Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Arsis

Użytkownicy
  • Postów

    4 068
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    1

Odpowiedzi opublikowane przez Arsis

  1. W zasadzie tematy są tu dwa. Pierwszy dotyczy uproszczonej komunikacji internetowej niwelującej język i relacje międzyludzkie. A drugi (czy może bardziej zaproponowany przez Panią tytuł książki) odnosi się do samotności jako takiej.

     

    Żyjemy w czasach post-humanizmu.  Wystarczy popatrzeć na ludzi na ulicy, w metrze, autobusie, na przystanku, czy podczas przerwy śniadaniowej w pracy etc…  Nie ma już tego jak kiedyś. 95% zanurza się w błękitnawej poświacie smartfonów. Klasyczny przykład Homo Smartfonicus. Taka oto historia: w autobusie siedziało obok siebie dwóch młodych chłopaków oczywiście ze smartfonami w dłoniach. Co się okazało? Oni ze sobą rozmawiali poprzez Messengera. Nie spojrzeli na siebie ani razu, nawet gdyby jeden z nich rozebrał się do naga drugi by tego nie zauważył. A co do zagrożeń językowych? Cóż. Wszystko dąży ku maksymalnemu uproszczeniu. Weźmy takie emotikony. Wystarczy je komuś wysłać i nie trzeba więcej się rozpisywać. A w ogóle to po co pisać? Wystarczy stukać, pykać i wydobywać z siebie jakieś skrótowe, nieartykułowane dźwięki przypominające bardziej jęz. obrazkowy. Zmierzamy na powrót do epoki jaskiniowej, niestety, mimo że w unowocześnionym, kosmicznym anturażu.

     

    Nie wiem czy ma to coś wspólnego z zagrożeniami współczesnej polszczyzny (i nie tylko polszczyzny, ale jęz.. w ogóle) z powodu SMS-owo-internetowej nawały, ale oto kilka przykładów. Co do nawiązań literackich, podobnych w jakimś sensie do podanego wyżej tytułu, to być może będzie to powieść „Nikt nie odpisuje”, Eun-jin Jang. To o samotności, potrzebie rozmowy i różnych sposobach komunikacji (min. poprzez SMS, czy internet). Jak również książka „Światy zastępcze. Samotność wobec kultury”, Pawła R. Wojciechowskiego. To o zjawisku wspólnej samotności. Bo w sieci wszyscy jesteśmy tak naprawdę samotni. O uciekaniu w quasi-rzeczywistość. O ukrywaniu się za maską, za fasadą. O ucieczce w urojone imaginacje. O oszukiwaniu samych siebie i uczestnictwie w aktach zbiorowej iluzji etc. Nie jest to powieść, tylko socjologiczno-psychologiczne rozważania. O podobnej tematyce jest również książka „Wirus Samotności”, Wojciecha Kruczyńskiego (z przedmową Janusza L. Wiśniewskiego) Kolejna to: „Hikikomori. Historie o uciekaniu w samotność”, Poli Rise.

     

    Ale również film. Jednym z nich może być: „Ona”, na podstawie scenariusza i w reż. Spike Jonze`a., ze znakomitym Joaquin`em Phoenix`em. Bohater filmu (pisarz) zakochuje się w systemie operacyjnym komputera, który przemawia do niego pięknym kobiecym głosem. Czy film „Ex Machina”, w reż. Alexa Garlanda. To z kolei rzecz o emocjonalnej więzi bohatera ze sztuczną inteligencją pod postacią homoidalnego robota (kobiety). W pewnym sensie nawiązuje to tego również film „Łowca androidów, w reż. Ridleya Scotta.

     

    Na razie tyle.

  2. (Na motywach powieści „Piknik na skraju drogi”, Arkadija i Borysa Strugackich)

     

    ***

     

    Dlaczego wylądowali? Nie wiadomo. Zostawili w powietrzu dziwnie mżące kręgi,

    które obejmują szumiące w nostalgii drzewa.

     

    Które kołyszą się i chwieją w blasku księżyca albo samych gwiazd…

    Albo słońca... Albo jeszcze jednego słońca…

     

    Powiedz mi, kiedy przeskakujesz płot, co wtedy czujesz?

    Nic? A co z promieniowaniem, które zabija duszę?

     

    Wracasz żywy. Albo tylko na pozór żywy.

    Bardziej na powrót wskrzeszony.

    Pijany. Duszący się językiem w gardle.

     

    Sponiewierany przez grawitacyjne siły. Przez anomalie skręcające karki.

     

    Słońce oślepia moje zapiaszczone oczy.

    Padającymi pod kątem

    strumieniami, protuberancjami…

     

    Ktoś tutaj był (byli?)

    Bez wątpienia.

     

    Byli bez jakiegokolwiek celu.

    Obserwował (ali)

    z powodu śmiertelnej nudy.

     

    Więc oto bije mnie po oczach blask tajemnicy. Jakby nuklearnego gromu westchnienie.

     

    Ktoś tu zostawił po sobie ślad. I zostawił to wszystko.

     

    Tylko po co?

     

    Piknikowy

    śmietnik?

    Być może.

     

    Więcej nic.

    Albowiem nic.

     

    Te wszystkie skazy…

     

    Raniące ciała

    artefakty

    o upiornej obcości.

     

    Nastawiając aparaturę akceleratora cząstek,

    próbujemy dopaść

    umykający wszelkim percepcjom ukryty świat kwantowej menażerii

     

    Przedmioty w strumieniach

    laserowego słońca.

    W zimnych okularach mikroskopów…

     

    Nie dające się zidentyfikować, obłaskawić matematyczno-fizycznym wzorom.

     

    Bez rezultatu.

     

    *

     

    Zaciskam

    powieki.

     

    Otwieram.

     

    *

     

    Przede

    mną

    pajęczyna.

     

    Srebrna.

     

    Na całą elewację opuszczonego domu.

    Skąd tutaj ta struktura mega-pająka?

     

    Pajęczyna, jak pajęczyna…

     

    Jadowita w swym jedwabnym dotyku. Srebrzy się i lśni. Mieni się kolorami tęczy.

     

    Ktoś tutaj był. Ktoś tutaj był albo byli. Ich głosy…

     

    Te głosy. Te zamilkłe.

    Wryte w kamień

    w formie symbolu.

     

    Nie wiadomo po co.

    Kompletnie nie do pojęcia.

     

    Milczenie i cisza. Piskliwa w uszach cisza,

    co się przeciska przez gałęzie, żółty deszcz liści.

     

    W szumie przeszłości.

    W dalekich lasach.

    W jakimś oczekiwaniu na łące…

     

    Elipsy.

    Okręgi.

     

    Owale…

     

    Kształty w przestrzeni…

     

    Fantomy przemykające między krzakami rozognionej gorączką róży.

    W strumieniu zmutowanych cząstek. Rozpędzonych kwarków…

     

    Rozpędzonych przez co?

     

    Przez nic.

     

    Po zapadnięciu mroku liżą moje stopy żarzące się lekko płomyki.

    Idą od ziemi. Od spodu. Ich obecność to pewna śmierć.

     

    Sprawiają, że widzę swoje

    odbite w lustrze

    znienawidzone JA.

     

    W głębokich odmętach  schizoidalnego snu.

    Zresztą wszystko tu jest śmiertelne i tkliwe.

    Pozbawione fizycznego sensu.

     

    (W barze na rogu podają właśnie czarci pudding w promocyjnej cenie)

     

    Dużo tu tego.

    W powietrzu. I w ziemi.

     

    W nagrzanych od słońca

    koniczynach, liściach babiego lata.

     

    Krążyłem tu wokół

    jak wielo-ptak.

    W kilku miejscach jednocześnie.

     

    I byłem wszędzie. I byłem nie wiadomo, gdzie.

    Tak daleko na ile pozwala wskrzeszany chorobą umysł

     

    Tak bardzo daleko…

     

    Wystarczy dotknąć złotej sfery,

    aby się wyzbyć wstrętnego posmaku cierpienia…

     

    Gdyby nie ta przeklęta wyżymaczka, która zachodzi śmiertelnym cieniem drogę…

     

    (Włodzimierz Zastawniak, 2024-04-20)

     

     

     

  3. Spójrz. Ten deszcz padał w 1954. I pada dalej. Dalej. Ten deszcz. Albowiem deszcz…

     

    Nocne ulice miasta w żółtawych kręgach światła.

    Migający neon. Bar dla samotnych ze znudzoną obsługą w brudnych  kitlach.

    Ktoś siedzi za szybą.

     

    Pochylony nad talerzem owsianki.

    Czy kaszy mannej podlanej owocowym sokiem.

     

    Nie wiem. Twarz skryta w dłoniach.

    Zgarbiony profil. Wytarta szara marynarka…

     

    Lśniące kocie łby… 

     

    Sunie powoli zgrzytający tramwaj, strzelając iskrami z pantografu.

     

    Powiedz mi.

    Jak długo już cię nie ma?

     

    Skąd?

     

    Od kogo

    to bijące,

    nagłe cierpienie?

     

    Milczysz…

     

    Wiem.

    Nie jest lekko .

     

    W kaskadach powietrza aerozol drobinek wody.

    Rozpryskują się na twoich wargach i rzęsach…

     

    Skapują z gzymsów krople ciężkie jak niebo. Jak cała bez ciebie wieczność. 

     

    Przykładam ucho do rynny.

    A w niej jakieś kołatania, wiry strumieni.

     

    Pochylone słupy latarń nad trotuarem.

    Porozwieszane sznury prądu od jednej do drugiej…

     

    I znowu: od drugiej do następnej… 

     

    Kołtuny.

    Supły…

    Szmaty…

     

    Samochód tapla się w kałużach pełnych wody.

     

    Księżyc uśmiecha się do mnie.

     

    Nie. To nie księżyc,

    tylko globus biura podróży na dachu stylowej kamienicy.

     

    Przechylony…

     

    Przejdę

    pod nim.

     

    Przechodzę. Niech spadnie i zmiażdży…

     

    W antykwariacie

    kurz na witrynie.

    Na blacie. Na okładkach książek…

     

    Obok precjoza. Muszelki.

    Żaglowiec w butelce.

     

    Wydłubana

    w korze

    maska czarownika.

     

    Chiński cesarz budowniczy.

    Wypchany słowik zapomniany na półce.

     

    Kto tu jest? Czy jest tu kto?

     

    Przykładam twarz

    do zimnej szyby,

    wypatrując najmniejszego szczegółu wśród mżących pikseli samotności…

     

    Lecz jedynie wiatr targa połami

    dziurawego płaszcza

    a wraz z nim szumi w uszach piskliwa cisza.…

     

    A więc nie ma tu ciebie.

    I nigdy nie było…

     

    Za płotem szeleszczą płachty folii

    na placu budowy. 

    I tarmoszą się nisko przy wilgotnych grudach rozkopanej ziemi.

     

    Te zmory.

    Te widma ze snu

    udręczone cierpieniem.

     

    Szpalty fruwających gazet niczym łopoczące ptaki lepiące się do skroni…

     

    (Włodzimierz Zastawniak, 2024-04-18)

     

     

     

  4. (Z cyklu: Abandoned place)

     

    Tym razem słońce. Jakieś wątłe drzewa, korzenie… Zardzewiała tablica na bramie. Stukający kawałek blachy w porywach wiatru. W nadbrzeżnej trawie cień idzie w milczeniu. W przepływie obłoków, w chłodnawym westchnieniu nie wiadomo kogo.  Byłem tutaj, ale czy byłem na pewno? Jestem raz jeszcze, będąc jeszcze… Ktoś się przechadza w tej całej feerii błysków na wodzie. W szumie rzeki nasączonej śmiercią plusk ryb niepodobnych do samych siebie. Jarzą się jakimś wewnętrznym blaskiem, umierając wiecznie w tej poświacie promieniotwórczego cezu.

     

    Dostrzegam w lustrze wody truchło, rozpad człowieka… Zaciskam mocno powieki szczypiących oczu. Albowiem ranią mnie jaskrawe kontrasty chiaroscuro. I te zwidy mrugające nerwowo w szpalerze smukłych topól. Ktoś coś szepcze o opuszczeniu przy drodze, lecz nie wiem. Nie rozumiem...

    Oddala się i znika. By znowu powrócić w jakiejś nieokreślonej udręce cierpienia.

     

    Ktoś coś szepcze, kiedy idę zarośniętą zielskiem ścieżką. Pokryte korzeniami kontury domów drewniane albo z cegły… W czarnych oczodołach okien jedynie cisza. Przepastna otchłań zapomnienia. Wydaje mi się, że jakieś dziecko stoi z siekierą nad truchłem padliny. Tam na skraju widzenia. Odrąbuje kawałek po kawałku. Odrąbuje. I żuje. Przeżuwa jak ten demon blady i siny… Jak ten czas zżerający wszystko.

    To nie jest dla mnie zaskoczeniem, albowiem zwid i mar coraz więcej. Gęstnieją w ostrych jak brzytwa widzeniach gorączkowej maligny. W stroboskopowym pulsowaniu padającym z ukosa. Zaciskam powieki,. Otwieram. Coraz to szybciej i szybciej… W psychodelicznym amoku. W narastającej neurastenii. Coraz to znowu widzę co innego. To znowu to samo. W powtarzanych sekwencjach obrazów maszerują moje poprzednie wcielenia. Idą zamaszystym krokiem, by zniknąć w oddaleniu jaskrawym od słońca. Nie widzę już ciebie. Nie widzę nawet siebie samego. 

     

    W murowanym spichlerzu pustka i opuszczenie. Krzaki wyrastają ze szczelin w kamieniach. W słońcu padającym z ukosa ściana na kilka pięter. W okiennych otworach wiatr szeleści i dmucha piaskiem po twarzy. Radioaktywnym pyłem. W jakichś cichych trzaskach, nieustannych szmerach. W odmętach przeszłości wielkich jak całe eony. I w tym blasku słońca coraz niższym, chylącym się ku zachodowi. I coraz bardziej czerwonym… I w tym blasku matka macha mi z okna na pożegnanie albo na powitanie. Albo… tak po prostu… Macha mi z uśmiechem z najwyższego okna na skraju ściany. Będąc w tej pustce. W tych wielkich oddechach od nadmiaru powietrza, w którym oddycha  wszystko. Nawet kamień i drzewo. I obłok zsuwający się z nieba…

     

    Czy ty mnie słuchasz? Matki już nie ma. Jedynie pustka pozostała w oknie. W czerwonej poświacie nadciągającego zmierzchu.

     

    (Włodzimierz Zastawniak, 2024-04-15)

     

    ***

     

    Metlino – opuszczona wieś w obwodzie czelabińskim w Rosji, nad rzeką Tieczą. Wieś ta została ewakuowana z powodu katastrofy jądrowej z 1957 roku w pobliskich zakładach atomowych „Majak”. Jest to jedno z najbardziej skażonych miejsc na świecie.

     

     

     

  5. Podziemny test nuklearny… A więc te monstra przechodzą przeze mnie. Idą na wskroś,

    rozsyłając wokół promieniotwórcze bakterie.

     

    Idą na przestrzał. Przez całą amfiladę pokoi, w których noc.

    W których mrugają obskurne światła kinkietów na ścianach…

     

    Pochwyciła mnie w swoje szpony ostra jak brzytwa

    gorączkowa maligna,

    podczas której obijam się o ściany. W półmroku. W ciszy. W łomotach bijącego serca.

     

    Przywieram do zimnej powierzchni.

     

    Zlizuję tynk…

    Te osypujące się mikroskopijne grudki gorzkiego kwarcu…

     

    W plątaninie

    pajęczyn.

    Kurz na języku…

     

    Całuję lodowate, martwe usta. ..

    Jak bardzo martwe?

    Jak kawał zimnego mięsa.

     

    A więc

    to tutaj.

     

    Żelazne, skorodowane drzwi z zatartym napisem:

     

    STAYING IN THIS PLACE MAY RESULT IN CANCER

     

    Zwisające fragmenty nie wiadomo czego.

    Jakieś szmaty…

     

    Bijąca woń

    zgnilizny.

    Odór rozkładu…

     

    Otwieram. W zgrzycie.

    Skrzypieniu. Mordędze naporu…

     

    W powietrzu czai się woń czegoś bardzo przykrego. Nowotworowe guzy naciekają plątaninę

    żeliwnych rur…

     

    Z betonowej bryły grobowca… W betonowej bryle pęknięcia.

    Odłupane fragmenty od natarczywych prób wydostania się na zewnątrz.

     

    Przez kogo? Przez, co?

     

    Odór rozkładu PRZYTŁACZA.

     

    W pulsującym, czerwonym świetle stroboskopu

    dudnią w głowie kopyta pędzących po moich śladach diabłów.

     

    Dudnią udziwacznione chorobą zmory.

    Widziadlane kreacje

    psychodelicznych fascynacji.

     

    Coraz tu

    ciaśniej

    i gęściej.

     

    Coraz bardziej zawile.

     

    Coraz częściej zawadzam o jakieś pogięte,

    powyginane blachy

    o nieznanym przeznaczeniu.

     

    W opuszczonej fabrycznej hali frezarki opuszczają głowy. Jak podpierający ścianę ludzie

    w kolejce do NICZEGO.

     

    Puste. Wybebeszone.

    Cuchnące smarem, chłodziwem, krwią…

     

    Wypatroszone

    artefakty

    industrializmu.

     

    Próbuję wyłapać licznikiem Geigera

    uciekające po ciemnych kątach cząsteczki straszliwej radiacji.

     

    Wysypują się zewsząd

    w piskliwym szumie.

     

    Coś tu umarło.

    Lecz, nie wiadomo, co…

     

    Jakieś pradawne jestestwo

    o nieznanej proweniencji.

     

    Zalegające teraz w formie

    trudnego do zdefiniowania symbolu.

    .

    Na podłodze stosy powyrywanych z notesów kartek…

     

    Poowijane w gazety

    metalowe skrawki

    nie wiadomo czego…

     

    Jakieś szafy. Gabloty z powybijanymi szybami. I twarze, nie-twarze. Ale, czy to są

    twarze?

     

    Patrzą się na mnie. Nie patrzą.

     

    Jakieś eksponaty.

    Monstra nie z tego świata:

     

    Neurofibromatosis, Proteus syndrome… - i mnóstwo innych etykiet, opisów…

     

    Pod spodem brunatne smugi zakrzepłej formaliny. Rozlane wokół kałuże…

     

    Materace cuchnące moczem.

    Pokryte szarym pyłem

    stosy szpitalnych łóżek.

     

    Korytarze. Spirale…

    Zakosy. Zakola. Schody. Zejścia. Piwnice.

     

    W mroku. W półmroku…

     

    Odgłosy czyichś kroków. Dziecięcych truchtań. Starczych szurań. Dalekich skowytów..

     

    Lecz oto wyłania się z mroku

    korpus kobaltowej lampy.

    Mordującej niegdyś potokiem światła.

     

    Coś żywego. Wciąż żywego.

    Rozłażącego się w szmerze nieskończonego wzrostu.

     

    Kiedy idę, liżą mnie po twarzy zwisające zewsząd fragmenty skóry z resztkami siwej sierści.

     

    (Włodzimierz Zastawniak, 2024-04-14)

     

     

     

×
×
  • Dodaj nową pozycję...