Znajdź zawartość
Wyświetlanie wyników dla tagów 'czarny humor' .
-
Zamir, porucznik kozacki. Opowiadanie I.
Zczarny opublikował(a) utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
ALKOHOL JEST DLA MĄDRYCH LUDZI, A NIE DLA… Namiot dowódcy IV taboru kozaków Wideńskich stał na samym krańcu obozu, od południa. Był dwa razy większy od przeciętnego wozu braci. Jego wyblakłe i grube płótno czaszy, mimo tylu lat w drodze nadal dawało pełną ochronę przed wiatrami, deszczem czy śniegiem. Na czubku, na głównym maszcie osadzony był sporej wielkości mosiężny sokół z rozpiętymi skrzydłami. Jego wzrok spoglądał zawsze w kierunku zachodnim, tam gdzie leżała główna sicz kozacka. Sam tabor rozstawiony był na wielkiej polanie, ukrytej między drzewami starego lasu. Składał się z kilkunastu wozów mieszkalnych, kilkunastu małych namiotów najemników i jednego wozu więziennego. Pod komendą porucznika kozackiego znajdowało się pięćdziesięciu braci, mężczyzn którzy przynależeli do taboru poprzez złożenie przysięgi, a dzięki temu posiadali realny głos w czasie zebrań „koła”. Do tego dochodziła stała grupa dwudziestu najemników, których głównym celem było dołączenie do grona „braci”. Ostatnim wyróżniającym się wozem, nie wspomnianym w wcześniejszej wyliczance był pomalowanym we wszystkie znane kolory tęczy, wóz szeptuchy. Ustawiony zawsze w pobliżu centrum taboru. ** Długi jeździecki but, podkuty stalą na piętach kołysał się z prawej do lewej, leżąc na sporej wielkości drewnianym stole. Jego właściciel, porucznik kozacki Zamir, czytał właśnie list od jednego z klientów. Stała w nim sprawa prośby o porwanie pewnej niewiasty. Jednak to nie wywołało takiego zdziwienia na ustach ukrytych pod długimi jak dwie żmije wąsami, co fakt, że zleceniodawcą był ojciec przyszłej niedoszłej porwanej. - Niesamowite! Mruknął wyraźnym i niskim głosem czarnowłosy mężczyzna, o wilczych oczach i sokolich rysach twarzy. Ubrany był w koszulę o szerokich mankietach w kolorze świeżej krwi, obszytą złotymi guzikami. Spodnie były z luźnego brązowego materiału. Po prawej stronie spała, oparta o poręcz krzesła, szabla kawaleryjska. Surowa i bez zdobień, idealna do walki i wierna swemu panu. Wtem do namiotu wkroczył wyraźnie obruszony obozowy kucharz. Był to wielki, ponad dwu metrowy mężczyzna o sporej masie ciała lecz z łagodnym wyrazem twarzy. Brat Yalin, bo tak się zwał, bez ceregieli począł mówić, uprzednio jednak lekko skinąwszy głową na powitanie dowódcy. Dla jasności! Do namiotu, bez pytania o pozwolenie dwóch strażników-najemników, mogli wejść tylko on oraz prawa ręka brata-dowódcy, brat Lorcan. Jednak wracając do historii… - Bracie dowódco! Tak nie można! Tak się nie da żyć! Coś trzeba z nim zrobić! - Oczy porucznika kozackiego podniosły się znad listu bardzo powoli, lecz ten gest był jaśniejszy niż zdanie „Tak? Mówże prędko! Nie widzisz, że czytam? Co się stało?”. Dlatego Yalin kontynuował. - Bandyta! Znowu ta cholera wypiła cały antałek przedniego wina! Nie mam pojęcia jak on to robi! Przecież po ostatni razie zamknąłem nawet drzwi od magazynku na klucz! Cholera! Same antałki położyłem tak wysoko na drewnianych skrzyniach, że niemożliwością byłoby aby kradł tylko on sam! - Dobrze. To może zacznijmy od początku. Skąd wiesz, że to on? Kucharz, aż parsknął głośno, odpowiadając z nieukrywaną złością. - Skąd wiem? Ano leży urżnięty prawie w trupa w stajni. Biadoli coś o niedoli i ciężkim życiu. Że codziennie musi na swoich garbach nosić cały ten pieprzony świat i inne tego typu bzdury. - Ktoś jeszcze o tym wie? - W stajni byli już chyba wszyscy z obozu! Nawet nasze „koleżanki”! Tutaj trzeba wyjaśnić owy termin „koleżanek”. Otóż są to kobiety braci, nie będące ich żonami. Najemnicy nie mają prawa posiadać takich znajomych w obozie. Dla dokładniejszego nakreślenia sytuacji, bracia kozacy nie posiadają żon, aż do momentu zwolnienia ze służby dla siczy, a tym samym dla taboru. Oczywiście „koleżanki” są w taborze na zasadzie dobrowolności i w każdej chwili mogą odejść. Wracając jednak do rozmowy, porucznik kozacki odpowiedział już bardziej przejętym głosem. - To nie dobrze. Skoro tak sprawa wygląda, to prowadź do tego moczymordy! - Z całym szacunkiem bracie dowódco! To już nie są te małe wybryki co kiedyś! To jest kradzież mienia taboru o dużej wartości! - Dobrze, już dobrze. Rozumiem. Idziemy. ** Obozowa stajnia liczyła miejsc dla koni w ilości kilkunastu wnęk, zbudowanych z okolicznych drzew. Wszystko na prostej zasadzie. W razie gdy trzeba będzie się szybko zwijać, nie będzie szkoda ich porzucić. Każda wnęka mogła zmieścić w sobie do trzech, czterech koni. Jednak była jedna taka, znacznie większa niż reszta. Po skrajnej prawej stronie. Tam też, dłuższą chwilę po rozmowie, znaleźli się dowódca kozaków oraz obozowy kucharz. Oprócz nich oczywiście na miejscu byli już inni bracia i najemnicy, gdyż wszystkie „koleżanki” poszły nad rzekę, aby tam spędzić resztę ciepłego dnia. Porucznik kozacki przedarł się nieśpiesznie przez tłum ludzi, których epitety wypowiadane były co najmniej nieprzychylnie dla prawdopodobnego złodzieja antałka. W końcu stanął nad przestępcą i usłyszał jak ten charczy i parska, mówiąc coś podobnego do słów „niezastąpiony” lub „zarobiony”. Chwilę później, gdy usłyszał już tyle, że więcej nie potrzebował, podniósł ręce do góry dla skupienia uwagi obecnych i przemówił do zebranych, głosem stanowczym i nie akceptującym sprzeciwu. - Dobrze! Rozumiem wasz słuszny gniew i zażenowanie! Wiem doskonale tak jak wy, że Bandyta zasłużył na karę i na bogów! Zrobię wszystko, aby dotkliwie poczuł to jak bardzo zrobił źle! - A antałek? Co z antałkiem? Krzyknął ktoś z tłumu, a jeszcze inny głos mu zawtórował. - Kto za niego zapłaci? Kiedy dostaniemy nowy? Zamir uśmiechnął się szeroko, rozciągając jeszcze bardziej i tak długie wąsy. - Jeszcze dzisiaj w magazynie pojawią się dwa takie antałki, bracia! - A kto je kupi? Znów padł głos po którym tłum zareagował jeszcze bardziej emocjonalnie dla zadanego pytania, podbijając go między sobą. - Ja! Ja je kupię! - A za czyje złoto? Padło kolejne pytanie, jednak Zamir nie zdołał dojrzeć odważnego. Nie miał wyjścia, musiał znów złożyć obietnicę. - Bracia! Ja je kupię! Za własne monety! Jaka ulga przeszła pośród zebranych! Jakby kto im obiecał darmowe jedzenie przez najbliższy tydzień. Dlatego porucznik kozacki szybko wykorzystał dobry nastrój tłumu i zakrzyknął wesoło. - Także rozejdźcie się już do swych wozów i zajęć! Ja się wszystkim zajmę! - No tak! Bo to przecież Twój ogier, dowódco! Znów padł głos z tłumu. Jednak przeklęte słońce na tyle oślepiało porucznika kozackiego, że ten nie był w stanie dojrzeć tego żartownisia! Bo gdyby zobaczył, kto taki odważny! Oj! Od jutra miałby naprawdę przesrane, a raczej zasrane życie na najbliższy tydzień. Przecież latryny same się nie wyczyszczą. Jednak prawda była taka, że faktycznie Bandyta był jego ogierem bojowym. Czarnym rumakiem o lekko ponad dwu i półmetrowej wysokości oraz masie ciała tak dużej, że sam potrafił wbić się podczas szarży w każdy tłum. Nie ważne jak duży. Wbić się i przebiec niczym czarna zjawa czy demon. No i pozostawała jeszcze jedna kwestia. Bandyta potrafił mówić i myśleć. Zamir musiał szybko zareagować na te zdanie, więc odpowiedział, z teatralnym uśmiechem od ucha do ucha. - Dlatego powiedziałem, że się tym zajmę! A teraz idźcie już! No! Ruchy! Tłum rozszedł się powoli, szepcząc o obietnicy dodatkowego antałka, a po kilkudziesięciu uderzeniach serca we wnęce stał już tylko dowódca oraz kucharz. - Co teraz? Odezwał się w końcu ten drugi. - Jak to, co? Wyślij kogo do Mazali, niech ta zrobi napar trzeźwiący. - A jak dużo? Kozak spojrzał na Yalina i z wrednym uśmiechem rzekł. - Końską dawkę bracie! Końską dawkę! ** - Szefie! Ja już nie będę! Przysięgam! Bandyta jechał grzecznie leśną ścieżką i smętnie truł dupę swojemu panu od momentu gdy wyjechali we dwójkę z obozu. Ten jednak nic nie mówił. Powiedzieć, że był wkurzony to tak jakby nic nie powiedzieć. Zresztą to nie był pierwszy raz, gdy Bandyta ukradł czyjś alkohol i napruł się sromotnie. Jednak do tej pory przechodziło to bez większego echa. Szczęście i złote usta Zamira. Niestety tym razem przesadził. Cały antałek wina?! Kozacza brać była bardzo mocno uczulona na kradzież takich ilości ze wspólnego magazynu. Dlatego tym razem trzeba było ukarać niesfornego rumaka. Dowódca kozaków miał plan, bo doskonale wiedział, co może utemperować i zdyscyplinować tego alkoholika. Byli już w połowie drogi do pobliskiego miasteczka gdy jęki rozpaczy, boleści oraz żale Bandyty przerwało trzech mężczyzn, wyskakując zza drzew, z obnażonymi mieczami. Jeden z nich od razu zakrzyknął: - Złoto, broń i konia! Zamir podniósł głowę, a spod czarnej jak noc grzywy spojrzały jego wilcze, niebieskie oczy. Sekundę później, bardzo powoli, pod jego wąsami ukazał się przerażający uśmiech. Bandyta umilkł. Nie lubił gadać poza obozem. No chyba, że był napruty. Ten sam rabuś, nie słysząc żadnego odzewu, ani realnego i fizycznego działania napadniętego, znów krzyknął, a jego dwaj kompani po obu stronach drogi, poczęli robić groźne miny i machać mieczami. - Głuchy jesteś czy głupi? Nie słyszałeś? Dawaj złoto, twoją broń i konia! Ale cholera na szybkości! - Słyszałem, słyszałem. - To dawaj! Odezwał się jeden z dwóch, co do tej pory nie mówili. Byli ubrani jak leśni koczownicy, w skórzane pancerze oraz brudne elementy długich i grubych ciuchów. - Dam wszystko, tylko nie konia. Na to parsknął wesoło Bandyta, jednak porucznik kozacki ostrogami utemperował jego radość. - To konia tym bardziej! Inaczej życie stracisz szybko, a życie chyba więcej warte niż koń? - Nie dam wam, bo nie chcę aby coś się wam stało. - Co? Co on gada? Odezwał się ten na środku drogi, rzucając szybkie spojrzenia po swoich kompanach. Na to jeden z nich odpowiedział trochę jąkając. - Pppowiedział, że… - Wiem durniu co powiedział! Dobra! Nieważne! Koniec gadki! Dawaj wszystko co masz i konia, albo zaraz pójdziesz na piechotę w zaświaty! Zamir nawet nie drgnął w siodle tylko spokojnie i powoli odpowiedział. - Nie dam wam konia, mówię! Środkowy rabuś jakby na chwilę zgłupiał, bo zapytał się zbity z tropu. - Dobra! To powiedz dlaczego nie konia? - Bo gdy tylko przyprowadzicie go do swego obozu i pośniecie to wyżre wasze całe jedzenie, wypije cały alkohol, a na koniec odgryzie wam jaja. Głos Zamira był jednolity, stabilny i bez emocji. Jakby faktycznie opowiadał coś co mogłoby mieć miejsce. Bandyta stał i słuchał, jednak na wzmiankę o odgryzaniu jaj, poruszył niespokojnie brwiami. Przywódca rabusiów jęknął jakby już całkowicie zidiociał, na co kozak dodał. - Ten koń jest opętany. Prawda Bandyto? Czarny ogier milczał, bo nie wiedział co dokładnie ma zrobić, jednak kiedy znów odezwał się jego pan. - PRAWDA? Bandyta parsknął i odpowiedział. - Prawda! Zeżrę wasze jaja! Rabusie z przerażeniem w oczach spojrzeli po sobie, a ostrza ich lekko stępionych mieczy opadły na wysokość kolan. Kozak wyczuł, że blef trafił idealnie i trzeba było kontynuować, aby ci durnie mogli pożyć sobie jeszcze kilka kolejnych dni, aż do następnego rabunku. Dlatego dodał wyraźnie i z lekko podniesionym głosem, szczerząc swoje zęby. - A skoro koń jest opętany to jego jeździec jest… To zdanie musiało zrobić gigantyczne wrażenie na niedoszłych denatach, bo automatycznie jeden z nich, ten co się nie jąkał ale ogólnie mało mówił, stwierdził do środkowego. - Rebus, wiesz co?! Zapomniałem dokończyć pisać list do matki, może odpuścimy sobie dzisiaj grabieże i mordowanie, co? - Przecież ty nie umiesz pi… Zamknij się! Rzeczony Rebus, przywódca rabusiów też miał pełne porty. Jednak próbował wyjść z tego całego zdarzenia z twarzą. Dlatego gdy jąkała milczał, ten zakrzyknął, udając pewność siebie. Swoją drogą bardzo nieporadnie. - Skoroś demon czy co, to nas nie interesujesz. Możesz przejechać, ale obyś nigdy więcej na nas nie natrafił, bo wtedy nawet do… do piekła ciebie odeślemy! - Nnno! Ddoo piekła! Na sam dół! Zawtórował mu jąkała, na co Bandyta, czując kupę śmiechu parsknął, mówiąc przy tym jeszcze bardziej tubalnym i donośnym głosem. - Zeżrę jaja i poobgryzam kulasy! Chwilę później rabusie zniknęli w gęstwinie. Nie krzyczeli, ale biegli tak szybko jakby ich sam opętany ogier gonił. Zamir siedział jeszcze chwilę w ciszy, aż w końcu rzekł do czarnego rumaka, znów bez emocji. - Dalej, do miasta. - To może już szefie trochę mi odpuścisz? Tak troszeczkę?! Przecież wiesz, jak bardzo żałuję! Szefie! Proszę! - Właśnie wiem, jak bardzo żałujesz dlatego na razie nie będziemy gadać. Dalej! Do miasta! Bandyta spuścił głowę w dół i przez całą resztę drogi nie odezwał się ani słowem, co z radością przyjął Zamir. ** Było chwilę po południu gdy jeździec ze swoim wiernym rumakiem wjechali do miasteczka Bartnice, będącego spokojnym przystankiem dla przejezdnych handlarzy, zmierzających w kierunku stolicy. Same miasteczko utrzymywało się z pobliskiej kopalni soli oraz uprawy bardzo żyznych pól owsa i żyta. Pod kopytami Bandyty droga zamieniła się w gładkie kamienie, wypolerowane wozami podróżnych i dość częstymi przemarszami wojsk z pobliskiego garnizonu, pilnującego wschodnich granic tego małego państewka. Przed pierwszym domostwem porucznik kozacki szepnął do ucha swego ogiera. - Od teraz, gęba na kłódkę. Jesteś normalnym rumakiem. Rozumiesz? - Tak sze… Ogier nie dokończył, gdyż poczuł lekkie uderzenie w bok. Wiedział, że dzisiejszego dnia będzie poddany karze za swoje alkoholowe problemy, które kładły się na jego reputacji świetnego towarzysza bitew, cholernie długim i szerokim cieniem. Jednak co miał uczynić? Skoro od zawsze, odkąd pamiętał ciągnęło go do alkoholu? Najgorsze jednak dla Bandyty było to, że nie miał bladego pojęcia, co jego szef wymyślił za karę. Oczywiście miał jakieś tam przypuszczenia, ale Zamir posiadał bardzo bogatą wyobraźnię, co czyniło z jego domysłów jedynie smętne i nic nie znaczące słowa w głowie. Parę uderzeń kopyt później, na ciele czarnego rumaka pojawił się pot. Bo oto przed jego dużymi i czarnymi oczami, kilkanaście metrów dalej ukazał się szyld rzeźnika. W jego końskim łbie pojawiła się wizja kiełbas jakie czasem żrą bracia w taborze, kiełbas zrobionych z koniny. Parsknął niespokojnie, lecz jego jeździec nie zareagował. Chwilę później byli już za rzemieślnikiem. Końskie serce powoli wróciło do normalnych uderzeń. Jeden zakręt w lewo i znów dłuższa jazda. Kilkanaście minut później wyjechali z miasteczka w stronę jednej z pobliskich farm. Wiatr delikatnie płynął po zielonej trawie przed domem właściciela majątku. Zamir poprawił szablę i zapukał w drewniane drzwi. Bandyta niespokojnie podreptał w miejscu, skubiąc to i tamto z ziemi. Chwilę później słychać było kilka kroków ze środka, odgłos skrzypiącej podłogi i drzwi otworzyły się powoli i łagodnie. Przed porucznikiem stał wysoki i barczysty jednak cholernie brzydki brodaty mężczyzna. - Zamir! Właśnie się zastanawiałem, kiedy przyjedziesz po jakieś warzywa czy mięso! I tutaj proszę! Jesteś jak na zawołanie! - Witaj Borunie! No właśnie, wyobraź sobie, że ja nie w tej sprawie! - Nie? Zdziwił się poważnie rolnik, marszcząc grube i czarne brwi na parchatej twarzy. - No właśnie nie. Potrzebuję abyś mi zdyscyplinował konia. - Słucham? Brązowe oczy Boruna zrobiły się wielkie. Mało brakowało, a rozdziawił by też szeroko usta z wrażenia. Zapytał więc szybko. - Ale jak? Nie będę pytał się czemu. Jednak muszę się zapytać, jaki masz plan. Bo ja nie mam i nigdy czegoś takiego nie robiłem. Znaczy wiesz! Konia jednego mam i kuca, ale nigdy, na bogów, ich nie dyscyplinowałem! - Mam pewien pomysł. Czy masz może jakiś kawałek pola do zaorania? Bandyta skamieniał na dźwięk słowa „zaoranie”. Jego myśli wręcz krzyczały! „Ja! Wielki i czarny jak noc, ogier bojowy porucznika kozackiego! Poskramiacz klaczy! Pierwszy rozpłodnik! Ten który nie boi się wjeżdżać samotnie w sam środek bitwy! Nieustraszony! Niedościgniony! Chędożony król pośród koni! Będę orał pole?” - No mam, ale tam w cholerę jest starych pniaków z korzeniami, kamieni i innego tałatajstwa! - To dobrze! Bardzo dobrze! A masz może jakiego parobka, co byś sam nie musiał pług pchać? - Ktoś się znajdzie! Ale Zamir! Jesteś tego pewien! Ten kawałek ziemi od lat, a być może nawet nigdy nie był orany! Borun spojrzał znad barku kozaka na czarnego konia i dodał jeszcze. - Ja wiem, że to wielkie bydle, ale czy da radę!? - Da! Wierzę w niego. Zresztą dawno nie brał udziału w żadnej większej bitwie i przyda mu się trening. - Wiesz co Zamir? Czasem mam wrażenie, że mówisz o tym koniu jak o człowieku. Grymas nieukrytego zdziwienia ukazał się na twarzy chłopa, na co czarnowłosy kozak odpowiedział spokojnie, klepiąc właściciela farmy w lewy bark. - Bo wiesz jak to jest. Jak bogowie zechcą, będzie on ostatnią przyjazną gębą jaką zobaczę w czasie bitwy. Dlatego traktuje go tak jakby umiał gadać i myśleć! Dlatego czasem traktuje go jak człowieka. Na ostatnie zdanie Bandyta parsknął głośno, wypuszczając z paszczy strugę śliny. Zamir puścił to mimo uszu. Kilkadziesiąt uderzeń ludzkiego serca później parobek Boruna pchał pług przywiązany do Bandyty. Ten parskał i prychał. Kozak wiedział, że gdyby jego ogier mógł teraz mówić to by przeklinał tak, jak żaden mężczyzna! Nawet marynarz! Jednak jedno trzeba było oddać Bandycie. Co by nie mówić, był posłuszny poleceniom swojego pana. - Powiedz mi Borun, da się wyżyć z rolnictwa? W końcu zagadnął Zamir, gdy usiedli na ganku, jakieś kilkadziesiąt metrów od orającego pole konia i popijali swojskie wino. Pogoda była słoneczna, może nie upalna ale na pewno dla ludzi i koni pracujących w polu, bardzo nieprzyjemna. - To nie tak czy się da czy się nie da. Bo wyżyć z tego co zasieję, co zbiorę i co ubiję to da się zawsze. Ja bym Zamir powiedział Ci tak, że nie będę bogaty. Nie mam tyle złota ile bym chciał mieć. Ręce mam obolałe. Kolana w rozsypce. Węch nie ten. - Ale ten węch to chyba od twojego sławnego bimbru? - Nie przerywaj, przyjacielu. Odpowiedział ze śmiechem chłop, znów upijając solidny łyk z drewnianego kubka i kontynuował. - Rolnictwo bogactwa nie przynosi. Prędzej garb i bolące plecy. - Więc po co to robisz? Sprzedaj wszystko i jedź w świat! Z tego co wiem, sam tutaj mieszkasz i nawet rodziny nie masz. - Ojcowizna. Tego sprzedać nie mogę i nawet nie chcę. - A kto potem? Syna przecież nawet nie masz. - Jaką dziewkę szybko można zbrzuchacić, to nie problem. Problem powstaje wtedy gdy będzie ich więcej niż jeden. - Jak to? Zapytał zaciekawiony porucznik kozacki, jednak Borun nie zdążył odpowiedzieć, gdyż z drugiej strony pola, od strony lasu, szło trzech mężczyzn. Kozak przymrużył oczy i szepnął pod nosem - Nie może być. Chłop za pewne tego nie słyszał bo tylko wstał, sięgnął po łopatę która stała obok i stwierdził. - Widzisz przyjacielu, i do tego wszystkiego trzeba dodać rabusiów. Ale tych chyba znam. Taaak. Tych na pewno znam. Kozak milczał, nawet z krzesła nie wstał, gdy od pola zbliżali się w ich kierunku wcześniej przez niego poznany Rebus oraz jego dwaj niedorozwinięci koledzy, a może i rozwinięci? Trudno orzec. W każdy razie Bandyty nie poznali, bo bez siodła, bez kozaka na jego grzbiecie i do tego jeszcze harującego w polu. W końcu trzej mężczyźni stanęli naprzeciwko dumnie wyprostowanego rolnika z łopatą, który od razu powiedział. - Nie mam niczego co moglibyście zagrabić. No chyba, że chcecie cielę lub dwanaście worków żyta. - Nie kłam Borun! Tydzień temu też niby nic nie miałeś i do tego o tym cielaku nie wspomniałeś. - Bo się urodził trzy dni temu. - Czyli znów nie masz złota? - Nie. - A kto tam z tyłu za tobą sie… Szef rabusiów spojrzał za plecy rolnika, na ganek, gdzie w cieniu siedział owy demon z piekła. Na widok czerwonej koszuli i wilczego spojrzenia kozaka jego zdanie ucięte zostało niczym głowa człowieka przez gilotynę. Zamilkł, a jego kompani, jakby właśnie przed chwilą także odzyskali wzrok zobaczyli coś ciekawego na własnych butach. Borun trochę zbity z tropu, zapytał lekko opuszczając łopatę. - Wy się znacie? Kozak poruszył swoimi czarnymi wąsami, nieznacznie, oszczędnie. Jego głos zmienił swoją tonację na zimną i bardzo ponurą. Jednak bardziej spostrzegawczy obserwator zauważyłby błysk rozbawienia w jego niebieskich oczach. - Tak, mieliśmy nieprzyjemność spotkać się dzisiaj na trakcie. Moje pytanie tylko brzmi, w jaki sposób tak szybko się tutaj znaleźliście. Co Rebus? Śpieszno Ci w zaświaty? Przywódca bandy nadal nie był w stanie wydukać ani jednego słowa. Wszystko zlewało się w jedną przerażającą całość. Jednak najgorsze miało dopiero nadejść. Dosłownie chwilę później, zza pleców jego przydupasów padło zdanie. - Zeżrę jaja i poobgryzam kulasy. Właściciel pola praktycznie opuścił na ziemię łopatę. Nie do końca dochodziło do niego to, że właśnie czarny jak noc ogier, który skończył orać odezwał się chrapliwym głosem. Rebusowi pot wystąpił na czole. Jeden z trojga, jąkała zaczął uciekać w stronę z której przyszli. Zresztą nie minęło kilkanaście sekund gdy ten drugi postanowił uczynić to samo. Nastał chwilowy impass w całym zdarzeniu. Wszyscy milczeli, tylko Bandyta powtórzył tubalny i grobowym głosem słowa. - … kulasy, poobgryzam. Oczy Rebusa wypełniły się łzami z przerażenia i dezorientacji, a po chwili, całkowicie bezmyślnie, zaatakował chłopa szerokim cięciem w klatkę piersiową. Tylko diabelny refleks kozaka, który doskoczywszy do rolnika, pociągnął go do tyłu, uratował mu życie. Ostrze starego miecza przecięło powietrze nie trafiając w cel. Bandyta zarżał przerażająco i donośnie, a w tym samym momencie wstający z ziemi porucznik kozacki wyciągnął szable i stając w pozie pojedynkowej, rzekł krótko. - Czyli do piekła… Rebus czuł się upokorzony. Czuł się słaby, a przez to był zdesperowany. Krzyknął i ciął tym razem w stronę twarzy przeciwnika. Kozak uchylił się delikatnie, omijając jego ostrze nad swoją głową. W tym samym momencie jego szabla świsnęła płasko w brzuch rabusia. Ten padł, brocząc krwią z rozciętego bebecha. Kilka chwil później Borun podniósł się z ziemi, otrzepał ubranie i chwyciwszy drżącymi dłońmi kubek z winem, stwierdził. - Tym razem było blisko! A powiedz mi teraz, co mam z nim zro… . Na szczęście rannego cięcie było płytkie, więc mógł długo leżeć i się wykrwawiać, a takiego obrotu sprawy Zamir nie akceptował. Dlatego podniósł zdziwionego i rannego Rebusa do góry, wrzucił na grzbiet czarnego ogiera i powiedział do rolnika: - Dzięki za wszystko! Wiszę Tobie złoto albo przysługę, a nim się nie przejmuj. Niedaleko pracuje znajoma alchemiczka. Kilkanaście uderzeń serca później porucznik kozacki szedł z powrotem do miasteczka piechotą, a przy nim dreptał jego wierny ogier z rannym Rebusem na grzbiecie; A to dopiero początek przygód jego i IV taboru kozaków Wideńskich.-
- zamir
- porucznik kozacki
-
(i 5 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Uprzedzenia Zapytał Hicks londyńską publikę "Czy Jezus wracając chce ujrzeć krzyże" Tego środowisko rasistowskie Nie wzięło w cudzysłowie I dlatego chcieli spalić je wszystkie Wielkość W mocarstwie historia toczy się kołem A mania wielkości ogarnia jednostkę Gdy przejmują kontrolę Instynkty pierwotne "O jakże CIĘŻKA jest głowa co nosi koronę"
-
Efemerofit - część dziewiąta (FIN)
WiatrŚwietlny opublikował(a) utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Tomek zdybał Natalię w korytarzyku, akurat kiedy po spuszczeniu żywicy wlazła do gabloty pokazowej i wykrajała martwej Kamili pozbawioną już palców stopę, by nakarmić nią Zygmunta. – Dzidzia, co ty robisz… – O Jezu! A tata?! – Natalia sprawnie schowała piłkę do metalu za plecami. – Patrzyłem na ciebie przez okno, pukałem do ciebie przez szkło[1]. – Zakpił i puknął knykciem w tubę gabloty. – Nie miał tata wrócić dopiero jutro pod wieczór? – Nie spodobało mi się, że kazali na tym surwiwalu jeść robaki, wróciłem wczoraj w środku nocy. Odsypiałem, ale zbudziło mnie do kibla, idę, a teraz widzę, że odkrawasz siostrze stopę. Wytłumaczyłem się, teraz chyba twoja kolej. – Załóżmy, że tata nic nie widział. – Puściła kumplowskie oko. – Nie ma opcji. Do czego ci stopa siostry? Ach… chcesz ją pewnie wszczepić Zidze zamiast tych protez. – Nie no, tato, co tata taki przedpotopowy – wujek już nie potrzebuje protez. – A tak, on teraz tym… takim drzewem jest. Tomek przetarł twarz, podkrążone oczy wskazywały możliwość nagłego zachorowania na narkolepsję. – Mniejsza, wrócimy do tematu, zaraz padnę na pysk. Natalia wyrzuciła górą stopę z gabloty, po czym w podobny sposób sama z niej wylazła, by finalnie jak zawsze zalać z powrotem zwłoki Kamili żywicą. Wzięła stopę, przytuliła ją do piersi i spojrzała na kuzyna: morda wytrzeszczona, bez oka, bez całej nogi, część brzucha odkrojona, jelita zastygłe w ruchu ku górze. Cud bursztynka. Kamila, w bardzo podobnym stanie, jeno już druga noga została napoczęta, zaś wystające flaki ciekawiej się u niej rozwidlały, co można było przyrównać do misterności dzieła sztuki nowoczesnej. Obecnie unosiła się w niespiesznie zastygającej żywicy, zupełnie jak wynaturzony noworodek w wodach płodowych lub raczej jak poharatany żołnierz po wojnie bezskutecznie odnawiany płynem regeneracyjnym. Ciało Kamili dziwnie pyrkało i wytwarzało bąbelki – Natalia mocniej przytuliła się do stopy. Zwłoki wibrowały przez chwilę jak skwierczący na patelni skwarek, po czym ramię lekko się uniosło. Natalia – naraz bladaczka na mordzie! Ale to wszak tylko pośmiertne drgawki. Udała się na działkę, wywijając stopą Kamili radosne młyńce, przeszła przez ulicę. Zbliżało się południe, ale dziś Zima swą pałką władzy rozsądnie rozdysponowywała światłem i panował półmrok, całun chmur zasnuwał niebo, którego części cały Boży dzionek aglomerowały w masywne struktury napowietrzne. Bramka działkowa skrzypnęła. Natalia przelazła nad, następnie pod rosłym korzeniem Zygmunta, z kanciapy wzięła szpadel, przebiła się przez zmrożoną glebę, wrzuciła stopę w dziurę, po czym zasypała ziemią. Ziga mrugnął niespiesznie. – Dziękuję, Natalio Moja Miła, że karmisz mnie swą siostrą oraz mym synem. Wyborna z ciebie dzierlatka. – Ma wujek prestiżowy nawóz. Takie rzeczy to tylko w zakładach pogrzebowych po wysokich cenach schodzą. Wujek nie zareagował, ale Natalia wiedziała, że kiwnął głową. Kiwnąłby, gdyby nie była na fest zrośnięta z pniem. Ziga czasem zapominał o swej nowej formie oraz jej ograniczeniach, dziewka więc nauczyła się interpretować pewne przestoje komunikacyjne. Zima opierała się o bok pnia. Siedziała na ziemi, a dłonie jej blade i smukłe rozwidlały gałązki jemioły. Magicznie wstała, frunąc do góry i gdy podeszła do Natalii, ta ujrzała, iż we włosy wplotła sobie liście pokrzywy. – Natalio – tedy rzekła – muszę sprawdzić, jak bardzo jesteś hardą dziewczynką. Czy naprawdę jesteś hardaszcza. – Mam walenia w piersi. – Wypięła ją. – Muszę to sprawdzić. Czy pozwolisz? Królowa wyjęła z falujących włosów dwa liście pokrzywy i przytknęła je do policzka dziewki. – Piecze. – Zadrżała, lecz nie uciekła spod ziołowego nacisku. – Powoduje nieprzyjemne doznania, prawda? – Tak, piecze. Zima wyrzuciła liście i powzięła kolejne, włosy stały jej niemal dęba. Korzenie Zygmunta jęły ożywać, pięły się w górę i skręcały w spirale, dążąc do fraktali, skręcały się jeden z drugim jak węże w lasce Asklepiosa. Pośród leniwych drzewnych trzasków Pani Mrozu przytknęła garstkę liści do nozdrza Natalii. Dziewka leciutko drgnęła, ale ni pisk najlżejszy nie wydobył się z monstrualnej wielorybiej piersi. Zima drażniła nos dziewki – przejeżdżała pękiem roślin z góry od nasady w dół do skraju nozdrza, góra, dół, góra, dół, aż wreszcie, kiedy zatrzymała się na moment na dole, wepchnęła pokrzywę do środka nosa. Natalia nie powstrzymała się i mocno zacisnęła powieki. Trwały tak obie damy zawieszone w ciekawym wepchnięciu przez momentów parę. – Wdychaj słowiańskość, Natalio. Poczuj ją. To twoja siła. Słowiańską pokrzywę wepchnęłam ci właśnie do nosa. Czujesz wszystko? – Piecze. – Otrzęsiny. Pokrzywa nic ci nie da. Ale wdychaj. – Nie da? – Wyzwoli. – Piecze. Korzenie Zygmunta jeszcze nigdy wcześniej tak się nie porozrastały, wzwyż ku całunowi ciemnych chmur, na boki aż rozsadzając siatkę wokół działki. Spirale spiral, fraktale fraktali. Gdy zapadła noc, Zima wreszcie wyjęła z nosa dziewki pokrzywę. Natalia rozebrała się do bielizny, a Królowa obtoczyła całe ciało dzierlatki swymi kontrolowalnymi włosami, parząc ją po całości pokrzywami wplątanymi w fryzurę. Proces nie trwał długo i gdy już Natalia przeszła chrzest Słowianina, Zima obcałowała ją topazami ust. – Piecze? Natalia naga jak dzikuska, Zima w swej sukni rozłożystej, całą noc ganiały się po plątaninach korzeni. Dziewka chowała się, a Królowa szukała. Gdy Natalia akurat natrafiała na korzenie uformowane w wiry, schodziła do środka wiru, kręciła się jak mysz w labiryncie. Kiedy zaś wchodziła na korzenie wiszące jeden nad drugim, wspinała się po drabinie aż pod niebo, gdzie razem zasiadały z Zimą. Raz gdy tak odpoczywały tam, a chmury nocne się rozwiały, ujrzały spadającą gwiazdę. – Niedługo będzie spadać ich więcej, wtedy trzeba będzie nam podróżować – rzekła Pani Mrozu. – Pomożesz mi. Natalia spojrzała na uda Królowej, gdzie spoczywała pałka władzy. W diamencie na jej końcu odbijało się gwieździste niebo, jednak gwiazdy w odbiciu poruszały się, przemieszczały, ukazując przyszły rozkład materii wszechświata na wiele mileniów w przód. Po słowiańskich otrzęsinach Tomek pytał córy, co ona taka popalona i czy w pokrzywach się kąpała. Rodzice zauważyli, że z gablot pokazowych nieco ubywa, upomnieli więc Natalię, by się miarkowała w swym apetycie i jeśli naprawdę już musi odkrawać z siostry i kuzyna, to niech potem nie zapomina, by zalewać żywicą, aby nie pognili. Jak mogłabym nie zalewać, dywagowała Natalia, przecież żywica jest taka logiczna. Grywała dalej z Teodorem w Bladego Walenia, ostatnio nawet dostała łatwiejsze zadanie, aby cały dzień przechadzać się po domu w negliżu. Czuła potrzebę skonsultowania rozgrywki z Królową Mrozu. Ta jednak tylko odparła lakonicznie, aby Natalia nie zamykała się na plejadę możliwości. Królowa chłodu pewnej nocy machnęła pałką władzy i wytworzyła ze śniegu rydwan ciągnięty przez dziki o złocistej sierści. Poleciały nim daleko, daleko, i była to pierwsza z wielu ich podróży. Zasiadły na gałęzi drzewa, a dziki sapały i chrumkały na dole, odpoczywając po wojażu. Zima i Natalia obserwowały spadające gwiazdy nad surowym pustkowiem. – Ileż ich tutaj jest. Nie widziałam jeszcze tylu spadających gwiazd. – To nie one, Natalio, przecież widzisz, że nie gasną. To odległe komety, tylko niebo jest bliżej. – Och. Płyną jak świecące wieloryby w lewitującym bąblu akwariowym. – Dobrze ujmujesz w słowa. Gdy rój komet przeleciał, Zima zeskoczyła z gałęzi, śnieżnomagicznie ciągnąc za sobą towarzyszkę. Przez chwilę stały w kotlince, aż z nieba jęły się sypać drobne szkiełka i miękko osiadać na glebie. – Zbieraj je – poprosiła Pani. – Skąd one lecą? – Z kosmosu. Drobinki te odrywają się od ogonów komet. Pomimo ciemnicy, szkiełka tęczowo się mieniły. Zebrały całe ich mrowie do worów uszytych ze słoniowej skóry. Załadowały się na rydwan i wróciły. Odbyły jeszcze parę takich wypraw, szkiełka przechowując w kanciapie na działce. Czasem Zima karmiła jednym czy dwoma Zygmunta. – To te szkiełko dałaś mu wtedy do zjedzenia? – spytała domyślna Natalia, odnosząc się do czasów, gdy Zygmunt był człowiekiem, a raczej cyborgiem. – Tak. Choć wtedy jeszcze tyle komet nie przelatywało i nie miałam ich dużo. – Co one dają? – Są po prostu smaczne jak rarytas – rzekł Zygmunt. – Te drobinki dla wielu są najzwyklejszym smakołykiem – sprecyzowała Zima – lecz dla niektórych to swego rodzaju pożywka. – Och. Mniej więcej na dwa tygodnie przed końcem zimy wyprawy na rydwanie zakończyły się, zaprzęgnięte dziki zarżnięto, mięso połowicznie zeżarto, połowicznie zaś spalono na stosie jemioły i pokrzywy, aby złożyć w ofierze Odynowi. – Drobinki te to kosmiczny plankton, pożywią wieloryba w twej piersi – wyjaśniła wkrótce Królowa. – Będziesz mi potrzebna dziś w kosmosie, tedy zjesz cały plankton ze słoniowych worów, który zebraliśmy. – W kosmosie? Ja? – Tak, musimy przygotować dla Zygmunta kanał, aby mógł udać się w daleką podróż. – Ale przecież tak miło się tu zakorzenił. – Natalio, widzisz, Zygmunt nie jest Efemerofitem, może był nim przez jakiś wycinek czasu. To wieczny podróżnik, dlatego musi lecieć, a my musimy przygotować mu kanał przestrzałowy. Dlatego też pozwoliłam zachować mu onegdaj bąbel, jest to pogodowa aberracja, jednak wiedziałam, że już długo Ziga miejsca tu nie zagrzeje, tedy wyjątkowo przymknęłam oko. – Tedy rozumiem. Skora jestem do pomocy, lećmy więc. Natalia połknęła kosmiczny plankton, co do szkiełka, dzięki czemu przeistoczyła się w gwiezdnego wieloryba. Nim jeszcze nauczyła się panować nad wielkim ciałem morskiego ssaka, wtoczyła się masą na kanciapę, burząc dach i dwie ściany. Oswoiła się w końcu i razem z Zimą ujeżdżającą pałkę władzy pomknęły w kosmos. Tam, w próżni już, Zima zsiadła z pałki, by móc przy jej pomocy sterować spoiwami magnetycznymi kosmosu. Utworzyła w polu magnetycznym kanał przestrzałowy aż do Ziemi. – Natalio, musisz ustabilizować kanał. Dziewka podpłynęła wielorybim cielskiem, przewróciła się do góry nogami i przytknęła wielorybi otwór na szczycie czaszki do krańca kanału. Dmuchnęła przez otwór potężnie, a powstały podmuch energii namagnetyzował ścianki kanału, aby struktura została zachowana. Dopiero wtedy Zima opuściła pałkę. Wróciły, a Natalia legła w negliżu na glebie działkowej już w swej formie dziewczęcej. Zima na jej nagim ciału wyczarowała Ażurową Kryzę Chwały. Więc leżało nagie dziewczę jedynie z kryzą i odpoczywało po niemożebnej wojaży. Zygmunt musiał jeszcze wstrzymać się z odlotem, ponieważ kanał winien uprzednio napęcznieć magnetycznie. Azali zapanowała stagnacja działkowa, jednak wuj Natalii siłą woli pochował już niektóre korzenie w głąb pnia. Zrobiło się jakoś pusto. Natalia była wymęczona, w domostwie regenerowała się herbatą z cukrem oraz czytaniem thrillerów. Raz komputer sam się jej włączył, ponieważ przyszła wiadomość od Teodora na chacie Blady Waleń. Zabij się. Natalia zignorowała zadanie po całości, zatem masażysta wypiął się na dzierlatkę i już dłońmi nie koił, a za to wrócił do manewrów, które Natalię wpędzały w nerwicę. Przy jej obecnym wymęczeniu wielorybim wojażem wyjątkowo źle to znosiła. Pewnego dnia w okno pokoju dziewki zapukał dziobem wróbel, domyśliła się, że Zima zaprasza ją na działkę. Kanał przestrzałowy dojrzał magnetycznie, Zygmunt pochował wszystkie swoje korzenie. – Cóż, Natalio, na mnie przyszła pora. Takie już życie podróżnika z dalekich krain. – Tedy rozumiem. Zatem to pożegnanie. – Zacząć odliczanie? – wtrąciła Zima. Natalia posmutniała przepotężnie. Teraz żegna wuja Zigę, a już niebawem pożegna i Zimę. Czy ta, która nastanie w przyszłym roku, to będzie ta sama osoba? – Natalio, leć ze mną – rzekło drzewo. – Ale nie mam już planktonu. Nie dam rady zmienić się w wieloryba. – Ja w ciebie wierzę, twój waleń może wyzwolić się samoistnie. – Może? – Może – potwierdziła Królowa. – Jednak jesteś jeszcze osłabiona i nie radziłabym ci nawet próbować. – Ale Natalio – sapnął zmęczony Zygmunt – od czego wszak są twoje łyżwy mentalne. Wykorzystaj ich potencjał, aby mknąć przez kosmos jako dziewczynka na łyżwach. Zawahała się. – Natalio, mówiłem ci, że jesteśmy bardziej podobni, niż sobie zdajesz sprawę. A wiesz co jest naszym najbardziej wspólnym gruntem? Ojczyzną naszą wspólną? – Tedy co? – Nienawiść do kindersztuby, Natalio. Nienawiść do kindersztuby. – Wujek…? Wujek nienawidzi kindersztuby? – Owszem. To zła siła, która nas ogranicza. Zabija nasze piękne szczere instynkty. – Tedy z wujem lecę. Nie mam pytań. Serce dziewki zawrzało na myśl o przygodach, które w kosmosie dla nich się unosiły. Królowa Mrozu pobłogosławiła ich pałką władzy, aby w podróży wszystko szło pomyślnie. Rozpoczęła odliczać od dziesięciu w dół. Zygmunt zaczął wibrować, z korony odrywały się pojedyncze listki, ziemia jęła się trząść. – Trzy, dwa, jeden. Pień Zygmunta trząsł się bez ograniczeń, wreszcie oderwał się od gleby, podstawa korzenia wypluwała smugi ognistej energii. Drzewna rakieta pomknęła ku niebu, Natalia natychmiast zerwała się, zapierając się mentalnymi łyżwami o cząsteczki powietrza. Zygmunt przymykał oczy, kojony pędem jakiego jeszcze nigdy nie zaznał. Towarzyszył im wróbel, tedy tak w trójkę w kosmos się wbili. Wróbel bez powietrza obumarł i opuścił swych kompanów tak prędko. Natalia i Ziga mknęli wśród gwiazd nie wiadomo jak długo, sklejeni solidnym spoiwem relacyjnym, zasileni potężnym paliwem podobieństwa, aż dziewka ujrzała w jednej z mgławic Kamilę. Unosiła się w całej dziewczęcej krasie, bez cielesnych ubytków, pośród gazowych pasm. – Wujek zaczeka, upewnię się, czy czasem moja siostra czegoś nie knuje. Zeszła z trasy i śmignęła szybko do krewnej. – Kamila, co tutaj robisz? – Zostań tu ze mną, siostro. – Miło się uśmiechnęła. – Zamieszkamy w tej mgławicy. Dopiero teraz Natalia uczuła, ile tutaj nagromadziło się miłości i piękna pośród tych gazów. Może to właśnie cel jej podróży. Natalia odwróciła się do drzewa zawisłego w próżni i tylko mu pomachała. Ten nijak nie zareagował, choć dziewka wiedziała, że kiwnął głową, i udał się dalej sam, w podróż ku krainom przedalekim. – Tam na Ziemi – zaczęła Natalia – masz godnego zastępcę. Córa zastępcza Teodor bardzo się w ciebie wczuwa, skąd on tak dobrze cię znał? – Teodor nie do końca był świadomy swych działań. Czasem nieco się nim posługiwałam, a czasem oddawałam mu świadomość. – Siostro, ty i zza grobu jesteś nie do okiełznania. – Miło mi to słyszeć. Siostro, cieszę się, że jesteśmy wreszcie znów razem. Cieszę się, że moje wiadomości do ciebie docierały. – Tak, docierały. Ale nie wykonałam ostatniego zadania, siostro. Nie chciałam się krzywdzić. – Och, to nic takiego. Ważne, moja droga, że wreszcie jesteśmy razem. *** Znaleźli ją w bladaczce na działce. Wykręcona na śniegu Natalia była biała jak papier. Wyglądała zupełnie jak blady waleń leżący w martwicy na plażowym piachu. Policjanci otoczyli strefę taśmami, jeden coś notował w kołonotesie. – Spojrzy pan tutaj – policmajster wskazał opakowanie po lekach – pana córka najpewniej przedawkowała psychotropy. – O matko – Tomek gryzł wąsa. – Czemu ona to brała? – Może artystka? – Malowała, ale hobbystycznie. – Nieistotne, artyści często coś biorą, żeby „podrasować” myślenie, ujrzeć wizję, której bez wspomagaczy by nie wymyślili. Czasem nawet widzą obrazy, wie pan, mają omamy. – Ale czemu przedawkowała? – Powiem wprost, wygląda to na samobójstwo. Przyczyny będziemy dociekać, o ile po prostu w halucynacjach coś jej się nie przestawiło i nie łyknęła wszystkiego dla fazy. Również i Teodor tam stał, w swoich dziewczęcych włoskach. Powieki opuchły mu chochliczo jak jeszcze nigdy. – No cóż – Tomek był przybity. – Rozumiem, że ciało córki zostanie zabrane. – Tak, musimy zrobić sekcję zwłok. Powiem wprost, mogę panu polecić dobry zakład pogrzebowy. Mamy z nimi umowę, ale polecam też, ponieważ są solidni, może nie do końca tani, ale... wiadomo. – Ach, rozumiem. A może panowie weszliby na kawę? – Tomek nieco się uśmiechnął. – Postawiliśmy obok salonu nad wyraz ciekawe gabloty pokazowe. [1] Piosenka TACONAFIDE – Tamagotchi-
- rodzina
- czarny humor
-
(i 5 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Teodor dopiekał Natalii z frekwencją równą Kamilowej, nie trzaskał co prawda czekoladą, lecz jak tylko potrafił, zaniżał pozycję siostry w oczach rodziców, a sam piął się po szczeblach hierarchii rodzicielskiej, zyskując tym samym wiele profitów domowych. Zgnojona Natalia pomarzyć mogła o masażach. Kiedy poprosiła o usługą córę-zastępczą, ta odparła, oczywiście okraszając wypowiedź zdobieniami kindersztubowymi, że nie udzieli masażu, ponieważ to by zbyt zrelaksowało Natalię, a w następstwie zbyt rozleniwiło. Dodała jeszcze tylko, że gdyby tylko miała na to przyzwolenie, wolałaby raczej przytknąć jej rozgrzane żelazo do skóry celem przekazania motywacji, pobudzenia żywotności ogólnej. „Zrobiłbym to dla twego dobra. I tylko i wyłącznie dobra” – podsumowała smutno córa Teodor, świadoma jak bardzo siostra zagubiona jest w życiu. Sieciecha oczywiście ukarano, wysmarowano mu gablotę śluzem z ogórków – własnoręcznie uczynili to Tomek oraz Teodor. Ależ wtedy chochliczo spuchły córze-zastępeczej powieki. Ziga się trochę obraził, że nie odkuli go na ten czas smarowania z łańcuchów, bo równie ochoczo wyżyłby się na swoim synu. Natalię przerażały gabloty z trupami zalanymi żywicą wystawione pokazowo w korytarzu, czas wolała spędzać na górze u siebie w pokoju. Ponownie wyglądała na działkę, gdyż usunięto z gleby pal, trupi palec, który spędzał dziewce sen z powiek. Obserwowała wegetację Zigi, podobnie jak obserwuje się chomika w klatce. Zygmunt nawpychał sobie gałęzi do rękawów marynarki, pewnie w ten sposób starał się zachomikować ciepło. Nie miał papieru jak żul, więc korzystał z drwa natury. Raz przyuważyła dość niepokojącą scenkę – blada trupia dłoń wysunęła się z chatki działkowej i wręczyła coś Zygmuntowi, co od razu włożył do ust. Postanowiła sprawdzić to nazajutrz. Tego ranka zjadła małe śniadanie, ale talerz obłożyła jadłem obficie, gdyż chciała ponowić próbę wmuszenia normalnego jedzenia w wujka, tym samym sprzeciwiając się zasadom zakucia działkowego. Do przedpokoju, gdzie zakładała buty, wspiął się z piwnicy Teodor. – Nie śpisz już? – spytała byłego masażystę. – To do ciebie niepodobne. To znaczy… do ciebie jako moja siostra. – Och, nie, wstałem sobie wcześniej. A, Natalio, dziś będziesz miała przynieść zgrzewkę wody, bo się kończy. Właśnie ci ją wsunęłam najgłębiej w piwnicy, jak mogłam, i jeszcze poprzygniatałam pakietem sprzętów. – Córa-Teodor posłała Natalii przesympatyczny uśmiech. – Poćwiczysz sobie logistyczne rozplanowanie wysiłku. Skonstruowałam pakiet tak, że jeśli dobrze to rozegrasz, to aż tak się nie napocisz. Natalia się zagotowała, miała dość. – Jesteś tylko córą-zastępczą i nigdy nie będziesz tutaj córą prawdziwą! Teodor lekko pobladł, oddalił się jednak z niewzruszoną facjatą. Natalia wyszła na dwór. Przebrnęła przez gęstą mgłę, mleczna zawiesina zalała świat, jakby zjawy przebudziły się na żer. Drzwiczki z siatki skrzypnęły. – Wujku, halo! Śniadanie przyniosłam. Z chatki nie rozległ się żaden odzew. Dziewka nieco się zaniepokoiła, ale może jeszcze spał. Zapukała, wybijając knykciami rytm paniki. Zygmunt pojawił się chwilę po tym. – Natalia? Co tu tak wcześnie robisz? Nie masz zajęć? – Mam tylko jeden wykład na trzynastą. Przyniosłam… śniadanie. – Przyjrzała się wujkowi. – A na tę skórę wuja to może ja jakąś maść przyniosę? Jest straszliwie… zrogowaciała? I opuchła jakby cała twarz. – Tak? – Przejechał gałęziami wystającymi z rękawa po mordzie. – No chyba gałęziami wujek nie poczuje – wyraziła kpinę. – Może ręką spróbować. Nawet tu wujek lustra nie ma, żeby się przejrzeć. – Och, ależ Natalio, poczułem gałęziami. – Em, naprawdę wymuszę na rodzicach, by tu wezwali lekarza. – Nie, nie, nie trzeba psychiatry. Spójrz, Natalio. – Podwinął rękaw marynarki aż do łokcia. – Widzisz? To tylko metamorfoza. Przedramię płynnie przeistaczało się w pęk rozwidlonych gałęzi mniej więcej w jego połowie. A z kolei dalej w górę aż do łokcia wiodły zielone żyłki, wskazując raczej na dalszą inwazję drzewną, niźli prognozy ozdrowieńcze. – Ojć, ale to dziwne. To może chirurga? – Nie, nie, naprawdę, wszystko jest w porządku. Właśnie wszystko jest teraz w porządku. Zbliżam się do natury jak nigdy. – A jeszcze, wujku – czy w kanciapie ktoś z wujkiem jest? – Obecnie nie. – Ale raz widziałam jakąś rękę tam. – Ach, spokojnie, poznasz ją. Zresztą już o ciebie pytała. Natalię zmroziło. Pożegnała się, bo już miała tego ranka dość osobliwości. Pod wieczór wpadła Jessika. – Dawaj na górę, kuzynko. Nie wytrzymam na dole przez te gabloty, walczę z rodzicami, aby odbył się normalny pogrzeb, ale ciężko cokolwiek ugrać. – No pochlipałoby się nad grobami. To by jakoś już zamknęło tę sprawę, a tak to te gabloty wprowadzają jakąś taką… robaczo-żywiczną zawiesinę niepewności. – O to-to. Dobra, herby już są na górze, chodźmy. Babski wieczorek zaczął się od wróżenia z tarota, potem pooglądały filmiki o innych rodzajach wróżeń, aż wreszcie porobiły testy na to, kim są z różnych anime. Dziewczęcość sięgała zenitu. Natalia nawet dobrze się bawiła, lecz wyjątkowo kuzynka męczyła ją dziś łyżwami. Naciskała, aby razem trenowały, bo, jak to milion razy powtarzała, „jak to łyżwy mentalne Natalii mają się zmarnować”. Co więcej korzystała w wypowiedziach ze zdobień kindersztubowych do woli, przez co Natalia niemal się na dywan porzygała. Wreszcie Jessika sobie poszła, a Natalia rozwaliła się na wyrze, aby posłuchać muzyki. Przymykała oczy, relaksowała się, gdy wtem ekran komputera się włączył. Podeszła do urządzenia, zasiadła za biurkiem i przyjrzała się. Na pulpicie otworzyło się okienko z chatem, jednak o tyle osobliwym, że Natalia niczego takiego nie instalowała. Pograjmy w Bladego Walenia, siostro. Teodor musiał wreszcie odgadnąć hasło do komputera Kamili. Co to jest? Nie mów do mnie siostro, nie jesteśmy siostrami. Przez chwilę nic się nie działo. Nie było również typowej informacji o tym, że rozmówca właśnie pisze wiadomość. Ja ci piszę zadania, ty je wykonujesz. Jeśli będziesz je spełniać, będę miła. Natalia zagryzła szczęki, miała dość tej całej szopki. Wal się, mój miły Teodorze-zastępczy. Zatrzasnęła klapę laptopa. Opad śniegowy ustąpił rzęsistym deszczom, temperatura nieco się podniosła – Natalia natychmiast to wykorzystała, szybko napompowała opony rolek terenowych i wyjechała w dzicz, bez pomyślunku, na wariata, byle poczuć ten pęd. Co nadal bolało, nie mogła się doprosić Teodora o masaż, nawet oferowała mu podwójną stawkę. Ten tylko grymasił, dopiekał i uprzykrzał nawet nie przybranej, a wyimaginowanej siostrze życie. Podczas śniadań strącał „przypadkiem” łokciem widelec Natalii, a gdy ta nurkowała pod stół, podbierał jej kluski w śmietanie z cukrem. Kiedy próbowała zaczytywać się w pełnym suspensu thrillerze, były masażysta terkotał firanami, jakby młócił listwami w fabryce. Bo niby matka kazała odsłonić mu okna, choć oboje wiedzieli, że Anetka lubi ciemniejsze klimaty. Ta oczywista kpina i falowanie firan jak Szatan spowodowały raz u Natalii nerwicowy szczękościsk, a tak jakoś siły powiodły ramionami dziewki, że wgryzła się w swą ukochaną książeczkę. Kiedy jechała autobusem do miasta, do lekarza, by jakoś uśmierzył napięcie i wyjął z mordy książkę (Tomek akurat był na dwudniowym wyjeździe i zabrał autko) towarzyszyła jej oczywiście córa Teodor. Gdy tylko ktoś wsiadał, Teodor uprzejmie oraz na cały głos prosił, aby nie zwracano uwagi na tomik w ustach siostry, dopowiadał, że Natalia ma czasem kuku na muniu i pożera lekturę – dosłownie – tak mocno, że nie da się jej zabrać książki. „Och, przykro to słyszeć” – niektórzy współczująco odpowiadali. Natalia z racji szczękościsku nie była w stanie zanegować różnych historyjek Teodora, które na poczekaniu zmyślał. Nie było odwrotu – Teodor stawał się coraz bardziej Kamilowy, dopiekliwy do bólu. Nawet włosy zaczęły szybciej mu rosnąć i jakoś tak zdziewczęciały. Ziga natomiast metamorfował dalej, jak to zapowiadały żyłki na przedramionach, i całkowicie rozrósł się do postaci ludzio-drzewa. Wrósł korzeniami z nóg w glebę działki (protezy zastępujące stopy pękły, gdy z kikutów wyrastały coraz prężniejsze korzenie). Z kręgosłupa wyrósł mu gruby, solidny pień, w który wreszcie do połowy się zatopił. Natalia czasem pilotowała mu menażkę do ust, skoro tak unieruchomił się samoistnie drzewnie, ale mówił, że to zbędne, bo przecież pije korzeniami. Mówił, że nie narzeka, że istotnie bardzo zbliżył się podczas pobytu na działce do natury, a korona z liści wielka ponad głową daje wspaniałe schronienie przed deszczem. „Koniec z łamiącymi się parasolami” – mówił zmęczonym głosem pradawnego drzewa, którym powoli się stawał. – Mógłby nieco przyhamować rozrost – narzekała Aneta. – Jeszcze trochę i działkę nam rozsadzi. Istotnie korzenie Zygmunta budowały sobą chaos, wystrzeliwały z gleby, otaczały sobą uprawy, sterczały gdzieniegdzie wysoko w górę. Natalię w pewnym momencie cała ta osobliwość przestała zaskakiwać i chyba żeby ją odreagować, zaczęła nawozić Zigę zwłokami Sieciecha i Kamili. Początkowo skubała z nich po malutku – mały palec siostry, ucho kuzyna. Z gablot pokazowych ubywało coraz więcej ze zmarłych, nikt jednak specjalnie się tym nie przejmował. A Natalia – swoje wiedziała – to był swego rodzaju rozłożony w czasie pogrzeb siostry i kuzyna, który im się należał jak psu zupa. I tą psią zupą niejako karmiła drzewnego wuja. Wreszcie sprytem swego dopięła, obroniła tradycję pochówku, w pewnym dostosowanym do okoliczności sensie.
-
- rodzina
- opowiadanie
- (i 7 więcej)
-
Masażysta Teodor wymasował solidnie Natalię, dziś ograniczyli się jeno do klasycznego repertuaru, bez żadnych fiki-miki czy omletów ryżowych, ponieważ Aneta musiała wyprasować pranie, więc oprócz stołu do masażu stała również deska do prasowania oraz harda kobieta z żelazkiem. To po Anetce odziedziczyła Natalia swą hardość, u niej jednak cecha ta wyewoluowała aż do hardaszczości. Teodor obmył ręce, wytarł w ręcznik i spojrzał w kąt salonu. – Co to za kopce soli? – Zaśmiał się, wcześniej ich nie zauważył. – To już mięso na Wielkanoc przysposobione? Zwłoki Kamili i Sieciecha zostały jeszcze obficiej przysypane solą, przez rwetes dnia codziennego nie było komu wstawić ich do gablot pokazowych. – A może i na Wielkanoc, kto tam wie – odparła Aneta. – Nie no, mamo… to nasi krewni, prowizorycznie zakonserwowani. Mama odstawiła żelazko na deskę, miała w oku ten charakterystyczny błysk. – Wie pan co? Straciliśmy córkę... nie zechciałby pan zostać naszą córką zastępczą? – Oj nie… zastępczą nie. – A po prostu – córką? – Och, bardzo chętnie. – Uśmiechnął się śnieżnobiałym uśmiechem. – Choć mógłbym to jeszcze przemyśleć? – zastanowił się. – Oczywiście. – Przemyślałem, zgadzam się. – Zaśmiał się uroczo. – Mamo... nie włożyliśmy jeszcze nawet Kamy do formaliny, a ty już masz nową córkę! – oburzyła się Natalia. – Żadnej formaliny nie będzie. Wybraliśmy jednak z Tomkiem żywicę, o, właśnie, dziecko, weź przynieś ją z piwnicy, może to go zmotywuje, żeby wreszcie wsadził ich do gablot. – Och, zabursztynujecie swoich krewnych w gablotach? Pokazowych? Dobrze słyszę? – podekscytował się masażysta-córka. – Wprost wybornie! Będą tutaj cały czas z wami, zupełnie jakby was nie opuścili! – No nie do końca zupełnie – żachnęła Nati. – Będą raczej jak takie owady w bursztynie. Dla mnie to trochę creepy, ale ja tu nie mam żadnego prawa głosu. Do domu zawitała Jessika, weszła znienacka do salonu, kiedy córka Teodor składał swój mobilny stolik. – Cześć, ciociu, cześć Nati, witam pana Teodora. Natalia, wpadłam, bo możemy przy herbatce sobie coś powyszywać. Ot, taki babski wieczorek. – Chyba babciny – zakpiła Aneta, również składając deskę. – W waszym wieku powinniście o tej porze szykować się na imprezę. – Och, wczoraj byłam. – Jess machnęła ręką. – Ileż można brykać, teraz potrzebuję babcinego wyciszenia. – Jasne – Natalia się ucieszyła. – Najpierw żywica, dziecko – przypomniała matka. – Teodorze, pomógłbyś mi? – Zapomnij, siostro. Mam ważne sprawunki osobiste. Natalia zdębiała, zupełnie jakby usłyszała Kamilę. Masażyście coś nazbyt dobrze szło zastępowanie siostry. No cóż, poradzi sobie sama. Dzierlatka rozwinęła swe obwody mięśniowe oraz wzmocniła krzyż, transportując z piwnicy do kuchni ze trzydzieści kanistrów żywicy. Jessika pomogła. Gdy zagotowały sobie mięty i poznosiły od Nati przybory krawieckie, zapadła już głęboka, pełnoprawna ciemnica. Szyły w saloniku cichcem, siorbiąc miętowymi wywarami. Natalia wyszywała dzikusa nabitego na kieł mastodonta, zaś Jessika przystojnego mężczyznę. – Już ich nie będzie – westchnęła Jessika, spoglądając na kopce soli w rogu. – No nie. Miękka tkanina koiła dłonie, igła apetycznie przebijała się przezeń, wytwarzając artystyczny ścieg. – I co ja teraz, sama mam jeździć na łyżwach? Dawaj, Nati. Wiesz, że Kamila trzaskała czekoladą po to, aby miłością zachęcić cię do jazdy? – Tak, wiem. – Na chwilę zaprzestała szycia, żuchwa dziewce zhardziała. – Jakoś… nie wiem, umknęło mi to. Zaślepiało mnie tak wiele rzeczy i nie dostrzegłam tego. – No tak to już bywa – zakończyła temat. – Nie ma Kamilki, nie ma Siecieszka, nasze mitingi zubożeją. Pamiętasz nasz ostatni wspólny biwak? – Ten, na którym Sieciech wepchnął mnie do rzeki? – Dokładnie ten, rany rajuśku. Ale to były czasy. – Jeszcze wtedy nie jeździliście na łyżwach. Jakoś lepiej wam wtedy szło namawianie mnie na wyjazdy. Coś się zmieniło. – Zhardziałaś. Rozwinął się w tobie waleń. – Też to widzisz? Wieloryba we mnie? – Nie do końca, choć wydaje mi się, że to jest tak jak u ciebie z trzaskaniem czekoladą. Wiele rzeczy mnie zaślepia, przysłania pełną perspektywę. O waleniu wiem od Zigi, to znaczy, on go w tobie dostrzega, a ja nie neguję, bo czuję, że coś w tym jest. – Albo pamiętam… – Oczy Natalii zakotwiczyły się na jęzorach kominka elektrycznego. – …jak Kamila wszystkim nam usmażyła jajecznicę na pomidorach, ale jako zapłata Sieciech miał się jej dać pod kiteczki, pamiętasz? – A, żeby mu uplotła. – Tak. – Było, było. – Zgodził się, bo uwielbiał tę jajecznicę. Och ten Siecieszek. Jessika potem lekko przysypiała, ukojona trzaskami kominka. Natalia na moment odłożyła swój haft mastodonta i udała się do łazienki, tu na parterze, blisko. W łazience zamknęła za sobą drzwi, a gdy się odwróciła z powrotem, na sedesie ujrzała Sieciecha pijącego mleko. – Co ty robisz tutaj? – Jak to co, mleko piję. Natalia otworzyła oczy. Sieciecha już nie było. Dziwne widziadło Sieciechowe, zrzuciła to na karb zmęczenia. Zrobiła swoje i wróciła do salonu, w którym Jessikę sen zmorzył całkowicie. Z góry zszedł Tomek. – No, Nati, czas na pal. Dziewka drgnęła, opadła z bladaczką skóry na fotel. – Wybiła godzina – w głosie ojca brzmiała czysta, wyzuta z emocjonalności sprawiedliwość. – Chciałabym, chciałabym… – Natalia uciekała wzrokiem, zsunęła się na podłogę. – Proszę o odroczenie kary! – Pal spadł, a raczej wbił się w nią znienacka. Pal z jasnego nieba jednak prowadzący ku ciemnym czeluściom odkupień piekielnych. – Nie… Wnoszę o ponowne rozpatrzenie sprawy! Słabość przygwoździła ją do podłogi, bladością zlewała się z jasnym dywanem. Tomek nie lada się zakłopotał. Powinno się być konsekwentnym w wymierzaniu kary, aby wychować człowieka na prawego obywatela, jednak zawiadowała nim słabostka do córy, a widok biedaczki kulącej się na dywanie rozczulił serce ojcowskie oraz całkowicie rozbroił – dobrze, że zaraz nie miał iść na westernowy pojedynek strzelecki, bo nie miałby z czego strzelać. Przygryzł mentalnie wąs. – Wniosek przyjęty. Rozprawa prawdopodobnie odbędzie się jeszcze w tym tygodniu na działce, ustalę dokładny termin z Anetą. Miał już wyjść, ale jeszcze odwrócił się do rozmiękczonej strachem córki. – Ach, i prosiłbym abyś… nie wyjeżdżała z miasta w najbliższym czasie. Natalia przytaknęła, tak jej szumiało we łbie, że nie rozeznała, czy ojciec żartuje. Minął jakiś czas, może to był kwadrans, może godzina, i dziewka doszła do siebie. Osłabiona, ale dała radę podciągnąć się na fotel. Ocknęła się wtedy kuzynka. – Och, Nati… – rzekła z uśmiechem na ustach – śniłaś mi się! Śniłaś… – Tak? Nabijali mnie może na... pal? – bladaczka ust ledwo wymemłała. – Och, Nati… nie! Nie! – Zaśmiała się, trochę jak ćpun. – To byłaś ty i ten twój waleń! Śniliście mi się! Nie pamiętam nic więcej, tylko że to wszystko było takie… piękne, niebiańskie i ładne, i dobre! I piękne. Wiesz, jak w niebie, rajskie uczucie, błogość, och… dlaczego się obudziłam. Rozprawa palowa odbyła się w piątek, czyli trzy dniu po wniesieniu wniosku słownego przez Natalię. Miała miejsce o godzinie siódmej trzydzieści, toteż nikt się nie wyspał, a słońce jeszcze nie wzeszło. Teodor, który zamieszkiwał jako córa-zastępcza, choć utrzymywano iluzję, iż jako córa prawdziwa, zjawił się w dziewczęcej piżamie Kamili oraz z włosem iście potarganym (jeszcze nie wyposażył się tu w swoją, a akurat byli podobnego wzrostu). W dłoni dzierżył jeszcze szczoteczkę do zębów, którą przyniósł przez zaspanie. Ściągnięto na proces Jessikę aż z miasta, Natalia za to uniżenie przepraszała, gdy czekali przed wejściem na działkę, aż Tomek skleci dla Anetki stół sędziego z desek z kanciapy działkowej. Zygmunt zupełnie zapomniał o rozprawie, leżał na zimnej glebie i stękał, że go bez sensu budzą, nim jeszcze świt nie nastał, a nawet zarzucał Anecie i Tomkowi, że o niczym go nie poinformowali i błagał o odroczenie rozprawy o umorzenie kary. Kiedy już Aneta zasiadła za stołem, za młotek mając mikro-haczkę, Tomek pofatygował się jeszcze do willi, aby przynieść gabloty pokazowe z zalanymi żywicą krewnymi – Kamila i Sieciech, choć w martwych formach, również otrzymali wezwanie na rozprawę. Spóźnili się, za co otrzymali reprymendę od sędziego. Nawet słowa przeprosin nie bąknęli. Wreszcie zaczęło się, Natalia cała w tremie, Teodor przysypiał, Jessika wspierała siłami psychicznymi biedną kuzynkę, Ziga stał z boku, nieco obrażony i na pokaz ziewając. Trzymał kulturalnie splecione ręce ponad kroczem osobistym. Kamila i Sieciech – zastygli bodaj z wrażenia. – Strona oskarżona wniosła o umorzenie kary – wreszcie odezwała się Aneta. – Czy mam rozumieć, że oskarżona czuje się niewinna? – Mamo, to jest… – Proszę zwracać się do mnie „Wysoki Sądzie”. – Wysoki Sądzie, to nie moja wina. Właściwie winnym jest… – Zaraz, chwileczkę. – Anetka się zmarszczyła. – O co to poszło właściwie, Tomek? – Oskarżona piłką do siatkówki zdewastowała moje drzewko. – Tak, uczyniłam to, lecz… lecz nie byłam wtedy w pełni władz umysłowych. – Jak mam to rozumieć? – Aneta zasypiała. – To właściwie wina Sieciecha. Użył na mnie, em, zakazanej rosyjskiej techniki sportowej, która odebrała mi trzeźwość myślenia, a co więcej naładowała potężną siłą. To nawet nie moja siła została przekazana piłce, a w konsekwencji drzewku, a było to raczej udziałem stricte kuzyna mego Sieciecha. Tomek sapnął. – A czy czasem oskarżona nie udzieliła kuzynowi zgody na wdrożenie owej techniki w życie? – Proszę nie przerywać oskarżonej. – Aneta, nawet nie podnosząc nadgarstka z blatu-sklejki, parokrotnie brzęknęła metalem haczka. – Co to była za technika. – Nie mam pojęcia, na jakich zasadach energetycznych to działa, lecz Sieciech wypiął się i pierdnął. Tomek nie wytrzymał, majtnął głową. – To są jakieś fanaberie! Jak coś takiego może komukolwiek przekazać energię. – Pojęcia nie mam – rzekła Natalia. – Ale podziałało. Anetka przez chwilę milczała. – Rzeczywiście to brzmi jak rosyjska zakazana technika. Pozwolę sobie wrócić do pytania strony oskarżającej. Czy oskarżona wyraziła zgodę na ową zagrywkę? Natalia spojrzała na Jessikę, która stała nieco z tyłu. Kuzynka kiwnęła tylko głową. Zygmunt z boku przeciągle ziewnął. Przerażona Natalia miała zaburzone widzenie obwodowe, zakutego na działce wuja widziała w oddali jak przez mgłę. Dodatkowo panował jeszcze półmrok, upośledzając wzrok jeszcze bardziej Znów spojrzała przed siebie, na matkę. – Nie do końca. Powiedziałam… coś w stylu, żeby robił, co chce, a ja już chciałam, by mecz się skończył. – Czyli być może celowo uderzyłaś w drzewko, by wzburzyć krewniaków i aby dali ci spokój z grą – wtrącił Tomek. Aneta brzęknęła haczkiem, ale z nudów. – Czy obecna tutaj świadek Jessika potwierdza słowa oskarżonej? Jessika zrobiła krok do przodu. – Ciociu, wujku! Takie wypadki się zdarzają! Było dokładnie, jak Natalia mówi! – Dziękuję. Kamilo, Sieciechu, czy było, jak Natalia mówi? Ich wytrzeszczone oczy i zastygłe w rozwarciu mordy milczały ku zebranym przez gęstą żywicę. – Dziękuję. Będziemy wszyscy głosować i niech większość zadecyduje. Proszę, aby oskarżona i oskarżający wstrzymali się od głosowania z przyczyn oczywistych. Kto jest za umorzeniem kary i oczyszczeniem oskarżonej ze wszystkich zarzutów? Podnieśli ręce wszyscy, oprócz Teodora i bezpośrednio zaangażowanych w sprawę. – Kto jest za ukaraniem? Zaspany Teodor podniósł rękę ze szczoteczką. Zawiało, od włosia oderwały się resztki pasty do zębów i pognały gdzieś w ciemność ranka. Natalia nie poznawała swego masażysty, zauważyła nawet osobliwą modyfikację jego ciała – uwydatniły mu się trochę powieki, przez co zupełnie przypominał Kamilę, gdy transformowała w swój chochliczy tryb. Natalia mogła odetchnąć, została uniewinniona, a winnym okrzyknięto Sieciecha, choć jeszcze nie ustalili, jak go ukarzą. Wyszedł z tego trochę lincz, bo Anetka nie chciała już ciągnąć sprawy, ale uległa pod naporem paru zawistnych jednostek (Teodor, Tomek, Ziga chyba najbardziej). Serce dziewki zwolniło, jasność widzenia wróciła, i dopiero wtedy dostrzegła, że skóra Zigi dziwnie pogrubiała. Może to rodzaj adaptacji do niskich temperatur. W każdym razie po rozprawie podeszła do rodziców, którzy ponownie przykuwali Zygmunta do kanciapy. Dopiero robiło się widno. – Ile to jeszcze niby ma trwać? – spytała. – Ziga nie ma już własnych stóp, a teraz mu do kolekcji skóra w coś się przepoczwarza! – Natalio – zganił wujek, solidnie już skuty – nasze czyny prowadzą do konsekwencji. – Spokojnie, wujku, pomogę ci. Byłam zaaferowana palem, lecz teraz gdy już nic nie mąci mego sumienia, pomogę, jak tylko będę mogła! – Czyli pomożesz niewiele, dziecko – ucięła Aneta, realistka do bólu. Natalia spuściła głowę, całkowicie coś w niej zgasło, teraz, po wtrąceniu matki, ale i wtedy kiedy napięcie sądowe odpuściło. W czasie gdy człapiąca z powrotem do domu Natalia przeżywała swoisty zachód ducha, na horyzoncie słońce dopiero budziło się do życia.
-
- rodzina
- czarny humor
-
(i 9 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Natalii powoli wracała przytomność, dziad piach zmorzył ją niemożebnym sypnięciem w oczy. Zasnęła w momencie, w którym nordyccy wojowie mierzyli się z trollami w boju o skalp wilkołaka, którym mieli przekupić armię najętych goblinów, by przestała najeżdżać ich zachodni obóz. Teraz, nie do końca jeszcze przebudzona, trąciła śpiącego w fotelu Sieciecha. – I co z tym skalpem? Dokończ bajanie, kuzyn. Dokończ. Kuzyn nie kontaktował. Jessika i Kamila leżały na podłodze, musiały się zsunąć z siedzisk. Wreszcie obudziła się do końca, przetarła oczy i spojrzała na wyświetlacz dekodera pod TV. Blisko czwarta nad ranem. – Dupa-cyce, co mnie ten skalp. Przez otwarte okno wpadał srogi ziąb, firanka lekko falowała, światło księżycowe przedostawało się do salonu, rozświetlając snopem pochrapującą Jessikę. – Brr… za zimno. Rozedrgana opatuliła się narzutą z sofki i przemanewrowała pomiędzy kończynami siostry i kuzynki, by zamknąć okno. Cichcem przymknęła i wtedy dostrzegła, że księżyc rozświetlał sterczący groźnie pal na działce. Stał niczym trupi paluch, gotowy by zadać nieszczęśnikowi długie, bolesne męki. – Brr, za trupio mi tutaj. Idę na górę. Umyła dla zasady zęby i w pokoju dotarło do niej, że i stąd pal śmie ją obserwować. Spuściła zasłony. Trzeba spać. Kolejne dni mijały głównie na rozmowach o zawodach, Jessika i Sieciech wpadali codziennie po treningach i sączyli z Kamilą te swoje pożal się Boże czekolady z termosów. Natalii odpowiadały ich często wizyty, zwłaszcza, że Kama pozbawiona bodźców kuzynowskich męczyła siostrę palem. Żarciki, wzmianki, docinki – byle psychicznie dobić krewniaczkę. Również Sieciech trochę przesiąkł palem, bo rzucał frazy pokroju: „Jak tam, Nati? Przysposobiona psychicznie do kary?”. Tomek chodził zaś z mrocznie pochyloną głową i „nieco się do niej uśmiechał”. Pal wlókł się za Natalią, obserwował ją, gdy kładła się spać, gdy czytała coś w salonie, gdy wyjeżdżała na trasę rolkową raz, gdy śnieg zdawał się odpuszczać. Kiedyś trochę odkopał się z gleby, gdy zerwała się wichura – buczał, trzeszczał i skrzypiał, przechylając się w tę i we w tą. Dzierlatka tej nocy oka nie zmrużyła. Zawodnicy łyżwiarze pakowali się proteinami, nasiąkali pozytywnymi treściami i wreszcie nastał dzień zawodów, Kamila, Sieciech i Jessika mieli zabawić w Januszowie Świętokrzyskim parę sportowych dni. To był dla Natalii najspokojniejszy okres od dawien dawna. Jessika jako jedyna wróciła z zawodów żywa. Przywiozła ze sobą zwłoki Kamili i Sieciecha zawinięte w worki po ziemniakach i w miarę obficie obłożone solą, aby za bardzo nie podgniły. I cóż, i nic. – Te zawody to jakieś Głodowe Igrzyska były, że pomarli? – Anetka zakpiła i rzuciła na razie trupy w kąt salonu, aby za bardzo nie przeszkadzały w codziennej krzątaninie. Postanowiono, że nie ma sensu grzebać takich młodych ludzi, już przygotowano formalinę, aby zalać nią młodych martwych i wystawić w szczelnych gablotach pokazowych na korytarzu. Pierwsze co, łyżwiarka i Natalia zagotowały sobie herbatki, aby usiąść w salonie i odpocząć. Ostro popsikały odświeżaczem do WC, bo zwłoki niemożebny odór wydzielały. Jessika relacjonowała wypad na zawody z wypiekami na zmarzniętej twarzy, przez różnicę temperatur policzki dzierlatce parowały. Natalia wyjrzała przez okno – rajuśku, biedny Ziga, dalej przebywał za karę na działce. Dopiła swój trunek i zwinęła z lodówki resztki sałatki, żeby chociaż trochę miał dobrego od życia. Odwiedziła wuja na działce z plastikowym talerzykiem wypełnionym sałatką z indyka. – Witaj, Natalio, jak zawody? – Nic w sumie nie zajęli, jakoś słabo im poszło. Kamila i Sieciech się tam pozabijali, nie znam szczegółów. – Cóż, było do przewidzenia. Młode serca często krocząc nieroztropną ścieżką, wpadają w sidła śmierci. Natalia powstrzymała się od skomentowania apatycznej reakcji. – O, sałatka to dla mnie? Natalio… – skarcił ją ze śmiechem – wcale nie mam tak źle, spójrz. Pokazał jej swój talerzyk. – Wyobrażam sobie, że to indyk. – Wskazał na wijące się dżdżownice. – To sałatka z curry. – Wskazał zeschłe liście posypane glebą. – A tutaj mam ryżyk. – Pokazał larwy. – Nie, nie pozwolę, żeby tak wujek był traktowany. Będę nosiła wujkowi regularnie trzy posiłki dziennie! To cale zakuwanie na działce to moim zdaniem gruba przesada! Nie mogę pojąć, dlaczego inni tego tak nie widzą. Sieciech kiedyś zbił dzbanek w kuchni i też się zgodził na kajdany. Jessika odbębniła karną rundkę, jak poplamiła tuszem dywan. Ziga obserwował bunt Natalii z marsem zatroskania na czole. – Natalio, nasze działania odnajdują ujście w konsekwencjach – potwornie dziwił się, że dzierlatka nie rozumie takich podstawowych prawd. Odpuściła, to nie miało sensu. – A jak się mają stopy wujka? Już się odmroziły? – Nie do końca, to jednak była martwica. Na szczęście Tomek okazał się tak dobry i odkroił mi stopy nożem kuchennym. Zafundowali mi z Anetką protezy, spójrz, Nati, cyberpunk, nie jestem już człowiekiem. – Podniósł nogę i pokazał metaliczny prostopadłościan z rurek w miejscu stopy, który przenosił siły z nogi do podłoża – Boże, to już jest przesada! Nie mogli wezwać lekarza? – Natalio, zasady tego zabraniają, gdzie byśmy zawędrowali bez jasno określonych ram i norm? – Ale wujek straszliwie cierpi, i to tylko za oplucie stołu whiskaczem! – Muszę wyciągnąć lekcje ze swoich przewin. Nasze czyny, zapamiętaj to sobie, zawsze odnajdują ujście w konsekwencjach. Wkrótce potem pożegnali się, Ziga zaznaczył, aby Natalia zabrała ze sobą sałatkę, ponieważ to wbrew regułom zakucia działkowego. Cały pozostały dzień toczyła bój z rodzicami o skrócenie kary, wreszcie dopiero wieczorem cokolwiek ugrała. – No dobra – Tomek westchnął – jeszcze musi trochę odpokutować, ale niech chociaż wraca na noc do domu. Bo jeszcze do kompletu ręce mu się odmrożą. – No właśnie – Natalia gratyfikowała słuszne spostrzeżenie. Ziga zawitał w dom, na co dawno bardzo nie miał okazji. Trącił worek stopą. – To zwłoki mego syna? – Chyba tak – Jessika sennie odparła, ślęczała na fonie, pisząc z przystojniakami. – Albo Kama, nie wiem, te wory jakoś nam się przemieszały w podróży. Ziga zasiadł na kanapie obok Natalii, na stole paliły się świeczki, mroźne powietrze nocy zakradło się przez lufcik, Jessika szczelnie owinęła się kocem, zaciągnęła aż na łeb. – Ziga, pijesz coś? – spytał Tomek, wsuwając głowę. – Cokolwiek byle nie whisky! Cha, cha! – zaśmiał się pełną piersią. – Tak – uciął Tomasz. – Myślę, że to rozsądna decyzja. – Zniknął w kuchni. – Już nawet pożartować nie można. Siedzieli chwilę w ciszy, Natalia grzała dłonie kubkiem z grzańcem. – Nie żal wujkowi, że syn mu zmarł? Mars konfuzji. – W sumie to o tym jakoś nie myślę. Z tego co się orientuję, on i Kamila byli dość lekkomyślnymi chochlikami pełnymi chorej brawury, pewnie po prostu przegięli pałkę tam na lodowisku, gdzie tu jakiekolwiek miejsce na żal? Doprawdy nie mam pojęcia, normalny cykl przyczynowo skutkowy. Konsekwencje, Natalio, konsekwencje! W życiu zawsze były i będą konsekwencje! Nie uciekniemy przed konsekwencjami! Konsekwencje, Natalio! Każdy czyn do nich prowadzi! Do konsekwencji! Konsekwencje, Natalio! – Wujku, zrozumiałam. Tomek przyniósł Zidze rozgrzewającą herbatę ze śliwkami, truskawkami, cynamonem i imbirem, po czym znów zniknął. – Mmm, o Jezusie, jak dawno nie piłem niczego ciepłego! Czuję się jak żul przyjęty do luksusowego przytułku! – Siorbnął sobie łyk. – Natalio, masz ochotę na łyka? – Niech wujek pije, nie lubię cynamonu, poza tym niech wujek się nacieszy herbatką po całości. Dawno nie miał wujek takiej miłej przyjemnostki żadnej. Rozległ się dzwonek do drzwi. – To pewnie listonosz, otwórz Nats – ziewnęła Jess. – Nie ma szans, żeby tak późno przyszedł. Z lękiem, ale poszła otworzyć. Za drzwiami stała ponuraszcza aż do zmartwienia członków persona. Obwisłe policzki, przesmutne wargi wygięte ku dołowi jak ułożona na brodzie sflaczała dętka. Czarny płaszcz, przykryty białym puchem śniegu, czarna laska, czarny cylinder. Szorstkie, zaniedbane z deka bokobrody. – Panienka Natalia? – spytał smutno. – We własnej osobie. – Moje kondolencje, stracić siostrę i kuzyna. To potężny cios. Natalia poczuła ciarki po tym miękkim głosie, wreszcie trochę ciepła ludzkiego. – Panienki siostra długo walczyła o życie w szpitalu. W spazmach i kaszlach zdołała napisać do panienki list pożegnalny. – Do mnie? – Natalia była w szoku. – Napisała do mnie? – Tak, jestem jej prawnikiem. Prosiła, bym panience to wręczył, jeśli nie uda jej się ujść z życiem. Zatem, niestety, przybywam. Przyjęła białą kopertę, pan wyraził ponownie wyrazy współczucia i pomknął z powrotem przez śnieżycę do dorożki. Zniknął wraz z tupotem końskich kopyt. Jessika złapała Natalię, gdy tam przechodziła obok salonu. – Natalia, choć pooglądamy seksi fitnessowców na necie! – Poczekaj chwilkę, tylko skoczę na chwilę do pokoju. Weszła na górę, siadła na krześle przy biurku i rozerwała kopertę. List tworzyło chwiejne pismo umierającego człowieka, biel kartki zaplamiona licznymi plamami po szlochach i licznie wylanych łzach podczas sporządzania tekstu. Droga Natalio, Nim umrę, chciałam Ci tylko napisać, że jesteś mą najdroższą siostrą Plama. Wiem, że bywało różnie, lecz Plama pamiętaj, że w mym sercu byłaś dla mnie żywym Plama diamentem, wiecznym hardym obeliskiem przyziemności Plama oraz innych pięknych cech. Nie mam więcej Plama sił pisać Ci, jak wielce Cię kochałam, lecz pamiętaj, że mojej miłości nic nie mogło przerosnąć ni znieść Plama. Poczuwam się również w obowiązku do wytłumaczenia swego zachowania czasy Plama ostatnimi, gdy jeszcze tryskałam, ku Twej uciesze, zdrowiem oraz energią. Plama, Plama. Mianowice owe trzaskanie czekoladą. Domyślam się, że to mogło Cię Plama męczyć, irytować lub może nawet Plama wpędzać w nerwicę, lecz wiedz, że czyniłam to z owej miłości, o której tyle otwarcie piszę Plama. Może Ci się to wydać Plama Plama Plama dziwne, lecz w ten sposób szukałam u Ciebie miłości. Całym sercem pragnęłam, aby trzaski czekolady uświadomiły Ci Plama jak to wspaniale byłoby pić z nami czekoladę po treningach i tym samym Plama jeździłabyś z nami na łyżwach. Tworzylibyśmy razem zwartą ekipę, nawet nie wiesz, jaka bez Ciebie pustka tam panowała na tafli, ile ja razy Plama Plama zapłakałam przy bandzie. Twój pierwiastek, siostro moja Natalio, jest bardzo, bardzo cenny. A jeśli chodzi o Twego walenia w piersi, to we snach widziałam, że on i Ty daleko Tu list się urywał, biedaczka nie dała rady ukończyć potoku myśli. Natalia włożyła całą pięść do ust, stoczyła się na podłogę i jęła rzęzić tłumionym szlochem. Spazmy miotały nią po panelach, obróciła się na drugi bok i przyjęła pozycję płodową. Jakie to było oczywiste, że siostra trzaskaniem chciała ją zachęcić do łyżew, a czyniła to z czystej miłości, jakie teraz to było wszystko logiczne. Natalia czuła się tak głupio, tak głupia. Wypłakała się tego wieczora za wszystkie czasy, srogo przy tym halucynując – w nozdrza uderzał mocny zapach kakao, zaś trzaskanie przedostawało się przez uszy, wprowadzając mózg w narkotyczny rezonans.
-
- opowiadanie
- humor
-
(i 8 więcej)
Oznaczone tagami:
-
los nas połączył wspólnym pragnieniem więc niech przede mną przestrzeń wilgotna wnętrza twojego stanie otworem szybciej - dopóki czujesz że kochasz dopóki dla mnie jesteś jedyna nie traćmy czasu - niech trwa nasz taniec chwyć go i zanurz w ciepłe miękkości rżnij bez litości po tchu wstrzymanie oto marzenie nasze: spełnione chociaż od wczoraj się znamy - to cud nie darmo tępił się nóż o kości miłość - choć krótka - to po sam grób
- 23 odpowiedzi
-
Rzecz o grochówce ;)
Igor Osterberg aliceD opublikował(a) utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Ziemniaku – chciałeś tam żyć w tej czarnej ziemi łapiąc oddech przez rurki łodyg oj, tak – kochasz swoją mogiłę Strączku, jak dobrze ci z twoimi dziećmi otulasz je swoją powłoką twój dom pnie się w górę ku słońcu myślisz, że wydasz potomstwo aby żyć wiecznie Marchewko, kolorowa smukła Zieleniejesz kępą swoich włosów Wśród swoich braci i sióstr Dobrze ci w tym stadzie Biedny Ziemniaku, wyrwą cię z słodkiego snu poćwiartują, bez litości Naiwny Strączku życiodajny przykro mi, ale cię rozprują odbiorą potomstwo Piękna Marchewko zostanie po tobie skalp na śmietniku po twoim smukłym ciele zostaną tylko wspomnienia a potem przyjdą po was żywioły… woda, ogień trupi chłód łyżki bezlitosnej jak skały północy i zostanie na koniec powietrze… to złe @dach mam nadzieję, że się trochę uśmiechniesz ;)- 8 odpowiedzi
-
3
-
- kulinaria
- czarny humor
-
(i 1 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Moim celem jest dopaść ciebie życie wyssać z twych członków do cna w internecie znalazłem instrukcję jak to zrobić szybko raz dwa Najpierw będę do ciebie się mizdrzył słodkie słówka do ucha ci szeptał potem wgryzę się w twoją aortę i mlaskając krew będę chłeptał Jest też inny sposób na ciebie w parku w nocy przy blasku księżyca jednym ruchem powalę na ziemię i kark skręcę pozbawię cię życia Wciąż zarzucasz mi złe intencje że co złego to zawsze ja no i proszę nieomylna jesteś happy endu tym razem nie będzie Trzeba było nie wywoływać mnie z lasu gdym pod drzewem smacznie sobie spał co tam niesiesz w koszyczku Basiu? (ewentualnie jakiś inny Czerwony Kapturku) chodź tu do mnie zrobię mniam mniam
-
Nie dawał trup ze wsi Krzywa Innym w pokoju spoczywać Wciąż drżał roztrzęsiony Wpadł grabarz wkurzony - Było się tak rozkopywać?
-
Umarlakowi ze wsi Mokrzydło Leżeć bezczynnie w trumnie obrzydło Wziął więc pióro i atrament Chcąc przepisać swój testament Bo niepotrzebne mu już kadzidło