kładą się cieniem gałęzie na ziemię załamało się krzywe niebo wierzb
świeżo zaorany zagon obudził nadzieję na ziarno znowu umarł kłos
dojrzewa świergot w dziobach ptaków szare gęganie ponagla odlot
przydrożny światek jak dawniej pozdrawia przechodniów słoneczny
latawiec tonie w liściach ognia w którym umierają drzewa
biegnę jak stary świt za zającem błądzę w bruzdach śniegiem
po miedzy skiby zarzuconej na głowę ziemi jak grzywka tyluletnim milczeniem
szukam pilnie w dłoniach powrotu wiatru rwącego na drzazgi powietrze
Magdalena ma mokre od potu włosy i oczy jej zachodzą malwą
pachnące księgi dawno nie czytane drylują wiersze z koślawego nieba
i łasi się wieczór w kocim futrze do nóg fortepianu ślepca wypala się pieśń
jak znicz w cmentarnej ciszy bawią się ze mną w przypadki dni skrócone
i czas policzony do końca układam w myślach list do dziewczyny
nocą jednakowo samotni odnajdujemy się w sobie gubimy
zabrałaś z sobą tajemnicę cienia jak umarli wiarę w nieśmiertelność
weszłaś w środek południa zanim oddech białego wieczoru
nie porwał cię z powrotem w pościel
jakby cię gonił krzyk agonii z czerwonym niebem na miękkim dywanie
między kartkami kalendarza wyprasowane ciało pod ciemnym krawatem
jak kulki z papieru poety wpychane z powrotem do gardła
tapczan zbyt szeroki na jedną samotność ból wyprowadza
daleko za miasto ostatni papieros sen milczy jak kamień
u wlotu dnia gdzie słońce przystaje ciemniejsze niż wczoraj
już nie wystarcza mi obrączka wiatru z którą przychodzisz do mego pokoju
choć źrenice w księżycu wrzosami się mienią a pająk rozpoczyna
wędrówkę od drzwi do komina dziergając setną dziurkę mereżki