Znajdź zawartość
Wyświetlanie wyników dla tagów 'karny' .
-
Poniższe opowiadanie jest wizją przewidywanej przyszłości i tak należy je rozumieć. Ewentualne podobieństwa z postaciami rzeczywistymi są przypadkowe. *************************************************************************************************************************************************************************** Otworzyłam kopertę, wyjęłam list i czytam: Pani Agnieszko kochana, to straszne, że siedzi Pani w więzieniu. Ale jest coś jeszcze straszniejszego. Rozmawiałam wczoraj z Pani mężem na klatce schodowej i usłyszałam od niego straszne rzeczy. Mówił, że Pani jest głupią kozą, że jest jakiś straszny kryzys w waszym małżeństwie, że Pani na niego krzyczy, że on Pani nie kocha, tylko głupieje na Pani punkcie. A przecież zawsze byliście taką wspaniałą parą. Pani Agnieszko, zróbcie coś, żeby ratować wasze małżeństwo. Wasza zawsze wam dobrze życząca sąsiadka Krystyna Jaworska - A to ci dopiero łobuz i chuligan z tego mojego męża! - pomyślałam. - Żeby tak straszyć starszą panią, która zawsze dobrze życzyła naszemu małżeństwu. - Do wyjścia na spacerniak było jeszcze 20 minut. Mi w tym tygodniu zostało chyba jeszcze trochę minut telefonowania, bo w ciągu jednego tygodnia więźniarka może telefonować 15 minut. Ruszyłam więc żwawym krokiem do telefonu dla więźniarek, który znajduje się na korytarzu oddziału. Podeszłam do dyżurującej przy aparacie funkcjonariuszki i zapytałam: - Mogę zadzwonić? Funkcjonariuszka coś sprawdziła i odpowiedziała mi: - Oczywiście. Masz jeszcze pięć minut w tym tygodniu. Podeszłam do aparatu i wykręciłam numer do pani Krysi, który znam na pamięć. - Krystyna Jaworska.- usłyszałam w słuchawce. - Pani Krysiu, tu Agnieszka Zawadzka, pani sąsiadka z klatki schodowej. Dzwonię z zakładu karnego. - Pani Agnieszko, z panią wszystko w porządku? - usłyszałam przestraszony głos pani Krysi. - W jak najlepszym porządku. Przede wszystkim niech pani się przestanie obawiać o moje małżeństwo. Marek jest najlepszym mężem na świecie! Jeżeli mówi, że jestem głupią kozą albo, że głupieje na moim punkcie, to znaczy tylko, że jest we mnie po uszy zakochany i głupieje z tego powodu. - Oj, no to jestem uspokojona, że mąż panią ciągle kocha. Ale martwi mnie oczywiście, że jest pani w więzieniu… - Proszę się o to też w ogóle nie martwić. W więzieniu jestem, bo sobie na to zasłużyłam. W końcu kierowanie samochodem w stanie nietrzeźwości to coś bardzo złego. I bardzo się cieszę, że nikogo nie przejechałam, bo wtedy to by był naprawdę powód do zmartwień. - Oj, pani Agnieszko, ale pani przecież była zawsze taką dobrą dziewczyną. Nie mogli pani potraktować łagodniej. Dać tę karę w zawieszeniu…. - Pani Krysiu, ja wiem, że „więzienie” to brzmi strasznie. Ale proszę się naprawdę nie martwić. Niech pani się koniecznie, ale to koniecznie umówi z moim mężem, żebyście tu razem przyjechali na widzenie. Bardzo serdecznie zapraszam panią! Pozna pani przemiłe dziewczyny ze Służby Więziennej, które mnie tu pilnują. Przekona się pani do naszego polskiego więziennictwa. A pan sędzia, który mnie skazywał, to bardzo zacny i mądry człowiek. Ja to czułam od razu, kiedy wypowiedział pierwsze słowa na mojej rozprawie. Ja coś takiego czuję. Jako dziennikarka mam wprawę w ocenianiu ludzi. - Oj, pani Agnieszko... - westchnęła moja sąsiadka. - Pani Krysiu, muszę już kończyć. Takie więzienne zasady. Pa, buziaczki i do zobaczenia tu, w zakładzie karnym. Pa-a. Po zakończeniu rozmowy z sąsiadką trzeba się było już szykować na spacerniak. Udałam się więc na miejsce zbiórki, gdzie powoli zbierały się już inne dziewczyny i czekały na wyjście na zewnątrz. O wyznaczonej porze pojawiła się jedna z funkcjonariuszek i sprowadziła nas na parter, a następnie, po zmianie obuwia, wyszłyśmy na zewnątrz i zaczęłyśmy kręcić nasze rundy. Kiedy tak chodziłyśmy w kółko, rozważałam co napisać Markowi w liście. Żeby mu dać jasno do zrozumienia, co sądzę o straszeniu zacnej, starszej pani, która zawsze dobrze życzyła naszemu małżeństwu, a jednocześnie nie gnoić go w jakiś bezmyślny sposób. Kiedy tak o tym myślałam, odezwałam się w pewnym momencie do Agaty, która szła obok mnie: - Wiesz co? Ten mój mąż-głuptas, postraszył naszą sąsiadkę z klatki, że w naszym małżeństwie jest jakiś straszliwy kryzys, a on mnie nie kocha. Tak przewrotnie dobrał słowa, że pani Krysia, nasza bardzo życzliwa sąsiadka, się mocno przestraszyła o los naszego małżeństwa. Na szczęście jej wszystko wyjaśniłam w rozmowie telefonicznej. - No twój Marek to jest naprawdę mocno stuknięty. Ja też pamiętam to jego zachowanie na widzeniu, kiedy ci wykopał drewniaki spod stóp, a potem opowiadał, że chce wywołać kontrolowany kryzys waszym małżeństwie… To chyba jakiś ewenement na skalę światową w historii więziennictwa, żeby mąż, którego żonę zamknięto w kryminale, uznał to za coś romantycznego i się tym tak ekscytował. - Oj, od kiedy się tu znalazłam, zaczął naprawdę mocno wariować na moim punkcie. W każdym razie to straszenie naszej sąsiadki pani Krysi, że w naszym małżeństwie rzekomo źle się dzieje, to już było naprawdę przegięcie. Teraz będzie musiał ten chuligan przywieźć tutaj, do mnie, na najbliższe widzenie panią Krysię, a ja ją wtedy ostatecznie przekonam, że ze mną oraz z naszym małżeństwem jest wszystko w jak najlepszym porządku. A razem z Markiem i panią Krysią, to chyba powinna znowu przyjechać moja mama. Nie, żeby mój tata był mniej ważny. Ale on to całkiem dobrze zrozumiał, że ze mną się tu nic złego nie dzieje. A moja mama, skoro ją mój pobyt tutaj tak martwi, to niech przyjeżdża i niech zobaczy, że mogłabym tu być nawet znacznie dłużej i nic złego by mi się nie stało. - To trochę tak, jak u mnie. - odpowiedziała Agata. - Najbardziej się martwi o mnie moja mama, że tu jestem, ale, paradoksalnie, ona do mnie najmniej przyjeżdża. Natomiast mój tata, który w ogóle nie jest zmartwiony moim pobytem tutaj, ciągle mnie odwiedza. Trochę tak, jakby jako sędzia czuł się odpowiedzialny za wykonanie kary, którą jego córka odbywa. Zapewne dogląda, czy mnie tu wystarczająco surowo traktują. - Agata uśmiechnęła się delikatnie, jak panna z dobrego domu, mówiąca z lekką ironią o swoim ojcu, ale mimo to czująca do niego respekt. Kiedy tak chodziłyśmy w kółko po spacerniaku, nie zauważyłyśmy nawet, jak nadzorującą nas funkcjonariuszkę zastąpił Marcin. Aż wreszcie usłyszałyśmy jego głos: - Dziewczyny, kończymy spacer, wracamy na oddział. Wszystkie więźniarki od razu udały się do wyjścia z więziennego podwórka. Kiedy już znalazłyśmy się na oddziale, znowu odezwał się Marcin: - Wszystkie dziewczyny do cel. Za pięć minut zamykamy cele. A zaraz potem odezwał się do Agaty: - Uprasza się pannę Leszczyńską o udanie się do swojej celi, która za pięć minut będzie zamknięta. Agacie takie wyróżnienie się nie spodobało. - Marcin, mógłbyś przestać z tym „ę,ą”. Jesteśmy tu w zakładzie karnym. - odpowiedziała z lekką irytacją. - Agato, ty nawet nie wiesz, jak wielkim zaszczytem jest dla mnie wykonywanie kary takiej wielkiej damy, jak ty. -Nawet, gdybym była wielką damą, to tu, w zakładzie karnym, jestem więźniarką, albo osadzoną, albo skazaną. - odparowała Agata. - I tak właśnie przemawia wielka dama.- z lekko zalotnym zabarwieniem odparł Marcin. - Wiesz co...W takim razie mów do mnie lepiej per „głupia kozo”. - odpowiedziała Agata zdenerwowanym, ale jednak opanowanym głosem i z obrażoną miną odmaszerowała do swojej celi, klekocząc przy tym więziennymi drewniakami. Ja też udałam się do mojej celi, gdzie razem z Kasią zostałam wkrótce zamknięta. Marcin sobie od czasu do czasu pozwalał na takie złośliwości wobec Agaty, zdając sobie doskonale z tego sprawę, że ona tego nie lubi. Ale jakoś nie mógł się powstrzymać… To, że Agata jest córką sędziego, jej skromny i prawy charakter, czyli na przykład to, że nie odwołała się od dosyć surowego dla niej wyroku, jej wyjątkowo delikatna uroda, nazwisko kojarzące się z rodem jednego z osiemnastowiecznych królów polskich, no i że taka dziewczyna jest tutaj, pod jego władzą i nosi ubiór więzienny – to wszystko w jakiś sposób najwyraźniej zawróciło Marcinowi w głowie. Jakkolwiek Marcin, jako funkcjonariusz Służby Więziennej, był świadom, że są w takiej sytuacji pewne granice, to nie umiał całkiem zapanować nad swoimi odruchami i stąd takie sytuacje. Jak na to wszystko patrzała Agata, trudno mi było w tym momencie ocenić. Agata była zbyt skryta, żeby ujawnić wszystkie swoje uczucia. Musiałam to dopiero stopniowo wysondować. Bo w kierunku wyswatania Marcina już od dłuższego czasu były prowadzone intensywne, konspiracyjne przygotowania – zarówno wśród więźniarek, jak i funkcjonariuszek. Ja, w każdym razie, musiałam się zająć na tamten moment zdyscyplinowaniem mojego męża-głuptasa za pomocą listu. I napisałam do niego tak: Marek, ty chuliganie jeden! Marek, ty łobuzie jeden! To, że mi zrobiłeś obciach na widzeniu i w ten sposób także naruszyłeś powagę instytucji, jaką jest zakład karny, to ci mogę jeszcze wybaczyć. Ale to, że przez przewrotny dobór słów nastraszyłeś zacną, starszą panią, która jako nasza sąsiadka zawsze dobrze życzyła naszemu małżeństwu, zawsze nam pomagała, tego ci tak łatwo nie przebaczę. Pójdziesz do pani Krysi tak szybko, jak tylko możesz i się umówisz z naszą sąsiadką na wspólny przyjazd do mnie, do zakładu karnego. Ja wtedy pani Krysi pokażę, że zarówno ze mną, jak i z naszym małżeństwem jest wszystko w jak najlepszym porządku. A ty, chuliganie jeden, dowiesz się wtedy coś o konsekwencjach twojego postępowania. Kiedy wyjdę na przepustkę, wtedy poznasz dalsze skutki twojego chuligańskiego wybryku. Przed ołtarzem ślubowałam ci wierność, co oznacza dla mnie między innymi, że odpowiadam za twoje wychowanie. Przebywając tu, w zakładzie karnym, ciągle się uczę tego, jak pozytywny wpływ na życie człowieka mogą mieć kary. I dlatego ja też muszę obmyślić dla ciebie katalog kar, zarówno tych za twoje dotychczasowe przewinienia, jak i za przewinienia, które jeszcze możesz popełnić. Ale, żeby nie było całkiem tak negatywnie: Marzena Lipińska, funkcjonariuszka, która nadzorowała nasze widzenie w ogrodzie więziennym wtedy, kiedy najbardziej narozrabiałeś, bardzo pozytywnie się wyraziła o tobie. Powiedziała, że też chciałaby mieć takiego męża, jak ty. Który by tak bardzo szalał z jej powodu. Marzena, chociaż jest w moim wieku, ciągle jeszcze jest panną. Poznałam ją na tyle dobrze, żeby móc powiedzieć, że jest ona funkcjonariuszką Służby Więziennej z krwi i kości i dlatego nie chciałaby mieć zbyt „łatwego” męża, ale raczej takiego, który by wymagał z jej strony strony wysiłku wychowawczego, na którym by mogła potrenować sztukę penitencjarną. To bardzo ambitna dziewczyna. Skończyła prawo, magisterkę napisała z prawa karnego wykonawczego. Dokładnego tytułu jej pracy magisterskiej nie pamiętam, ale chodzi tam o związki prawa karnego wykonawczego z prawem naturalnym. Może ją kiedyś poznasz. Fajnie by było. Na razie, muszę już kończyć twoja Agnieszka List mi się udało dać oddziałowej może pięć minut po jego napisaniu, ale wiedziałam, że i tak wyjdzie dopiero następnego dnia. *** Jest piątek. Dla niektórych koniec tygodnia, chociaż ja tego obecnie, w związku z przerwą semestralną, tak nie odczuwam. W ostatnią sobotę byłem u Agi w zakładzie karnym. Natomiast dzisiaj przyszła do mnie, do mieszkania pani Krysia Jaworska. Opowiedziała mi, że rozmawiała z moją żoną i dowiedziała się, że w naszym małżeństwie wcale nie jest źle, a jest wręcz bardzo dobrze. Ja na to odparłem, że w zasadzie, to ja nic innego nie mówiłem. Skoro mówiłem, że głupieję na jej punkcie, no to znaczy przecież, że jestem w niej zakochany po uszy albo wręcz po czubek głowy. A że powiedziałem, że jej nie kocham? No cóż… Słowo „kochać” we współczesnej praktyce językowej jest zbyt słabe, zbyt wytarte, więc się zdystansowałem od tego pojęcia. Skoro jako „kochanie” określa się na przykład także uprawianie seksu, to ja miałem prawo uznać to słowo za zbyt wieloznaczne. W końcu ja z Agnieszką nie miałem seksu od kiedy ona jest za kratami, a jest to już spory szmat czasu. Ale czy to znaczy, że między nami nie ma więzi uczuciowej?? Jeszcze czego… Zawładnęła ona teraz moją wyobraźnią, jak nigdy dotąd. Przez praktykowaną za kratami skromność, a wręcz siermiężność stała się dla mnie pewnym ascetycznym ideałem i robi na mnie tym większe wrażenie, im bardziej na skutek więziennych restrykcji jest dla mnie niedostępna. W porównaniu z tym, co jest teraz, to normalne mieszkanie razem i regularne pożycie małżeńskie mogą się wręcz wydawać czymś nudnym. Panią Krysię najwyraźniej te moje wywody przekonały, skoro na końcu powiedziała: - To bardzo dobrze, że Pan tak kocha żonę, kiedy jest ona w więzieniu. Bo ja to już poznałam parę małżeństw, gdzie mąż porzucił żonę, kiedy ta trafiła za kraty. - Proszę się nie martwić, pani Krysiu. - odpowiedziałem. - Teraz, kiedy Aga jest w zakładzie karnym, mam na nią taką ochotę, jak nigdy dotąd. Ustaliliśmy, że do Agnieszki pojedziemy w sobotę przyszłego tygodnia. Pani Krysia obiecała, że sobie zarezerwuje ten dzień i tak się rozstaliśmy. W nocy z piątku na sobotę miałem znowu sen z moją żoną w roli głównej. Aga szła ulicą z pełnymi torbami zakupowymi. Włosy miała związane w warkocz przerzucony przez ramię. Miała na sobie białą bluzkę, niebieskie dżinsy, a na bosych stopach…więzienne białe drewniaki, tyle, że...z czarnymi literami ZK, a więc te, które używa wewnątrz więziennego budynku. Kiedy ją taką spotkałem na ulicy, wziąłem od niej torby zakupowe i razem poszliśmy do nas do domu. Tam weszliśmy na piętro, do naszego mieszkania. Ja tam zostawiłem torby zakupowe oraz odprowadziłem Agnieszkę z powrotem na dół. Przed domen czekał na nią już samochód Służby Więziennej. Daliśmy sobie całusy na pożegnanie, ona do tego samochodu wsiadła, no i odjechali z moją żoną. Tak się zakończył mój kolejny dzień bez żony w domu. Dzień, których miało być jeszcze wiele...Natomiast wciąż jeszcze nie wiedziałem, jak Aga zareaguje na mój ostatni wybryk w stosunku do pani Krysi.
-
Po widzeniu w zakładzie karnym w niedzielę wracałem autobusem do domu po to, żeby już w poniedziałek późnym popołudniem wrócić na poligon do mojej jednostki, bo tylko w poniedziałek miałem jeszcze przepustkę. Tak się więc przez ten weekend i następujący po nim poniedziałek najeździłem i napatrzyłem zarówno na krajobraz miejski, jak i wiejski. To, co się od jakiegoś czasu rzucało w oczy, kiedy się jechało przez miasta i wsie, to nowa służba patrolująca ulice. Niebieski drelich, na głowach drelichowa furażerka albo czarny beret z godłem państwowym, na nogach zazwyczaj czarne buty powyżej kostki, kurtka drelichowa spięta czarnym wojskowym pasem, a na prawym ramieniu biało-czerwona opaska z literami LRP. LRP to skrót od Ludowa Rezerwa Policji. W ramach demokratyzacji życia w Polsce postanowiono stworzyć LRP jako niezawodową formację policyjną obok policji zawodowej z taką myślą, że podejście niezawodowego policjanta do strzeżenia prawa będzie w mniejszym stopniu podatne na wypaczenia związane z myśleniem o karierze zawodowej w policji. Niektórzy znawcy historii myślą zapewne w tym kontekście o ORMO, niezawodowej formacji, która w czasach PRLu wspomagała ówczesną Milicję Obywatelską. Tyle, że ORMO, przynajmniej w końcówce PRLu, nie była, z prawnego punktu widzenia, formacją uzbrojoną, natomiast obecna LRP jest jak najbardziej formacją uzbrojoną. Ustawa o Ludowej Rezerwie Policji przewiduje wręcz, że docelowo ma ona być wyposażona we wszelką broń przewidzianą dla wojsk lądowych, a więc...ma być nawet lepiej uzbrojona, niż zawodowa policja. LRP jest stowarzyszeniem wyższej użyteczności, jednak ze względu na swój uzbrojony charakter podlega silniejszej kontroli Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, niż normalnie tego typu stowarzyszenia podlegają. Jakkolwiek przynależność do niej ma charakter ochotniczy, to jednak władza stosuje pewne miękkie formy nacisku na wstępowanie do niej, jak na przykład redukowanie etatów w policji zawodowej. Członkowie LRP nie dostają wynagrodzenia za służbę, tylko odszkodowanie za nieuzyskane wynagrodzenie z tytułu pracy. Mają oni natomiast...wszystkie uprawnienia funkcjonariuszy policji. W poniedziałek późnym popołudniem wróciłem do jednostki wojskowej i dwa tygodnie do końca ćwiczeń rezerwy szybko mi zleciało. Dużo ruchu na świeżym powietrzu, różne ćwiczenia taktyczne i na sam koniec pieszy marsz na czterdzieści cztery kilometry w ciągu jednego dnia z następującym po nim wejściem do walki. Ćwiczenia zakończyłem jako starszy szeregowy rezerwy, przy czym dowództwo zapewniało, że planują zrobić mnie jeszcze co najmniej starszym sierżantem i z takim właśnie wymiarem ćwiczeń powinienem się liczyć. W niedzielę odbyło się uroczyste zwolnienie do cywila. Generałowie, którzy przemawiali, zwracali uwagę między innymi na rolę wychowawczą jaką służba wojskowa ma dla dojrzałych mężczyzn. Skoro mężczyźni w wieku 30+ albo 40+ obejmują nawet najwyższe stanowiska w państwie, to zapewnienie karności w tej grupie wiekowej ma dla państwa kluczowe znaczenie. I między innymi temu powinna służyć powszechna i obowiązkowa służba wojskowa dla tej grupy wiekowej. Takie rozumowanie przebijało się w tych przemówieniach. Wieczorem tego samego dnia byłem już w domu. Po zakończeniu ćwiczeń i powrocie do domu, ze względu na przerwę semestralną na uniwerku, nie miałem zbyt wiele do roboty, ani jako wykładowca, ani jako bibliotekarz. Żony nie ma w domu, ale jest jak najbardziej obecna w moich myślach. I nie tylko ja o niej pamiętam… Przed wejściem na naszą klatkę schodową zaczepia mnie nasza sąsiadka, wiek trochę ponad sześćdziesiąt lat, pani Krysia. - Panie Marku, kochany, już tak długo nie widziałam pana żony. U was wszystko w porządku? No, fakt, że już dwa miesiące nie ma jej w domu. I tu widać kobiecą solidarność, że jej obecność zostaje zauważona. A ja nie przestaję dostawać małpiego rozumu na myśl o małżonce i dlatego odpowiadam sąsiadce w ten sposób: - Widzi pani, bo ja i Agnieszka już od dwóch miesięcy nie mieszkamy razem… Od razu widać zmieszanie na twarzy pani Krysi. - Ale jak to? Jakiś kryzys w małżeństwie? - odezwała się sąsiadka niepewnie. - Ależ oczywiście, że mamy kryzys w małżeństwie! Gdyby pani widziała, jak żona na mnie krzyczy… -Ale,... czy grozi wam rozwód? - zapytała pani Krysia, teraz już z bardzo dużą dozą niepewności. - Ależ pani Krysiu! Nie mogę się z Agnieszką rozwieść, ponieważ jest ona bardzo głupią kozą i dlatego muszę jej ciągle dokuczać. A żeby jej móc skutecznie dokuczać, to muszę być jej mężem. - Panie Marku, czy pan w ogóle kocha swoją żonę? - zapytała teraz stanowczo pani Krysia. - Pani Krysiu, trzy lata temu, zaraz po naszym ślubie, to ja kochałem Agnieszkę. Teraz to już przeszłość… Widziałem teraz lęk na twarzy sąsiadki. - Teraz to ja jej już nie kocham. Teraz to ja totalnie głupieję na jej punkcie. - Pani Krystyna była oczywiście nieco zmieszana tymi moimi wywodami. Po prostu jest zbyt normalna, żeby tego typu tok rozumowania, jaki jej wtedy zaprezentowałem, zrozumieć. Postanowiłem trochę rozjaśnić naszej sąsiadce sytuację przez wprowadzenie odrobinę rzeczowych wyjaśnień: - O tym, że nie mieszkamy razem, zadecydował sąd, który posłał moją żonę na sześć miesięcy za kraty za jazdę w stanie nietrzeźwości.- - O Boże... - reakcja pani Krysi nie kazała długo na siebie czekać - ...i do tego pani Agnieszka jeszcze w więzieniu, o Boże! - Żeby dać pani Krysi jakąś nadzieję, zrobiłem jej taką propozycję: - Najlepiej dam pani adres do zakładu karnego, a pani napisze do mojej żony list. Ona pani najlepiej wszystko wyjaśni. Pani Krysia zgodziła się, wziąłem więc jakąś starą kartkę i długopis i zapisałem jej adres Agnieszki w zakładzie karnym i dałem tę kartkę naszej sąsiadce. Byłem oczywiście pewien, że jak Agnieszka otrzyma ten list, to się bardzo, ale to bardzo wkurzy na mnie i to mnie kręciło. W czasie ostatniego widzenia udało mi się osiągnąć, że Agnieszka powiedziała do mnie, że jestem głupi. Strategicznym moim celem było, żeby Agnieszka powiedziała do mnie, że jestem głupim lujem i kręciła mnie nieustannie myśl, że przez takie zachowanie mogłaby mieć kłopoty w zakładzie karnym, a ja musiałbym ją za to przepraszać na kolanach, bo to wszystko przeze mnie...Ale nie miałem jasności, co do tego, czy za takie zachowanie mogło Agnieszce coś grozić. Spotkanie z sąsiadką miałem w czwartek, natomiast na sobotę miałem już umówione widzenie u żony w zakładzie karnym. Tym razem byłem już pewien, że uda mi się pojechać z ojcem i teściem. Wyruszyliśmy więc w sobotę autobusem i wczesnym popołudniem dotarliśmy do zakładu karnego. W pokoju widzeń usiedliśmy i z innymi odwiedzającymi czekaliśmy na doprowadzenie więźniarek. Po kilku minutach weszły więźniarki, a doprowadził je...Marcin, mój kolega z ćwiczeń wojskowych. Moja żona bardzo ucieszyła się, że wreszcie ją odwiedza trochę więcej facetów, bo, jak sama powiedziała, mężczyźni w takim babskim kryminale są na wagę złota. Rozmowa była dosyć rzeczowa. Zarówno mój ojciec, jak i mój teść dopytywali się o warunki bytowe więźniarek i o różne szczegóły życia w zakładzie karnym. W każdym razie obyło się bez jakiegoś większych wyrazów zatroskania o Agnieszkę. A ona robiła wrażenie, że jest pogodna i zadowolona. Kiedy widzenie się już kończyło i wszystkie więźniarki stały z Marcinem przy wyjściu, moja żona, pełna energii, ruszyła z takim rozmachem w kierunku strażnika, że...go kopnęła w nogę. - Ojejku, Marcin, bardzo boli?! Że też cie musiałam kopnąć tym twardym drewniakiem… - Jest w porządku. Chodź, już musimy iść. - Ale na pewno nie boli? -Nie boli, daj spokój, idziemy! - Ale gdyby jednak bolało...- powiedziawszy to Agnieszka wyprężyła się i dała Marcinowi na pocieszenie, którego on najwyraźniej nie oczekiwał, całusa w policzek. Potem wyszła razem z Marcinem i innymi więźniarkami. Agnieszka, jako jedynaczka, odczuwała, od kiedy ją pamiętam brak rodzeństwa, a więc próbowała rekompensować sobie te braki w kontaktach z pewnymi ludźmi. Najwyraźniej nadała Marcinowi niejako status swojego brata i tak odczuwałem tego całusa, którego mu dała. W każdym razie całkiem ciekawe wrażenia z życia więziennego mojej żony… *** Najważniejsze, że Marcin wrócił z ćwiczeń wojskowych, to teraz mamy znowu dwóch mężczyzn w tym babskim kryminale: wicenaczelnika oraz Marcina. Bo w kobiecych zakładach karnych koniecznie powinni być faceci wśród funkcjonariuszy. Funkcjonariuszki są absolutnie spoko, ale dziewczyny, które odbywają karę, potrzebują dobrych męskich wzorców, jak kania dżdżu. A jak mi ktoś powie, że lepiej, jak nas same kobiety pilnują, bo przecież mężczyźni mogliby nas...molestować seksualnie, to go pogonię. Tak można zrobić dziewczynom wielką krzywdę, a mianowicie zakorzeniając w nich przekonanie, że facet to z zasady molestant, a może jeszcze ktoś gorszy… Prawie tydzień po tym, jak Marcin wrócił z ćwiczeń, Marek mnie tu odwiedził w sobotę razem z moim ojcem i swoim ojcem. Tym razem widzenie było dosyć normalne. Marek nic nie wywinął, chociaż podejrzewam, że to tylko cisza przed burzą. Od kiedy jestem tu, za kratami, Marek zaczął stopniowo głupieć na moim punkcie i nie wierzę, żeby się skończyło na jego dotychczasowych wybrykach. W czwartek po wizycie Marka sprzątałyśmy pewien park tu w mieście, gdzie jest zakład karny. Normalnie to zakładamy do pracy w terenie więzienne spodnie, ale tym razem niektóre z nas były w naszych zielonych, więziennych spódnicach. Na przykład ja i Agata. Z Agatą zamiatałyśmy drogę asfaltową pomiędzy trawnikami, którą co jakiś czas przechodzili ludzie. - Ty, widziałaś jak ta laska w tych czerwonych szpilkach się na nas popatrzyła…-odezwała się Agata. - Ciekawe, co sobie o nas myśli. - odpowiedziałam. - Chyba jest zszokowana naszym wyglądem. Powiedzmy to sobie szczerze: chyba nie wierzy swoim oczom, że jakieś młode dziewuchy w naszym wieku mogą tak wyglądać, jak my… -odparła Agata. -A niech tam sobie będzie zszokowana. - oznajmiłam stanowczym głosem. - Ja, w każdym razie, mam dosyć ciuchów imprezowych, profesjonalnego ubioru dziennikarskiego i tej całej Francji elegancji… Mogę sobie spokojnie od tego odpocząć. A kiedyś jeszcze założę pewno jakiś elegancki ciuch na imprezę. Ale to ma czas…-dodałam. - A ja też mam dosyć tego studenckiego, imprezowego życia. Tu, w kryminale, się więcej nauczyłam o prawie, niż na studiach… A studia prawnicze to chyba jednak dokończę. A do tego jeszcze pójdę na medycynę…- odpowiedziała Agata. Kiedy zamiatałyśmy i tak sobie rozmawiałyśmy przy tym, odezwał się przyjazny głos funkcjonariuszki: - Zawadzka-Milewska i Leszczyńska, dziewczyny, kończymy gadanie, kończymy sprzątanie. Wracamy do zakładu karnego. - Od razu ruszyłyśmy do miejsca zbiórki i po około czterdziestu minutach byłyśmy na terenie więzienia. Kiedy bo obiedzie, a przed wyjściem na spacerniak, mogłyśmy się swobodnie poruszać po oddziale, ja siedziałam w bibliotece. Wtedy wchodzi Marzena. To ta sama, która nadzorowała moje widzenie z Markiem, kiedy ten dopuszczał się dotychczas największych szaleństw. Po wejściu do biblioteki zaraz wyciąga kopertę w moim kierunku. - Aga, ktoś napisał do ciebie.- oznajmia. Patrzę na na nadawcę: - Krystyna Jaworska...- czytam i dalej ten sam adres, co mój i Marka, z wyjątkiem mieszkania oczywiście. A więc pani Krysia z naszej klatki schodowej do mnie napisała. Ciekawe, skąd się dowiedziała, że tu jestem. No i co mi pisze? Biorę się za otwieranie koperty...
-
Poniedziałek upłynął dla mnie pod znakiem wcielenia do wojska. Po dotarciu na poligon była komisja lekarska, wydawanie mundurów, przydział do kompanii, plutonów i drużyn. Co się tyczy mundurów, to do łask wróciła znowu rogatywka polowa. Oczywiście w najnowszym wzorze maskującym. Zbiórkę mojej drużyny prowadził dowodzący ją kapral, na oko w wieku około 50 lat. Po zbiórce zwrócił się do mnie: Szeregowy Marek Milewski, my się chyba już widzieliśmy... „Obawiam się, że nie kojarzę pana kaprala.” „No, w todze prokuratorskiej wyglądam trochę inaczej.” Rzeczywiście, miałem przed sobą prokuratora, który oskarżał Agnieszkę. Nie była to jedyna tego typu niespodzianka mojego pierwszego dnia w wojsku. Był to zresztą ostatni raz, kiedy do przełożonego wojskowego zwróciłem się per „pan”. Forma „obywatel” wracała do łask, a w sytuacjach mniej formalnych to walono per „ty” bez względu na różnicę stopnia. W trakcie zbiórki drużyny zostaliśmy przydzieleni do dwuosobowych namiotów i ja z moim współlokatorem musieliśmy nasz namiot postawić. Kiedy się do tego zadania zabieraliśmy, usłyszałem od niego: Kolego, my się chyba już widzieliśmy... „A niby gdzie” odrzekłem jeszcze bardziej zdziwiony spotkaniem już drugiego „starego znajomego” zaraz pierwszego dnia mojego wojskowego życia. „W mundurze Służby Więziennej to jednak inaczej wyglądam, niż w mundurze wojskowym.” No rzeczywiście! Kiedy byłem te dwa razy u Agnieszki, to kręcił się tam funkcjonariusz-mężczyzna i jego teraz spotkałem w wojsku. „Jesteśmy w tym samym wieku.” „A skąd ty to wiesz?” „No od twojej żony. Ty jesteś mężem Agnieszki Zawadzkiej-Milewskiej, prawda?” I w ten sposób poznałem ciekawe źródło informacji o tym, co tam się u mojej żony dzieje. Najwyraźniej nie opowiadała mi wszystkiego ani na widzeniach, ani w rozmowach telefonicznych, ani nie pisała wszystkiego w listach. Trudno, żeby tak rozbudzone dziewczę, jak moja żona relacjonowała mi całą swoją aktywność i wszystkie swoje doznania. Tego było na pewno za dużo. „Ta twoja żona to jest nieźle szurnięta” rozpoczął mój namiotowy towarzysz swoją narrację. „Dziewczyn, z którymi wszystko jest w porządku, chyba wam tam nie dostarczają...” odpowiedziałem. „Sęk w tym, że twoja żona, że się delikatnie wyrażę, się poważnie różni od przeciętnej więźniarki. Jest ekscentryczna i czasami bardzo egzaltowana. Przede wszystkim rozgłasza wszem i wobec, że nie zamierza korzystać z przedterminowego zwolnienia i ma zamiar zostać u nas dokładnie sześć miesięcy, na które została skazana. Bo w końcu pan sędzia wiedział, co robi i tyle się natrudził z uzasadnieniem wyroku.” „A to, ja akurat wiem. Moja Agnieszka, ma świadomość, że to było bardzo głupie, żeby w stanie nietrzeźwym prowadzić samochód. A poza tym dla tak wielkiej damy jak ona byłoby dyshonorem przyznać, że w więzieniu jest jej źle i chce się stamtąd jak najszybciej wydostać.” „Ale ona robi wrażenie, że się troszczy o wszystko i wszystkich, a najmniej o siebie samą. Ja, chociaż mam tyle lat, co ty, nie mam ani żony, ani nawet dziewczyny. I to twoją żonę przeraża. A więc próbuje mnie swatać. Sęk w tym, że robi to na rympała. Zagroziła mi, że jak do ostatniego dnia jej kary nie będę miał jeszcze dziewczyny, to ona zleje mnie więziennym drewniakiem. Właściwie to coś takiego można by uznać za groźbę karalną…” „No cóż,...” odpowiedziałem, „po mojej Agnieszce można się takich różnych rzeczy spodziewać. Najwyżej posiedzi trochę dłużej.” „No, co ty” odparł natychmiast mój nowo poznany kolega, „przecież nikt u nas nie będzie czegoś takiego kierował do prokuratury. Agnieszka to, ogólnie rzecz biorąc, bardzo do dobra dziewczyna, tyle, że trochę zwariowana. A że za tę jazdę po pijaku jej się należy kara, to wiadomo...” Ze świeżo poznanym funkcjonariuszem Służby Więziennej, Marcin ma on na imię, jeszcze trochę porozmawiałem, na przykład o więziennictwie dla kobiet i o innych sprawach, potem zajrzałem jeszcze trochę do sąsiednich namiotów. W jednym z nich spotkałem dwóch chłopaków, w wieku 42 i 48 lat, tak, jak ja szeregowcy oraz tak, jak ja, pierwszy raz w wojsku. Po krótkiej rozmowie okazało się, że są to…dwaj wicewojewodowie naszego województwa. Ojej, jak to człowiek ma małe pojęcie o polityce własnego regionu… Przede wszystkim poczułem się jednak w obowiązku, jako polonista, żeby wyjaśnić kolegom, co oznacza nazwa ich urzędu, mianowicie, że słowo „wojewoda” to taki, co „wiedzie wojów” i dlatego życzyłem im szybkiego awansu na stopnie co najmniej podoficerskie. Zresztą, jak się później okazało, chłopaki się tymi wywodami mocno przejęli. Potem była rozgrzewka polegająca na biegu przez poligon, także po to, żeby go poznać, oraz na różnych ćwiczeniach typu pompki, przysiady itp. , a także „padnij” , „powstań”. Potem zajęcia z musztry, zajęcia o broni, a także wstęp do zasad pełnienia służby wartowniczej. I tak już do wieczora z przerwami na posiłki. Przed capstrzykiem mieliśmy jeszcze trochę czasu wolnego. Ja siedziałem przed moim namiotem i wtedy usiadł obok mnie dowódca mojej drużyny, ten sam, który jako prokurator oskarżał moją żonę. „Ja tam chciałem dać twojej żonie tylko trzy miesiące odsiadki i to w zawiasach, ale sędzia się na nią uwziął. Gościu ma opinię dosyć surowego sędziego, a wręcz surowego człowieka. Ma trzy córki. Dwie studiują prawo, trzecia już skończyła. Niektórzy mówią o nim wręcz, że prędzej by załatwił swoim córkom celę więzienną, niż ułatwił im karierę prawniczą...” „I mając takiego ojca poszły na studia prawnicze...” wyraziłem ostrożnie moje wątpliwości. „A, co myślisz, że poszły na prawo, żeby sobie ułatwić życie??” usłyszałem od mojego dowódcy. „Poszły na prawo, bo są zafascynowane tatusiem. Wiem coś o tym, bo wszystkie trzy uczyłem albo uczę na uniwersytecie. Wszystkie trzy są zafascynowane jego prawością, jego surowością obyczajową… .No, ale wracając do tego twierdzenia, że prędzej by swoim córkom załatwił celę więzienną, niż pomógł w karierze zawodowej, to jest jeden problem. Bo gdyby, jego córki coś przeskrobały, to on nie mógłby ich sądzić. Musiałby się wyłączyć. Mi się wydaje, że twoja żona obudziła w nim w jakiś sposób instynkt ojcowski. Tak, jakby zobaczył w niej swoją własną córkę i zgodnie z zasadą, że kto kocha ten karci1 postanowił ją szczególnie surowo ukarać. No i dał jej sześć miesięcy bez zawiasów, a przecież w takiej sytuacji mógłby jej dać zawiasy. Krótko przed ogłoszeniem wyroku miałem z nim krótką rozmowę i powiedział mi wtedy coś chyba bardzo znamiennego: a mianowicie, że powinien Agnieszkę surowiej ukarać, niż przeciętnego człowieka, bo to jednak dziennikarka, a prasa to czwarta władza.” Ta rozmowa z moim bezpośrednim wojskowym przełożonym dała mi wiele do myślenia albo wręcz do marzenia. Potwierdziła ona i dopełniła ona niejako moje wyobrażenia o mojej żonie jako o wielkiej pani, dla której pobyt w więzieniu i więzienny strój, strój Kopciuszka są niejako potwierdzeniem jej wysokiej pozycji społecznej. Albo jeszcze inaczej: Trafiła do kryminału, bo sędzia ją potraktował, jak własną córkę. Ale, jak to z marzeniami bywa, trudno je dokładnie wyrazić słowami…Kiedy natomiast zasypiałem, to te marzenia przeistaczały się w sen. Śniło mi się, że moja żona w swoim własnym ubraniu, dżinsach i szarej bluzie od dresu, chodzi całkiem bosymi stopami po więziennych korytarzach. Włosy miała związane w kok i nie były one zakryte chustką. I tak chodziła po tych więziennych korytarzach, aż w końcu doszła do miejsca, gdzie stały jej więzienne drewniaki, białe z czarnymi literami ZK na każdym drewniaku. Wsunęła w nie stopy i chodziła w nich głośno nimi klekocząc. I tak weszła na piętro, weszła przez otwartą kratę na oddział, w końcu doszła do swojej celi, tam usiadła na swoim łóżku, wzięła jakąś książkę i czytając ją robiła jakieś notatki. A ja ciągle myślałem, jak tę głupią kozę pociągnąć za ten kok, ale nie byłem w stanie tego zrobić… *** Budzę się rano, zamiast białej koszuli nocnej szara, więzienna, pod łóżkiem zamiast miękkich kapci więzienne drewniaki. Podnoszę się, wsuwam stopy do chodaków i rozpoczynam dzień. W drewniakach to każdy krok ma znaczenie, jest odczuwalny. Nie to co w kapciach w domu. Przebieram się w więzienną spódnicę i więzienną bluzę, no i wiążę włosy w kok oraz zakładam chustkę na głowę. Na porannym apelu musimy być w spódnicach, potem do pracy w terenie zakładamy zielone więzienne spodnie. Po porannym apelu śniadanie, a potem ruszamy porządkować różne okoliczne parki, a także łąki i tereny leśne. Na dojście do miejsca, gdzie danego dnia pracujemy, potrzebujemy gdzieś tak od pół godziny do godziny. A na miejscu zbieramy śmieci, grabimy liście, coś sadzimy, też pielimy, tam, gdzie jest coś zasadzone. Czasami kończymy jeszcze przed południem, ale często dopiero na przykład o 14.00. Teraz jesteśmy już po pracy, po obiedzie i po spacerniaku. Cele są otwarte, ja siedzę w mojej celi, razem ze mną jest Kasia, która dzieli ze mną celę. Jest o cztery lata starsza ode mnie. Dostała wyrok za porzucenie małoletniego. A właściwie dwa wyroki, bo pierwszy w zawieszeniu. Jej dwoje synów w wieku 8 i 10 lat kąpało się w morzu, a ona siedziała na brzegu i przeglądała coś w telefonie komórkowym i nie zauważyła, kiedy zaczęli się topić. Pomogli im obcy ludzie. I to wszystko na niestrzeżonej plaży. Sąd skazał ją za to na cztery miesiące w zawiasach. Nie odwołała się od wyroku i...po miesiącu sytuacja się powtórzyła. Teraz dostała osiem miesięcy bez zawiasów i musi jeszcze odbyć karę, którą dostała w zawiasach, czyli razem rok. Wszystkim jest jej żal, łącznie z sędzią, który ją w końcu posłał za kraty, bo właściwie to chce być dobrą matką, ale jej jakoś nie wychodzi. No ale jakoś ją trzeba zdyscyplinować – tak mówi nasza wychowawczyni i taka myśl była podobno też w uzasadnieniu wyroku, na podstawie którego w końcu tutaj trafiła. Tak sobie siedzimy, jakoś nic nam się za bardzo nie chce robić, chociaż można by wiele zrobić. Chociażby nasza biblioteka więzienna daje wiele możliwości. Tak więc siedzimy tylko i gapimy się przed siebie. No i ciągle słychać ten stukot albo trzaskanie więziennych drewniaków. Przez to walenie spowodowane chodzeniem więźniarek w chodakach atmosfera staje się jakaś taka ciężka. To znaczy, że dodaje ono zakładowi karnemu takiej powagi. Ta ciężka i poważna atmosfera jakoś bardzo dobrze pasuje do więzienia. I chyba dobrze, że tak jest. Bo w więzieniu powinna być więzienna atmosfera. Gdyby tu, za kratami, miałaby być jakaś hotelowa atmosfera, to bym się jakoś dziwnie czuła, chyba bym się czuła jakoś zagubiona… Ta ciężka, więzienna atmosfera wcale jednak nie oznacza, że funkcjonariuszki są dla nas nieżyczliwe. Wręcz przeciwnie! Wiedzą one, że skoro zeszłyśmy na złą drogę, to tym bardziej trzeba całościowo zadbać o nasz rozwój duchowy. I temu mają służyć także te stosunkowo surowe warunki odbywania kary. Skoro o funkcjonariuszkach mowa, to trzeba też zaznaczyć, że mamy tu dwóch mężczyzn w Służbie Więziennej. Jeden z nich to Marcin, strażnik dokładnie w wieku mojego Marka, czyli 37 lat. Jest absolwentem historii, na studiach zajmował się historią więziennictwa i może także dlatego trafił tutaj. Chociaż ma 37 lat, ciągle jeszcze nie ma żony, a nawet dziewczyny. Trochę mnie to martwi...Skoro ma wychowywać więźniarki, to sam powinien mieć żonę, która go będzie wychowywać. Zresztą Marcina nie ma obecnie z nami, bo jest na ćwiczeniach wojskowych z moim Markiem. Drugi z funkcjonariuszy-mężczyzn w tym naszym babskim kryminale to zastępca naczelniczki zakładu karnego. Marcin jest dla nas niejako bratem, natomiast wicenaczelnik więzienia pełni dla więźniarek w pewnym sensie rolę ojca. Ma 55 lat i mimo swojej surowości ma bardzo dobre relacje z więźniarkami, co oznacza między innymi, że umie bardzo dobrze uzasadnić stosunkowo surowe zasady odbywania kary więzienia. „Tu, w zakładzie karnym, musi być ciężko, bo ciężkie warunki kształtują silne charaktery”, „Młode damy, jako obywatelki naszego demokratycznego państwa polskiego macie swój udział we władzy, a więc jesteście władzą. A władza musi podlegać surowej odpowiedzialności” - to tylko niektóre wypowiedzi pana wicenaczelnika więzienia, które kierował do więźniarek. I to mi właśnie imponuje, że wicenaczelnik umie być w taki sposób surowy, że swoją surowością dowartościowuje więźniarki. Oferuje przez to dziewczynom jakąś szerszą perspektywę. Ta szersza perspektywa to coś, czego zabrakło mi w moim rodzinnym domu. Ponieważ jestem jedynaczką, to zawsze byłam dla rodziców, a szczególnie dla mamy, oczkiem w głowie. Jakoś ciągle miałam wrażenie, że wszystko się kręci wokół mnie, wokół ukochanej córuchny mamusi i tatusia. A ponieważ mama się o mnie ciągle bała i taki punkt widzenia narzucała mojemu tacie, to u rodziców zawsze mi było jakoś ciasno w sensie emocjonalnym. Chciałam jakoś uciec z tego przysłowiowego zaduchu. Z tego powodu wybrałam zawód dziennikarki, ale z tego powodu robiłam też różne głupoty. Aż w końcu wylądowałam tutaj… Kiedy tak siedzę z Kaśką w naszej celi i sobie o tym wszystkim myślę, słychać lekkie stukanie drewniaków i do naszej celi wchodzi Agata. Dziewczyna ma 22 lata, wyrok za to samo,co ja, czyli jazdę w stanie nietrzeźwym, taka sama liczba promili, jak u mnie, tyle, że jazda ta zakończyła się u niej bez stłuczki i chyba była trochę dłuższa od mojej. Wyrok Agaty jest o trzy miesiące dłuższy od mojego i teraz uwaga: Agata jest...córką sędziego. Będąc studentką 3 roku studiów prawniczych uczestniczyła w imprezie u koleżanki ze studiów, wszyscy podchmieleni, jedna z dziewczyn chciała wracać do domu, no i namówili Agatę, żeby ją podwiozła do domu. Trochę im się udało przejechać i zatrzymała ich drogówka. U Agaty stwierdzono stan nietrzeźwości, sprawa trafiła do sądu, a tam ten sam pan sędzia, który mnie sądził, wydał, pomimo że Agata była niekarana, wyrok bez zawieszenia i to zaraz dziewięć miesięcy. Wygląda na to, że chciał na córce swojego kolegi po fachu zademonstrować surowość. Z takim wyrokiem przestraszona, a nawet zapłakana wróciła do domu, a tam jej tata z groźną miną dał do zrozumienia, że u niego także nie ma co liczyć na pobłażanie. A ponieważ głęboko szanuje swojego ojca, postanowiła się nie odwoływać i tak trafiła tutaj. „Czy można się do was dosiąść” pyta się Agata z lekkim uśmiechem na twarzy. „Usiądź na moim łóżku, będzie ci najwygodniej” odpowiadam. Ja i Kasia dosuwamy nasze krzesła do mojego łóżka i tak siedzimy wszystkie trzy razem. Nie wiemy za bardzo co powiedzieć, więc się tylko uśmiechamy do siebie. Aż wreszcie Kasia odzywa się do Agaty: No i co tam? Udało ci się zrobić coś sensownego dzisiaj? „Trochę czytałam różne książki medyczne, które mi mama dostarczyła i takie, które są tutaj w bibliotece. Chyba nie wrócę na studia prawnicze. Spróbuję się dostać na medycynę albo zostanę pielęgniarką, jak moja mama. Ale na razie już jakoś nie mam siły czytać.” I tak siedziałyśmy nie mówiąc nic, patrząc tylko na nasze więzienne spódnice i na więzienne chodaki, aż w końcu Kasia kopnęła Agatę drewniakiem w kostkę i spytała: Boli? „No trochę boli” odpowiedziała Agata z lekkim uśmiechem. Aż wreszcie Agata kopie mnie więziennym chodakiem i pyta się rozpromienioną twarzą: Boli? „Oj coś tam boli” odpowiadam z figlarnym uśmiechem. I tak zaczęłyśmy się wszystkie trzy kopać się więziennymi drewniakami po kostkach i śmiać się przy tym. Po paru chwilach przestałyśmy. Agata skonkludowała z lekkim, ironicznym uśmiechem na twarzy: Ale z nas głupie kozy, że tak się kopiemy drewniakami, zamiast robić coś mądrego, zamiast pracować, albo czytać i się dokształcać. „Gdybyśmy nie były głupimi kozami, to chyba by nas tu nie było” odpowiedziałam ja także z lekką ironią. I wtedy Kasia się zapytała: Dlaczego właściwie musimy nosić te drewniaki? Co by właściwie szkodziło, gdybyśmy mogły tu nosić jakieś miękkie obuwie? „Chodzi o to, żeby się nam za karę ciężko chodziło” odpowiedziała jej Agata z lekko ironicznym uśmiechem na twarzy. „I żebyśmy wyglądały skromnie i siermiężnie jak zakonnice w jakimś bardzo surowym klasztorze” kontynuowała. „Gdyby mój tata tu rządził, to pewno musiałybyśmy chodzić tu w pasiakach albo szarych sukienkach” dodała jeszcze ironicznie. „Na szczęście te nasze więzienne ciuchy są zielone. Zielony to taki pozytywny kolor: kolor roślin, kolor nadziei...” odpowiedziała zamyślona Kasia. „No i ten biały kolor naszych drewniaków też się kojarzy pozytywnie. Na przykład z czystością...” dodałam od siebie. Tę naszą rozmowę przerwało wejście oddziałowej. Oznajmiła grzecznym, a jednocześnie stanowczym głosem: Za pięć minut zamykamy cele. Agata Leszczyńska, proszę do swojej celi. „Oczywiście, pani oddziałowa” odpowiedziała Agata swoim dziewczęcym, nieśmiałym głosem, wstała i zdecydowanym krokiem opuściła moją i Kasi celę. Ponieważ z całej naszej trójki Agata ma najbardziej delikatną budowę ciała, dlatego więzienne drewniaki na jej drobnych stopach wyglądają bardziej klocowato, niż u mnie i u Kasi. Tego samego dnia na wieczornym apelu dowiedziałam się od oddziałowej, że na najbliższą niedzielę zapowiedział się mój Marek z dwoma innymi osobami, ale nie umiała mi powiedzieć, kim będą te towarzyszące mu osoby. To oczywiście pobudziło moją ciekawość: z kim przyjedzie Marek i jak będzie się zachowywał? Czy będzie się zachowywał w miarę normalnie, czy może zacznie jeszcze bardziej bzikować, niż poprzednim razem? W nocy po tym dniu miałam sen: Szłam z moim Markiem więziennym korytarzem. Miałam na sobie letnią spódnicę w kwiaty, zieloną bluzkę, a na bosych stopach czarne baleriny, a włosy splecione w kok. Przez okna wpadało letnie słońce. Szliśmy uśmiechnięci, tanecznym krokiem, trzymaliśmy się za ręce, a te splecione ręce czasami podnosiliśmy do góry. Tak zaszliśmy do mojej celi, gdzie czekał wicenaczelnik naszego zakładu karnego. Powiedział do mnie: Młoda damo, zapraszam do celi. W celi czekały już na mnie moje więzienne ubrania i więzienne drewniaki. Ucałowaliśmy się z Markiem. Następnie weszłam do celi, zdjęłam baleriny i wsunęłam stopy do więziennych chodaków. Następnie zrobiłam parę kroków w kierunku wejścia – było słychać lekki stuk drewniaków – i z rozpromienioną twarzą pomachałam Markowi ręką, posłałam mu całusa, a potem zamknęłam drzwi celi za sobą. Potem siadłam na łóżku, wzięłam Biblię, zaczęłam ją czytać i robić notatki. Potem zasnęłam bardzo głębokim snem… 1Księga przysłów 13, 24 za Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, Pallottinum, Poznań – Warszawa 1990