Czasami powietrze aż syczy
Od nienawiści i agresji
Nie biorę w tym udziału
Daremnie mach mi przed oczami
Czerwona płachta
I tak widzę miłość
Choć James Bond
Znów uratował świat
Zabijając przy tym setki ludzi
Co tam film
Prezydent pewnego mocarstwa
Wygłosił przemówienie
Mówił że jego kraj
Bedzie stał na straży pokoju
W związku z tym trzeba
Zwiększyć wydatki na zbrojenie
Śmieszno i straszno
A niedawno jechałem autobusem
W towarzystwie kibiców
Pewnej drużyny piłkarskiej
I miałem wrażenie
Że jadę na wojnę
Na spacerze w lesie
Drzewa i rośliny są przyjazne
I choć widziałem jak
Do sieci pająka wleciała mucha
Odszedłem wiedząc co ją czeka
A na kanale przyrodniczym
Widziałem jak lew zagryza antylopę
I rozmyślam o ewolucji i o duchowości
Że jeśli ludzie przestaną mordować
Siebie nawzajem i zwierzęta
To po jakimś czasie
Lew zacznie skubać trawę
Ale patrząc na ludzkość
Śmiem wątpić że to nastąpi
Patrze w górę na mój skrawek nieba
Gdy mijają mnie młode dziewczyny
O anielskich buzkach i boskich kształtach
Klnące jak szewc albo papuga marynarza
A w reklamach telewizyjnych i na bilbordach
Równe piękne panie wodzą na pokuszenie
I na zwiekszenie sprzedaży
Choć zewsząd straszą bessą
Niedzwiedz ziewa z nudów
To biznes się kręci kasa się zgadza
Konsumpcja i komercja kroczą zwycięsko
Zdrady przełykane gładko jak
Bankomat połyka karty płatnicze
Dziesięć przykazań jak atrapa
Siedem grzechów w rozkwicie
Ulica dyszy pożądaniem koniec świata
Wydaje się bliski a może już nastąpił
Ale gdy patrzę w górę
Mój maleńki skrawek nieba
Wciąż jaśnieje nade mną
Czuje się lekki jak motyl
Jak motyl wolny
Choć zewsząd chcą mnie przyszpilić
I wstawić do gabloty opisawszy wlaściwie
Nie po to motyl monarcha
Przelatuje ponad trzy tysiące kilometrów
By skończyć jako eksponat
Choć sądze że raczej zaliczyli
By mnie do pospolitych szkodników
W rodzaju bielinka kapustnika
Nie jestem peselem
Nie jestem nipem
Nie marze by stać się vipem
Choć czuje się ważny
Nie mniej od dostojników państwowych
I nie bardziej od drzewa czy kamienia
Nie wszystko da się opisać i przyszpilić
Ale z wysoka wasze próby
Wygladają naprawde zabawnie
Na szczęście rzadko mnie to dopada
Bezsenna koszmzrna noc
Pyzata niedawno twarz księżyca
Dziś pokazuje swój surowy
Profil po liftingu
Leżę mam otwarte oczy
Moje dlonie i stopy są lodowate
Krew w żyłach równie czarna jak noc
Gilotyna opada z łoskotem
Ucięta glowa Dantona toczy się
Po podlodze i mruga do mnie
Śmierć stoi tuż obok mnie
Czuje jej obecność
Zmysly mam bardziej wyostrzone
Od jej bezlitosnej kosy
Upiorne cienie tańczą
Na firankach i na ścianie
Noc czernieje groza narasta
Oblęd jest tuż tuż
Zamykam oczy
I wtedy ekploduje jasność
Wskoczylem na właściwy tor
Na szczęście nie wykoleilem się
Stałem tylko na bocznicy
Przez długi długi czas
Jak mogę być w połowie drogi
Skoro tyle lat stałem w miejscu
Spirala nakręca się
A podróż dopiero rozpoczyna
Czas ruszyć z miejsca
W góry tam zawsze czułem się dobrze
Moja wiara przenosi je bliżej
Pasmo nieszczęść zostawiam za sobą
A choć lubię samotne podróże
To przecież chciałbym
Żebyś była obok mnie
Zwłaszcza w chwili gdy
Zatrzyma się pociąg albo serce
Wiosna przeszła w lato zbyt szybko
I nie postrzeżenie wszystko dzieje
Się zbyt szybko
Ma wrażenie że przez ten pośpiech
Omija mnie coś ważnego
Ale i tak kocham to życie
Chociaż cywilizacja i nowoczesne
Technologie rozwijają się błyskawicznie
Ludzie coraz bardziej dziczeją
Zamiast na drzewach
Bujamy sie na betonowych blokach
Jedną ręką trzymając się
Metalowego pręta a w drugiej
Trzymamy komórkę i rozmawiamy
Po mimo tylu urządzeń które
Ułatwiają komunikowanie się
Coraz trudniej się porozumieć
I muszę wyznać że
Chiciaż kocham to życie
Pare razy uwierało mnie
Jak ciasny but tak mocno
Ze miałem ochotę je zdjąć
Tylko bałem się że zabiorę
Ze sobą na tamtą stronę
Swą opuchniętą stopę
Poczucie jedności a zarazem wyobcowanie
Czuje sie związany z ludzmi
Choć z drugiej strony
Nie przystający do nich inny
Zgiełk szum ulicy szum mediów
Pada deszcz i grzmi
Idę chodnikiem jak
Starej piosence Czerwonych Gitar
Bez parasola z rękami w kieszeni
Dzwięk burzy mily memu sercu
Chciałbym panować nad żywiołami
Choć czasem nie panuję nad zmysłami
Jestem już całkowicie przemoczony
Ale już blisko do domu
Statystycznie rzecz biorąc
Do końca też już bliżej niż dalej
Nie wierzę statystykom
Wierzę w myśl która
Kształtuje przyszłość
I słowo które staje się ciałem
Wiecznośc to tylko chwila rozciągnięta do granic możliwości
Chwila bywa wiecznością
Skurczoną do granic absurdu
Spojrzenie Twych zielonych oczu
Tak głębokie przepastne
Że ocean wydaje się przy nim kałużą
Zostanie ze mną na zawsze
Nawet po mojej fizycznej śmierci
Bo zostało zapisane w mojej duszy
Jest realne bardziej niż dziewczyna
Przejeżdżająca obok mnie na deskorolce
Przechodzę przez jezdnię
I nagle czuję łzę plynącą po mojej twarzy
Nie ścieram jej pozwalam by wyschła
Nie jest to bynajmniej łza smutku
Bardziej radości choć dla mnie
jest znakiem i sekretną pieczęcia