Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Wanda_Szczypiorska

Użytkownicy
  • Postów

    30
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Wanda_Szczypiorska

  1. Teściowa niespokojna, ja temu wcale się nie dziwię; przyjedzie z Francji wuj. Nie mój, mojego męża, brat teściowej. Dopiero teraz, w czasach Gierka stało się to możliwe. Poprzedzający wydarzenie list nie przyszedł jednak do niej , bo ona umie czytać tylko modlitewnik, lecz do drugiego brata, najstarszego. Rodzina podekscytowana. Mnie też udzielił się ten nastrój. Chciałoby się wujowi czymś zaimponować. No i jest! Właśnie kupiliśmy samochód. Nie byle jaki, bo wolksvagen garbus. To prawda, kilkunastoletni, przecież nowego Fiata 126 od ręki się nie kupi. Bo do tej pory w naszej wsi, która jest trochę wsią, a trochę miastem nikt jeszcze nie miał samochodu. No tak, ma szwagier. On tu nie mieszka, jest esbekiem, o czym otwarcie się nie mówi. Mieszkanie ma w Warszawie, w bloku. Odbierze wuja na Okęciu i przywiezie. Wuj się na pewno trochę zdziwi, pamięta inną wieś, tę z czasów wojny, prymitywną, biedną. Kiedy wcielono go do Kościuszkowców, niewiele więcej miał niż lat dwadzieścia i jakim cudem został na zachodzie, o tym mi nikt nie opowiadał, bo chyba nikt nic nie wie. O jego sytuacji, tej obecnej też nic pewnego nie wiadomo. Teściowa twierdzi, że to bogacz, choć wiadomości były raczej skąpe, ale już samo to, że stać go na tę podróż i prezenty.. Choć ja nie liczę na nic. Mąż może skrycie tak? Bo wuj ma wobec niego obowiązki. Kiedy odchodził z wojskiem gdzieś na zachód, dokładnie nie wiadomo gdzie, mąż właśnie się urodził. Ja jestem pewna, że ta wieś, którą znam od niedawna przecież, zmieniła się nie do poznania. Co prawda wciąż ten sam piaszczysty dukt i większość domów starych, bardzo starych, ale gdzie nie gdzie są i nowe. Szwagierka zbudowała sobie nowy dom z werandą i pięterkiem. Wuj u niej się zatrzyma To już dziś. Jesteśmy więc gotowi i czekamy. O której się pojawią nie wiadomo, nie ma tu przecież telefonu. Robi się tłoczno na podwórku szwagra , nie tylko krewni, ale i sąsiedzi. Nie wszyscy zaproszeni są na obiad. W kuchni teściowa i jej córki gotują, pieką, smażą. W pokoju z wejściem z korytarza owalny rozłożony stół zajmuje prawie całą przestrzeń. Krzesła trzeba pożyczyć od sąsiadów. Mija południe, mija druga, cześć gapiów się rozeszła, później przyjdą. Brama otwarta. Samochód wjeżdża nieoczekiwanie, najpierw wysiada szwagier, potem wuj. Mały człowieczek o rumianej twarzy. Wita się z siostrą, bratem, z siostrzeńcami, niektórych nie poznaje, niektórych nigdy nie znał. Ja się nie pcham. Przyglądam mu się. Taki sobie, trudno ocenić przecież po ubraniu i do francuza niepodobny, ale do swoich krewnych także nie. Prowadzą go do wnętrza domu, nie dadzą nawet się rozejrzeć, chcą się pochwalić zamożnością. Mają łazienkę i bieżącą wodę, nawet centralne ogrzewanie. Opowiadają o tym chaotycznie, a wuj wciąż jeszcze nie wie kto jest kto.. My z mężem nie nachalnie, weszliśmy sobie na ostatku, no i zabrakło dla nas miejsc przy stole. To nic, siądziemy z boku, nie musimy jeść. Tu najważniejszy jest najstarszy brat. Teściowa jest wzruszona, płacze, ale przez chwilę tylko. Bo wszyscy są ciekawi jak tam jest i czy Warszawa się podoba. Jak żyje się we Francji wuj nam powie, lecz trochę później, a jeśli chodzi o Warszawę wydaje się rozczarowany. No oczywiście, to nie Paryż. A jak podróż? Długa. Najpierw musiał dojechać do Poiters. Płatje? Część krewnych nie wie gdzie to jest, więc wuj wyjaśnia. Potem pociągiem do Paryża. Na lotnisko. Co za Płatje? To wuj tam mieszka? Niezupełnie, bo w nieco mniejszej miejscowości. A ten i ów nie może się powstrzymać od pytania; gdzie pracuje? Może ma gospodarstwo? Ależ nie. I wtedy wszystko się wyjaśnia; pracuje w firmie przewozowej, wuj jest kierowcą ciężarówki . Mój maż jest tym zainteresowany, ma prawo jazdy od niedawna i chciałby się dowiedzieć czegoś więcej, ale to prawie niemożliwe, siedzimy za daleko, nie usłyszy. Musimy to odłożyć, przyjdzie do nas, bo musi przyjść. Mieszkamy przecież u teściowej w starym domu, który wuj chyba wciąż pamięta. Większość zebranych wydaje się być dobrej myśli, że idzie w kraju ku lepszemu. Wuj nie jest tego taki pewny, wieś, którą widział z okna samochodu niczym mu nie zaimponowała. Zresztą wie swoje, z radia, z telewizji. Ale obecni uważają, że krytykować nie wypada, zresztą w tej Francji też jest nędza. Są już podpici trochę, ożywieni, ale do większej kłótni nie dochodzi. Brat wuja jak gdyby skrępowany. Owszem, pożenił córki, pobudował, ale samemu marnie się powodzi, chory. Kuzyni i zięciowie, dwóch siostrzeńców, pracują, dają sobie radę. Mój mąż też chciałby coś powiedzieć , ale to może później, nie przy obcych, bo chciałby się pochwalić. Mój mąż ma warsztat usługowy, jest więc prywatną inicjatywą (wuj pewno nie zrozumie o co chodzi) stąd miał pieniądze na samochód. Wreszcie udaje mu się wtrącić do rozmowy i mówi o tym samochodzie, że będzie woził wuja. Wuj kiwa głową; czemu nie? Jest coraz głośniej, ale w pewnej chwili robi się ruch na korytarzu, zamieszanie i gwar ucicha. Przyszedł ksiądz. Nie z tej parafii, nietutejszy, o ile wiem jest przyjacielem domu, widocznie został zaproszony. Robią mu miejsce honorowe obok wuja. Ksiądz dużo większy, masywniejszy. Wuj jakby nieco wystraszony nie okazuje entuzjazmu. Może tak mi się tylko zdaje? Może po prostu jest onieśmielony? Przychodzi mi do głowy; a może komunista? Chyba nie. Raczej krytycznie ustosunkowany, słucha Wolnej Europy, coś tam wie. Wspomina o tym księdzu. Ksiądz robi się czerwony. On opozycji nienawidzi . Co nie co wie o KORze. Żydzi. Reszta zebranych wokół stołu chciałaby może przyznać rację, jest jednak trochę zdezorientowana. Ksiądz onieśmiela, a więc niektórzy chcą się wymknąć. Ja też wychodzę. Mąż zostaje. Wuj najwyraźniej jest zmęczony. Minęło kilka dni, wuj do nas nie zachodził, pojechał do Warszawy do szwagierki, tej, która mieszka w bloku, a więc wie, gdzie wuja zaprowadzić, co pokazać. Był u brata, potem obszedł bratanków po kolei i wreszcie jest u siostry. Niewiele się zmieniło, stwierdził. Ten dom postawił jego nieżyjący szwagier , więc dom jest taki sobie, marny, jednak siostrzeńca, czyli mego męża chwali, że coś tam dobudował i poprawił. Mąż chciałby mu się przypodobać, pokazać jaki jest zaradny. Były dwie izby, teraz proszę; jeszcze jest kuchnia i łazienka. No i warsztat. Na warsztat mąż przerobił stajnię. Konia już nie ma, niepotrzebny, bo kiedy trzeba coś zaorać przyjeżdża z Kółka traktorzysta, a resztę można zrobić ręcznie. Krowa wciąż jest. Teściowa jej nie sprzeda za nic. Nie mówi o niej żywicielka, bo tego słowa raczej nie zna. Oddaje mleko do spółdzielni. Wuj jest zajęty oglądaniem zakamarków. Stodoła wciąż ta sama kryta strzechą. Sieczkarnia jest i kierat jest, choć teraz kiedy konia nie ma kierat już do niczego nieprzydatny. Mnie się wydaje, że jest czysto, bo odpady zalegające zwykle gdzieś pod płotem zostały zakopane. Nie ma się chyba czego wstydzić, bo nie jesteśmy przecież biedni. Obiad przygotowuje matka męża. Ja staram się rozmawiać z wujem, jednak rozmowa się nie klei, pytać jak żyje, nie wypada. Pytać o Francję? Ale o co? Nic nie przychodzi mi do głowy. Męża interesują ciężarówki, lecz wuj jest raczej lakoniczny. Pracę chwali. Objeździł kawał świata. Mąż pyta więc, gdzie pojedziemy po obiedzie?. Wuj chce na cmentarz . No i dobrze. Samochód (silnik taki, że można jeździć nim po polach, mówi mąż) stoi umyty, wysprzątany. Kiedy zbliżamy się do niego wszyscy czworo mąż oczekuje aprobaty. Dorobił się, jak nikt w rodzinie. Wuj ma jak gdyby nieco kwaśną minę. „U nas starymi garbusami jeżdżą biedni studenci i uczniowie” i to stwierdzenie, dość niespodziewane, mnie również sprawia pewną przykrość, mąż jest wyraźnie zawiedziony. Wuj siada z przodu, niewygodnie , nisko, mówi ze tamten szwagra enerdowski lepszy. „Bo Stasiek kupił go na talon” mówi mąż, ale wuj tego nie rozumie. Byle by tylko nie ugrzęznąć w piasku. Potem im bliżej parafialnej wsi gdzie jest nasz cmentarz przy kościele ta droga będzie coraz lepsza, a przed kościołem asfaltowa. Dojeżdżamy. Cmentarz się rozrósł, stwierdza wuj. Za dzień lub dwa wyjeżdża, biletu jeszcze nie ma, więc przenocuje u siostrzeńca tego, który pracuje w MSW. Znowu jesteśmy wszyscy razem, żegnamy wuja pewno z żalem, już nie tak jednak ożywieni. A może trochę zawiedzeni? Nie wiem. Ach prawda. Nie napisałam przecież o prezentach, jakoś wypadło mi to z głowy, bo tego co wuj przywiózł, komu dał zupełnie nie pamiętam
  2. Zimowe buty nie nadawały się już do noszenia, mama skombinowała mi kalosze, w których mi jednak marzły stopy, musiałam owijać je papierem, no i jak zeszłej zimy nosiłam męski płaszcz kupiony okazyjnie. Gdy go kupiłam od znajomych wyglądał jeszcze całkiem nieźle, jednak po roku już nie tak, bo dojeżdżałam pekaesem. Wynajmowałyśmy nieduży pokój na wsi w myśliwskim domku dawnych ziemian, którym zabrano dwór i park lokując tam dom starców.. . A jednak studiowałam. Z trudem, z niechęcią i nie wierząc w siebie. Całe to malowanie zdawało mi się drugorzędne i byłam pewna; beznadziejne. Wreszcie postanowiłam przerwać studia, wziąć urlop niby to z powodów osobistych, a tak naprawdę chciałam pisać powieść. O czym? Nie, tego nie wiedziałam. Dotąd nie wiem. Potrzebna była mi samotność. Nasz pokój na wsi to nie miejsce, w którym się można było skupić. Wpadłam na pomysł więc, żeby wyjechać gdzieś, gdzie będę sama. I pracować. Może dom dziecka na prowincji? Tam o posadę chyba łatwo, w starym pałacu własny pokój. Pół dnia dla siebie na pisanie. Znalazłam takie miejsce gdzieś pod Płockiem i pojechałam autobusem, ale nie chcieli mnie zatrudnić, bo brakowało mi kwalifikacji. Trzeba więc było ciągnąć studia dalej chociaż nie czułam się z tym dobrze. W domu ledwo się wiąże koniec z końcem. Obiad w stołówce za stypendium, ale i tak bywałam głodna. Na zdjęciu ( już wyblakłym, niewyraźnym ) jestem nijaka, źle ubrana. Nie tylko ja, w tym czasie większość z nas była ubrana źle, szczególnie ci z prowincji. Jeśli ktoś myśli, że studenci są zabawni, pełni pomysłów i szaleni to się myli. Szczególnie ci studenci. Akademii. Na korytarzach w przerwach panowała cisza. Ja zwykle rozmawiałam z Alkiem, ot tak sobie, głównie o książkach, ale cicho bez jakiejkolwiek ostentacji. Ktoś inny paląc papierosa, zamyślony patrzył przez okno na dziedziniec. Obok na ławce piękna Magda i ten jej głupi przystojniaczek, szepczą ze sobą tak skupieni jakby to były sprawy ostateczne; być nie być związku (a jednak po skończeniu studiów pobrali się i wyjechali do Paryża). Studenci najzdolniejsi zachowywali się dyskretnie. Oni już byli jedną nogą w ZPAP i nie musieli nam niczego demonstrować, bo było oczywiste, że nie obchodzi ich ktoś taki bez znaczenia jak Alek albo ja… Pośród mniej zdolnych byli ci, co snuli się po korytarzu nie wiedząc co ze sobą zrobić. Reszta spędzała przerwy przy sztalugach pełna determinacji, lub namysłu nad tym co już udało im się namalować, podczas gdy pani która pozowała, zwykle niemłoda, paliła w kącie papierosa gotowa znowu się obnażyć. Urszula była moją przyjaciółką. Razem chodziłyśmy do stołówki. Tak to się jakoś układało, że zwykle miałam tylko jedną przyjaciółkę dla której byłam powiernicą, to była zawsze któraś z tych onieśmielonych, nieszczęśliwych, zwierzała się, a ja jej udzielałam rad. Profesor? Cóż. Pojawiał się co jakiś czas w pracowni. Niczego po nim nie oczekiwałam. Zwracał się do mnie po nazwisku. Stawał za mną, patrzył przez chwilę na mój obraz i mówił; to nie to. Więc co? Jeśli nie powieść to scenariusz. W stylu włoskiego neorealizmu. Z życia wzięty. Miałam już nawet pomysł na początek, jedna sekwencja, może dwie, a potem? Bo potem wątek nagle się urywał. I w głowie pustka. Gdybym się tylko mogła skupić, być choć przez chwilę sama. Ale nie… Nie było takiej możliwości. Przerwę w zajęciach musiałam przetrwać w bibliotece, albo łaziłam po ulicach. A wieczorami powrót na wieś. A chęć pisania nosiłam w sobie jak dobytek, z którym się trudno mimo wszystko rozstać, choć nie wiadomo jak go spożytkować. Bo składał się z zachwytów, wzruszeń, myśli… być może z odrobiny wrażliwości? Z tego niewiele jest pożytku. Jest się artystą i to wszystko, przy tym nikt nawet o tym nie wie. Żeby choć życie towarzyskie… ale tu nic takiego nie istniało. Tu każdy raczej się przemykał chyłkiem zajęty tylko sobą. Myśl kim się jest, czy jest się kimś bywa, być może paraliżująca. Bo tu są faworyci i pariasi, których profesor zaledwie toleruje. To Alek był pariasem (kiedyś zostanie jednak asystentem), Ula miała opinię utalentowanej ( po studiach wyjdzie za mąż za kapistę starszego od niej o 40 lat) . Byli też pracowici. Taki Andrzej. Z pracowni prawie nie wychodził. Myślę, że malowanie sprawiało mu przyjemność niemal zmysłową, niczym sex, wiedział, że będzie znanym twórcą (ziściło się, być może niezupełnie tak jak chciał; został działaczem związku) . Bywało, że profesor zapraszał wszystkich nas do siebie, więc przychodziliśmy gromadką. Nie należało się spodziewać poczęstunku, ani wykładu, to była tylko pogawędka protekcjonalna i życzliwa. Pamiętam jedno takie popołudnie. Najpierw niewielkie zamieszanie, bo trzeba gdzieś powiesić płaszcze. Mieszkanko eleganckie lecz niewielkie, ciasno. Profesor mieszka sam. Ale niektóre koleżanki, te ładniejsze wydają się zadomowione, bo zachowują się swobodnie (po latach znowu je zobaczę, akty, na starych płótnach profesora). A ja tymczasem siedzę gdzieś pod ścianą, nie mam zamiaru się odzywać. Nic nie mam im do powiedzenia, a gdyby nawet … nie usłyszą. Na korytarzu przed pracownią ożywienie. A jednak coś się kroi, będzie prywatka w karnawale. U kogo, jeszcze nie wiem, wiem tylko że na Żoliborzu. Pójdę, a czemu nie? Kalosze zdejmę w korytarzu, nałożę szpilki. Sukienkę jaką taką skombinuję. Trzeba coś przynieść? Szarpnę się. Egri Bikaver? Wiem gdzie kupić, w winiarni na Starówce. A to że przyjdę sama, cóż? Bo inni też. Alek też przyjdzie sam (skąd mogłam wiedzieć wtedy, że jest gejem?) Więc mamie powiedziałam , że nie wrócę na noc, bo nie ma takiej możliwości. To nic wielkiego, to prywatka. Wszyscy się bardzo dobrze znamy i pojedziemy prosto z Akademii. Wzięłam więc z sobą rano szpilki. Suknię nałożę w toalecie, a to co mam na sobie tam zostawię. Nie ma obawy, nikt nie weźmie. I pojedziemy wszyscy razem. . Gromadką iść do kogoś raźniej, bo sama chyba bym nie poszła. Czułabym się jak ktoś niepożądany. Inni byli jak gdyby w lepszej sytuacji i nawet ci z akademika czuli się dość swobodnie. Mieszkanie było takich po dyplomie, właściwie nie mieszkanie, a pracownia. Na poddaszu. To było coś w rodzaju inauguracji. Jestem w porządku, niosę wino. Nie witam się, przecież widzieliśmy się przed południem. Niestety siedzieć nie ma gdzie, musimy siadać na podłodze, czego nie lubię, bo niezręcznie jakoś, człowiek nie wstaje z miejsca tylko się gramoli. Na szczęście jest gramofon, płyty , wino wódka i towarzystwo się rozkręca. Myślałam że nie będę tańczyć, że nikt mnie nie zaprosi, ale nie. Wstaję, bo podszedł do mnie jeden taki z pracowni po sąsiedzku. Niby go znam, bo przecież widujemy się codziennie, ale nie rozmawiamy, nie ma o czym. Teraz też nie jest zbyt rozmowny. Jednak to dobre na początek. Lubię tańczyć, ale wydaje mi się, że nie umiem, nie mam wprawy, boję się być niezręczna. Czasami tylko po kielichu pozbywam się nieśmiałości i mogę tańczyć nawet rock’n’roll . Tu jest za ciasno, więc tańczymy tango, ale na dystans. Dotyk mężczyzny byłby jak zawsze dla mnie czymś szczególnym, ale nie dotyk tego z którym tańczę, ten mi się nie podoba, to jeden z tych z akademika, w nieświeżej marynarce. Gramofon milknie. Ten który tańczył ze mną dziękuje i odchodzi. Na ławie stoją przyniesione trunki, kubki, kieliszki i szklaneczki. Już wiem jak trzeba się zachować, po prostu podejść, nalać sobie. Są tam już ci, z którymi się przyjaźnię (to słowo chyba nie jest odpowiednie, bo kiedy minie trochę lat i każdy pójdzie w swoją stronę, nikt mnie nie pozna na ulicy, no.. może tylko Alek). Wszyscy rozkojarzeni chyba nieco, a jednocześnie jakby czujni. Pomiędzy nudą (chyba nerwy) a oczekiwaniem .. Jest ktoś, z kim chciałabym zatańczyć, to ten mój dawny facet, dawna miłość, z którym rozstaliśmy się nie wiadomo czemu. Właściwie wiem. Uczepił mnie się taki jeden, to było coś w rodzaju zdrady i tamten się obraził. Od tego czasu jesteśmy wobec siebie obojętni, ale widocznie niezupełnie, teraz jego uwaga (czuję to) jakby skupiona na mnie, a ja udaję, że nie widzę tego, rozglądam się w poszukiwaniu kogoś, z kim można porozmawiać. Jest tutaj kilku niedostosowanych, ale to akurat nie ci, którzy się liczą towarzysko w pracowniach i na korytarzu. Obyci obstawiają gospodarzy, beneficjentów ZPAP. Bo nie każdemu przecież dana jest pracownia, o to się trzeba starać. Jak? Nie mam pojęcia jak to jest i nigdy się nie dowiem. ( lecz Alek – tak, dostanie po dyplomie lokal. Być może jednak trochę niewygodny, ciemny , obok kotłowni, w suterynie). Kilka par siedzi na uboczu. Reszta się kręci wokół stołu. Coś mówią , ale o czym mówią, do mnie w tej chwili nie dociera. Bo prawie wszyscy już podpici, a z pijanymi trudno się rozmawia serio, a ja inaczej nie potrafię nawet w takich jak ta okolicznościach. Tamten, z którym byliśmy kiedyś razem, nie zdecydował się zatańczyć ze mną, chociaż to do niczego nie zobowiązuje. Widzę go. Po drugiej stronie tej pracowni, w kącie. Urszula też tam jest i on ją obejmuje. Coś jej szepcze. Prawie wiem co, bo przecież znam go. I co się teraz ze mną dzieje? Musze mieć dziwny wyraz twarzy. Co na nim jest? Zawód być może? Rozpacz? I ktoś to dostrzegł? Chyba tak. Pijany Andrzej (mały brunecik w okularach) zaczyna mnie pocieszać i próbujemy nawet tańczyć, lecz to nam dobrze nie wychodzi, bo Andrzej tańczyć nie potrafi . Czuje się tym upokorzona. Czy ktoś się zaśmiał ? Ależ nie. To raczej kłótnia. Słychać krzyki.. Nie ma się czym przejmować. To dyskusja. Dyskusja o pryncypiach, zdaje się. Już dawno po socrealizmie, więc może chodzi o abstrakcję? Andrzej jest tym zainteresowany, a jednocześnie nie chce mnie zostawić samej. Dlaczego? Może nie zdając sobie z tego sprawy nie zachowuję się jak trzeba. Płaczę? Bo im się pewno zdaje, że powinnam. To by nadało sens spotkaniu i należytą dramaturgię. A ja chcę tylko wyjść. Powinnam zdążyć na autobus, ten ostatni. Andrzej mnie trzyma, nie pozwala, chociaż mu na mnie nie zależy, to tylko odruch uprzejmości. Pijany odruch, bo ledwo trzyma się na nogach. Jest trochę szarpaniny. Ktoś się śmieje. Wreszcie znajduje torbę z kaloszami, płaszcz, udaje mi się dopaść drzwi, otworzyć. Jestem na schodach. Schodzę Andrzej jak gdyby sobie coś przypomniał, jak gdyby czegoś nie dopełnił wytacza się na schody, krzyczy za mną - Bądź sobą! Doprawdy sama nie wiem czemu z całego tego zamieszania właśnie to niedorzeczne bycie sobą utkwiło mi w pamięci
  3. Bardzo dobre opowiadanie. Niemal epickie, bo obejmuje kawal czasu, ale skupione na jednym wątku. Bardzo prawdziwe.
  4. Jest w tym jakiś autentyzm, ale trzeba oczywiście dopracować (i pozbyć się krzaczków)
  5. Jest dobrze dopóki się nie przedobrzy. Pan przedobrzył i tekst zrobił się sztuczny i wymuszony
  6. 2. Nie były pewne co się z nimi stanie, lecz to, że dalej iść nie mogą, że muszą tutaj zostać było oczywiste. Na strychu było pomieszczenie widocznie kiedyś zamieszkałe, bo stał tam piecyk z rurą do komina, sufit z desek i wypełnione słomą łóżko-skrzynia, a także okno. Może stół? Więc pozwolono im tam mieszkać. Jedzenie da im gospodyni. Kartofle gotowane i nic więcej. Zapłaci za to z konieczności szwagier. Dla Marii krepująca sytuacja. Ktoś tu sprzedawał chleb, więc Maria poszła się rozejrzeć i znów wróciła bez pierścionka, pozostał tylko ten ostatni z rubinem syntetycznym. Bez wartości. Na szczęście bochen duży. A w nim jakieś drobiny czarne. Może pchły? Tak sobie pomyślało dziecko, ale jadło. Siedzi przy oknie i je chleb. Przez okno widać las. Podobno w lesie są jeżyny, kiedy odpoczną (może jutro)? trzeba tam iść, nazbierać, zjeść, chociaż, jak mówią, nie jest to bezpieczne, a jednak Maria bierze dziecko z sobą. Babka zostaje sama, ma spuchnięte nogi, z trudem porusza się na stromych schodach. Będzie starała się pomagać. Kiedy nadejdzie jesień, chłody zajmie się autodafe w płomieniu lampki wszy z ubrania. Maria też będzie tym zajęta. Lecz to dopiero zimą. Teraz trzeba pomyśleć o jedzeniu. Niech mała naje się tych jeżyn ile zdoła. Jednak nie wiedzą gdzie ich szukać. Powinny być na skraju lasu, ale nie ma. Muszą iść w głąb. Las nie jest gęsty, wygląda tak, jak gdyby był ogołocony. Leżą gałęzie ściętych sosen. Grunt jest piaszczysty, piasek zryty. To jednak nie okopy. Dziewczynka pierwsza zobaczyła rękę wzniesiona w górę w jakimś dziwnym geście, jak gdyby chciała się wydostać z piasku. Kobieca, męska? Nie wiadomo. I Maria nie chce wiedzieć. Ciągnie małą i uciekają. Przed czym? Dokąd? O takich sprawach się nie mówi. Kro zabił? Kogo? Nikt nic nie wie. To Niemcy oczywiście. Maria musi się z tym pogodzić. Do lasu trzeba będzie chodzić po gałęzie. Las jest niczyj. Zbiera gałęzie, wiąże sznurkiem, a potem wlecze na podwórko. Rąbie. Życie powoli się układa. Śpią razem w łóżku na tej słomie ( ktoś w niej zostawił wszy). W ubraniu. Robi się zimno,. jest październik. Jakieś pogłoski, jakieś wieści, Warszawa w gruzach mówią i szwagier musi się dowiedzieć, gdzie rodzice? Teraz wędrówka czeka szwagra, musi się dostać do Pruszkowa, bo tam jest obóz, tam są pewno i trzeba stamtąd ich wydostać. Zabiera plecak, ciepły płaszcz, ale nie musi iść daleko. Ktoś właśnie szedł do niego z wiadomością i on już wraca, on już wie. Z tamtego domu nikt nie przeżył. Do dziecka rozpacz starszych nie dociera. Ma swoje własne sprawy. Nie będzie dziadków? Nie rozumie tego. Bo nie jest sama. Na strychu ma przyjaciół. Królewicza, który Berewicz się nazywa i królewnę. Dostała kartki i ołówek. Rysuje wszystko, co im się przydarza. Mają we trójkę tyle przygód.. Maria powoli wychodzi z odrętwienia. Poradzi sobie jakoś sama. Szwagier ma przecież dziecko, żonę i teściową. Ograniczone możliwości. Bo jest zależny od teściowej, której podobno coś zostało. Miała dom mody, wiec gdzieś musiała schować futra, a może biżuterię, złoto? Lecz Marii nic do tego.. Maria dostała kosz kartofli. Teraz gotuje sama na piecyku. Cóż ma innego do roboty? Przywlec gałęzie i rozpalić. Obeszła strych w poszukiwaniu czegoś, co się przyda. Znalazła dużą skrzynię z ciężkim wiekiem, w której gospodarz przechowywał ziarno. Pszenica, na siew pewno, a może jednak w jakimś innym celu? Przecież to garstka, pomyślała Maria i wzięła sobie pół garnuszka ziarna. Ugotowała. Było dobre. Pszenica była bardzo smaczna. A więc postanowiły co dzień trochę uszczknąć. Gospodarz może nic nie zauważy. Przetrwać. Nadeszła zima i śnieżyca. Mróz. Ciągnąć gałęzie z lasu coraz trudniej . Strach. A Niemcy jednak jakby mniej widoczni. Ci których jeszcze się spotyka, są chyba w drodze gdzieś na zachód.. Na motocyklach, w samochodach. Nigdy pieszo. No i znikają gdzieś pewnego dnia, jak gdyby nigdy ich nie było. Rano na dole słychać głosy, hałas. Maria ostrożnie schodzi na dół. I co widzi? U gospodarzy są żołnierze. Dech jej zapiera. To Polacy!
  7. Może byłoby dobrze, gdyby pab napisał prościej, bez wikłania się w skomplikowane zdania. Na razie nie mogę przebić się przez drugi akapit.
  8. nomen omen. I dowód , że nic tak nie wyczerpuje pod każdym względem jak beztroski odpoczynek w plenerze.
  9. Tekst godny utalentowanego literacko filozofa.
  10. @pchła_szachrajka Serdeczne dzięki.
  11. Dzięki. Przyda się. Wiersz udostępniłam na fejsie, żeby wszyscy widzieli i wiedzieli (bo to ich dotyczy) i się podoba.
  12. Doskonały wiersz pod każdym względem; zamysłu, kompozycji i użytych srodkow wyrazu. Ale nie tylko to, jest tu coś znacznie więcej, coś co dotyka osobiście, porusza. I jest to utwór prawdziwie poetycki, co nieczęsto się zdarza.
  13. Dopiero teraz przeczytałam komentarze powyżej. Skąd tyle agresji i zwykłej głupoty? Głupoty , to mało. Niekompetencji. Im wiekszy amator i poetycki nieudacznik, tym bardziej , jak widzę się mądrzy. Na szczęście to nie ma żadnego znaczenia.
  14. W tym poetyckim tekście pulsuje pod skórą realna, dotykalna rzeczywistość i to jest takie wciągające.
  15. Powaliły mnie komentarze. Nie jestem w stanie nic dodać, co nie byłoby wyznaniem. Wiersz jest wyśmienity i żadnej rozbiórki ani analizy nie wymaga. Wiersz ku pokrzepieniu serca , umysłu i wyobraźni.
  16. Purysta by się oczywiście oburzyl na rymy w prozie, ale mnie się to podoba, bo pasuje do absurdu nieoczekiwanych sytuacji.
  17. Ojojoj, a czemu tak na skróty? Co prawda bywa, ze skróty zachowują ciągłość i wewnętrzną logikę zdarzeń, ale tu się wszystko sypie.
  18. A wtedy powiedziałam do niej, żeby się wyniosła. Dosłownie tak. Brutalnie. Przez nią moje małżeństwo było zagrożone, bo dla niej zdrada była czymś zwyczajnym i niby żartem, niby serio raiła mu to tę, to tamtą. Mojemu mężowi, znaczy się. Mieszkała z nami od pewnego czasu z konieczności. Po ciągłych przeprowadzkach, zmianach pracy nie miała się gdzie podziać. To trwało już od kilku lat, od czasu kiedy porzuciła męża. Nie tylko męża, również dzieci. Mieszkała jakiś czas w Kraśniku dopóki nie umarło jej kolejne dziecko. Dziecko, które nie miało szansy na przeżycie.. Wodogłowie. Ojcem dzieciaka był lokator, to z nim uciekła, mężowi zostawiając tamtych troje. To prawda, mąż, który nie dawał jej spokoju, dziś powiedzielibyśmy - molestował, miał również dziecko ze służącą. Czuła się wiec poniekąd usprawiedliwiona. Tak myślała. A tak naprawdę kochała się w lokatorze. Ten facet jednak szybko ją porzucił. Kiedy urodził się kaleka była sama. W Kraśniku znalazła pracę w zakładach przemysłowych, ale po śmierci dziecka rzuciła to i przyjechała do mnie. Nie znałam wtedy jeszcze mojego obecnego męża, byłam sama, wynajmowałam pokój. Pracowałam. Miałam dwadzieścia lat, a ona o trzynaście więcej. Co mogłam zrobić? Siostra przecież. Jej mąż przez jakiś czas nalegał na jej powrót. Ona nie chciała. Czemu? Nie wiem. A potem było już za późno; ich dzieci wychowywała jakaś inna. Miałam maleńki pokój, było ciasno. Spałyśmy w jednym łóżku. Tu też dostała pracę, nie było z tym problemu. Problemem było zdrowie. Nic wielkiego, plamy na płucach. Dostała miejsce w sanatorium . Przyznaję, odetchnęłam. Dość miałam krępującego towarzystwa, a ona tam robiła nowe znajomości. Pojawił się doktor Rybak. Gruźlik, mniej więcej po trzydziestce. Też chyba niezbyt ciężko chory.. Nie wiem co tam się działo w sanatorium, nigdy tam nie byłam, potem mi pokazała zdjęcia z potańcówki. Z Rybakiem w czułej pozie. Wydaje się, że traktowała go poważnie pomimo, że miał żonę. Obojgu im wycięto po kawałku płuca. Wrócili razem, on przejazdem, a więc musiałam go ugościć. Myślałam, że jak kupię ser, to będzie elegancko, a zresztą kupić ser było najłatwiej, nawet bez kolejki. Rybak nie lubił sera, ser mu śmierdział. U niego na wsi sera się nie jada. Owszem biały, własnej roboty tak, ale żółtego nawet nie tknie. Kiełbasy nie ma? Nie, nie było. Rybak wyjechał bez kolacji Postanowiła szukać pracy w domach wczasowych, w sanatoriach. To jej ustawi życie. Mieszkanie, wyżywienie. Rzeczywiście. Wkrótce dostała angaż w FWP jako księgowa zaopatrzeniowiec. I wyjechała do Jeleniej Góry.. Nasze kontakty były luźne, rzadkie. Wyszłam za mąż. Mieszkaliśmy z teściową, to był mój pierwszy własny dom, właściwie dom mojego męża i układało nam się nieźle. Wkrótce mieliśmy dziecko, syna. Elżbieta, moja siostra, siostra przyrodnia, nie rodzona, zmieniała pracę dosyć często, a zmiana pracy bywała zwykle zmianą miejscowości. Pół roku, rok i nowy adres. Zależnie od sezonu w FWP w tym albo innym domu. A może co innego? Być może była to konieczność? Wiedziałam, że gdziekolwiek była, z kimkolwiek zamieszkała zdarzało jej się coś przywłaszczyć, zazwyczaj jakiś drobiazg, nic cennego. Mam po niej bardzo starą, lekko żółtawą różę ze słoniowej kości. Po przeprowadzce pisała list o nowym miejscu pracy. List pełen entuzjazmu. Zapraszała. A gdzie tam! Jechać na koniec świata z dzieckiem? Syn chodził już do szkoły. Lecz w końcu się zdecydowałam. Tym razem była w Wiśle i miała wynajęły pokój, jak napisała, samodzielny. Z osobnym wejściem. Za domem zbocze góry. Nigdy nie byłam w górach. A więc jedziemy, ja i syn. Podróży nie pamiętam. Musiała być przesiadka, bo dojechaliśmy do Wisły pekaesem. Była na dworcu ona i jej nowy facet, o którym pisała w liście – narzeczony. Trudno, niech będzie. Pokój mieliśmy wspólny. Dwa łóżka. Ona z tym narzeczonym, a ja z dzieckiem. Była już wtedy po rozwodzie. O tamtych swoich dzieciach nie mówiła nigdy. Ja nie pytałam, nie wiem czemu. Było głupio, bo może zacznie płakać i co wtedy? Prawda, że nie mieściło się to w głowie, ale tak sobie ułożyła życie. Lubiła mężczyzn i nie tylko seks. Po prostu się zakochiwała. Żal dzieci. Pewno tak. Podobno miała od nich wiadomości. Jakie? Czegoś się jednak dowiedziałam. Podobno nie chciały jej widywać. A jednak noce były krępujące. Na szczęście moje dziecko spało, a rano kiedy oni wychodzili, zostawaliśmy sami. Wciąż padał deszcz. Stroma i śliska ścieżka tuż za domem, droga na jakiś zalesiony szczyt, może pagórek, nie wiem. Wróciliśmy, bo tam był tylko las. Nic więcej. A więc do miasta, w dół. Miasto, jak miasto. Zapamiętałam, tylko basen. Pomimo mżawki ktoś się pluskał. Poszliśmy więc do tego domu wczasowego na obiad z tego, co zostało w kuchni. Dawała mi do zrozumienia, że dla niej to nie problem. Ma tu chody. Problemem, wydawało się, był ślub z tym niby narzeczonym, bo się nie rozwiódł. Wiedziałam, że się kłócą i sytuacja zaczęła być napięta. Nie traktowałam go jak szwagra. Budził odrazę, bo podobałam mu się, byłam młodsza. To było bardzo krępujące, nieprzyjemne. To jego podniecenie wieczorami. Na szczęście tylko trzy wieczory. Jeszcze wycieczka następnego dnia. Ale to męka. Ślisko. Nigdzie nie widać horyzontu. Wszędzie góry. Trzeba by było chyba iść i iść, ale nie miałam na to chęci, syn też nie. I ta mżawka. Zbieraliśmy się do powrotu. Potem długo nie było od niej wiadomości. Wreszcie, że szuka nowej pracy. Jakieś kłopoty z kręgosłupem. Depresja? Może. Tamten się zwinął. Znów jest sama. Przysłała fotografię z innego domu wczasowego, siedzi na schodkach, z kimś rozmawia, a kto jej robi zdjęcie, nie wiem. Wygląda już na swoje lata, chociaż jak zawsze stara się być młoda. I nagle zapowiada przyjazd. Miałam pracę w urzędzie miejskim, wtedy prezydium rady narodowej, był już osiemdziesiąty któryś rok. Ela zobowiązała się prowadzić dom, sprzątać, gotować obiad i tak dalej. Nie bardzo mnie to urządzało, ale co mogłam zrobić? Miesiąc, dwa.. Stawała się panią domu , no i zaczęły się te gadki z moim mężem. O paniach. Ciągłe aluzje, ta czy tamta? Jakieś namowy nie wiadomo na co. To właśnie wtedy powiedziałam – Wynoś się! Po prostu. Dałam jej kilka dni na załatwienie sobie czegoś do mieszkania. Przeniosła się do koleżanki. Znalazła prace w rzeźni kurcząt. Nie miała do mnie żalu. Tak mi się wydawało.. Kto ją wie. Wygodniej było jej udawać, że wszystko jest w porządku. Było w porządku. Chyba tak. Płaciła za mieszkanie. Osiem godzin spędzonych w lodowatej hali nie wychodziło jej na zdrowie. Ale co robić, dobrze płacą. W dzieciństwie chorowała na krzywicę, ja tam nie wiem, bo prawie żeśmy się nie znały, miała coś jakby garb. Jednak wciąż jeszcze była dosyć sprawna, dawała sobie radę. I nadarzyła się okazja. W NRD potrzebowano pracowników w rzeźni drobiu. Zgłosiła się, pozałatwiała formalności, pojechała. No i dobrze. Można tam ładne rzeczy kupić. Na pierwszy urlop przyjechała obsprawiona. W nowych kozaczkach, z nową torbą. Tylko że chyba jakaś inna. Była niskiego wzrostu w przeciwieństwie do mnie, a teraz jakby jeszcze mniejsza. Jak gdyby się zapadła. Mówiła że nie czuje się najlepiej, ale znów wyjechała po urlopie. Tym razem jednak wróciła znacznie szybciej. Poprzednie lokum było już nieaktualne, więc znowu zamieszkała z nami. Nie na długo, była naprawdę ciężko chora, o żadnej pracy już nie było mowy, lekarze, szpital. Była kaleką z postępującą chorobą kręgosłupa, ale zwierzyła mi się kiedyś, że musi mieć mężczyznę. To chyba przesądziło. To i renta. Znalazła w okolicy domek, wrośnięty w ziemię stary drewniak, była tam tylko jedna izba będąca jednocześnie kuchnią, wygódka na podwórzu, obok szopa, ale żyć można. Wynajęła. Nie wiem czy pojawili się mężczyźni, pewno tak. Słyszałam o kimś, kto przychodził do niej i chyba nie na próżno. A ona miała zwyczaj żartować sobie z konkurenta. Oni to lubią, wolą to, niż sentymenty, wynurzenia. I zawsze miała papierosy, kawę. Kiedy zadomowiła się na dobre kupiła kilka kur i przygarnęła koty, potem znalazła na przystanku bezdomnego psa. To były już poważne obowiązki. Całymi dniami czytała kryminały, które wypożyczała z biblioteki. Znała sąsiadów, bliższych, dalszych. Odwiedzał ją mój syn. Tak. Nastolatek lubił ciotkę, dobrze się czuł w jej towarzystwie. Był u niej również tego dnia. Przyszedł po szkole i czekał do wieczora. Jej nie było. Piec zimny, siedział w kurtce. Ściemniło się, to była jesień. Zamknął kury. Pies głodny, ale nie wiedział co mu dać. Wiec czekał. Potem zapytał właścicielkę, która mieszkała po sąsiedzku, gdzie ciotka może być. Sąsiadka nie wiedziała. A może pojechała kupić ziarno? Do miasta jeździ autobusem. Wieczorem jednak autobusu nie ma. Syn wrócił i powiedział nam, że ciotka gdzieś przepadła. A ona wtedy już nie żyła. Co parę dni jeździła na bazarek. Tego dnia również. I ktoś, jak zawsze pomógł jej wsiąść do autobusu, podał wózek. Do targowiska od przystanku było dość daleko, ale nie miało to znaczenia, lubiła być wśród ludzi, była wścibska. A w dzień targowy coś mogło się wydarzyć i rzeczywiście, coś się działo. W bocznej ulicy był sklep mięsny, a przed nim zawsze spory tłumek, a teraz tłumek dziwnie się rozproszył. Część ludzi pchała się do sklepu. Ktoś krzyczał - Zaraz przyjedzie pogotowie! To było coś. Postanowiła to zobaczyć. I tak musiała iść po kości, stanąć w kolejce do rzeźnika. Szła tam, skąd inni uciekali, ciekawa, co się mogło stać. Już była blisko. Widzi we wnętrzu sklepu zbity tłum, ludzie dawali jakieś znaki, a ona była na ulicy sama. O co chodzi? Ostatnim słowem jakie usłyszała było... (Nie wiem). Wieczorem wiadomość jeszcze nie dotarła, ale rano wiedziano na osiedlu, że w mieście wybuchł gaz. Są ranni, ci co byli w sklepie. Gaz w sklepie? A nie, nie w sklepie, na ulicy. A Eli wciąż nie było. W osiedlu nie ma telefonu. Syn czeka w domku ciotki, ja do pracy. A w mieście nikt nic nie wie. Tylko że ktoś podobno zginął. Lecz nie wiadomo kto. Dygoczę. Nerwy. Radzą mi dzwonić do szpitali. Dzwonię. Nie ma. Milicja też nic nie wie i pogotowie również nie. W szpitalu mówią, żeby dowiedzieć się w kostnicy. Jest tam. Jedziemy obydwoje, ja i mąż. Dziwnie wygięte, połamane nogi. Stoję. Nie płaczę, nie wiem czemu. I tylko myślę z przerażeniem, czy żyła jeszcze, czy już nie, kiedy leżała sama na ulicy wśród rozbitego szkła i gruzu Pogrzeb był na koszt państwa. Takie prawo, kiedy ktoś zginie z winy służb. Byliśmy my, sąsiedzi, niezbyt wielu, kilku starych znajomych i nikogo więcej. A przecież dopełniłam obowiązku. Szukałam ich adresu, telefonu. Znalazłam, zadzwoniłam. W domu była ta ich przybrana matka i powiedziała, że powtórzy. Nikt nie przyjechał. Żadne z trojga dzieci. Dzieci? Nie, już nie dzieci. Już dorośli. Kury oddaliśmy sąsiadom, koty znikły. Psa wzięliśmy do siebie. Długo był z nami zanim zdechł. Ale niemrawy jakiś, smutny.
  19. Wiersz jak lekcja poglądowa czego unikać pisząc, bo sklada sie z samych stereotypów i klisz
  20. Uważam, że idealnie powiązana lektura
  21. Rzadko Gabrysiu komentuje Twoje wiersze, są tak osobiste i prawdziwe, że wydaje się, łatwo je uszkodzić jakimkolwiek nietrafionym slowem. Mogę tylko powiedzieć, że tego co piszesz inaczej napisać nie można, tylko tak, naturalnie i cicho. Szeptem.
  22. Pozornie lekko i od niechcenia, ale tylko pozornie, bo wiersz dopracowany i nie błahy
  23. Finezyjny tekst. Tak cudnie haftować dlugimi zdaniami to wielka sztuka, a i z awartością tej szkatulki mogę się zidentyfikować bez wielkiego trudu.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...