. w łzawe oko wiatr boleśniej dmucha a słońce krócej w dzień ponury świeci mżawka lekka, niż deszcz głębiej wsiąka a umarły najbardziej się boi swej śmierci idę w strony rodzinne, w strony nieznane gdzie palce parzyłem zimnymi ogniami gdzie wiecznie trwa czerwiec, i wszystko tam kwitnie a palce otacza drewniany różaniec gdzie jeździłem zbierać czereśnie po sadach a czereśnie dzisiaj smakują najkwaśniej gdzie pośrodku wsi, pod numerem czwartym mieszkało ja które kocham najbardziej
  12. wchodzimy znów w lata trzydzieste jak w dawno nienoszony płaszcz idziemy za mundurem sznurem a ty płacz, głupi płacz, głupi płacz tabuny bolesnych wybuchów rozbijających trzaskiem bębenki eufonią zadrżysz bez słuchu nim zamkniesz przed nami powieki wyłuszczą twe ciało dni suszy porwą je rzeki wzburzone śpiesz się więc bayonetem wydłubać sam sobie wątrobę żydzi dziś chodzą w esesmańskich mundurach i Polak się kocha ze swą nieszczęsną wódką perły dziś leżą grzebane przy knurach wszyscy dziś widzą horyzont za krótko grzejemy płaszczem populizmu zbroczone niewłasną krwią dłonie niech lśni wam drogę pastisz-chrystus lemingi w cierniowej koronie wypijmy więc zdrowie narodu wypijmy zdrowie tolerancji pijmy za zdrowie Arystypa wypijmy zdrowie generacji broń naszej oblężonej twierdzy broń swoją córkę, broń swej matki kiedy znikniesz za frontem, my im wbijemy nóż między łopatki żydzi dziś chodzą w esesmańskich mundurach i Polak się kocha ze swą nieszczęsną wódką perły dziś leżą grzebane przy knurach wszyscy dziś patrzą za siebie za krótko
  13. żydzi dziś chodzą w esesmańskich mundurach i Polak się kocha ze swą nieszczęsną wódką perły dziś leżą grzebane przy knurach wszyscy dziś widzą horyzont za krótko kra kra kra wchodzimy znów w lata trzydzieste jak w dawno nienoszony płaszcz idziemy za mundurem sznurem a ty płacz, głupi płacz, głupi płacz tabuny bolesnych wybuchów rozbijających trzaskiem bębenki eufonią zadrżysz bez słuchu nim zamkniesz przed nami powieki wyłuszczą twe ciało dni suszy porwą je rzeki wzburzone śpiesz się więc bayonetem wydłubać sam sobie wątrobę
  14. Jak pięknie ci bać się miłości oczy chcą uciec gdzie indziej, w całości oddane rozkoszy spoza widzenia rozkoszy przyśnionej - małej w wielkości, wielkiej w małości w niej maliny, on i maliny na przemian Jak bosko twej twarzy trwać nieruchomo gdzie rumieniec trotylu rozpaliłoby słowo dłoń przystawiło do chmurnego czoła strąciło tam gwiazdkę - małą w wielkości, wielką w małości rzuciło ją w taflę modrego jeziora.
  15. całe miasto jak jeden organizm wypluwa z siebie ulic arteriami białe, czerwone i szare komórki każda próbuje uciekać drogami jeden z naturą melancholiczną poszuka księżyca daremnie w lusterkach wyłączy na chwilę muzykę troficzną lub reklamę z super promocją na kręglach drugi z rodziną, z kochającą żoną pomyśli o domu, czekających dzieciach pojedzie na skróty, węzły go wchłoną a cisze umili mu nospa czy dexak jeden otacza się kią w hybrydzie drugi już nie ma planów do stracenia trzeba już czekać, co przyjdzie to przyjdzie i ziemi i wam mówię: do zobaczenia!
  16. idę wiernie wzdłuż strumienia nie znam zdroju ani delty brudna mżawka dmie mi w twarz nogi same mkną po krętych przeplatanych korzeniami wysadzanych miękkim błotem ścieżkach zaprojektowanych żebym na nich legł pokotem woda tylko nie zamarza bo się trwale trzyma w ruchu mi też czerwień zjada palce wodo! podnoś mnie na duchu! ludzie lubią kwestionować czy błękitna połać morza to nie jest ta sama kropla co ją tworzy ranna rosa bo i sensu nie ma w źródle nie zobaczysz go przy ujściu sens szedł zawsze wartkim krokiem gdzie się wciskał w błoto but twój w rozwiązanych sznurowadłach w przemoczonych mgiełką włosach w listopadnych cierpkich nocach w wysiąkniętej wodzie z nosa
  17. @Leszczym satyra na wszystkie pseudointelektualne białe, koślawe wiersze, których nie znoszę
  18. zachód słońca infantylny my już z tego wyrośnięci snują wszyscy plany nocy wszyscy mniej lub bardziej śnięci śnięci! śnięci! czyż nie piękny przeddzień śmierci? w swoich własnych rzygowinach szczur się snuje po godzinach ka ba re cik! tango siarczyste nade mną i tango moralne we mnie i kręcą się kola (oszczędnie) z nienajgorszą whisky niechaj krążą niech się świecą jasny fiolet - neonowo neon - jasnofioletowo obaj jasno filisternie wszystko we mnie we mnie! we mnie! we mnie! do mnie! hasło: alarm! tracę głownię! reszta leży na chodniku wypadam dziurą w kieszeni dziura pełna nie jest dziurą fiolet dąży ku zieleni powieki-kotary chcą prosić o bis forma za brudna Witkacy chce dziś złapał mnie w talii słowami ciężkimi imponderabiliami arty-anomaliami takim i owym z podejściem zbyt nowym kieszeń! ręka w bezwładzie zaczęła gdzieś fruwać kieszeń! czego nie znajdziesz tego będziesz szukać kieszeń! kieszeń! udręka dzisiejsza musiała się rozpruć nie dalej niż wczoraj archiprotektorze! na żywo i w kolorze pomóż dźwignąć mi krzyż osobliwie metaforyczny jak prawie wszystkie pozostałe O Loch Lomond! O Loch Lomond! zieleń dąży w ciemny blond idzie twardo w dojrzewanie dojrzewaj mój ty, chmielny kwiatostanie kwiato-stanie stanie stanie! stanie się coś! stanie! stanie! czuje drganie w członkach! stanie! miałeś rację święty janie! przedszum trąb mi dzwoni w uszach płynie naokoło czaszki do jednego, do drugiego potem w trąbke eustachiusza w gardła jamę i do flaszki
  19. nitka przeźroczy oddziela miedzę srebrzaną od grafomaństwa kipiącego pianą salonowym nalotem miedzę srebrzaną gdzie słychać nad ziemią huki spomiędzy wyrażeń a wan gar dy plejad, nocnych przymrozków myśli jak Joyce'a wymykają się brudno na pole jedynie rytm rymów posłusznych zawieruszył się w wysokiej trawie i słońcu już nie chcę się miotać w konwulsjach kakofonicznych na kałużach eterycznych odmętów rzędach urżniętych, zerżniętych od uchlanych przedwojennych panów czerwona pulchna gleba balansem nabitego rewolweru trzyma konwulsje we wszystkich swych ryzach mocą 20 kiloton trotylu morze błękitnie morze natchnione może retrospekcja może możliwość zamorskich przejść hula po wewnętrznej stronie ciemiączka i ciało też nie chce zostać daleko w tyle i pisze strzemiączko i pisze mi rzepka i piszę mi złoty nadgłowny nimb i pisze i pisze i pisze wciąż nic
  20. 3 Listopada 1939. Piątek. Zamęt ciężki dostał nam się, cięmiężone plemię, widzieć rozkrwawione Świętokrzyskie ziemie ciężka nasza pora, listopadowa słota wschód słońca, złota pora krucha gdzie każdy gaj oliwny, każda sosna to Golgota i nie było nigdy chwili takiej za mojego życia by świat wyszedł przede mną ze swą urodą z ukrycia tkały puste korony w górze złote pajęczyny gałęzi rozświetlanych ciepłym rannym światłem na dole nadal trwała ciemność, sens metaforyczny którego zdolności wam przepisać nie posiadłem odezwał się całym lasem lament świętokrzyski wczoraj znaleźli ciało, umarł prezydent Artwiński ciągną nas za miasto, tacy sami, tacy różni pochyl ku nam głowę, Boże, rozłóż się na Bruszni proszę Ciebie, Chryste, kiedy zejdę w spokój wieczny by niebo było jak dzisiejsze nad stadionem leśnym buki skrzypią nam hosanny, mroźne błoto twardo stuka idziemy by moralności Polak nie musiał daleko szukać
  21. "Moja matka była wierząca, ja nie. Ale ja chcę żeby Bóg istniał. Chcę – to ważniejsze, niż gdybym tylko był o jego istnieniu przekonany." W. Gombrowicz Czymże ja sobie na to zasłużyłem? Jakimi czynami? żeby do dzisiaj na krzyżach mnie wieszać Czemu najgorszych podstępów i bluzgów, białymi rankami musi kościelna wysłuchiwać wieża? Czemu ma wiara, nauka miłości, ziarna pospołu zasiane przetrwały tylko upadłe na kamień? Gdzie są asceci? Czy każdy już dzisiaj próbuje żyć w chwale? Czemu umarli wszyscy chrześcijanie? Znaleźć mi trzeba choć jedną duszyczkę, lichą i skromną dla której mógłbym powrócić na ziemię więc znajdź w sobie wiarę prawdziwą, pokorną nie daj się zdusić podmiejski aniele nie szukaj w katedrach natchnienia, ni w nawach nie dukaj pacierzy, nie oczekuj trąb szukaj mnie w dzisiaj zagojonych ranach wszystkich przerośniesz, nie w górę a w głąb i na ciebie też czekam, Tartuffe, kiedy błędny odwróciłeś ode mnie swój wzrok będąc wpatrzony w święte ikony, pamiętaj tedy że za twoim krokiem podąża mój krok.
  22. w cieniu turni skalistych modernistycznie, brutalistycznie strapionych zatacza wciąż kręgi od brzegu do brzegu woda ciemniejsza nad wody wiedzie tu droga zadziwiająco tłumna i gwarna rzednąca tak że na końcu stoisz sam nad brzegiem zwierciadła i ja też tędy kroczyłem pielgrzymkę z myślą wyższą i durną w bory zgniłe październikiem z myślą szlachetnie ogólną że kiedy już dojdę nad brzegi to jakimś szatańskim, nadludzkim sposobem kamieniem, innym rekwizytem zdołam poruszyć tę wodę stanąwszy samotnie u kresu mej drogi, nie chciałem się dać omamić otchłani. pustce w wolarzu echu fal wracającemu z grani zacząłem z początku trywialnie od piachu i żwiru, kamieni, badyli a tafla to wszystko łapczywie pożarła więc staliśmy razem i pianę toczyli pod przypływem desperacji wyjąłem wszystko co miałem z kieszeni po kolei, klucze od auta, portfel, telefon zacząłem tym rzucać ku wrzącej kipieli widziałem jak gdyby śmiano mi się w twarz w ostatnim akcie kończącym opowieść patrząc w niknące kręgi stanąłem nagi nad wodą ciemną, przed Bogiem i wszedłem pewny do wody, a ona zalała mi eterem oczy i usta nie mogłem już niczego poczuć ni widzieć jaka nade mną ta woda jest pusta
  23. przysiągłbym, że już cię widziałem kiedyś. musisz być tą, o której się marzy musisz być moją kobietą bez twarzy spacerowałaś moim rodzinnym miastem, ulicą Targową czytałaś Szekspira nad jeziorem Nidzkim śmiałaś się leżąc do gwiazdek nad głową przyłapałaś mnie na pisaniu w plenerze tobie jedynej czytałem mych wierszy ciebie widziałem w kościelnym szkaplerze w jambie i w cieniu monetowskiej wierzby ty mnie posłałaś do gwiazd i z powrotem z tobą wchodziłem na korony świata razem leżeliśmy śnięci pokotem umrzeć w ten sposób to żadna jest strata! patrzyłem ci w oczy gdy zadartą w górę głowę chyliłem ku Tycjańskiej Wenus gdy zabłądzony wśród nocy ponurej blasku księżyca chciałem dodać niebu mieliśmy całą noc zawsze dla siebie teraz ciężej wykonać mi ruch zanim mnie serce ponagli w potrzebie znikłaś za róg
  24. pierwszy raz poczułem się taki bezradny zamknięty w marmurze i w ceglanym kloszu nad Włochy nadciągnął nad wszystkie goliaty potwór straszniejszy, pośród czarnych koszul nie dorównają mu achajscy herosi Achilles umiera wciąż w rękach Ajaksa jedynie nas może kurator osłonić zanim bombowce nadlecą nad miasta O nasza Florencjo, lilio Toskanii! dziś mogę cię tylko słuchać przez ściany i tutaj dosięga mnie widok co rani jak miejskie uliczki niosą wystrzały i tutaj czuję na sobie wzrok duce personifikacji dwudziestego wieku jakby chciał mi powiedzieć że sztuce, kulturze ciężko znaleźć miejsce w dzisiejszym człowieku i czekam aż kiedyś czerń zmieni się w szkarłat oda do jutra przyjdzie wam na gardła dzisiaj po cichu póki wojna wrze wyrzeźbcie mi proszę marmurową łzę
×
×
  • Dodaj nową pozycję...