Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Znajdź zawartość

Wyświetlanie wyników dla tagów 'urodziny' .

  • Wyszukaj za pomocą tagów

    Wpisz tagi, oddzielając je przecinkami.
  • Wyszukaj przy użyciu nazwy użytkownika

Typ zawartości


Forum

  • Wiersze debiutanckie
    • Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
    • Warsztat - gdy utwór nie całkiem gotowy
  • Wiersze debiutanckie - inne
    • Fraszki i miniatury poetyckie
    • Limeryki
    • Palindromy
    • Satyra
    • Poezja śpiewana
    • Zabawy
  • Proza
    • Proza - opowiadania i nie tylko
    • Warsztat dla prozy
  • Konkursy
    • Konkursy literackie
  • Fora dyskusyjne
    • Hydepark
    • Forum dyskusyjne - ogólne
    • Forum dyskusyjne o portalu
  • Różne

Szukaj wyników w...

Znajdź wyniki, które zawierają...


Data utworzenia

  • Od tej daty

    Do tej daty


Ostatnia aktualizacja

  • Od tej daty

    Do tej daty


Filtruj po ilości...

Dołączył

  • Od tej daty

    Do tej daty


Grupa podstawowa


Znaleziono 3 wyniki

  1. Urodziny. Dziewiętnaste. Dziś obchodziłbym je z przyjaciółmi na pikniku, gdzieś w górach, na ukrytej w lesie polanie, pod fioletowym baldachimem jakarandy, albo na jednej z plaż, których jest tutaj więcej niż kin i teatrów: każda wykuta w piaskowcu, oddzielona od następnej niczym alkowa stromymi skałami — skały obsuwają się prosto do morza i zagradzają drogę nieproszonym gościom. Najcenniejsze są te, do których nie ma dojścia od strony lądu i trzeba płynąć wzdłuż brzegu, zakotwiczyć łódź w malowniczym miejscu, położyć się na materacu z kolorowej pianki, kołysać w rytmie fal z twarzą zwróconą ku słońcu. W takich chwilach należy przestać myśleć o czymkolwiek i wyczuwać instynktownie pluskające wokoło życie, wchłaniać je każdą tkanką ciała, otworzyć się na wszystko bez obaw, jak muszelka kryjąca najdroższą perłę… Ale kiedy kończyłem dziewiętnasty rok, takie magiczne chwile były mi nie znane. Otaczał mnie chłód poranka, ścieląca się nad wilgotną ziemią mgła, mokre od deszczu ulice, w których odbijają się światła sunących powoli, kopcących białym dymem samochodów. Bokami ulicy szli ludzie: pochyleni nisko, grubo opatuleni w szare ubrania, nie patrzący sobie w oczy, niczym konie ciągnące na grzbiecie ciężar jeszcze jednego dnia udręki zwanej życiem. Jesienny wiatr strącający zeschłe liście z drzew, zimowa plucha, w której dziewiczy śnieg stapia się w błotnistą breję. Promyk słońca, suchy kąt, jej oczy wypatrujące tego samego… Jedyne co miałem naprawdę to młodość i choć było to więcej niż wszystko co przyszło później, nie zdawałem sobie wtedy z tego sprawy. Tak samo nie potrafiłem patrzeć na siebie z boku, obserwować skąd przychodzę, czemu idę właśnie tam, a nie gdzie indziej? Dawali jeść, to wymiatałem talerze do czysta; polewali, wypijałem do dna; a gdy zagrali, tańcowałem do utraty tchu. Wystarczył nieśmiały uśmiech, a goniłem ją za siódmą górę, aż zaczęli dzwonić w kościołach, bić na alarm, strzelać na postrach, a ja się z tego śmiałem i goniłem ją z jeszcze większą ochotą dalej. Dlatego gdy dziś myślę o tym młodym człowieku, którym byłem niegdyś, nic do niego nie czuję, nic mnie z nim nie łączy, oprócz nazwiska i dnia urodzenia. Tym łatwiej jest mi o nim pisać: słowa przychodzą same, bez emocji, obojętność to mój sprzymierzeniec, sędzia, któremu pozostawiam jego losy. Czekałem zniecierpliwiony długie chwile na telefon. Pamiętam, że założyłem granatowy garnitur, ale co mnie do tego skłoniło, nie potrafię w żaden sposób wytłumaczyć. Paczka z liceum rozpierzchła się na cztery strony świata, nowych znajomości nawiązałem niewiele, bo większość kolegów z roku szła zaraz po zajęciach zakuwać intensywnie do akademika. Z tej posuchy towarzyskiej usiłował wyratować mnie brat cioteczny, Jurek, który obiecał zaprosić dziewczyny, o jakich mógłbym sobie tylko pomarzyć: studentki z czwartego roku. — Będziesz się mógł od nich sporo nauczyć — powtarzał przy każdej okazji. Dopiero po ósmej zadzwonił uprzedzić, że są jakieś problemy, ale żebym się nie martwił, bo wszystko idzie zgodnie z planem. Po kilku papierosach i szklance mdłej herbaty rozległ się dzwonek u drzwi, w których zamiast studentek ujrzałem Jurka z kolegą. Stali na chwiejących się nogach i przyglądali zdziwieni: Kim jestem i czemu ich zaprosiłem? Kolega taszczył na plecach pękaty worek, jakiego Mikołaj używa do transportowania prezentów pod choinkę, tylko tym razem worek pobrzękiwał szkłem od butelek z francuskim winem la’patique. Połowę zdążyli już wypić po drodze, ale z tego co zostało, wciąż można było nieźle się narąbać. Usiedliśmy przy stole, każdy z nosem w butelce i zasępioną miną: jest co wypić, ale nie ma się z kim bawić. Na górnym piętrze grała głośno muzyka, dolatywało znad głowy rytmiczne walenie butami w sufit, co nas wpędzało w jeszcze podlejszy nastrój. Po bliższym rekonesansie ustaliłem, że mój sąsiad spędza wieczór w towarzystwie dwóch koleżanek z pracy, które również są w nie najlepszym nastroju, pewnie z tego samego powodu, co my. Wprawdzie były to nie studentki, ale po krótkiej wizycie nabrałem przekonania, że również od nich będę mógł się nauczyć czegoś pożytecznego — oczywiście w kontekście doświadczenia, którego w obchodzeniu się z kobietami wciąż nie miałem. Moje koleżanki z liceum należały do innego świata: nie przywiązywały uwagi do muskułów, wprost przeciwnie — mięśniak kojarzył się im z jakimś nieoczytanym matołkiem, nie szukały facetów nadzianych, bo kasa kojarzyła się z półświatkiem, za to sięgnąć w odpowiednim momencie po Hellera, mówić jak bohater „Gry w klasy”, czymś takim można było nawet najpiękniejszej zawrócić w głowie. Niestety żadnej z tych od sąsiada, bo choć urody im nie brakowało, książkowe zaklęcia nie zdawały się na nic. Cytowałem najlepsze kawałki z Cortázara, a ona w kółko, że ładne włosy, takie gęste i pozawijane, ma większą przyjemność przeczesywać je palcami, niż słuchać mojej opowieści, a tyle w niej przecież artystycznej bohemy! Widocznie na co dzień w pracy otaczali ją starzy, bezbarwni ludzie, a jedyne co im w życiu wyszło, to właśnie włosy. Jacuś bajerował tą drugą, do czego miał wrodzony talent, a Jurek siedział w kącie z ponurą miną, bo widok roześmianych twarzy budził w nim zawiść. Patrzyłem ze zgrozą, jak kipi pod spodem, krew napływa mu do oczu i lada moment wybuchnie z siłą wulkanu. Poderwał się z miejsca i jednym skokiem złapał mojego sąsiada za gardło. Starałem się ich rozdzielić, powstrzymać od idiotycznej konfrontacji, która rozdzierała mi serce, bo Jurka kochałem jak brata rodzonego, ale również lubiłem sąsiada, za to, że choć starszy o kilka lat, zapraszał mnie do siebie i opowiadał przy piwie o swoich przygodach podczas prowadzeniu pociągów szlakami PKP. Poza tym podobała mi się jego siostra, która na szczęście tego wieczora bawiła u swojego narzeczonego, sierżanta milicji. Patrzyłem z żalem jak sąsiad zabiera koleżanki na górę, ale przynajmniej bratu wrócił humor. Złapał za telefon i wydzwaniał po znajomych, bełkotał coś do słuchawki, dopóki nie zmorzył go błogi stan pijaństwa. Nad ranem wyrwał mnie z odurzenia alkoholem natarczywy dzwonek naciskany kilka razy — w drzwiach stała jakaś kobieta: twarz jak u aktorki na amerykańskim filmie, jasne, farbowane włosy, długie, ciemne rzęsy, mocno pomalowane usta. Bluzkę na piersiach wypychał biust w kształcie okrągłych piłek, na ramionach miała biały płaszcz z lisa, rozpięty na całej długości, żebym nie przeoczył zgrabnych nóg. Taksowała przez chwilę moją zmęczoną twarz, ale chyba nie przedstawiałem większej wartości, ponieważ odsunęła mnie na bok i ruszyła korytarzykiem prosto do kuchni. Usiadła na taborecie, otworzyła lodówkę i schwyciła za pieczone udko indyka. Zajadała się tym udkiem, później resztą indyka, nie pytając mnie o pozwolenie i tak łapczywie, jakby od kilku dni nie miała nic w ustach. Po jedzeniu oblizała palce, zrzuciła płaszcz i patrzyła na nas badawczo: który ma pójść na pierwszy ogień? Jurek i Jacek wymieniali głupkowate spojrzenia, czy czasem nie popsuję im tej kretyńskiej zabawy, a wtedy pociągnęła mnie do najmniejszego pokoju. Był tak nieduży, że poza biurkiem i wąskim tapczanem nie dało się w nim postawić nic innego. Złapała mnie bez ceregieli za rozporek, rozpięła zręcznym ruchem guziki i już miała włożyć rękę do środka, gdy ktoś otworzył kluczem drzwi i do mieszkania wszedł mój ojciec. Prędzej bym się spodziewał trzęsienia ziemi! Stał w przedpokoju i rozglądał się zdumiony: czy to rzeczywiście jest jego mieszkanie, czy może trafił przez pomyłkę do sąsiada, bo wszystkie drzwi w budynku wyglądają identycznie. Utkwił wzrok na półce pod ścianą i natychmiast wszczął dochodzenie: gdzie się podziały butelki z drogim alkoholem, kto zrobił plamy na perskim dywanie i czemu wszędzie jest taki chlew? Na szczęście nie zadał sobie trudu, by zajrzeć do środka i zobaczyć turlające się po podłodze puste butelki, naczynia z kryształu i porcelany zapchane niedopałkami, a co najgorsze: spaloną firankę w balkonowych drzwiach. Rzuciłem okiem na pianino i szybko odetchnąłem z ulgą — było wciąż w jednym kawałku. Tymczasem kobieta, której imienia nie znałem, a z którą miałem zawrzeć tak bliską znajomość, podeszła do mojego ojca i zarzuciła mu niespodziewanie ręce na szyję. — Czy pan jest właścicielem mieszkania? Zdezorientowany ojciec patrzył na nią, potem na mnie, to znowu na jej słodko uśmiechniętą buzię. Wiedziałem, że usiłuje zachować fason, chociaż wszystko w nim się gotuje. W innych okolicznościach pokazałby co potrafi: zakręciłby kółeczko, stuknął w parkiet obcasem, może nawet zagrał na pianinie coś ckliwego, ale skrępowany naszą obecnością, ledwie odpowiedział na jej uśmiech, pogroził mi palcem i zniknął prędko w mroku klatki schodowej. Nie pozostawało nic innego, tylko zabrać się za sprzątanie. Moja nowa koleżanka zdążyła zgłodnieć, bo znowu powędrowała do kuchni. Opróżniła w ciągu godziny zawartość lodówki, zjadając zapasy, które mnie i ojcu miały wystarczyć na tydzień. Nie żywiłem o to pretensji, nawet czułem coś w rodzaju sympatii: pod mocnym makijażem musi się kryć zwykła, uciekającą od nudy dziewczyna. Jackowi było najwyraźniej przykro, że przyjęcie się nie udało i postanowił postawić mi na pociechę urodzinowego jeża. Przyniósł z łazienki plastikowe wiadro i powkładał do środka butelki po winie, szyjkami do dołu. Potem zapalił papierosa i wpatrywał się jak reszta wina skapuje powoli z każdej butelki do wiadra. Kiedy przestało kapać, zaczerpnął z dna chochlą i podsunął mi ją ostrożnie pod nos, żeby nie uronić jednej kropli. Poczułem wstrętny odór, skręcający mi kiszki i zmuszający do wymiotów, ale pogardzić takim wspaniałomyślnym gestem byłoby niewybaczalną obrazą. Wychyliłem całą zawartość, a wtedy zadowolony z siebie Jacek złapał za wiadro i przytknął je do ust. Wyssał jeża do sucha, otarł dłonią grube usta i mrugnął do mnie tajemniczo okiem. — Pora usunąć świadków! To mówiąc, pozbierał puste butelki i poszedł wyrzucić je do śmietnika. Gdy zszedł na parter, rozległ się nagle dźwięk tłuczonego szkła, jakby butelki spadały po schodach, a moment później usłyszałem przekleństwa i odgłos szamotaniny. Drzwi otworzyły się gwałtownie i do mieszkania wpadł Jacek. Trzymał się ręką za czoło, z którego spływała krew. — Zamykaj! — krzyknął w moją stronę. — To jej alfonsiak! Rozglądał się przerażony po mieszkaniu, które miejsce nadaje się najlepiej na kryjówkę, a potem podbiegł do kobiety, będącej przyczyną zamieszania. Zareagowała na to spokojnym głosem: — Uregulujcie należność i nie ma sprawy. — Ile? — Dwa tysiące złotych. — Co?! — ryknął mój brat. — Za otwarcie rozporka? Ta uwaga nie zbiła jej z tropu, bo zrobiła minę, jakby chodziło o pranie bielizny lub mycie okien. — Liczymy od godziny. Jacek spojrzał na Jurka, ten na mnie. Nie śmierdzieli groszem, a ja również byłem spłukany. Wprawdzie matka przysyłała mi trochę zielonych, lecz ostatni przekaz przeznaczyłem w całości na zakup magnetofonu w Pewexie. Niech go zabiera i wynosi się razem ze swoim naganiaczem, ale jej to nie wystarczało. Noc zmarnowana na podśmiechujki z jakimiś gnojkami, którzy chcą ją teraz odprawić z kwitkiem. Nie wpraszała się tutaj, przyszła na zlecenie i jeszcze podpadnie swojemu pracodawcy. Fakt, uczciwa zapłata się należy, gdybym tylko mógł znaleźć sposób, jak się jej odwdzięczyć, a ona widząc moje rozterki, spuściła z tonu. Zrozumiałem, że tak naprawdę chodzi jej nie o pieniądze, tylko odrobinę ciepła i kąt, gdzie mogłaby przytulić głowę do poduszki. Włożyła płaszcz i opuściła bez słowa mieszkanie, dając mi szansę zapomnieć o całym zajściu i wrócić do porządkowania bałaganu, lecz zanim zdążyłem schwycić za odkurzacz, usłyszałem jej krzyki. Wyszedłem na balkon i zobaczyłem jak jakiś drab okłada ją pięściami po twarzy: raz za razem, coraz wścieklej, jeszcze raz w drugi policzek, żeby pamiętała za co. Nie mogłem uwierzyć, że można bić kobietę tak bezkarnie za nic, na podwórku przed moim blokiem, na moich oczach. Przewrócił ją i szarpał za włosy, i kopał z każdej strony, kulącą się od uderzeń, wołającą o pomoc. Złapałem za słuchawkę. — Dzwonię po milicję! — Daj spokój. — Powstrzymał mnie mój brat. Rozłączył telefon, po czym dodał cichym głosem: — Tak będzie lepiej. Dla niej i dla ciebie. Krzyki nagle ustały. Nie miałem odwagi wstać i sprawdzić, czy wciąż tam leży. Dopiero po dłuższej chwili podszedłem do okna. Na podwórku nie było nikogo, za to wiatr szeleścił liśćmi w trawie. Coś do mnie szeptały: pożółkłe, wyschnięte, strząsane mroźnymi podmuchami z gałęzi…
  2. X-dziesiąt ileś Świeczki na bez-torcie Piasek wysypany z klepsydry Cóż na nim kreślisz? Nie liczysz dni one otwierają kolejne drzwi Guziki szczęścia w gestach tak bliskich Serpentyny wspomnień, pęknięte baloniki… Obsypany brokatem, ścierasz z siebie kurz Słupki podsumowań których nie dodajesz liczysz? A na co niby masz liczyć? Z ziaren minionych wyrastają pędy Tam znajdziesz owoce swoje podlane łzą i potem Tektura z prezentów, które nie doszły… Dary nie-zdrajców, nie mamią oczu Butelka otwarta - będzie toast Spokojnie, nikt do ciebie nie strzelał Muzyka SMS-ów, rytm klawiatury Zatańczysz? Basen spokoju, fala od kamienia słyszysz – plusk i już cisza Śpiew syren w głowie, o nie, to nie one – baw się Podjechał autobus, czas wsiadać… Raz jeszcze patrzysz w dwie strony, ale jest jedna
  3. czegoż ci życzyć ? marzeń, prezentów a może nie ? szczęścia, szczęścia i szczęścia wielkiego misia i miłości góry słodyczy najpiękniejszych życzeń pod słońcem bukietów róż z obłokami krainy snów kwiatów bzu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...