Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

janusz_pyzinski

Użytkownicy
  • Postów

    1 159
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez janusz_pyzinski

  1. w galeriach snów szukam tamtych obrazów o których zapomnieli malarze w muzeach kościołów cierpliwie uczę się słów wiary i modlitwy ojców czasem wpadnę do kina obejrzę film z lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku czasem w lesie świerk przypomni mi ścieżkę przez ugór dzieciństwa urósł wydoroślał być może zapomniał jak targałem mu włosy czasem jakiś zapach powróci cudownym echem pod nozdrza spragnione tamtego powietrza na które ktoś niechcący wylał cały flakon łąki czasem bąk ostudzi południowy zapał chęci wejścia do tej samej rzeki i choć gdzieniegdzie malwy jeszcze otwierają gościnne podwoje i uśmiechnięte słoneczniki rozjaśniają słońce nie wchodzę nie chcę znowu cierpieć i znów bić się z myślami czy warto powracać ranami tęsknoty na zgliszcza tamtych pejzaży gdzie tylko iskry gwiazd z czarnego komina nieba wiedzą że kiedyś stał tu dom prawdziwy jak spełniony sen sosny przeznaczonej na opał jak kamienny sen świątka z którym tylko czasem przywita się ptak widzę czarne zimne kalendarze rubinowy druk pierwszych stron gazet spływający krwią scenariusz pisany sms-em z wiarą że dotrze do milczącego telefonu serca odbieram krzyk samotności jako swój twardy dysk zapamiętał jesteś
  2. I ZNOWU SZUKAMY znowu zabieli się stół opłatkiem zapachnie siano śmiercią tegorocznych traw ścięta głowa jodły wtoczy się do domu w wannie utopi się karp pierwsza gwiazda przyprowadzi bezdomnych zabraknie pustych miejsc wazelina rozleniwi się w kątach smakiem kolędy w uśmiechu aniołów gdy wino zapuka do serc za ścianą w samotnej kołysce z pajęczyn umiera człowiek i rodzi się Bóg tak niedaleko a my Go szukamy w dalekim Betlejem gdy tu tylko wystarczy wyciągnąć dłoń i podać ciepło słów tak niedaleko stąd na otwarcie ramion tak ciężko tak lekko podnosić kamień i rzucać w śnieg śpiewający kolędę o cichej nocy II ZANIM SIADZIEMY DO STOLU zanim zabieli się siano opłatkiem zanim siądziemy do stołu by podzielić ości jeszcze śmierć wyrwie z lasu świerki i Herod przyjedzie na koniu by zasiąść biesiadnie wśród gości zanim gwiazda się zrodzi na nowo betlejemska czy polska czy chińska puste miejsce już czeka na kogoś tak biednego jak w szopce kołyska i o tyle miejsc pustych za mało jak za mało miłości na co dzień zanim w stajni przemówią zwierzęta by poskarżyć się na los mrozowi jeszcze od ciosów drży ręka jeszcze łzy kapią w wigilijny popiół zanim północ rozpocznie pasterkę i rozpalą się pochodnie szopek niejedna matka przed dzieckiem uklęknie by z bólu wystrugać kolędę zanim noc się do ranka przytuli puste krzesła na rok wyniesiemy przy ciepłych fotelach kanapach nie ma tu miejsca dla nich jak nie było kiedyś III XXX nie odchodź jeszcze pierwsza gwiazdo jeszcze popatrz mróz na oknie wystroił choinkę obrus biały jak śnieg puste miejsce po karpiu ubożuchna kołyska i bal wszystkich sumień utopionych w winie całorocznych win w zaciśniętej pięści złamany opłatek i uśmiech a oczy daleko stąd rozumiem tą chwilę inaczej buduję w zgiełku kościół ciszy piszę pamiętniki które rozpacz powoli oswaja z mchem maluję adwentową drabinę po której mały Jezus schodzi z dzbankiem gorącego kakao na długą zimę choć umrze zanim znów nas odwiedzi zalewa szklanką mleka ciemne granulki nocy by nie zasłaniać żaluzji spoconego szeptu depce strach zakorzeniony pomiędzy stropami wiem że szukając rękojeści znowu znajdę ostrze nieopodal ksiądz zamyka martwy kościół -zabierz mnie stąd- szepce mały Chrystus
  3. dopóki strzechę zdobi bocian przynosząc z sobą woń ciepłych krajów dopóki w stawie skrzek składa żaba i słowik śpiewa z kolejnym majem jeszcze nam wiary w jutro nie odbieraj ani nadziei na powroty gdy opętane babim latem słońce ucieczkę z nieba planuje jeszcze nas olśni swoim światłem ścierając z drogi kurze i cienie ty w świadomości każdym zmysłem na płótnie czasu namaluj ciszę w oczach kasztanki i turkot wozu drabiniasty zgubiony zapach siana i mięty rozkojarzone dymy z kartoflisk spacery świątka po rozstajach z gwiezdnym różańcem w dłoni szukającego w lustrze czasu Anioła Stróża Ukojenia między tobą a Bogiem mieszkających ludzi by mogli szczęśliwymi nazywać się czasem zanim pająk na grzbiecie przyniesie im krzyże namaluj dźwięki mimowolnie śledzące ścieżkę wiadra w studni gościa skrzypiącej furtki-wiatr w którym próbujesz dostrzec siebie szept nietoperza w warkoczu nocy śmiech jaskółki z krzyku nuchy namaluj złotym pędzlem jęczmienia polany słońca w wyobraźni lasu cień matki w potężnych konarach ramion cienia ojca czekający w kuchni tam i tak nie wszystkich nas wpuszczą jak do niekonwencjonalnej elektrowni czasu gdzie się buduje drewnianego konia na wyczerpanym z tęsknoty papierze namaluj zimny księżyc naucz go symulować mroku węgle ciepłe tych miejsc mimo wszystko wciąż mocno się trzymam jak miód między nożem i chlebem
  4. było już takie milczenie które milczeniem nie było bezgłosnym krzykiem i bólem wnętrze na zewnątrz krwawiło i nikt go nie mógł zrozumieć i widzieć bo krew w noc wsiąkała i nikt go nie mógł przewidzieć jak latem śniegowego płatka i były już takie chwile chwil spalonych na popiół i łzy niewidoczne a gorzkie jak pośród łąki piołun były wycieczki na balkon namiastkę wolnej przestrzeni były powroty w codzienność na zagracony pokój przegniłe sznury wisielcze co miały być trampoliną kapoki brzytew topielczych wypadki myśli skuteczne pod trudnych doznań pierzyną były modlitwy klęczniki do pierwszego ścierpnięcia rytuał wiary w niemożność były przekleństwa i drwiny była ucieczka w alkohol wszystko co było możliwe już było by móc dogodzić słabościom na własnym pasku od spodni powiesił własną samotność i przejrzał-tuż obok tylko rękę wyciągnąć i brać pełną garścią przepływało życie jak milczenie kruche jak widok z balkonu pejzaż alkoholu strach przed odpowiedzialnością
  5. próbujesz wyobrazić sobie twarz i postać Boga twarz Boga to uśmiech tańczących traw w oczach gwiazd to zbliżający się człowiek z wyciągniętą ręką to śpiew strumienia schodzącego po kamiennych schodach wątłe ciało biedronki i ptak szybujący pod niebem to brat z hospicjum i Arka Noego sumienia próbujesz zrozumieć twarz spójrz w lustro Bóg patrzy na ciebie przez okno
  6. scalam rozdmuchaną połowiczność świecy dotykam kory płomienia by poczuć swąd spalonego w palcach czasu już nigdy nie będzie jak wczoraj zimno rozlew się po kościach gdy spad z nieba złoty dukat gdy wiatr się schował za przystankiem ciszy i słowa do ust się boją zbliżyć zaplątały się w piasku bose stopy dziecięcych wspomnień pelargonii kiedyś dałem im adres i mieszkanie ślady płatków przylepione do szyby wołają mnie echem zbutwiałego okna myśli biegną śladami firanek za którymi tylko samotność ile potrzeba wiedzy żeby zrozumieć sytość śmierci ile świadomości żeby nie pobłądzić a ja tu jestem tylko przejazdem i cóż musi mi wystarczyć niezmienialny rozkład jazdy
  7. dwie plamy łabędzi na tafli jeziora dwa cienie splątane powiewem dwie szyje wygięte w podziwie miłości dwa szczęścia płynące przed ciszą dwa serca jak hasło i odzew dwa anioły zbłąkane jakby niebo się nagle zwaliło szukające przystani znajdują i czują to samo ciepłe domu ognisko i siebie para młodych w poślubnej podróży do raju jeziora cadillac ich wiezie furkocze welon mgły wiatr na tacy obrączki im kładzie trzciny otwierają drzwi deszcz kieliszki rozbija na szczęście i płyną przed siebie w kunsztownym staccacie dwa cienie łabędzi dwa światy w jednym połączone świecie
  8. ona umie się cieszyć napotkanym przypadkowo chrabąszczem zdobywa władzę nad burzą wystawiając w oknie ikonę gromnicy nie umiejąca spokojnie zasnąć dopóki nie odwiedzi z księżycowym światłem zielonych wysp nieba ona dokładnie rozumie dziesięciopalczaste rozmowy ze słońcem języki kuchennych płomieni tłumaczy na obiad potem przepisuje dzień w kajecie wieczoru ona karmelitka bosa i naga i znająca nagość spod jasnej góry pierzastych uniesień nie wierząca w niebo niedowierzająca że sama jest niebem i słowem zmieniającym westchnienia na radość ona wieczna wędrowniczka z czasem skrywająca cień za weneckim lustrem czuwająca pod drzewem gdzie mieszkają ptaki za progiem jej spokojny oddech zatrzymuje wiatr
  9. znowu droga ta sama i wieczór podobny dojrzewającym krzewom jarzębin idziemy przed siebie zaklęci w rycerzy królewny marzenia płynące po niebie jak księżyc wśród mrugających znacząco ognisk gwiazd jak dobrze jest czasem przejść tą samą drogą przypomnieć rozstania przed świtem zapomnieć że kiedyś się było zakochanym aniołem gdy szept ptasich gniazd opowiadał bajki przestrzeni wtuleni we własne oddechy w ramionach dwóch serc niesiemy cały ciężar dnia a ogniska płoną iskry kasztanami spadają pod nogi droga wciąż ta sama niezapowiedziana powtórka z love story z epoki najpiękniejszych snów w oczach strach sztubaka brakującej ściągi czemu milkną usta kiedy wszystko śpiewa kiedy tak naprawdę chce się żyć gdy noc przypomina bicie tamtych dzwonów gdy topi się we mgle włosów biel spadających liści szmer echo tamtych rozmów powraca pod drzewo zakazany namiot zakazany owoc jest naszym owocem spróbujmy go jeszcze raz po latach smakuje inaczej tak samo smakuje głód wciąż głodni bliskości i słońca i cienia idziemy wtuleni w swą bliskość a droga przed nami ta sama z każdym krokiem krótsza na szczęśliwą polanę wśród ogrodów róż gdzie płatki i kolce uwiją nam wianek pozgonnych obrączek a Mendelssohn znów przywita nas śpiewem ślubnego orszaku aniołów popatrz niosą już biały ornat snu
  10. znów jestem tym samym chłopcem sprzed lat takie same marzenia ale inny czas takie same odloty ale inne powroty coraz trudniej i mocniej gra pierś na przyciasnym podwórku zapadła się studnia przepełniło się biuro znalezionych skarg za starą stodołą między niebem a ziemią Pan Bóg czyta księgi pól jak ptak z pamiętników pisanych lemieszem wydziobuje ziarna słów bezpowrotnych znów jestem chłopcem w banku niepokojów odkładam na przyszłość nadzieję kapiący miód pamiętliwych pocałunków mącę ciszę chwytając pustkę bezdennej przestrzeni mojego Betlejem niedowierzający żyrant odchodzi z hukiem zamykanych drzwi i nikt nie udzieli mi już kredytu zaufania chociaż księżyc w pełni nauczył mnie zabijać sny w miejscu gdzie nie ma już planów śnię swoją chłopięcość i znów jestem chłopcem szukającym złomu
  11. można,bo płotu już nie ma
  12. a tośmy się nagadali,a poezja to przecież oszczędność słów,to takie modne ostatnio słowo,a oszczędzają tylko ci,którzy muszą.Ale długie zdanie.Znowu się zagadałem.Wybacz. Aha,i jeszcze pozdrowionka,też długie i trochę przymulone.
  13. nie po zapałki,ale po nową porcję zadumanego,przegadanego słońca,a właściwie księżyca,którego i tak nie ma bo czarne dosłownie chmury spowiły niebo i aniołowie płaczą,ale ja z uśmiechniętym optymizmem pozdrawiam i jutro jestem
  14. a ja po wypiciu wina wracam jutro na razie gorąco pozdrawiam
  15. Goya!-co się dzieje??????????
  16. pod auspicjami czasu przerdzewiały gwoździe sztachet skośnookie seki rozliczają błędy oddziału prewencji korników nienaoliwiona furtka historii skrzypi ościeżą deszcz namalował kolory starości wiatr w koktajl buszu pochylił wołanie o pomoc w podtekście chwili nlednie miraż płotu samotność domu krwawi słabością rdzy
  17. światła na mojej drodze to nie jupitery zaledwie maleńkie iskierki niedomknięta furtka nadziei niedokończona modlitwa świecy na mojej drodze szybszy był czas płomyk zgasł idę po nagrodę w ciemności
  18. zanim zamknę drzwi perspektywy czasu jeszcze raz wspomnieniem przejdę drogą którą przez tyle lat błądziłem codziennie aby upewnić się czy nie zmieniono znaku nie chcę mieć wątpliwości że jest jednokierunkową bez możliwości powrotu
  19. kiedyś wrócisz tu jeszcze by ojca cień przywitać na progu samotnym jak smutek to nie deszcz przez parasol powiek przenika kiedyś wrócisz tu jeszcze by dłoń matki uściskać lekkość wiatru i skrzydło anioła w drzwiach niezamkniętych echem niebytu naręcza kwiatów z podziemnych ogrodów tęsknota ciszy wypuściła liść kiedyś wrócisz tu jeszcze by posadzić przed domem wspomnienie by zostawić na zawsze ślad
  20. jeszcze nam zagra Mendelssohn weselnego marsza jeszcze czas grosiki pozbiera na szczęście jeszcze stoły pełne nadziei i tańca a już ranek zasłania firanami niebo jeszcze słońce się kąpie w zieleni jeszcze wiatr ogniki roznieca a już baty podnoszą pioruny ukazując dróg koleiny jeszcze wierna pamięci melodia przypomina toasty i śpiewy a już jutro od dzisiaj oddzielając wczoraj na ziemi zostawia nam plewy jeszcze wróżby spełnienie w schwytanym bukiecie wiązanka krawatu na dłoni obrączki na łóżko rzucone i ściernie-zebrane już plony płaczem się niosą z kołyski jeszcze kac wspomina wesele i piwo nawarzone a już nogi wrosłe w podłogę i szron we włosach się ściele i coraz szybszy tętent koni i coraz bliższe bicie dzwonu
  21. mógłbym na klepisku brzucha obertasa wyciąć na klawiszach żeber zaśpiewać z harmonią na gitarze uda kusą melodię wygrać mógłbym grzebieniami palców obrączkę wyczesać mógłbym wczesnym świtem do życia uciekać i tak jak marzyłaś z twoim smakiem w ustach światu szczęście wyznać tymczasem powracam by zamknąć w śpiworze zapach tamtych chwil być może już nigdy melodii nie wskrzeszę a szkoda bo przecież melodia ta rzewna imię twoje ma mógłbym lecz po drodze w brzasku śpiewu ptaków wybudził się sen
  22. kiedy twoje kroki stają się szelestem i kiedy zniżasz szept do granicy słyszalności wiem że nadeszła pora na sen jeszcze za krańcem niebytu słyszę swoje imię a potem już tylko ty w czarów krainie bajki śnię wśród dobrych krasnoludków i uśmiech na mej twarzy gaśnie gdy zły duch na chwilę przysiada za kwiatem jaśminu prychnął kot i Gargamel znikł to ty swoim dobrym snem nad snem moim czuwasz pocałunkiem motyla płatki powiek rozchylasz noc strachliwa odpływa za oknem gasną ognie gwiazd w popiele nieba trzeszczą kości dnia pod jaśminem strach zostawił ślad
  23. młody mężczyzna ma starą twarz kobiety z etykiety denaturatu w oczach zapach naftaliny przeżył przecież niejedną śmierć
  24. rozpadało się na dobre deszcz otulił latarni ognie my pod balkonem jak wygnańcy wsłuchani w serc szybkie oddechy nie wiedząc dokąd tak się spieszą wprzęgamy je w jeden zaprzęg i jak zbłąkane dusze wybiegamy przed siebie budzi się w nas dziki płomień przed nami ściana wody po bokach tną nas piski kobiet zmieszane ze skowytem kundli ogień spotkaniem z wodą huczy zmysły przepala wyżera przed nami droga daleka a nie ma dokąd uciekać dłonie mocno splecione chciałyby czegoś więcej ciało do ciała cali w sobie balkon jak góra lodowa wstrząs i tonie już nasz okręt
  25. rozbierał ją wzrokiem ona lunatyczka oślepiona księżycowym światłem tańczyła wśród gałęzi drzew obdarta z ostatniego listka wierząc że nie ma nikogo zapatrzona w noc śmiała się do niego jeszcze nie gotowa ale już nie czujna pochłaniała czerń lustra rozpalającego ogień jeszcze nie a potem już tylko prochy jaśminu opadłe na ziemię w nieobecność z kolanami pod brodą dojrzałe owoce przepraszają świt zimniejszy od rosy
×
×
  • Dodaj nową pozycję...