Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

janusz_pyzinski

Użytkownicy
  • Postów

    1 159
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez janusz_pyzinski

  1. bezkresne pustkowie podobne jest bezkresnemu pustosłowiu
  2. wiadomo co sprawia ból-błędy-i już (nie)wiadomo dlaczego
  3. lubię pierogi i dobre wiersze na plus
  4. a ja myślę o następnym plusie pozdrawiam
  5. ale już mogę i gratulując plusuję
  6. chciałbym być nim i nawet przez chwilę byłem tylko przeszkadza ciemność że nie mogę głosować oczywiście na plus
  7. zanim w pełnym galopie zatrzyma się czas zaryją w piasek kopyta koni nieważne trzydzieści kartek czy sześćdziesiąt stronic wyrwanych z brulionu formatu A4 zanim drobnym maczkiem zapisany pamiętnik z marginesem na ciszę i pytajniki bez odpowiedzi spowiadał będzie poduszkę pomyśl ile ognia miał każdy dzień ile światła noc każda mówią że nieśmiertelny a jednak skończony doświadczamy codziennie pustych pudeł zegarów wyłysiałych kukułek tracących głos sprawdź ile jeszcze w brulionie pustych kartek zostało nowych twarzy i imion widzę jak szkolnym korytarzem przechodzi nastolatka przenosi z sali do sali drobną część kości mamuta dźwiga w fajansowych rękach cały ciężar historii inny kalendarz czas ten sam umowność dat nieistotna nieśmiertelny a jednak skończony dla kogoś kto już pokochał jedwabistość ścierni i nową twarz anioła
  8. kaprysisz jak jesień a przecież dopiero czerwiec otwiera podwoje wakacjom posłuchaj to nie deszcz a morze szumi tysiącami kropel a piasek wypija tęsknotę za latem z naszych ciał kuchnia Pana Boga zalała się smakiem truskawkowych pierogów sok malin rozleniwił się w gęstym od morwy powietrzu słońce jak tamtego roku czuwa nad opalenizną a ty kaprysisz jak dziecko które zepsuło zimową zabawkę i płacze popatrz las paruje przygodą zamkniętych koron namiotów noc gwiazdami zapisuje pamiętnik a świerszcze czytają go na głos wędrującemu w lektyce drzew księżycowi tyle jeszcze może się zdarzyć gdy słuchać będziesz rozmów traw pieszczących bose stopy rosą nie warto zasypiać gdy trwa krótka noc nie warto szukać po omacku dnia poczekaj zobacz jak słońcu świt szeroko otwiera bramę jak budzą się kolory jak z niebem wita się skowronek jak biedronka na maków tle ostatnie stawia kropki zaszczeka pies gdy przyjdzie złodziej lata to tobie będzie żal nie mnie gdy z jezior znikną żagle jak wspomnienia opadną liście i zimnowłosa pochyli się nad sadem zawzięcie wytrzepując łupież
  9. w sadzie tym pamiętnik pisany na każdym liściu ławeczka śliska od patrzenia i ścieżka do ula koleiną prawie wije się wśród traw powracam tu kiedy tylko mogę nie oglądając się na porę roku ani dnia tu każde drzewo inne ma imię i kwiat każdy inny inna pszczoła całuje i smak ust codziennie tu inny i deszcz i wiatr nie wejdą tu gościem nieproszonym nigdy tu kiście gwiazd dotykając głowy głaszczą sny tamtonocne i zielone niebo kołysze się w szczęściu gdy ramiona sadu zduszą barbarzyńsko zniekształcony pejzaż nagich ciał wśród nocy jeszcze ojca cień osłonięty siatką smakuje plaster miodu i słodycycz użądleń jeszcze świerszcze przyjaciele zakochanych spacerów z marzeń wyrwą żaby i mlecze zamienią w słuchanie Chopinów Straussów Paganinich nie potrzeba mi blasku ulicznych lamp bym trafić mógł pod jabłoni kieckę jak świątek do swojej kapliczki kiedy dojrzewa lato wypieszczone i rajskie jabłka jak piersi dziewczęce w staniku tęczy ukryją nieśmiałość skuszą się dłonie na drzwi niezamknięte raju i sięgną po zakazany owoc by nabrać sił przed kolejnym odejściem anioł czasu przysiadł na ławeczce otwiera dłoń i wypuszcza światło
  10. dopalę noc w kaganie księżyca po co ma tlić się nadzieją dopiszę resztę twego życiorysu i siebie wpiszę w twój pejzaż cztery nogi obute w codzienność rozczłapią wyboje rozstajów dróg spełnieniem będzie świt niemy świadek ciał nagich wyzutych z obrzydznia rosa nam swego płaszcza użyczy i słońce weźmie w ramiona znowu pójdziemy razem przed siebie lecz inną ścieżką jutrzejszą w zapomnienie
  11. skrzypią koła zwożą siano to dobrze śmieją się konie z historii jeszcze jednej zimy cieszą się gwiazdy pachnącym kochaniem
  12. przyszedł do niej usiadł na krawędzi nadziei wpiął brylant w burszynowe oczy i spokojnie odszedł
  13. odkleja się twarz od twarzy świt zgorszone święte obrazy zasypiają do następnej nocy przeraźliwie skrzypiących łóżek
  14. o trzeciej nad ranem myśli stają się bezpłodne i nie urodzą już dzieci obumierają jak niepotrzebne plemniki pod kamienną lawiną spadających powiek w budce drzemiących faktów dnia wczorajszego strażnik nocy karmi nadzieję że go nie złapią na brzydkim uczynku samogwałtu oczu zręcznie nazbierany koszyk malin snu rozlał się słodkim sokiem w pisanych na wodzie kręgach nie wiedzących witać się czy żegnać strażnik do świtu czeka na odpowiedź
  15. widzisz synu po naszych całonocnych rozmowach nie zostało śladu kurz osiadł na niedosyt słowa zawsze nam mało było słów by określić odległość gwiazd od słońca w słowniku wiatru szukaliśmy najprostszych dróg zrozumienia siebie krakowskim targiem dobijaliśmy do przystani marzeń by w portowych knajpach spijać pianę z nawarzonego piwa lekko nam nie było skoro świt nigdy nie zastawał nas śpiących szukających po omacku białych plam na historii stołu uczyliśmy się jeść deszcz w zaciśniętych zębach i uśmiechać pojęciem sytości kochać babcie i żony u szczytu wieczoru czytające bajki z księgi snów jeszcze nigdy nie było tak prosto jak teraz usiąść wypić wino i zanucić pieśń dzieci które dorosły do powrotów w dzieciństwo zrozumieją brak słów czy pamiętasz synu twardość dłoni przynoszącej chleb?
  16. przecież nie mamy dokąd iść a jednak kłócimy się zawzięcie o każdy oddech ziemi piędź o to którą drogą najlepiej przejść aby nie spotkać na niej nikogo z Aniołem śniegu zimną nocą wszczynamy dywagacje po co i komu kwitnie kwiat gdy niepotrzebny naszym oczom jak powietrze ocieramy się o siebie w ciepłym spokoju susząc szarość kiedy żal szpary oczu wypełnia wilgocią nad stołem milczenia dzielonego równo na słowo z radia i z telewizora zielone zmęczenie przepijamy zieloną herbatą parzącą ciemne labirynty krzyku rodzącego stygmaty skrywające ból czasu zostawionego daleko za sobą w neuronach czubków palców głaszczących powieki przecież nie mamy dokąd iść a biegniemy z wyrokiem dożywocia w zębach nieopatrznie ośmielając chłód waniliowego smaku przemijania serdecznym fuckiem pomiędzy przestrzenią a sobą mącimy wodę w naszych portach trzymając rece w podartych kieszeniach jak procesja wierzb korzenie w prześcieradle mokradeł rozchodzimy się niby przypadkiem by dojść tam i z powrotem wmodleni w prostokąty okien zatrzymujemy się nagle pod ciężarem pełnych reklamówek miłości bliźniego i zziębniętych resztek barwnych skrzydeł zwiędłego tulipana w dłoniach boimy się przyszłości a tęsknimy do niej depcąc uzurpację prawa do szczęścia wyprzedzamy czas doganiamy samotność do której żaglem niebieskiej koszuli przylepiamy niebo z kilkoma plamami mew znajomych kodów zapomnianych adresów twarzy zdarzeń i imion o jeden krok za daleko od zwyczajnej rozmowy cofnięci całkiem niedziedzicznie rozdzieramy szaty na ostrym pysku księżyca wypowiadając mu wojnę na słowa skrupulatnie schowanym zdziwieniem snów bez nazwy hodujących nasze dziwactwa i fobie na twardej poduszce parkowej ławki dekalog traci posłuch jak dywan sierść w zębach szczeniaków z pieszczotliwym mruczeniem gorzkiej łzy ślizgającej się na policzku nocy
  17. żeby szczęśliwym być wystarczy kilka słońca promieni kilka cieni skradzionych spod drzew spleść w warkocz kokardą z pelargonii ubrać okno ptaka wpuścić pod dach zaszczekać z psem na złodzieja i ogonem zamerdać na widok sąsiada rękę wyciągnąć z kotem zagrać w myszkę do sowy uśmiechnąć zaśpiewać skowronkiem i z aniołem roztańczyć ciszę wystarczy na stole postawić wodę i chleb a rano boso rosę przywitać rozpalić nadzieją piec ognisko z gwiazd księżyc poprosić o światło i czytać historię z kamieni i traw wszystko choćby trwało najdłużej tylko chwilą jest i jeszcze nikt czasu nie zatrzymał wystarczy podpatrzeć nam sens istnienia a reszta przeminie jak sen jak przerwany film jak wyłączony telewizor
  18. Matko z Kalkuty przyciemniona słońcem Matko ze znoju ściernisk podkarpackich wiosek Matko z Sudanu Ghany i Etiopii tuląca do pustych piersi kostki swoich dzieci Matko znad palenisk kuchni spływająca potem Matko oczko po oczku dziergająca powrót z nosem przy oknie otwartych ramion Matko z ikon białostockich chałup gdzie dzień się budzi na klęczniku biedy Matko wracająca z fabryki na kolanach nocy płonąca za biurkiem ogniem tęsknoty Matko w kolorowych stronach poradników gazet szukająca odskoczni od szarości bycia Matko znad łóżeczka płaczem uśpionych poduszek lniane główki dzieci pieszcząca uśmiechem matko dzienna nocna i ponadczasowa cierpnąca każdą chwilą w każdej chwili mocna szukająca cienia swój cień oddająca gniazdom swoich ptaków popatrz pod ciężarem miłości pochylił się tragarz już kwiaty całują twój obraz i ręce za mgłą jeszcze nie odchodź jeszcze bądź potrzebnym na jutro filarem nieba Matko za szybko białą chustką z wiersza zasłoniłaś opowieść swojego dzieciństwa Karmelitko Bosa o anielskich skrzydłach uczysz mnie jak to jest gdy brakuje słów a jeszcze tyle chciało się powiedzieć
  19. to tu najpiękniejszy pocałunek ciszy na twoim łonie składam ziemio gdzie się rodziłem umierając ziarnem i gdzie wzrastałem pełnym kłosem żarliwie modląc się ze skowronkiem do twego nieba o deszcz i pogodę tu Bóg zbudował sobie najpiękniejszy kościół pośród przyjaciół co nigdy nie zdradzą wśród spraw codziennych przedzielonych miedzą w historię wchodzących wieczorów i świtów na twoim ziemio boskim łonie gwiazdy układam i czasu przestrzenie na klęczkach dźwigam chylący się kosmos i na klęczniku ściernisk do ciebie się modlę błogosławiona bądź ciszo przedwieczorna zanurzona w jeziora i sady i chaty usypiająca przedwczesne zmartwienia we łzach zmartwychwstającej rosy gdy niebo rozpala księżyca gromnicę i obraz twój umiera w ramionach snów błogosławiony bądź krzyku ptaka jak wodę ze studni przynoszący kolejny świt otwierający dłonie kwiatom z których z pszczołami będę pił aromat słodyczy nieba a kiedy słońca kandelabr przeglądał się będzie w życia lustrze daj mi ziemio jeszcze jeden dzień bym kochać cię mógł o jeden dzień dłużej i wśród tętniących bólem żył kojąc go swoim bólem żyć na pooranej skibami twej twarzy na obraz twój i podobieństwo cierpię z każdym odejściem mrówki i wyrwanej ze stawu ręki gałęzi duszę sie dymem chemicznych palenisk drżę pod grzybem atomowej bomby ...ja tak potężny jestem tak maleńki...
  20. kiedy zmuszeni do niesienia piasku na butach piasku w dłoniach cały świat mając do zdobycia nie zdobywamy nic prócz odciska wpatrzeni ciągle w systemy czasu zamknięte granicą wskazówek zegarów nie dostrzegamy że piasek w klepsydrze przestaje się już sypać minutę jeszcze daj nam Panie minutę na opamiętanie piasku w klepsydrze kilka ziaren rzucony już zatrzymaj kamień i wróć nam jeszcze dzień narodzin lecz zostaw rozum byśmy mogli rozwiązywać logarytmy ciszy na zgliszczach sumienia wyrosłej nie zawracaj krzyku na drogi pamięci gdy stopy od snów oderwane błądzą po schodach niespełnionych marzeń i nie zabieraj więcej oczu w krainę zdziwień i uproszczeń byśmy zrozumieć mogli siłę poruszającą ziemską kulę wśród zgrzytu piasku na odcisku
  21. jeszcze w tyglu nieba błękit miesza się z czernią jeszcze noc opowiada przechodniom sny jeszcze pies na łańcuchu tęsknoty obszczekuje powrót dzieciństwa i pchły dzielą skórę niewiadomego a ty już z motylem tęskniąca za słońcem przychodzisz po nektar i pijesz z ust kwiatów świadomość jestestwa anioła nad ranem gdy miłość najsłodsza pocałunkiem gasisz ogarek snu i cicho odpływasz pod żaglami chmur poszukuję wszędzie ciepła twoich ramion w obroży rozkoszy pantomima świateł na ścianę rzuca cień jak w kinie przychodzisz odchodzisz i tańczysz przede mną z rozbitego lustra nocy składając dzień
  22. wszystkie słowa są małe i skąpe jak deszcz na pustyni wszystkie wyrazy bledną z czasem i wypłowiałe nic nie znaczą tylko czyny zostaną wyryte na skale i nikt nie ukradnie ich znaczeń nie spali ich ogień nie zdmuchnie wiatr i chociaż kiedyś zamienią się w piasek pozostaną w klepsydrze by pamiętać czas jak słońce wracające na ziemię
  23. spośród wszystkich pragnień najbardziej istotne jest pragnienie ciszy sumienia świecące światłem wiecznego ognia przed tabernakulum wartości nikt nie zapalał tego światła i nikt go nie zgasi które jest jak nieustający wolontariusz w hospicjum miłości byśmy mogli zwyciężać i kręte prostując drogi iść tam gdzie zasiew cierpliwie na chleb czeka pod niebem chabrów i skowronka
  24. zrozumieć Boga to znaczy rozdawać siebie innym jak w dobrych chwilach rozdaje się uśmiech gdy pustkę dłoni wypełnia spokojny sen Anioła Ukojenia tak trudno jest czasem zrozumieć prostotę skomplikowanych spraw a tylko wystarczy otworzyć dłoń i patrzeć co z sobą przyniosła i co zabierze stąd
  25. uwierz że nigdzie nie znajdziesz tyle ciepła co w domu nikt nie daruje szczęścia za darmo nikomu tylko tu matka wieczna życia suflerka dzieciom podpowiada skrzydła wysublimowanym oddechem wiatru gasi słońca żar zimą oddech zamienia w kołderkę pod którą z lotu motyla wykrawa sen ojciec na patenie kielni przynosi chleb i pełne kieszenie małych szczęść uwierz oni ugaszą pożaru płomienie i głownie nie będą spadać na bark a nocą jak dwa archanioły kuratelą skrzydeł będą strzec spokoju kiedyś choćby wspomnieniem powrócisz po latach poskręcanych dróg tylko tu śmiech braci i sióstr przyprawia o uśmiech i wszystkie oczy-wieczne żyrandole rozjaśniając mroki prowadzą do róż i kwitną ogrody pełne tęsknoty za każdym wygasłym dniem po którym następny dzień spełnionych nadziei zapomnieniem wychodzi przez próg uwierz tylko tu możesz zrzucić ciążące kamienie ojciec wyniesie je za dom tylko tu możesz szczęście wypłakać w nieszczęściu zapaska matki przyjmie wiele łez tu w każdym kącie poliszynel miłością pachnie na odległość i stąd do nieba niedaleko tu każdy niebo w oczach ma choćbyś kiedyś nie zdążył za życiem tutaj cię przyjmą w cztery ściany domu jak ramiona otwarte drzwi gestem wyciągniętej ręki wyprawią wesele przetykając srebrem kilim twoich dni byś mógł dostrzec to co niedostrzegalne zanim podzwonne zaczną grać ci świerszcze
×
×
  • Dodaj nową pozycję...