
adam sosna
Użytkownicy-
Postów
4 140 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
nigdy
Treść opublikowana przez adam sosna
-
Linie papilarne (dzieje Agaty i Pawła) 6-ta
adam sosna odpowiedział(a) na adam sosna utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
i jak się mam z Tobą rozprawić? cztery razy przeczytam -
Linie papilarne (dzieje Agaty i Pawła) 4-ta
adam sosna odpowiedział(a) na adam sosna utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
najbardziej mnie cieszy że Twoje uwagi mnie.. tworzą -
Linie papilarne (dzieje Agaty i Pawła) 6-ta
adam sosna odpowiedział(a) na adam sosna utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
czytasz rzetelnie wszystko??????!!!!!! należy Ci się pomnik mam szczęście że na Ciebie trafiłem powo w Rum PS Twoje uwagi kopiuję i niecnie wykorzystam w znakomitej większości -
Linie papilarne (dzieje Agaty i Pawła) 5-ta
adam sosna odpowiedział(a) na adam sosna utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Twoje dla spowolniałego to katorga rozkosz i racja przytulę je do siebie -
Linie papilarne (dzieje Agaty i Pawła) 4-ta
adam sosna odpowiedział(a) na adam sosna utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
dobrze myślałem, że Ci się nie podoba jak nie to napisz -
Spokojnie, dzisiaj wojny nie będzie
adam sosna odpowiedział(a) na M._Krzywak utwór w Warsztat - gdy utwór nie całkiem gotowy
może był pierwszy czerwca zamiast był pierwszy dzień wiosny -
Spokojnie, dzisiaj wojny nie będzie
adam sosna odpowiedział(a) na M._Krzywak utwór w Warsztat - gdy utwór nie całkiem gotowy
hm -
Linie papilarne (dzieje Agaty i Pawła) 6-ta
adam sosna odpowiedział(a) na adam sosna utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
W sprawie zajęcia 1) U Profesora - III-ci raz Przyszedł pięć minut przed czasem. Krzesła przed gabinetem były zajęte. Chorzy czekali chwaląc się swymi przypadłościami. Wahał się - wejść - nie wejść. Wtem drzwi z klamką z jednej stromy otworzyły się; usłyszał swoje nazwisko. Wszedł witany przez sekretarkę - była starsza od swego głosu - widział ją wcześniej, słyszał w telefonie, teraz słyszał oraz widział: -szefa jeszcze po obchodzie nie ma; zechce pan spocząć. Usiadł we wskazanym przez kobietę fotelu. Pamiętał wczorajszą rozmowę; nastawił się na długie siedzenie. Nie dane mu było czekać. Sygnał poderwał niewiastę zza biurka. Otworzyła wpuszczając człowieka w białym fartuchu. Od razu zauważył Pawła, nakazując mu gestem zajęcie fotela przed nim, przy drugim meblu biurowym. Zostali sami, gdy pani wyszła usprawiedliwiając się: -idę kupić coś do jedzenia. Celowo wyszła - pomyślał. Profesor wyjął z szuflady dwie, oznaczone karteczkami, buteleczki; potrząsnął nimi; postawił na blacie. -Nasze dzieło. Mam asystenta, wykształconego plastyka - zrobił te naklejki, żeby było ładnie. Paweł spoglądał na butelkę oznaczoną potężnym "nosem"; na drugą - ozdobioną wielkim "jęzorem". -To na prawdomówność czy milczenie? - zapytał z uśmiechem. -Na prawdomówność - po łyknięciu kilku kropli, człek mówi "prawdę, całą prawdę, tylko prawdę". -Phi. W każdym barze to serwują bez recepty! - zaryzykował dowcip. -Dobra. Zostawiamy to! Idziemy do baru - szef był widocznie wesoły. -Jedno oraz drugie powinno działać około sześciu, a nawet siedmiu godzin. Dziesięć minut na zadziałanie - więcej niż poprzednio. Coś za coś. Chyba funkcjonuje. Ale nie mieliśmy na kim wypróbować - kontynuował. Paweł przezornie schował buteleczki do kieszeni. -Ile to może kosztować? - spytał. Profesor machnął ręką. -Nie stać pana na te specjały; jednostkowa produkcja, rozumie pan. Musiałem przyjąć pana fikcyjnie do szpitala. Jeżeli wypali praca, o której wspominałem, kupno następnej porcji będzie drobiazgiem. Mam umówić Ryśka na jutro?- umilkł czekając na odpowiedź. Paweł skinął potakująco głową. -Nasza znajomość... - ciągnął lekarz. -Chodziliśmy razem do szkoły; on bił mnie ja jego; zawsze pytał czy nic mi, ja czy jego nic nie boli - pewnie dlatego zostałem lekarzem. Rysiek pracuje w komendzie, na komendzie głównej - pracuje to dużo powiedziane raczej pobiera wynagrodzenie udając kogoś ważnego. To jak? -Jutro mam wolne, muszę tylko zadzwonić do człowieka, który zaoferował mi zajęcie - chyba może pomóc w sprawie dozowników. Jeszcze jedno - zauważyłem, że zimna, gorzka herbata to płyn, który mogę pić bez bólu. Herbatę mogę, wody nie - coś musi w tym być. -Głównym składnikiem obu naszych mieszanek jest teina, herbaty też - jak z Ryśkiem nie wypali, przyjmę pana do pracy w naszym zespole za marne pieniądze. Mamy plastyka to dla polonisty się coś znajdzie - człowieka w białym fartuchu nie opuszczał dobry humor. Przeszedł do biurka sekretarki żeby zadzwonić. Wystukał numer z pamięci. -Rysiek? Pan Paweł będzie u ciebie jutro. Ma zajęcie. Do ciebie przyjdzie tylko dlatego, bo mnie lubi; raczej moje wyroby. O której? Zaraz zapytam. Może pan o wpół do jedenastej? - lekarz zwrócił się do niego. Kiwnął głową potakująco, zastanawiając się jaki los zgotuje mu tajemniczy kolega lekarza. Swoją drogą - ciekawe dawać się tak unosić bystrzy zdarzeń i tylko uważać, by prąd nie przygonił zbyt blisko brzegu. Płynąć, płynąć - banalne - ale płynąć; z prądem nie przeciwstawiając się wydarzeniom, dając szansę oczom na nieznany widok... Fascynujące. Siedzieli naprzeciw siebie nie będąc przeciwnikami. Coś się zmieniło od pierwszego spotkania. Sekretarka wróciła obładowana zakupami: -wracając, wpadłam do sklepu. -Z góry czy z boku? - dociekliwie pytał profesor. -Z boku! - odpowiedziała wydymając usta. -Z góry? - musiałabym w drodze prosić pańskich kolegów od kości o pomoc. Paweł wstał. -Do usłyszenia, do zobaczenia; dam znać, jak rozmowy o pracy. -Wpadnie pan z góry, z boku, czy zadzwoni? - zapytał biały. -Jak pan woli profesorze. -Wolę popatrzeć niż gadać do dobrze schowanego mikrofonu. Jak pan może i chce przyjść, niech pan przyjdzie. -Dobra! Jak nic nie przeszkodzi - przyjdę. Wcześniej dam znać - Paweł czuł się mniej jak pacjent, bardziej jak kolega. Po drodze do wyjścia przeskakiwał stopnie czując się lekko. Ciekaw był - co ten w fartuchu miał na myśli, mówiąc, że drobnostką będzie dla niego zakup następnych porcji specyfiku. Na odpowiedź musi poczekać do jutra. Reszta dnia upłynęła mu na banalnych czynnościach codziennych. 2) Spotkania z Ryśkiem i ich skutki Poranne wstawanie przeniosło się na szóstą - nie mógł spać z emocji przed wizytą u Ryśka (używał w myślach takiej samej formy jak człowiek w bieli). Nawet dobrze, bo ubierał się starannie - jak gdyby od tej rozmowy zależało jego przyszłe życie - jakoś zależy - pomyślał patrząc nerwowo na zegarek. Zaskoczenie wielkie - miejsce pracy Ryśka - policja. Kojarzyła się zawsze dotąd z ograniczeniami; teraz będzie? kojarzyć się z dniem powszednim, z miejscem pracy (jeżeli go zechcą). O ósmej był gotów, nie wiedział co począć z pozostałym czasem. Wcześniej (wczoraj) postanowił zaszaleć - pojechać taksówką. Miało to również zaletę ze względu na węch. Mimo skuteczności profesorskiego środka, wolał szybko załatwić sprawy, by wrócić do domu. Nowe mieszanki były bardzo skuteczne - węchowa działała nawet dłużej, niż w zapowiedzi - prawie osiem godzin; musiał przez nią oglądać nudny film chcąc określić empirycznie czas działania. Problemem pozostawał sposób pobierania leku; wygodna byłaby chyba forma jakiegoś aerozolu, nie jak poradził mu wczoraj lekarz - używanie tipsów do pędzlowania nosa od środka. Chciał zadzwonić do grubego, ale po wizycie u Ryśka. Będzie wiedział gdzie pracuje, będzie wiedział więcej. Wezwał taxi telefonicznie - podjechał, a raczej podleciał dziwny pojazd bez kierowcy, widział to przez okno z mieszkania - najnowszy wynalazek w dziedzinie transportu miejskiego, podobno bardzo bezpieczny w porównaniu z innymi miejskimi środkami przemieszczania, chodzenia na piechotę nie wyłączając. Do windy, drzwi budynku uchyliły się na jego widok - podszedł do pojazdu, który na przedniej oraz bocznej szybie wyświetlał jego imię i nazwisko. Kształt tradycyjnego samochodu pozostał podobno tylko ze względu na ludzkie przyzwyczajenia oraz opinię szefów marketingu firm przewozowych. Dotknął taksówki delikatnie - ta otworzyła się niczym wielki orzech, zapraszając go do środka. Wsunął się nieufnie - rezerwa wobec tych komputerowych cudeniek nie opuszczała go, opadł na wygodną kanapę. Nie musiał podawać drugi raz adresu docelowego, nie musiał także płacić. Maksymalna redukcja kosztów przy minimalnych nakładach. Taksówki trzeba wymieniać na nowsze. Pojazd zamknął się; otworzył po przybyciu do celu. Mógł podziwiać przemykający za oknami krajobraz - wymagało to jednak fatygi wydania polecenia "pokaż!", a wiedział z poprzednich doświadczeń, że ujrzałby tylko nieco zakłócone linie poziome lub jednolicie szarą masę. Wolał dumać dalej, co go czeka w czasie i po spotkaniu z Ryśkiem. Wielkie gmaszysko, przypominające piramidę otoczoną parkiem zamiast piaskami, zapraszało szerokimi, ciągnącymi się od ulicy do drzwi schodami przecinanymi wygodnymi, stworzonymi ku pomocy wchodzących poręczami. O wadze tych poręczy miał się wkrótce przekonać. Po stopniach wbiegł nie tykając ich, drzwi puściły go bez wahań, minął umundurowanych; uzbrojonych ochroniarzy, wsiadł do windy. Dotknął numeru osiem... nic, dotknął mocniej - nic. Zdenerwował się; zmienił windę - też nic. -Może panu pomóc? - zapytał uprzejmie ochroniarz. Za nim stało dwu uzbrojonych kolegów, a trzeci spoglądał czujnie w ich stronę od pulpitu dyżurnego. -Dziękuję. Te windy są chyba zepsute. Wyszedł z windy mijając jakąś kobietę. Położyła palec na świecącym kwadraciku, drzwi zamknęły się. Spojrzał błagalnie na ochroniarza: -Co jest? Mnie nawet nie drgnęła! -Podejdzie pan do dyżurnego? Wyjaśnimy sprawę. Ruszył do pulpitu w eskorcie dwu ochroniarzy. Uprzejmy pozostał koło wind. Pewnie sprawdza - co nawaliło? - pomyślał. Zatrzymał się przy pulpicie. -Jestem umówiony, wsiadam do windy, naciskam właściwy kwadrat i nic! - denerwował się. -Nacisnąłem wszystkie w jednej windzie, w drugiej i nic! -Pan u nas pierwszy raz? - spytał ochroniarz zza pulpitu. -Pierwszy. -Proszę położyć rękę tutaj - mundurowy wskazał na ciemnoszary kwadrat. -Którą? -Tę, którą pan naciska. -To prawą. Położył rękę we wskazanym miejscu. -Teraz niech pan spokojnie idzie do wind. Kolega pana odprowadzi. Ruszył do kabin w towarzystwie raczej nieuzbrojonego policjanta, wsiadł do pierwszej z brzegu windy, musnął ósemkę i... drzwi zamknęły się; ruszył w górę. Policjant został na dole - uprzejmi są - pomyślał Paweł. Nim zdążył przemyśleć sytuację drzwi otwarły się - piętro ósme usłyszał melodyjny głos automatu. Długi korytarz biegł od wind w obie strony ale tylko w lewo, tam miał iść, ściany sufit i podłoga były podświetlone. Szedł pustym korytarzem - za nim robiło się ciemno. Kiedy doszedł do pokoju 892 świateł za nim nie było, przed nim też. Mógł tylko wejść na umówione spotkanie. "NACZELNIK DZIAŁU ZAOPATRZENIA" - widniało na podniszczonej tablicy. -
w taki upał nie pluję
-
for(ju)malność
adam sosna odpowiedział(a) na zak stanisława utwór w Warsztat - gdy utwór nie całkiem gotowy
dostał w pysk formalnie płacze -
tzw polot(skrzydła) przeszkadza mi pisać rymy się zużyły - wszystkie już były pomocnicy często psują
-
może tytuł "To jest początek" bo skrzydła przeszkadzają rymy zbędne pomoc do... :) zdrowia
-
silnie zmieniłem
-
też mnie coś boli
-
kończyłem "Macondo wracaj"
-
siedzi w oknie cały dzień
-
pierwsza mi się nieudana zdaje drugą poprawiam trzecią na jutro zostawiam prozę kocham
-
Linie papilarne (dzieje Agaty i Pawła) 5-ta
adam sosna odpowiedział(a) na adam sosna utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
4) trzecia lektura Szukał odmiany po "Mistrzu i Małgorzacie" - znalazł "Przygody dobrego wojaka Szwejka". Przypomniał sobie, jak w szkole atakował polonistkę, że ze wspaniałej, kabaretowej niemal, opowieści zrobiła nudną piłę. Też sztuka! - pomyślał. Może to ja mam gust spaczony? - błysnęło, nie zagrzmiało, zgasło. Wziął książkę, raczej dwie, bo w dwu tomach była i uciekł, jakby go kto gonił. Rozsiadł się wygodnie otwierając tom pierwszy: "Wielkie czasy wymagają wielkich ludzi. Istnieją bohaterowie nieznani, skromni, bez sławy i historii Napoleona. Analiza ich charakteru zaćmiłaby jednak sławę nawet Aleksandra Macedońskiego. Dzisiaj na ulicach praskich możecie spotkać steranego życiem człowieka, który sam nawet nie wie, jakie znaczenie ma w historii nowych wielkich czasów. Idzie sobie skromnie swoją drogą, nikomu się nie naprzykrza i jemu też nie naprzykrzają się dziennikarze, którzy domagaliby się od niego wywiadu. Gdybyście go zapytali, jak się nazywa, odpowiedziałby wam skromniutko i prosto: "Jestem Szwejk"." Wybierał książki, które dobrze znał, wiedział co o nich myśleć - tak mu się zdawało. Może to lenistwo? Wędrować utartymi szlakami, nie narażać się na trud powrotu w razie omyłki. Taka rutyna. Może wracał do tytułów pewnych, sprawdzonych, "ogranych" aby przypomnieć sobie dlaczego tak są znane, czytane, lubiane? Czytanie (i nie tylko) to był w końcu jego fach. Zastanawiał się, dlaczego słowo, jako takie, podupadło - ile w tym kryzysie winy pisarzy? Ile udziału ma w nim konkurencja radia, TV-kina, Internetu? Paweł zadumał się nad teraźniejszością, nad przyszłością słowa. Miał przecież przed sobą dowód swych tez - w biblioteczce książki zajmowały tylko dwie najniższe półki, a resztę miejsca - resztę miejsca poświęcono płytkom z filmami nie najwyższego lotu. Może to koniec słownego przekazu, a on Paweł jest przeżytkiem? Przypomniał sobie kolejność w jakiej organizował czas wolny - najpierw telewizja, potem radio, video, dopiero na szarym końcu - książka. Gdyby miał komputer, gdyby mógł grzebać przy jego pomocy w śmietniku baz danych, tradycyjna, papierowa książka, nie miałaby szans. Westchnął; wspomniał czasy studenckie - gdy ona była najważniejsza Poprawił się na kanapie, kartka po kartce ruszył na wojnę Szwejka; jedyną znaną znośną wojnę, śmieszną wojnę odartą z wojennych atrybutów bohaterstwa, podniosłości, patosu. Wojnę nie mającą większego sensu (jak wszystkie wojny), zastępującą ludziom marsze lemingów kończone na urwistym brzegu morza. Może by tak TV - pomyślał. Włączył telewizor - nowoczesny, z klawiaturą, bardzo płaski; szybko odnalazł program na pierwszym kanale - nie znalazł nic dla siebie; drugi kanał - też nic, trzeci jeszcze gorzej; to jak z pracą, jak z towarem w sklepach - niby jest, a nie ma. Wrócił do książki. Tak - książka jest niezawodna. "- Za to, że pan powiedział, że muchy srały na najjaśniejszego pana. Już tam panu najjaśniejszego pana z głowy wybiją." - przeczytał, uśmiechnął się. Pawłowi potrzebne było zajęcie umysłu wieczorem - nie był na tyle zmęczony, by spać siedem, osiem godzin; nie przebudzić się po drodze, nie przewracać się bezmyślnie z boku na plecy; na drugi bok. Ruszył za Szwejkiem, za Józefem do aresztu, przywitał się z lekarzami, trafił do wojska; czyścił buty porucznika, był tak mądry że głupim go nazwano. Śmieszy w "Przygodach...", że rzeczywistość jest poważnie zabawna, Szwejk rozsądny, racjonalny, a wszystko dźwięczy absurdem. Szczególnie wojna! Zdanie po zdaniu, strona po stronie rył w tekście jak dzik szukający żołędzi w liściach. Sapał z zachwytem nad niektórymi dykteryjkami tego "idioty", "idioty" nad "idiotami", do tego stopnia - "idioty", że wojna mu się nie podobała! Długo zastanawiał się nad celowością lektury stawiającej czytelnikowi jakieś wymagania. Przecież głupota z bezmyślnością są głęboko zakorzenione w ludziach; w dodatku tak spętlone, że ni końca ni początku nie widać. Trzeba by chyba jakiego Aleksandra do przecięcia takiego supła. Nadto, jeżeli w pracy, w codzienności angażowany jest bardziej mózg - lektura powinna zapewniać zapomnienie, luz, zabawę. Jakże często zapomina się w przelewaniu własnych trosk, lęków, o czytelniku, który cudzych trosk i lęków chce uniknąć mając dość własnych. Szwejk jest antidotum - śmieszny, mądry. Straszny w śmieszności. Nie będę czytał dalej - pomyślał Paweł - jeśli już na początku tak mnie przeraża. "Wszyscy oprócz jednego zostali aresztowani bądź w gospodzie, bądź w winiarni albo w kawiarni. Wyjątkiem był niezwykle otyły pan w okularach, z oczyma zapłakanymi, którego aresztowano we własnym mieszkaniu; ten na dwa dni przed zamachem w Sarajewie w gospodzie u "Brejszki" płacił za dwóch serbskich studentów politechniki, a prócz tego widziano go pijanego w ich towarzystwie, w "Montmartrze" przy ulicy Łańcuchowej, gdzie, jak to potwierdził w protokole własnym podpisem, także za nich płacił. Widział go tam wywiadowca Brixi." Czytał, a myślał o dniu jutrzejszym - czym go wypełnić? O niedzieli - jak przetrwać czas? Modlitwa zajęłaby chwile, z którymi nie wiedział co robić? Gdyby szedł "dzień święty święcić" musiałby porządnie umyć się, ubrać, przebyć drogę do zbawienia piechotą lub samochodem zależnie od odległości do kościoła lub innego domu modłów. Po powrocie odpoczywałby. A tak? Tylko TV-kino, film, książka... Myślał, co przyniesie jutro? Czy profesorowi uda się wieczór, czy o nim, o Pawle nie zapomni. Jeszcze raz powrócił do kontaktów z tym człowiekiem - będzie pamiętał, bardzo się przejął przypadkiem, ma naturę taką, że pomoże jeśli będzie mógł - tak myślał. Wrócił do książki. "- Czy wierzysz pan w koniec świata? - Naprzód musiałbym ten koniec zobaczyć - niedbale odpowiedział Szwejk. - Ale z pewnością jeszcze nie jutro nastąpi." Optymista ten Szwejk - nie jutro z pewnością? Czytał książkę wiele razy, a to zdanie umknęło uwadze. Jak się dobrze zastanowić - bardzo ważne zdanie. Ja sam... Wierzę w koniec? Śmieszna kwestia! Bardzo śmieszna! Wypił łyk wystygłej herbaty bez bólu. Zapomniał, że ma boleć? Widocznie są lektury, przy których nie boli. Może ulga dla niego polega na właściwym czytadle? Smak i węch bywają "wyłączane" jeśli mózg ma jakieś inne, ciekawsze zajęcie. Ostatecznie początek ma miejsce tam - między uszami. Koniec też? Naprzód tyraliero straceńców na rozkaz by walczyć o... O co? O kufel piwa? O porcję knedli? O łyk siwuchy? Naprzód! Po mojemu - Paweł zamyślił się - walczyć, by w spokoju rozważać odpowiedź na pytanie: czy wierzyć w koniec świata? Czy jesteśmy na tyle wolni, by "wszystkowiedzącym" zagrać na nosie znajdując bardzo własną, nikogo nie krzywdzącą odpowiedź? Spojrzał na zegarek - nic dziwnego, że spać mu się zachciało. Jedenasta. Poprawnie - Poszedłł do sypialni gdzie czekało na niego łóżko. Przypomniał sobie o łazience. Przynajmniej rączki, może oczka, czółko, nosek, ząbki... celebrował mycie z matką. Nie wiedzieć czemu właśnie te rutynowe czynności zapaliły lampkę powrotu do dzieciństwa, pamięć wyczyniała dziwne harce przed snem. Pewnie też chciała się zmęczyć, by potem pozwolić mu spokojnie zamknąć oczy. Pamięć... Zasnął, a we śnie zrzucił noski żeby nie przeszkadzały; spał spokojnie do rana. Przebudził się; spojrzał na zegarek - dziesiąta! Zerwał się na równe nogi; usiadł pchnięty zapachami, które zrobiły z jego głowy pole bitwy, poszukał noska w pościeli; założył; podniósł się wolniej; ruszył do łazienki, tam uświadomił sobie, że pracę już ma, że nie ma nic do roboty! Nic, tylko czekać na jutro. Może jeszcze czytać. Złapał się za głowę - rozpacz, rozpacz, rozpacz.... Dopadła go niespodzianie. Przyszłość? Beznadziejna wegetacja w nieciekawej pracy okraszona wizytami u lekarzy powtarzających, że nadczynność zmysłów to nic, że da się z tym żyć normalnie. Próbował który? Jeść w bólu; rzucać się na łoże, bo zapachy gonią? Spotkać dziewczynę, która się podoba; nawet jej nie całować bo smak z zapachem stoją na straży jego cnoty. Jeśli profesorowi udało się znaleźć remedium na węch; przedłużyć działanie mikstury będzie mógł funkcjonować prawie normalnie. Prawie! Jak wytłumaczyć ukochanej kobiecie, że musi stosować leki żeby podejść do niej bez obrzydzenia? Jest jeszcze cholerna pamięć chowająca wspomnienia wrażeń smakowo-zapachowych i zmuszająca do niechcianych reakcji. Brak ratunku. Jest skazany na samotność długodystansową, samotność przez całe życie! Zachował iskierkę nadziei w związku z pracą, którą miał mu zaoferować znajomy profesora - pewnie jakieś odludne archiwum, w którym do starodruków zakłada się maskę w obawie przed kurzem, przed zarodnikami grzybów, przed nieznanymi lekom bakteriami. Wziął prysznic - przy okazji stwierdził, że nawet pod prysznicem musi zatykać nos; bardzo uważać, by woda nie dostała się do ust, bo jego zmysły reagują gwałtownie. Woda spłukała złe poranne smutki; patrzył na siebie przy goleniu bez uśmiechu ale bez łez. Inni mają gorzej - brak im na przykład nóg, rąk, wzroku, mowy, słuchu. Ja mam... więcej - z tą myślą schował maszynkę do golenia do łaziennej szafki, sprawdził ręką gładkość policzków; ruszył na podbój kuchni - śniadanie musiało starczyć do... obiadu. Nie pamiętał co je; pamiętał o mieszance; o czytaniu, które zacznie zaraz po jedzeniu. Zjadł - przygotował herbatę; ruszył do pokoju - Józef Szwejk czeka! To w książce jest wspaniałe - czeka cierpliwie na przeczytanie. Może to jest najważniejszy ludzki wynalazek? Czeka. Usiadł na wypróbowanej kanapie, uzbrojony w wodę od wczoraj i herbatę od dzisiaj; sięgnął po literaturę z radością. Józef był mu bliski - tyle razy już czytał o nim zapominając, że jest zmyślony. Gdyby był rzeczywistością wojna nie odbyłaby się, arcyksiążę umarłby w łóżku nie w powozie na przypadek ciężkiej ołowicy. Historia byłaby inna; świat też; tej książki by nie było. "Podczas gdy pani Müllerowa, zapłakana i wzruszona, cedziła kawę, dobry wojak Szwejk śpiewał sobie w łóżku: Jenerał Windischgrätz i wojenne pany Od samego wschodu słońca wojowały. Hop, hop, hop! Wojnę rozpoczęli i tak zawołali: "Pomóż nam Chrystus Pan z Przenajświętszą Panną." Hop, hop, hop! Wystraszona pani Müllerowa pod wrażeniem strasznego śpiewu wojennego zapomniała o kawie i drżąc na całym ciele przysłuchiwała się, jak dobry wojak Szwejk, siedząc w łóżku, dalej wyśpiewywał:" Co wyśpiewywał? Czy to ważne? Ważniejsze - że gnani wolą nielicznych szli po śmierć szybką, lub wolną, bez lub z cierpieniem. Szli, szli, szli przed siebie z rozkazem za plecami; śmiercią przed piersią weseli lub smutni. Szli, bo panowie wszystkowiedzący nie mogli dojść do zgody - skoro nie mogli to szaraczki musiały iść do przodu lub umierać. Paweł zastanawiał się, jakby w tamtych czasach postąpił - po namyśle wiedział - przyjął by postawę Szwejka. Porządek musi być - przy okazji w nogi. Czy taka postawa zasługuje na potępienie? Pochwałę może? Może wypić dwa piwa, ukraść psa, by potem stać się najgenialniejszym w historii przykładem dobrego wojaka? Może wzorem zwykłego, bardzo zwykłego człowieka rzuconego losem w tryby społecznej machiny zwanej wojskiem, w tryby wojny o co? Zegarek i żołądek powiedziały Pawłowi - pora na obiad. Znalazł zakładkę; umieścił pieczołowicie między stronami; zamknął książkę, odłożył w miejsce kubka z fusami po herbacie wypitej bez mikstury. Do kuchni. Tak się śpieszył by wrócić do Józefa, że dopiero ból kazał mu łyknąć mieszaninę, pamiętał: o jedzeniu, o herbacie, o wodzie na później. "- Szpas i bujda - zgodził się jednoroczny ochotnik - bo przecież wojen nie wygrywa się sprawami sądowymi. Jeśli już koniecznie chcą się ze mną prawować, to niech się prawują. Na ogół wziąwszy, jeden proces sądowy mniej czy więcej nic w sytuacji zmienić nie może. - A w jaki sposób pan się zbuntował? - zapytał saper Vodiczka spoglądając z uczuciem sympatii na jednorocznego ochotnika." Na froncie nieobecność jednego człowieka nic zmienić nie może - zgodził się w duchu. Chyba, że oskarżony jest wybitnym generałem, "bogiem wojny" i wygrywa bitwy nie ilością trupów, a pomysłowością. Obecność lub nie takiego faceta na polu zmienić może wiele. Oznaczać może życie lub śmierć. Wszystko lub nic. Dzisiejsze walki są starciami "terminatorów" - oglądał niegdyś takie filmy - cyborgów nie ludzi. Ludzie tylko cierpią i przestają istnieć - taka ich rola. Ach te wojny. Dzisiejsza nie wydałaby Szwejka. Hiob zostałby sam. Na pustym polu. No proszę - myślał Paweł - a zdawałoby się wesoła książka, śmieszna - refleksje nie śmieszne. Kiedy czytał ostatnio o Józefie nic podobnego do głowy mu nie przychodziło. Pewnie są myśli, są ludzie do których się dorasta. Pewnie są. Ruszył z lekturą drugiego tomu, zastanawiając się czy i co przyniesie. "Nareszcie wszyscy doczekali się chwili, w której powpychano ich do wagonów - przy czym na 8 koni przypadało 42 szeregowców. Koniom podróżowało się oczywiście wygodniej niż szeregowcom, bo mogły spać stojąc, ale nikogo to właściwie nie obchodziło. Pociąg wojskowy wiózł do Galicji nową gromadę ludzi na rzeź." Są lektury, których mogłoby nie być. Są książki, które zmieniają świat. Trzymał się za głowę; jechał pociągiem wyobraźni by u kresu podróży przestać myśleć. Siedlisko rozumu przewiercone kulą, zmiażdżone granatem, odcięte od tlenu. Dzieło Boga, rzucone w Jego imię w błoto, pod końskie kopyta. Ciężko mu było przewrócić kartkę, jakoś nie miał ochoty się śmiać. Pomyślał o braku zgody; ku czemu on prowadzi? Miał dreszcze, dreszcze nie z zimna, pocił się nie ze strachu - z fantazji. Wybrał czytanie nie o tym, o czym był powinien. Przecież pamiętał - czytał, śmiał się, dzisiaj czyta i płacze. Tak się zmienił? Jutro pójdzie do pracy! Nie jutro. Nie pójdzie, bo jeszcze nie pracuje, po za tym jest sobota - dzień wytchnienia - przypomniał sobie z czasów hipermarketu, jacy szczęśliwi byli ci, którzy mieli wolne. Od poprzedniego, wolnego dnia opowiadali jak spędzą te chwile oddechu od codzienności. Odłożył książkę - nie mógł odnaleźć w niej śmiechu, radości - odnajdywał jedynie smutek, ból i chociaż przyciągała ku sobie, przyciągała melancholią pobojowisk zakłócaną płaczem umierających. Zgłodniał; przeszedł do kuchni. Co by tu? Na początek - przypomnienie o profesorze. Łyknął z buteleczki, którą zawsze miał przy sobie. Zajrzał do lodówki - coś wyjął. Jakaś zamrożona zapiekanka; zajrzał do puszki z herbatą - połowa jest; o jutro, o pojutrze, nie musiał się martwić. Zapiekanka dochodziła do stanu jadalności w śmiesznym pojemniku nie wiedzieć czemu zwanym kuchenką mikrofalową. Czuły sygnał oznajmił jej gotowość do jedzenia; pojemnik otworzył się zachęcając do posiłku. Jadł ze smakiem - musi powiedzieć profesorowi, że jego płyn działa bardzo dobrze. Ma być jeszcze lepiej. Skończył posiłek tradycyjnie robiąc herbatę i przygotowując wodę, Wszystko by wieczór z Józefem był milszy. "-Wiecie, Szwejku - odpowiedział porucznik Lukasz - że im dłużej słucham waszych opowiadań, tym głębiej jestem przekonany, że nie macie szacunku dla swoich przełożonych. Żołnierz nawet po wielu łatach powinien o przełożonych swoich mówić z szacunkiem i tylko dobrze." Pomyślał, że te słowa okazały się prorocze - przecież w kilkadziesiąt lat po ich napisaniu, a kilkadziesiąt lat temu istniała organizacja, która bardzo, bardzo się starała by wszyscy o niej i o osobach należących mówili dobrze i z szacunkiem. To pewnie cecha wspólna wszystkich związków (małżeńskich też), które zdążą okrzepnąć. Westchnął ciężko, odwracając kartkę, sięgając po wystygłą już herbatę. Dobry łyk - bólu nie poczuł; czyżby wynalazł nowy sposób na ocenę literatury - picie bez uprzedniego stosowania profesorskiego wynalazku stanowi o wartości czytanego dzieła! Czyżby działanie mieszanki rozciągało się na smak literacki? Profesor ma w niedzielę zadzwonić, jutro gra w karty; oby mu dobrze poszło, bo będzie w lepszym humorze. Ciekawe - jego znajomy zainteresuje się mną? Przedstawi jakąś propozycję? Właściwie dlaczego miałby mieć w tym jakiś interes? Sięgnął po szklankę, pustą niemal - na dnie trochę fusów, mały łyczek ciemnego, zimnego płynu. Nie boli!. Musiał siłą woli powstrzymać się przed wybiegnięciem z mieszkania na korytarz, dalej przed budynek by zamanifestować radość. Znalazł płyn, który mógł śmiało stosować do gaszenia pragnienia bez obawy, że picie zaboli. Spokojnie - spokój był bardzo udawany - robił sobie herbatę. Chciał sprawdzić, czy brak bólu jest związany z konkretną lekturą, czy też może czytać byle co, może nic? Przypomniał sobie wodę czekającą wiernie obok kanapy i pustą smętnie szklankę, czekającą na wodę. Piątkowy wieczór będzie - tak czy owak - owocny. Ruszył z gorącą herbatą do pokoju, do kanapy. Wygodnie usiadł sięgając po odłożoną grzbietem do góry książkę. Przeczytał kilkanaście zdań; uwolnił ręce i nalał do naczynia odrobinę wody. Ostrożnie zrobił mały łyk - zabolało. Musiał teraz czekać, aż herbata wystygnie. Spojrzał na zegarek - dziewiąta trzydzieści, właściwie dwudziesta pierwsza trzydzieści; - zaczekam czytając - pomyślał. A swoją drogą - interesująca książka skraca czas oczekiwania. Pewnie jaskiniowcy tysiące lat temu opowiadali jakieś zajmujące historie, by wypełnić czas. Potem ruszali by zabić następnego mamuta. Czytał chciwie kolejne strony, zastanawiając się nad nimi - co takiego jest w "Dobrym wojaku...", że pociąga? Mnie pociąga; ciekawe czy dzisiaj ktoś jeszcze to czyta? Czy innych zajmują historie sprzed półtora wieku? "- Ze starostą mawialiśmy zawsze: patriotyzm, wierne spełnianie obowiązków, przezwyciężanie samego siebie to najlepsza broń podczas wojny. Wspominam o tym właśnie dzisiaj, gdy wojska nasze w czasie najbliższym przekroczą granicę. Na tym urywa się rękopis Jarosława Haszka." Odłożył czytanie. Koniec! Spojrzał na zegarek - dwudziesta druga piętnaście - przyniesiony z kuchni płyn ma już pewnie temperaturę pokojową, temperaturę otoczenia. Sprawdził ręką - letni. Delikatnie wziął w usta odrobinę - zabolało. Rozczarowany? Poczekam, aż całkiem wystygnie - pomyślał. Pora do snu. Wstał; poszedł do łazienki. Jutro wybiorę kolejną lekturę - obiecał sobie po powrocie sięgając po szklankę z wystygłą już całkiem herbatą. Ostrożny łyczek - nic nie boli. Większy, odważniejszy łyk - nic. Mogę pić zimną, gorzką herbatę - zimnej wody nie. Znalezienie czegoś niezależnego od profesora bardzo go ucieszyło. Profesor - w niedzielę... Poszedł spać. Spał dobrze. Nowy dzień - przez zbite, jesienne chmury łaskawie zerkało czasem słońce. Czuł się mniej smotny. Łysy gruby człowiek, profesor: pomagając mu w kłopotach sprawiali, że nie był sam, nie czuł się sam. Postanowił - mogę innym pomóc, zwrócić co dostałem. Dzień był ważny, bo pochmurny, bo jutro zadzwonić miał profesor, Pawłowi wypadło wybrać kolejną książkę. Postanowił wybrać pozycję bardzo rozrywkową, nieangażującą. Zaczął jednak od śniadania. Trzeba jeść, żeby czytać. Telefon "jadł" prąd, żeby on mógł porozmawiać. Postanowił nie wychodzić z domu. Nic go do tego nie zmuszało - mógł spokojnie czekać. Po śniadaniu. Gdyby zapytać, co jadł? - nie potrafiłby odpowiedzieć. -
do białego wracam chociaż się już przewracam
-
toż obowiązek taki sobie narzuciła?
-
no, bo jakby inaczej
adam sosna odpowiedział(a) na zak stanisława utwór w Warsztat - gdy utwór nie całkiem gotowy
"człowiekiem nie jestem kobietą" zabawne takie na sobotę świetne (dla niektórych) -
zak stanisława zabieram się do zmian (ale upał)
-
Zagrane ćwierćnuty szalone wdzięki bezrękiej urody wody nienarodzonych myśli – słowa rzucone w czas tworzenia życie w omdleniach Najpiękniejsza urodzona w skale brutalnością uderzeń zawiła konstrukcja krasy wabiącej obietnicą nieśmiertelnej chwały świece zapalone zobowiązaniu bycia odbijają w marmurze swoje wdzięki Z wapiennego kryształu wyrwana żelazem ostoja czaru – dożywotni ślub skazana na podziw nienazwanych niewolników odejścia wabionych jak ćmy w biały pył magii przerobionej góry Adam Sosna
-
natasza zawacka też przepraszam
-
...tylko trzy obole na drogę
adam sosna odpowiedział(a) na zak stanisława utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
może topiłam wosk wschodzącego słońca kamieniejąc trwogą że to już po wszystkim Jego wola tak chciał? re-po re-po