Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Arsis

Użytkownicy
  • Postów

    4 049
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    1

Odpowiedzi opublikowane przez Arsis

  1. Patrząc przez okno, tym patrzeniem raczej smutnym. Sponad parapetu w typie lastriko,

    w którym wyłupało się kilka drobnych kawałków w czasach mojego dzieciństwa.

    Podczas zabaw z młotkiem i śrubokrętem. W wojnę…

     

    Testowane były wybuchy jądrowe na pacyficznych atolach

    czy na płaskich terenach Kazachstanu… Jeden z okruszków trafił mnie wtedy w oko.

    Łzawiłem.

     

    Ojciec zezował na mnie gniewnym wzrokiem

    jak na przegraną walkę Goliata na polu bitwy.

    Nie było łatwo w czasie próby odzyskania prestiżu.

     

    Ale szedłem

    w górę

    z mozołem.

     

    Wspinałem się po obsypujących kamieniach.

     

    Kilka razy obsunąłem się na stoku.

    Skrwawiłem

    sobie boleśnie kolano.

     

    Pies wesoło szczekał,

    merdał ogonem.

    Ojciec kazał wyjść z nim na spacer.

     

    I szedłem wtedy. I idę nadal

    w te czasy napełnione szczenięcym śmiechem.

     

    Uciekałem

    od siebie.

     

    Uciekając w świat

    pustych otchłani,

    w których ciszą

    napełniał się każdy oddech.

     

    I każde

    ciężkie

    westchnienie.

     

    I wszystko oddychało

    w dalekich gongach stojącego zegara.

     

    Kiedy pewnego razu, wyrwany ze snu wołałem, przestępując próg drugiego

    pokoju…

    — nikt nie odpowiedział.

     

    Nie było nikogo.

     

    Szukałem długo wśród mżących w powietrzu pikseli

    znajomej twarzy ojca albo matki…

     

    Lecz tylko wgniecenia

    na fotelach

    świadczyły o ich niedawnej obecności.

     

    Podchodziłem ostrożnie do drzwi,

    próbując się porozumieć

    ze skulanym za nimi głosem. Pełen nadziei…

     

    Kiedy je otworzyłem, chłód owiał moje skronie

    tym chłodem idącym ze schodowej klatki, piwnicznej głębi.

     

    Na drewnianej poręczy odłupana drzazga, promień zachodzącego słońca.

    Falujące na ścianach pajęczyny… W ogromnym przeciągu trzask zamykanych drzwi.

     

    (Włodzimierz Zastawniak, 2024-05-06)

     

     

  2. Czy ty mnie słuchasz? Nikt nie odpowiada. Albowiem nikt. Odpowiada w mżącej szarością

    głuchocie

    jedynie dalekie echo barw.

     

    Kiedy się tak wsłuchuję w to odpowiadanie samemu sobie, w otchłani nocy

    faluje pajęczyna pęknięć

    na płaszczyznach sufitów, ścian pustego pokoju…

     

    Jakby coś tam żyło we śnie. W tym nadmiarze powietrza.

     

    I oddychało w czterech kątach ciemnego wymiaru, w którym drgają

    niezdefiniowane słowa.

     

    Wiesz, w tych snach,

    w tych samotnych,

    ktoś mnie zdradza z księżycem w pełni.

     

    Kto?

     

    Idzie w aureoli srebrnego blasku

    i w srebrnych do samej ziemi

    szatach.

    Idzie razem z cieniami drzew,

    co się kołyszą w nieskończonym szpalerze drogi.

     

    Jest cicho. Tylko serce bije w szumie wartkiego strumienia, w kroplistym szmerze.

     

    W płynącej w żyłach

    wzburzonej gorączką krwi.

     

    Kto tu jest?

     

    Zasłaniam oczy przed tą przedziwną,

    rozbłysłą znienacka jasnością,

    co wywija się

    błękitną gwiazdą w gałęziach smukłej topoli.

     

    I drąży.

     

    Przewierca na wylot

    niedokończone

    popiersia rzeźb…

     

    I zastyga na ich twarzach

    kamiennym krzykiem przerażenia…

     

    (Włodzimierz Zastawniak,2024-05-05)

     

     

  3. Panie i Panowie. Przed Państwem –- Ciscollo! Powitajmy go gorącymi brawami! Jedyny i niepowtarzalny…

     

    A więc w pustej sali…

     

    (Zaraz, zaraz. Jakaż to pusta sala?

    Wróć. Jeszcze raz. Od początku. A gdzie, Ciscollo?)

     

    A więc w pustej sali. W pustym teatrum. Puste siedzenia rażą po oczach czerwonym obiciem, jak wtedy, kiedy jechałem donikąd w pustym przedziale pociągu… Walają mi się pod nogami jakieś zużyte sprzęty. Jakieś truchła rozsypujące się w proch. Bielejące… Albo raczej żółknące w świetle wiszącej lampy mojego pokoju. Rozsuwam na bok krzesła. Pufy. Taborety…

     

    (A co z teatrem, w którym jedynie cisza i szum płynącej w moich uszach krwi?)

     

    Jakie to ma znaczenie.

    Pustka tu. Pustka tam…

     

    A więc, pomiędzy krzesłami… Przedzieram się jak przez gęste chaszcze amazońskiej dżungli…

     

    (strasznie dużo tu tych krzeseł)

     

    A więc, pomiędzy pufami…

     

    (tych też jest wiele)

     

    Pomiędzy pustymi fotelami…

     

    (Aa. Tych jeszcze nie było)

     

    Więc, pomiędzy fotelami z poprzecieranym obiciem, pomiędzy tymi czworonogami przestępującymi niecierpliwie ze stukotem jadącego pociągu. Nie. Pomiędzy pustymi, stojącymi spokojnie fotelami, na których zasiadali moi rodzicie za życia. Ojciec wypalił nawet na oparciu dziurę od niedopałka papierosa, kiedy zasnął pijany po seansie spirytystycznym podczas przyjęcia z okazji którychś tam swoich urodzin czy imienin. Nie pamiętam.

     

    W każdym bądź razie zasnął z tlącym się petem, który wypalił właśnie tę dziurę w oparciu. Za oknami pachniały jaśminy. Pachniało czerwcem i ptaki śpiewały tak tkliwie. Słowiki…

     

    Ojciec mówił coś przez sen. W tej to żywiołowej gmatwaninie fazy REM, mającej pozory jawy. Poruszał szybko ocznymi gałkami. Pod zaciśniętymi powiekami albo i bez powiek. Jakoś tak przerażająco otwarcie. Mówił z przekąsem i z całą swoją surowością człowieka z zasadami. Wygłaszał coś oskarżycielskim tonem i wygrażał palcem.. Do kogoś. Do czegoś. Do nie wiadomo czego. Jak to bywa we śnie. Mówił potem o przestrzeni, która jest wg niego zakrzywiona. Jak tęcza… O wyimaginowanym napisie na froncie pianina (którego już dawno nie ma, albowiem został sprzedany przez matkę z grosze do jakiegoś muzycznego ogniska)  A więc dopatrzył się go między wyrzeźbionymi na nim liśćmi jakiegoś egzotycznego krzewu. Ciscollo! (cokolwiek to znaczy, mimo że brzmi jakoś tak z włoska) Powiedział to wyraźnie, wykrzyczał wyskoczywszy z fotela jak oparzony. Nie. Nie obudził się, tylko jako ktoś, kto śni na jawie albo w gorączce.. Potem powtórzył to słowo wiele razy, cały czas śniąc i przestępując z nogi na nogę. Wyglądał jak wypchana kukła albo manekin w kolorze wosku.

    Wreszcie opadł z sił, popadając w apatię i przygnębienie. I zanurzył się w bezkres szumiących fal. Jego tors opadał. Wznosił się. Opadał… Niczym przypływy i odpływy dostojnego oceanu…

     

    Teraz jest to pusty, wygnieciony przez niego fotel i z wypaloną przez tlący się niegdyś niedopałek dziurą na oparciu.

     

    Pusty fotel po mojej matce…

     

    Cóż…

     

    Pusty po mojej matce fotel z odpadającą drewnianą listewką między drewnianymi nóżkami, którą muszę chyba przykleić. Odpada i już. Widać, tak ma, że musi odpadać. Podłogowa klepka jest przed nim wytarta od ciągłego szurania przez nią kapciami z twardymi podeszwami. Jest wytarta, bo szurała stopami podczas oglądania filmów nocnego kina. Albo i nie szurała. I miała je spokojnie ułożone. Bez najmniejszego drgnięcia. Tak jak miała je spokojnie ułożone w otwartej jeszcze sosnowej trumnie. Widziałem… Była już sina na twarzy, kiedy leżała ze złączonymi dłońmi oplecionymi różańcem. Ojciec też był siny podczas trumiennego spoczynku w przykościelnej kaplicy dwadzieścia kilka lat wcześniej. Chciał coś jeszcze chyba powiedzieć, bo miał otwarte usta. Wokół nich był siny. W głębi czarny od toczących go gnilnych procesów.

    Oboje już dawno zsinieli, rozsypali się w rozwiany wiatrem pył. W atomy. Neutrony. Kwarki… Całą tę subatomową menażerię wkuwającego gówna. Bo nie zbadanego do końca. I wymykającego się wszelkim prawidłom naukowego postrzegania.

     

    A więc puste po nich fotele. I pusta kanapa. Na której często kładła się moja matka, wracając późnymi popołudniami z pracy. Miesiąc przed śmiercią już się nie kładła, bo nie mogła leżeć i spać z powodu niewydolnego serca. Ale ostatecznie poszła spać. Już tak na amen. Pewnego marcowego przedpołudnia po kolejnej nieprzespanej nocy. Pamiętam, że rano świeciło słońce, mimo że takie lekko przymglone. Za to pod wieczór rozszalała się śnieżna burza. Zabrała ją. Tak po prostu zabrała ją wtedy śmierć. Tak bezceremonialnie. Z okrutnym rechotem absolutnej potęgi wszechwładzy.

    Runęły wówczas wszystkie gmachy. A każdy z nich miał w sobie mniej lub bardziej wierną, rozpadającą się twarz mojej matki. No cóż, zagrała kostucha na skrzypcach. Fałszywie…

     

    Rozglądam się. Na ścianach wiszą jakieś zdjęcia. Krajobrazy namalowane przez nieznanych mistrzów. I stary wiszący zegar. Nie bijący już od dawna. Martwy, zeskorupiały trup. Nasłuchuję… Poprzez szumiący w uszach pisk przychodzą do mnie przez ściany dźwięki z dawnych kreacji przeszłego czasu. Takie pomieszane i jakoś tak nie po kolei. I pomiędzy wychylanymi do dna haustami alkoholu. Która to butelka? Nie wiem. Nie pamiętam. A zresztą nie ma to już znaczenia. Wznosząc kolejny toast do widma w stojącym tremie, zapominam nagle, co miałem zrobić dalej.

    Opadam na fotel. Bezsilny. Nie pamiętam, co zaplanowałem. Nie wiem. Nic nie wiem. Ale wiem, że płoną gwiazdy albo świece poustawiane w zakamarkach pokoju. Poustawiane nie wiadomo przez kogo. Przeze mnie? Ja to zrobiłem? Albo może ja, jako nie ja? Przez takie coś nie będące mną? Nie ważne. Płoną, to płoną. Niech ściekają stearyną czy woskiem.

    Na ścianach drgający zarys twarzy, skrzydeł. I czegoś tam jeszcze… A więc ktoś tu jeszcze jest. Kto? Nie odpowiada nikt. Zatem to muszę być ja, tylko podczas przepoczwarzania się w kolejnego ekscentrycznego robaka.

     

    To, co przed chwilą było jeszcze kształtem, teraz nie ma już żadnego kształtu. Jakby jakiś negatyw nie-ludzkiej twarzy czy czegoś na jej podobieństwo. W każdym bądź razie to rozmija się ze mną. Zbliża. Oddala. To znowu przesuwa się coraz bardziej. Odchyla, odchyla…  Wygina się w pałąk jak podczas próby wniebowzięcia… W ekstazie. W skowycie. W spazmie agonii…

     

    (Włodzimierz Zastawniak, 2024-05-03)

     

     

  4. Kiedy przechodziłem obok, to zajrzałem do twojego świata, płynąc w cichej smudze czasu.

    Szłaś w świetle padającym z ukosa. W szumie liści, którejś wiosny, któregoś lata…

     

    Patrzyłaś na mnie, patrząc przeze mnie

    na rozkwitające pąki anemonów.

    W ekstazie i upojeniu. W kosmosie podwójnie pierzastym.

     

    Nie widziałaś mnie w tym niewidzeniu, w tym oddechu słodkiej samotności.

    Ale byłem tu i jestem, stojąc naprzeciw ciebie na grubość kartki papieru, źdźbła trawy …

     

    Chciałem ci powiedzieć

    o miłości.

     

    Co pali serce. 

    Wyrywa się

    do ciebie i płonie.

     

    Dotykałem twoich włosów w pocałunkach ptaków,

    co otulały drzewa swoim śpiewem.

     

    Wyrażając to

    subtelnymi

    słowy.

    Takimi właśnie.

     

    Ale tak teraz nie jest, tak było we śnie.

    Więc umieram od słowa do słowa.

    O tobie. O nas…

    W objęciach słońca gorącego lata.

    W światłocieniach czerwonych kwiatów miłości.

     

    Wiesz, kocham

    cię.

     

    Jedyna.

     

    (Włodzimierz Zastawniak, 2024-05-01)

     

     

  5. Przedzieram się przez gąszcze traw. W słońcu padającym z ukosa. W zarysie obłoku…

    W deszczu. Idę.  przemieszczam się jak cienista, senna mara…

     

    Wszędzie wokół radioaktywny pył…

    Nie zmyły go deszcze.

    I nie zmyją.

     

    Zbyt głęboko

    wryła się straszliwa śmierć.

     

    Tam, w tej kępie krzewów, wątłe korzenie. Ostre liście raniące do krwi.

     

    Jestem jak ta barowa ćma, co się miota ze skrzydłami

    oblepionymi błotem.

     

    To już się działo tyle razy.

    I dzieje nadal. I wciąż…

     

    Jak te przechadzki wzdłuż żeliwnych rur

    w podziemiach jakiegoś dawnego życia.

     

    W tej pustej ziemi całują mnie czyjeś lodowate wargi.

     

    Kto tu jest? Czy jest tu kto?

     

    Znowu te same majaki.

    Mrugają do mnie

    w oparach absurdu.

     

    Jakbyśmy się znali od lat.

     

    Wlecze mnie po bezdrożach mojej podświadomości

    cała flotylla

    niestrudzonych widm.

     

    (Dla nich to żaden mozół)

     

    I mimo powtarzalnych do znudzenia chwytów wciąż daję się na to nabierać.

     

    Bolą mnie już te słowa

    wypowiadane z metalicznym zgrzytem, w stukocie żelaznych kół.

     

    Kto go wystukuje?

     

    Nie wiem.

     

    W przedziale wagonu, obok,

    przytula się

    do mnie

    pusta przestrzeń.

     

    Skrzydła zasłon

    omiatają w pędzie skronie…

     

    Dokąd tak jadę w tym szale podróży i gubiąc samego siebie?

     

    Szepty w półmroku. Jakieś ciche westchnienia…

     

    Ktoś coś pisze, próbując ułożyć z rozsypanych fragmentów spójną całość.

    Pod dyktando sennej zjawy zakutej w mżącą szarymi pikselami zbroję. O twarzy jakoś

    dziwnie znajomej.

     

    Kto tu jest?

     

    Ja? Ty?

     

    Czy może ktoś jeszcze? Wiesz, nie mam siły

    wstać.

     

    Przetacza się w tę i z powrotem,

    po podłodze, 

    pusta butelka po alkoholu.

     

    Więc leżę, patrząc jak przepływa nade mną to sine oblicze pełne obojętności.  

     

    Mówi do mnie, poruszając

    w milczeniu obrzękłymi ustami.

     

    Tato, to ty?

     

    Nasłuchuję…

     

    Lecz nic. Jedynie pulsująca w uszach cisza.

    Jakby odkupywał w ten sposób winę

    za sprowadzenie mnie na ten padół.  Spętany światłem.

     

    I rozpraszał się stopniowo, zamieniał w jednostajny biały szum…

     

    (Włodzimierz Zastawniak, 2024-04-30)

     

     

     

  6. Ja tu umarłem. W tym bezkresie smutku. W tej pustce…  W ziemi jakieś ostatnie oddechy.  

    Splątane w bezładzie korzenie…

     

    Sen trwający wiecznie… I w tym śnie powracam krokiem schwytanego. 

    Chyłkiem, tymi drzwiami w zimnych sześcianach powietrza.

     

     

    Przed chwilą był tu regał z książkami, teraz fasada domu,

    jakże do niego podobna!

     

    Znowu nawiedzają mnie jakieś majaki.

    Mieszają wszystko, co widzę.

    Wciągają podstępnie w świat urojonych imaginacji.

     

     

    Stoję na opuszczonym podwórzu,

    między

    fasadami kamienic.

     

    Noc ściska

    moje

    skronie.

     

    Wirują mgławice…

     

    Nade mną niebo

    pełne odprysków mżących jak kryształ.

     

    Z okien pierwszej widzę okna naprzeciw, skryte w gałęziach szumiących topoli.

    Albo milczących doskonalą nieruchomością rzeczy.

     

    Z okien drugiej -- fasada czysta bez skaz.

    Jednak i tu są one ciemne i puste.

    Omiatane jedynie księżycowym snopem srebrnego blasku.

     

    Lecz oto wspinam się po krętych schodach z kamienia.

     

    Wysoko.

     

    … wysoko….  jeszcze wyżej…

     

    A więc, znowu idę w tym migocie gwiazd,

    które są tak przerażająco zimne.

     

    Dotykam szczytu grani. Srebrnego masywu na wyobraźnię.

    I w tym zimnie płynie w dole rzeka sennych widm.

    Przekazują coś sobie w świetle, nie-świetle padającym od wiszących lamp.

     

    I w tym świetle płyną

    obszerną halą

    jakiegoś wernisażu,

    niosąc wielkie fotografie mówiących twarzy.

     

    Co mówią?

     

    Nie dosłyszę.

     

    Albowiem przerasta je gwar

    szumiącej zewsząd trawy.

     

    Jesteś obok.

    Ujmuję

    twoją dłoń.

     

    Wiem, że mnie kochasz.

    Szepczesz. Szepczesz...

    Poruszasz milczącymi ustami…

     

    Dajesz mi

    obrączkę

    podczas tych

    swoistych zaręczyn.

     

    Ja daję tobie…

     

     

    Gdzie ja jestem?

     

    Na polu. Pośród wilgotnych grud

    rozjechanej ciężarówkami ziemi.

    Stoją w nieładzie. Przeżarte rdzą.

     

    Opuszczone. Zdewastowane artefakty zdewaluowanych koszmarów.

    .

    W straszliwej radiacji

    okadzającej umysł.

    Wodzę wkoło oczami.

     

    Wyciągają się ręce,

    czyjeś ramiona otwarte szeroko jak grób.

     

    Ciemną kreskę

    dalekiego lasu

    opływa flotylla mgieł.

     

    W tej ciszy urojonej.

    W piskliwym szumie gorączki…

     

    W karmazynowym blasku

    nadciągającego zmierzchu

    otwiera szeroko usta, by przemówić… śmierć…

     

    (Włodzimierz Zastawniak, 2024-04-28)

     

     

     

  7. @Somalija czytam Eksploratorów przepaści - enrique vila-matas`a, to opowiadania o życiu. ale to tylko mistyfikacja, albowiem chodzi tu o coś więcej... czytam też o siergieju korolowie, radzieckim konstruktorze rakiet z lat 50. oraz igorze kurczatowie, radzieckim fizyku jądrowym, i andrieju sacharowie. to w przeciwwadze wobec działań wernera von brauna, roberta oppenheimera i edwarda tellera...  

×
×
  • Dodaj nową pozycję...