Twarze ulicy bez makijaży
migają alfabetem morse’a,
reszta ciała skrupulatnie wije się między otchłaniami slumsów
a paszczami centrów dowodzenia,
idzie gdzieś za przystanek
i kopuluje z płaczem jesiennych samic…
Coraz bielszy wschód ranka bez krzyża
razi niewyspane ściany,
uginają się pod ciężarem łóżek z kajdankami,
kolumny podtrzymujące sufit nieba pękają,
rysuje się rzeka niewinna
wpadająca do morza goryczy…
Pod koniec tygodnia
wszystko się zmienia,
łyse głowy bloków walą w styropian,
umierają przy zachodzie księżyca.