Jakże smutny ten czas i biały
cisza jest i nic nie jest,
a drzewo milczy choć wiatr.
Mam stopy śliskie jak ryba
i łuski zamiast skóry,
powietrze nawlekam na palce
jeszcze ręce trwają
i oddech pod kolanem.
Półszeptem już tylko on jest
półszetem, póki słów wystarczy
i ust.
a gdybyś zaczeła tak
Myśl grzeszną
układam w głuchonieme ciało
Uda linearnym krztałtem
obejmują noc
Rewanżuje się przestrzeń
dalej jest poprawnie i dobrze
Ciepło pod skórą
tam i z powrotem
z powrotem i tam
jeszcze spokój
Jak oko pod powieką
tak we mnie bądź
wypełniaj jak szklankę
i stwarzaj
od początku do kości
poniedziałek
otworzyłam oczy i sufit
spadł mi na głowę
wtorek
mam złamane rzęsy
i uszkodzony rdzeń kręgowy
środa
nie mogę chodzić
na powieki założono mi gips
czwartek
wyprowadzam łzy na spacer
a one zjadają mi usta
piątek
jestem bez twarzy
mój konający uśmiech
upada na poduszkę
sobota
ktoś puka do moich drzwi
moje żyły leżą na podłodze
niedziela
odpoczywam w ramionach nieistotności
jestem poza przestrzenią
jestem poza czasem
Twoja obecność
bardziej we mnie
niż obok, spaceruje
ruchem jednostajnym prostoliniowym.
zakręcam się.
Lewa powieka upada na krawędź kciuka
i wątpi
prawa chce zejść na podłogę
lecz czeka.
Rozpalę twoje oko jedną zapałką
i zgaśniesz
będziesz już tylko sobą
będę pusta jak balon
moja głowa złapie oddech