Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Brygida Konia

Użytkownicy
  • Postów

    131
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Odpowiedzi opublikowane przez Brygida Konia

  1. Cytat

    Dzięki za obfity i rzeczowy komentarz. Walczyłem z tym tekstem niemiłosiernie. To jest dziennik - może ja jestem postacią szarą - hm, nie wiem. Nie chciałem odsłaniać wszystkich kart. No a znalezienie się głównego bohatera w górach niejasne? Kurde, miałem wrażenie, że udało mnie się poprowadzić fabułę tak, by czytelnik wiedział dlaczego bohater tam trafił. Przemyślę.


    A więc to rzeczywisty dziennik? Hmm ciekawiej :) Myślę, że spróbuj pisać bardziej otwarcie. Bo ja czytając miałam wrażenie, że nie wszystko chcesz powiedzieć i nie chodzi o jakieś wstydliwe fakty, bo tego raczej nie ukrywasz :) chodzi tak jakby o to, że nie chcesz napisać zbyt prosto, bo będzie nudno, ale w takim wypadku właśnie wychodzi niezrozumiale, też tak kiedyś pisałam. Tak mi się wydaje, bardziej otwarcie i może stawiając siebie na miejscu czytelnika? tylko z kolei żeby nie zatracić tego specyficznego stylu... trudne zadanie masz ;) bo styl jest super, bardzo indywidualny. tak mi się wydaje.

    co do gór - owszem, jest zdanie - postanowiłem pojechać w góry zdobyć Złoty Róg i piękne Góralki (parafrazując ;) ) ale łatwo je przeoczyć tak jak ja go nie załapałam za pierwszym razem. jest ok, tylko może to zdanie skrócić? powiedzieć bardziej rzeczowo gdzie i po co teraz jedziesz? dodać informację, że oficjalnie finał konkursu miał się odbyć w górach? tak żeby jasne to było :) oczywiście Ty tutaj jesteś Master and Commander, więc zrobisz jak uważasz ;)

    i Jurija żal, że tak znikł. faaajny był... napisz coś o Juriju, jakiś nowy tekst :>
  2. dzięki Ci za te szczególiki :)

    * z tym magicznym to się zgadzam

    * "z syreną wytatuowaną na ramieniu"? ok? bo jakoś mi się wydaje, że "syrena" nie powinna być na końcu...

    * o fryzurce - wiem, że sie łamie... "uwielbiają takich chłopaczków i takie fryzurki"?

    * czemu nie młodzieńczą cerą? myślę, że to jest ok

    * "potem po prostu usiadł" - chciałam podkreślić, że się Johnym nie przejął, nic specjalnego nie zrobił, "po prostu" usiadł.

    * "gładko skotłowany" wyjęłaś z kontekstu :) "po czym ułożył gładko skotłowany koc i poprawił poduszkę" on ułożył gładko ten koc, ktory był skotłowany wcześniej ;) wiem, że to dziwnie brzmi w tym zdaniu, ale cóż ja mogę? może potem zastanowię się jak to przeredagować żeby zgrabniej brzmiało.

    * wlosy matki miały zrobić z niej artystkę przynajmniej mi się takie włosy z artystkami-malarkami kojarzą, ale tam faktycznie coś trzeba pozmieniać.

    * z ta matką w ogóle trzeba coś zrobić :P straszna płaksa tak na marginesie ;)

    * a to jest ważne, że te żony były wierne :)

    * o gafa z krynoliną, bo mnie się wydawało, że to chodzi o materiał z którego jest zrobiona ta spódnica... gafa, zmieni się (cieszę się, że zwróciłaś mi na to uwagę!)

    * z tym nastrojem jakoś mi pasuje, chyba jest ok...

    * zdecydowanie brzegi dekoltu, racja

    * hmm... a na które lata to wygląda tak w ogóle? poza tym pamiętaj, że była kurtyzaną, ja sobie wyobrażałam takie majteczki jak u dziewczyn od cancana coś jak moulin rouge, to był XIX wiek. bo coś nie chce mi się wierzyć, żeby prostytutki w Amsterdamie chodziły w białych pantalonach... ale ja wiem...

    Bić nie będe, olewać konstruktywnej krytyki tyż nie mam w zwyczaju, toteż serdecznie jeszcze raz dziękuję!

    A dlaczego słoń płacze? Szkoda slonia, niech nie płacze...

    Buźki :)

  3. Witam, w stylu jest coś ciekawego, ale nie moja tematyka i przyznam, że nie bardzo załapałam, o co generalnie chodzi? Jakieś wyrwane z kontekstu wydarzenia, brakuje mi linearności, ja lubię linearność. Nie załapałam ani skąd się wziął, ani gdzie się podział Jurij, skąd bohater wziął się u górali, w ogóle bohater jest bardzo nijaki. Nie ma swojego życia, nie ma swojej przeszłości, swojego charakteru... to wszystko jakieś płytkie... i te opisy erotyczne też jakoś z głupia franc... tak jak mówię: w stylu jest coś ciekawego, tylko uważam, że powinieneś pisać bardziej jasno, bo ja bym chciała zrozumiec ten tekst :) i powinieneś zbudować postać, pozwolić czytelnikowi poznac tego człowieka, powiedzieć coś o nim, bo ja np. nie mam pojęcia, kto to jest. Tam coś w jednej linijce coś niby można podłapać, ale moim zdaniem to za mało.

    Wiesz, jeżeli ktoś lubi takie enigmatyczne teksty, szerokie pole interpretacji i tak dalej, to myślę, że ok. Ale ja lubię jak jest klarownie i wiem o co chodzi. Bo na przykład ani mnie nie wzrusza, ani nie podnieca tekst, w którym zamiast się skupiać stricte na wypowiedzi zastanawiam się, o co chodzi i po co to czytam.

    Najbardziej podobało mi się to: "Jak na dobry początek… Nie nogawkę! Jurij! Kurwa, patrz jak ja wyglądam." - jedyne naprawdę naturalne zdanie, w którym wiadomo o co chodzi, które bardzo obrazowo coś opisuje, że mogę sobie tego Jurija wyobrazić nieszczesnego i z którego się naprawdę zaśmiałam :) w ogóle Jurij jest najfajniejszą postacią... najbardziej naturalną, moim zdaniem.

    Poza tym fajnych metafor używasz. Niektóre są naprawdę fajne. "Piłem szybko rozkoszując się lodowatą cieczą, która subtelnie oplatała wnętrzności arktycznym tchnieniem chmielowego geniuszu. " - to an przykład. Chociaż też nie wiem, czy nie jest zbyt poetyckie jak na prozę... ale oczywiście proza różne postacie rpzybiera, te metaforki są fajne.

    Chyba się za bardzo rozpisałam... ogólnie jest w porządku jeśli chodzi o styl, ale nie ma żadnej konstrukcji i nie wiadomo o co chodzi. Tak to odebrałam. Pozdrawiam serdecznie!

    Potwierdzam: Biały Dunajec fajne miejsce, byłam tam kilka razy ;)

  4. Bardzo dziękuję. Ta składnia w pierwszym zdaniu w jakiś dziwny sposób mi odpowiada. I dziękuję za wrzucenie tekstu Brela, sama też bym to zrobiła :) On jest niesamowity... jest sto pięćdziesiąt razy lepszy od tej mojej opowiastki, polecam w wykonaniu Romana Roczenia, to dopiero może ponieść...

    Pozdrawiam gorąco!

  5. Jaquesowi Brelowi – autorowi tekstu „Amsterdam”
    dedykuję

    W Amsterdamie strumieniami leją się wódki ze wszystkich stron świata; puszczają się kobiety wszelkich maści i narodowości. W knajpach amsterdamskich tańce i śpiewy nie ustają aż do wczesnych godzin porannych. Gdy zaczyna świtać – złota kulka słońca nad horyzontem morza pomiędzy opiekuńczymi ramionami falochronów broniącymi wejścia do portu daje znak, że czas pozamykać okiennice i spróbować odespać kaca. W Amsterdamie noc jest dniem, a dzień to najstraszniejsza, najokrutniejsza noc. Wschód słońca oznacza tu przebudzenie świadomości wszystkich świństw i łajdactw, jakich człowiek dopuścił się minionego wieczoru. Ludzie z Amsterdamu nienawidzą wschodów słońca.
    Kiedy statki handlowe z całego świata przybijają do kei Amsterdamu, mola i pomosty pełne są ludzi od rozładunku i kupców oczekujących na towar. W porcie panuje niebywały gwar, trzeba krzyczeć, żeby zostać usłyszanym. Pomiędzy spoconymi, owłosionymi tragarzami wyróżniają się brunatne garnitury i błyszczą w słońcu kupieckie monokle. Handlowcy zacierają śliskie pulchne ręce, na twarz występują im srebrzyste kropelki potu. Nie mogą się już doczekać najświeższych, najwspanialszych towarów z całego świata, by sprzedać je w Amsterdamie i w głębi kontynentu po najwyższych cenach. Przyprawy z Indii, jedwab z Chin, kawa z Brazylii i czarni niewolnicy z samego serca Afryki. Wszystko na sprzedaż. Wszystko można kupić, a kupcy z lubością zacierają swoje pulchne, spocone dłonie.
    Po przywiązaniu cum zaczyna się rozładunek, a marynarze schodzą na brzeg i zaraz po odebraniu zapłaty udają się prosto do najbliższej knajpy. W knajpie wypijają rumu, zapijają ginem i podrywają dziewki. Upojeni raczej tymczasowo odzyskaną wolnością niż alkoholem szlajają się po mieście z dziewczętami w nocnym świetle latarń. Śpiewają sprośne piosenki o ciężkim losie żeglarza i o tym jak pięknie potrafi umilić go w ten krótki czas portowa kobieta.
    John’o Blinkey, młody i wesoły angielski majtek zszedł tego dnia na ląd i wciągnął głęboko powietrze w zapaskudzone tabaką nozdrza. Rozglądał się wokoło pełnymi podziwu i podniecenia niebieskimi oczyma. Stał zachwycony wielkim, tajemniczym portem, o którym tyle złego i dobrego nasłuchał się podczas rejsu. Najwięcej głosów brzmiało zachwytem i podnieceniem. Niewiele starsi od niego majtkowie gorączkowali się niesamowicie na samą myśl o amsterdamskich tawernach i burdelach. Gołym okiem było widać, że ani jeden z nich nigdy nie był w Amsterdamie. Przekrzykiwali się, kiedy John’o wypowiedział nazwę portu „W Amsterdamie bracie nawet barmani chlają równo całą noc i gdzieś mają twoje rachunki!”, „…kobiet tam użyjesz więcej w jedną noc niż w całej Anglii przez pół roku…”, „…każda wódka i każda panienka są tam twoje, nikt cię o nic nie zapyta!” przekrzykiwali się, rechocząc głośnym gardłowym śmiechem, a John’o śmiał się razem z nimi. Już nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie zawiną do portu!
    Jednak płynął statkiem także pewien leciwy, doświadczony bosman z syreną wytatuowaną na ramieniu i bardzo długą, siwą brodą. Na prawie łysej głowie nosił wielką czarną chustę, słowem był to klasyczny stary bosman z okładki najlepszej powieści o piratach dla małoletnich marzycieli. Twarz miał pooraną zmarszczkami, skórę rąk twardą i sczerniałą od pracy na morzu, od szorowania podłóg i walki z cumami. Tylko przysłuchiwał się rozgorączkowanym głosikom chłopców pokładowych i uśmiechał pod wąsem, oceniając który ciekawiej zmyślił, tudzież, komu większych pierdół nagadano w biednym starym Devon, czy skąd tam który pochodził. Ćmił spokojnie wielką, starą faję, wydmuchując przed siebie kłęby szarego, gryzącego dymu. Kiedy zaś zdarzyło się tak, że został z Johnem sam na sam, powiedział mu całkiem poważnie i z prawdziwą troską, tonem doświadczonego wilka morskiego: „Nie zatrzymuj się chłystku w Amsterdamie. To piekielne miasto dobre dla kurew i złodziejskich handlarzy.” John’o popatrzył tylko ze zdziwieniem na szare, zmęczone oczy bosmana i nic nie odpowiedział. „Wierz mi, chłystku, byłem w Amsterdamie. Tylko dla kurew i złodziei.” Ale jakże John’o mógł uwierzyć?
    Teraz radośnie maszerował w złotym słońcu po brukowanych uliczkach, coraz cichszych i spokojniejszych im bardziej oddalał się od portowej kei. Z radością witał ląd, tym bardziej, że według nowego kontraktu ruszać mieli dopiero za cztery dni, a przed chwilą odebrał ciężko zarobione pieniądze za poprzedni rejs. Jego pierwsze w życiu pieniądze za marynarską harówkę. Pierwszy rejs odbył z rodzinnego Plymouth w Devon przez Atlantyk do amerykańskiego portu Boston, a potem z powrotem do Europy i Plymouth, w którym jednak stopa Johna nie postała dłużej niż niecały jeden dzień. Zaraz zaproponowano mu dalszą tułaczkę do Amsterdamu, skąd następnie miał wyruszyć morzem Północnym do Kanady, zahaczając o Islandię. Zgodził się bez wahania mimo gorących protestów zapłakanej matki.
    Rejs do Bostonu nie był długi, choć w samym mieście również gościli cztery dni. Jak na pierwszy raz Johnowi odpowiadało to wszystko bardziej niż sam by sobie wymarzył, napracował się niesamowicie w tym krótkim czasie, ale doświadczenie będzie mu niezbędne, gdy wypłynie na morze Północne. Ten zaś rejs będzie z pewnością bardzo dobrze widziany przy okazji kolejnych ofert. Morze Północne to nie rozrywka, a John’o był młodym, rządnym przygód chłopakiem z małego miasteczka. Snuł już wielkie plany względem swej dalszej marynarskiej kariery, chciał opłynąć cały świat, poznać najbardziej rozpustne i zepsute porty, by móc potem siąść z fajeczką w gębie jak stary bosman, który ostrzegał go przed Amsterdamem. Mężczyzna niewątpliwie zaimponował chłopakowi wielkimi muskułami, długą siwą brodą i tatuażami, John’o nie mógł jednak przypomnieć sobie wiernie jego słów… „Tylko kurwy i złodzieje”.
    Z roześmianą, zarośniętą gębą ulicami Amsterdamu kroczył chudy, wątły chłopak w brudnych marynarskich ciuchach. John’o zastanawiał się, co najpierw powinien zrobić w ten tak udanie rozpoczęty, piękny, słoneczny dzień? W połowie lipca Amsterdam jest miastem cudownie upalnym, a niebo nieskażone choćby jedną chmurką. Rozglądał się po szyldach sklepowych i spostrzegł fryzjera; przeszedłszy dalej wypatrzył jednogwiazdkowy hotel, a jeszcze dalej – zamkniętą o tej porze spelunę Oud Herberg, co przetłumaczył sobie po prostu jako „stara tawerna”. Nie zastanawiał się ani minuty, już wiedział, że tutaj spędzi swoją pierwszą, niezapomnianą amsterdamską noc. W pierwszej kolejności jednak odszukał wypatrzony wcześniej szyld golibrody i kazał porządnie ogolić sobie szczękę, a włosy przyciąć na tyle, aby mogły mu sterczeć figlarnie na wszystkie strony w tak zwanym artystycznym nieładzie. Bardzo dobrze znał to określenie i doskonale wiedział, że kobiety uwielbiają takich chłopaczków i takie fryzurki. John’o uwielbiał kobiety, a nie miał żadnej od miesiąca.
    Morska tułaczka jest rzeczą wspaniałą i tylko konieczność zachowania wstrzemięźliwości seksualnej budziła w Johnym irytację. Cóż jednak, gdy istnieją tak niesamowite miejsca jak miasta portowe! Nie mógł się doczekać, kiedy przygrucha sobie najpiękniejszą dziewkę w całym Amsterdamie i spędzi z nią najwspanialszą noc w swoim życiu. Miał tak wielkie oczekiwania, chłopak naprawdę spodziewał się cudów i magii, oszołomiony opowieściami marynarzy, wciąż szemrzącymi echem w jego głowie: „piersi mają słodsze od miodu, a skórę delikatniejszą niż jedwab”, „tam wódka nie omamia, lecz dodaje wigoru, koniaki, rumy, giny i czysta dostaniesz każdą!”…
    Miał co najwyżej dwadzieścia trzy lata, a wyglądał na jeszcze mniej. Morska bryza nie miała na razie okazji zająć się jego gładką, młodzieńczą cerą, ale John’o był cierpliwy, jeszcze go wysmaga rozkoszna, stara dziwka! Na Północnym go wysmaga jak będzie chciała! Jeszcze brutalniej niż byłaby w stanie ta brzytwa, która teraz ślizgała się po jego gardle. Przechylony na fotelu golarza mógł podziwiać amsterdamskie ulice nie tak zapełnione jak się tego spodziewał. Wciąż tak niewiele wiedział o życiu Amsterdamu.
    -Co tak pusto? – ośmielił się rzucić pytanie, w chwili, kiedy golarz wycierał brzytwę z piany.
    -Ranek – odpowiedział mężczyzna lakonicznie. Robił wrażenie bezczelnego gbura. Gębę miał nabitą i skwaszoną, a jego prawy policzek zdobiła długa, wąska i czerwona blizna. John’o szacował, że facet miał na sobie więcej tłuszczu niż młody wieloryb, a całe sadło porośnięte włosami tak gęsto, że biały fartuch wyglądał na nim, jakby opinał belę siana, albo jakieś włochate zwierzę, nie człowieka. Na raz Johnowi odechciało się rozmowy i puste ulice w ogóle przestały go interesować. Zamknął oczy, wystawiając twarz na coraz ostrzejsze słoneczne promienie wdzierające się do pomieszczenia przez szeroko otwarte okno.
    Golarz mimo swej odpychającej powierzchowności znał się na robocie. Skóra policzków i brody Johna bez jednego zadraśnięcia była teraz delikatnie zaróżowiona, ale czysta i gładka. Chłopak pomyślał, że koniecznie musi ją opalić. Z zadowoleniem zapłacił fryzjerowi i nawet pożegnał go serdecznie przed wyjściem, ale nie doczekał się odpowiedzi. Odprowadzając młodziaka wzrokiem w lusterku golarz nie mrugnął ani razu. Patrzył z grobową miną, a gdy John’o zniknął za ścianą budynku – uśmiechnął się krzywo, co w istocie bardziej przypominało grymas po zjedzeniu cytryny niż uśmiech. Potem tylko usiadł na małym krzesełku przy wielkiej blaszanej balii i zapalił papierosa. Miał jeszcze dużo czasu zanim przyjdą klienci. Z wyjątkiem początkujących majtków nigdy nie zjawiali się tu przed południem.
    Hotel nazywał się Geborgen Haven. John’o wcale nie za dobrze znał holenderski, ale radził sobie dzięki wielu zbieżnościom pomiędzy tym językiem, a jego rodzimym angielskim. W „bezpiecznej przystani” – jak pomyślał – powinno być mu miło i wygodnie. Zapłacił za trzy noce z góry, rezerwując pokój na drugim piętrze w samym końcu korytarza od zachodniej strony. Stamtąd miał najlepszy widok na morze, a uznał, że blask chowającego się za morski horyzont słońca będzie sprzyjać namiętnej atmosferze, kiedy już zaprosi do siebie jakąś miłą i piękną kobietkę. John’o jeszcze wtedy wierzył w romantyczną namiętność, jeszcze funkcjonował na zasadach małego angielskiego miasteczka. Zwrócił uwagę na nieporządnie rozmamłaną na łóżku pościel. Prychnął obojętnie, po czym ułożył skotłowany koc gładko i poprawił poduszkę, nie zauważywszy potłuczonej popielniczki przy nocnym stoliku na górce rozsypanego popiołu. Wyszedł z pokoju, zostawiając w środku swą marynarską torbę wypełnioną ciuchami, tabaką, tytoniem i całą maszynerią do robienia papierosów. Zrzucił zbędny balast i ruszył na podbój miasta z całą swoją forsą i kilkoma sklejonymi papierosami w kieszeni spodni.
    Do późnego wieczora John’o spacerował ulicami Amsterdamu, zachwycając się pięknem murowanych kamienic i grą światła na ich wysokich, mocnych jak sądził, a jednocześnie strzelistych i lekkich murach. Niewiele innych rzeczy było bowiem do oglądania na tych pustych ulicach, a jego matka była malarką. Udało mu się odziedziczyć po niej wyczucie światła i barwy, nigdy natomiast nie chciał sam sięgnąć po pędzel. Matka prosiła i błagała, była malutką, chudą kobietką o rudych, puszystych włosach wiecznie nieuczesanych i skołtunionych. Takim kobietom zawsze trudno być autorytetem dla swoich synów: silnych, wyrośniętych i niepokornych. Do tego artystyczna wrażliwość i słabość wobec jedynego dziecka. Matka zdecydowanie rozpieszczała Johna przez całe jego życie i w duszy oczekiwała choć odrobiny wdzięczności. Żeby chociaż jeden obraz syn namalował, żeby chociaż mogła zobaczyć w nim tę cząstkę swojej troski… Ale syn nie chciał. Syn pragnął jedynie pływać na morzu, a ona nie mogła pogodzić się z tym, że tak wiele miał w sobie z pasji swego ojca i tak mało z jej własnej.
    Matka Johna była osobą smutną i natchnioną z natury (John’o mógł policzyć na palcach chwile, kiedy widział ją roześmianą), a kiedy syn po raz pierwszy oznajmił jej, że płynie w rejs na morze Północne, kąciki jej ust opadły jeszcze niżej niż zwykle; jej oczy posmutniały tak, jakby wiecznie miało zbierać jej się na płacz. Być może tak było w istocie. Na morzu Północnym przed kilkoma laty pochowała swego jedynego i najdroższego męża.
    Kobiety portowe, jak powszechnie wiadomo wcale nie mają lekkiego życia. Przeważnie są albo wiecznie oczekującymi i płaczącymi po kątach wiernymi żonami marynarzy, albo zostają prostytutkami w takich spelunach, jak Oud Herberg i świadczą swoje szerokiej gamy usługi mężom tych pierwszych. Trudno powiedzieć, czyj los jest przykrzejszy, dość, że w Amsterdamie trzeba by naprawdę zwariować, aby trwać w wierności i nadziei przez lata rozłąki wśród tylu młodych i pięknych mężczyzn, o oliwkowej skórze smaganej wiatrem i tylu dziwek, z którymi zadają się ci piękni, żonaci przecież mężczyźni. Żadna zdrowa kobieta nie mogła mieć złudzeń, że jej mąż – marynarz jest inny od tych wygłodniałych, zarośniętych zbereźników, folgujących sobie w burdelach po miesiącach, czy latach zupełnej abstynencji. Może każdy inny, porządniejszy port na świecie rzeczywiście zostawiał swoim kobietom niteczkę nadziei na powrót wiernego małżonka, ale uwierzcie, że Amsterdam robił wszystko, by tej nadziei jak najbrutalniej pozbawić.
    Dziwki Amsterdamu były rumiane i pulchne. Ciasno opięte gorsetami, z wypchniętymi w górę piersiami, obwieszone perłami i szklanymi świecidełkami, jak bożonarodzeniowe choinki rozpełzały się po szarzejących w mroku ulicach, kiedy już słońce schowało się za horyzontem, a szczury uliczne nie pozapalały jeszcze latarń. Kto wie, czy wstydziły się swych cyrkowych strojów, czy może całej swojej profesji. A może wyczekiwały po prostu tego specyficznego nastroju, jaki panuje wtedy na ulicach: trochę romantyczny i trochę ubarwiony grozą?
    Zazwyczaj podrywały mężczyzn nachalnie i w znacznej większości takie zaloty przynosiły im sukces. Co delikatniejsze i bardziej nieśmiałe brane były za początkujące i mniej wprawione w robocie, dlatego często znajdowały mężczyzn dopiero w knajpie, kiedy trwała już zabawa i zazwyczaj byli to mężczyźni najbardziej pijani i brutalni. Przez to nieśmiałe dziewczyny nigdy nie miały szans nabrać pewności siebie i wkrótce przepadały gdzieś bez wieści. Gdzie przepadały? Niektóre uciekały w głąb lądu i udawało im się wywalczyć sobie lepszy żywot, natomiast o smutnych losach tych pozostałych szkoda nawet wspominać…
    Rosalin złowiła Johna, gdy palił papierosa przy drzwiach Oud Herberg. Była jedną z najbardziej doświadczonych i szanowanych w swoim fachu. Jak niemal każda z tutejszych kobiet nie pochodziła z Amsterdamu, przywieziono ją tu wiele lat wcześniej z Hiszpanii na zwykłym statku handlowym jako jeden z lepszych towarów. Kupiono ją do burdelu przy tej tutaj zapyziałej spelunie, zaoferowawszy najwyższą cenę tysiąca pięciuset guldenów. Przez kilka lat ciężkiej pracy Rosalin zdążyła oswoić się z miastem i swoim fachem, poznała starych bosmanów od lat regularnie zawijających tu nie tyle nawet do portu co do burdelu na jeden wieczór, by zażyć rozkoszy, a rankiem wypłynąć z powrotem na morze. Poznała ich upodobania seksualne, wiedziała, kto woli w knajpie, a kto w hotelowym pokoju, kto w łóżku, a kto w ubikacji. Zawsze była na zawołanie brudnych i spoconych starych drani, a tylko w wolnych chwilach pozwalała sobie na luksus uwiedzenia młodego i przystojnego marynarzyka. Zagadywała z uśmiechem, rozchylając brzegi dekoltu obszytej cekinami sukni.
    Nie dopalając papierosa do końca i wyrzucając wciąż tlącego się na bruk, John’o objął dziewczynę w talii i na dobry początek pocałował w upudrowany policzek. Nie zarumieniła się, ani nie zdziwiła, nie spojrzała na niego zalotnie. Wydawało się, że w ogóle nie zauważyła, by ktoś ją pocałował. Weszli do knajpy i usiedli przy długiej, ciężkiej, drewnianej ławie. Już po chwili, obaliwszy wraz z dziewczyną (zważywszy na jej wiek takie określenie było dla Rosalin dużym komplementem) butelkę najlepszego ginu, jaki barman był w stanie im zaserwować, John’o przestał zupełnie przejmować się mączno-słonawym smakiem jej ust, twarzy i dekoltu. W knajpie królowała klasyczna knajpowa kapela – dwie pary skrzypiec, kontrabas i akordeon z typowo tawernową, trochę wiejską, ale skoczną muzyką. Ludziska tańczyli aż do północy bez przerwy, Johnowi udało się rozruszać swoją tymczasową panią i wkrótce bawili się ze sobą tak wspaniale, że oboje zdawali się na chwilę zapominać o tym, do czego i tak musi w końcu dojść w relacji prostytutka-marynarz.
    Który chłopak kiedy rozśmieszał swoją chwilową kobietkę do łez? Który obtańcowywał ją przez całą noc aż traciła dech i padała na ławę wycieńczona, ale szczęśliwa? Który patrzył jej w oczy zanim pocałował w usta i ześlizgnął się wargami po szyi do samego dekoltu? Oboje mieli mocno w czubie, a bawili się całą noc. Co wytańczyli z siebie razem z potem na parkiecie cały alkohol to siadali na pół godzinki przy ławie, pili kolejną butelkę, zajadali wędzone ryby i wracali do tańców. Obmacywali się nawzajem po kątach bezwstydnie, ale żadne z nich nie traktowało tego jak czystą powinność, narzuconą czy to przez alfonsa i zawód, czy przez hormony i Matkę Naturę. Czerpali dziwaczną przyjemność z dotyku zagłębień i wypukłości swoich ciał. Być może przez chwilę na tej śliskiej, drewnianej podłodze mokrej od ludzkiego potu i rozlanego alkoholu poczuli się trochę jak ludzie z zupełnie innego zakątka Ziemi? Rosalin bardzo chciała uwierzyć, że nie jest w Amsterdamie.
    Poranek zakłuł w oczy ją i jego. Obudzili się prawie jednocześnie i ciągle oszołomieni snem, spróbowali unieść głowy i zorientować się w sytuacji. Głowy mieli oboje wielkie i ciężkie, mięśnie napięte niemiłosiernie i rozdzierane kwasem po zeszło nocnych hulankach. Powoli uświadamiali sobie, że ze zmęczenia i upojenia alkoholowego zapomnieli przejść do sedna i wcale się nie kochali tej nocy. Nadal byli w ubraniach i nawet się nie przytulali. Cóż to musiała być za dziwna noc! i żadne z nich nie potrafiło powiedzieć, czy dobrze, czy źle się stało. Rosalin tylko nagle zatroskała się o pieniądze, których jak przypuszczała nie dostanie.
    -Musisz mi zapłacić – powiedziała szybko i szorstko, krzątając się w łóżku nieporadnie. Przywykła do pośpiesznego ubierania się o poranku, ewentualnie do poprawiania rozmamłanej bielizny, a tym czasem miała wszystko na sobie całkiem nieźle poupinane. – Musisz zapłacić i już. To tylko twoja wina, że nie było ciupciania. – Znalazła element, który mogła poprawić. Jej włosy były w zupełnym nieładzie i teraz nerwowo wygładzała je dłońmi, nie osiągając żadnego efektu. Wyglądało na to, że nigdy jeszcze nie zdarzyło jej się nie zadowolić klienta w tak idiotyczny sposób. – Gdybym poszła z kimś innym, ciupciałby i koniec. Musisz mi zapłacić i już, a jeśli nie…
    John’o uśmiechnął się rozkosznie i głośno wciągnął powietrze, aż zaświszczało mu w nosie. Przygarnął dziewczynę do siebie i złożył pocałunek na jej ustach brudnych od rozmazanej szminki i kurzu. Wcale nie przeszkadzał mu mdławy, gorzki smak wódki i papierosów przegryzających się w jej ustach przez całą noc. Całowali się coraz namiętniej, w końcu przewrócił dziewczynę na plecy i zadarł jej falbaniastą suknię do góry, odsłaniając piękne, koronkowe majtki. Miał zamiar wziąć to, za co jak mu zapowiedziała: i tak będzie musiał zapłacić, a Rosalin naprawdę chciała mu to dać. W hotelowej recepcji tylko na krótką chwilę zdziwili się orgiastycznymi pojękiwaniami w pokoju numer dziewiętnaście. W końcu co noc słyszeli takie i nawet o wiele gorsze odgłosy, a czasem wręcz całe chóry, jeśli akurat dwie albo więcej! par kochało się jednocześnie w swoich pokojach. Zdziwili się tylko, że tak o poranku…
    Zaspokojeni leżeli na wznak obok siebie. Teraz wszystko było jak trzeba! Rozdarty stanik Rosalin odsłaniał jej duże, nagie piersi, spodnie Johna leżały spokojnie gdzieś na drugim końcu pokoju. Sufit był strasznie brzydki, zszarzały i popękany, oboje jednak wpatrywali się w niego przez dłuższa chwilę, oddychając coraz wolniej i spokojniej. Rosalin odezwała się, nie odwracając głowy w jego stronę:
    -Że jak ty się nazywasz?
    -John’o Blinkey.
    -Dobry jesteś, John’o Blinkey.
    Rosalin żałowała, że chłopak nie śpi, mogłaby wtedy po prostu wymknąć się chyłkiem, jak zwykle to robiła, uciec przed tym przystojnym gnojkiem, który za chwilę znowu zacznie żartować i rozśmieszać ją, a przecież jej życie nie miało i nie mogło jak przypuszczała mieć w sobie nic zabawnego! Dobrze, wczoraj sobie zaszalała i wcale nie miała tu na myśli tańców, czy pijaństwa, bo to było stałym elementem jej pracy. Zaszalała z poufałością. Polubiła chłopaka i nie mogła sobie tego darować. Miała ten problem z prawie każdym młodym i miłym dupkiem, nienawidziła ich za to jacy są szarmanccy i delikatni, a jednak podrywała ich zawsze, gdy tylko miała okazję. Katowała się ich dobrocią, a potem notorycznie tego żałowała. Chyba po prostu w życiu portowej (zwłaszcza amsterdamskiej) prostytutki jest to jedyna możliwość otrzymania czułości, której każda z nich w sposób właściwy wszystkim kobietom pragnie ponad wszystko. Jednocześnie niestety kosztuje ją o wiele, wiele więcej taka impreza niż całonocne chlanie na umór. Barmani knajp amsterdamskich rzeczywiście niespecjalnie martwili się rachunkami po trzeciej butelce ginu, natomiast kobiece uczucia i sumienie nigdy nie odpuszczały. Rosalin wiedziała, że najdalej jutro przyjdzie jej znowu puścić się z oślizgłym starym bosmanem, który po prostu weźmie ją gdzie popadnie, nie pamiętając nawet, jak dziewczyna ma na imię i zostawi na miejscu, zapominając, że w ogóle kiedykolwiek istniała, by przypomnieć sobie jej uda, gdy następnym razem zawita do tego diabelnego miasta.
    Potrząsnęła głową nerwowo, jakby w nadziei, że odpędzi przygnębiające wizje na tyle daleko, by pozbierać myśli i garderobę i opuścić hotelowy pokój. Spełniła swoje zadanie, zadowoliła Johna jak Bóg, czy Diabeł przykazał w jej profesji, teraz chciała dostać pieniądze i uciec od tego chłopaka byle najdalej! Bardzo szybko wyprostowała się i usiadła, zapinając stanik na te haftki, których John’o nie zdołał wyrwać z materiału, rozbierając ją w pośpiechu. Wsunęła koronkowe majtki na pełne, ale nie grube biodra i wstała, obciągając pogniecioną sukienkę. Gdy kierowała się do lusterka, by poprawić włosy, John’o zorientował się co jest grane.
    -Zostań jeszcze – poprosił leniwie, przeciągając się w rozkosznym samouwielbieniu i zakładając ręce za głowę. Rosalin zignorowała jego prośbę, niezdarnie upięła długie i proste czarne włosy w kok na czubku głowy, odwróciła się i patrzyła na Johna wyczekująco. – Zapłacę ci dwa razu więcej, jeśli pójdziesz ze mną na spacer. – Och, ile już razy musiała tego wysłuchiwać! Każdy bezczelny gówniarz myśli, że jest najwspanialszym, najmilszym facetem na świecie, że jest niewiadomo jakim gentlemanem! Każdemu chce się na spacer po ciupcianiu, może jeszcze weźmiesz ze mną ślub, skurczybyku?! John’o uniósł się nieco na łóżku i usiadł, opierając plecy o gładkie, drewniane wezgłowie. – Zapłacę trzy razy więcej, Boże, oddam ci wszystko co mam, tyko chodź ze mną na spacer! Mały pieprzony spacerek!
    Rosalin bez słowa schyliła się do jego spodni. Wyjęła z kieszeni należne sto guldenów i wyszła bez słowa, trzaskając drzwiami. John’o słyszał jeszcze jak ktoś z innego pokoju ochrzania ją za hałas i usłyszawszy w odpowiedzi tylko pośpiesznie kroki na schodach kwituje ją epitetem głupia kurwa. Chłopak rozczarował się, że nie przystała na propozycję, a nawet bardzo się temu zdziwił, bo wydawało mu się, że to z jego strony bardzo miłe i że zachował się jak prawdziwy gentleman… Wciąż był jednak zmęczony po całej nocy tańców i pijaństwa, poprawionej teraz porannym seksem. Nawet nie zorientował się kiedy ponownie zasnął.
    Życie (zwłaszcza w tak rozpaskudzonych miejscach jak grzeszny Amsterdam) nie jest takie proste jak młodym, pięknym chłopcom chciałoby się wydawać. Alkohol i seks są jednak bardziej skomplikowane, niż ogólnie się przypuszcza; one nie tylko ogłupiają i sprawiają, że człowiek zachowuje się jak zwierzę, one tworzą zobowiązania. Przynajmniej niektórzy traktują je jak zobowiązania, a najczęściej właśnie te młode szczeniaki, takie jak John’o, który bynajmniej nie miał ochoty zostawić pięknej Rosalin w spokoju. Zastanawiał się, gdzie przebywają panienki w ciągu dnia, skoro nie widać ich na ulicach, skoro nie spędzają dni na spacerach ze swoimi szarmanckimi klientami?
    Pierwszym pomysłem było wypytać kupców, ale zrezygnował już po pierwszej próbie. Został wyśmiany niemiłosiernie przez wszystkich, którzy akurat znajdowali się w sklepie.
    -Szukasz ulubionej dziwki? – publika w charakterze klientów sklepu ryknęła obrzydliwym, szyderczym śmiechem. – Masz wymagania, synku! Do Herberg zajrzyj wieczorem i tylko się nie spłacz jak szczenię, bo pewnikiem już się dziewczyna będzie innym chłopem łajdaczyć! – i wszyscy ponownie zaryczeli chóralnie, a John’o speszony i zarumieniony wyszedł na ulicę.
    Zezłościł się nagle na wszystkich tych złodziejskich kretynów, na Rosalin i na samego, naiwnego siebie. To takie cholernie oczywiste, że będzie się puszczać z kimś innym! Przecież jest prostytutką, czemu miałaby się nie puszczać? Jaki w ogóle spacer, musiał być wciąż jeszcze pijany, kiedy jej to zaproponował! Kopnął ze złością i z całej siły coś, co leżało akurat na ulicy na jego drodze. Kopnął, jak by się zdawało mały blaszany garnuszek, który jednak nie był pusty i półprzezroczysta żółta ciecz obryzgała jego spodnie. Ocknąwszy się nagle z zamyślenia ujrzał małą zasmarkaną dziewczynkę, która stała tuż obok niego na chodniku i patrzyła mu w twarz wielkimi, niebieskimi oczami. Nie wiedział, czy patrzy na niego z przerażeniem, zdziwieniem, czy zafascynowaniem, ale westchnął z rezygnacją, kiedy zobaczył, że dziecko ma na sobie tylko krótką koszulkę i spuszczone w dół do kostek majteczki. Nie udało mu się bezkarnie wykopać jej nocniczka na drugi koniec ulicy. Obryzgał się przy okazji jej dziecięcymi sikami.
    Tułał się cały dzień po wąskich uliczkach, ale nie kopał już nic po drodze nawet jeśli bardzo miał na to ochotę. Wszystkie jego myśli kręciły się wokół pięknej, ciemnowłosej Hiszpanki, która zawładnęła jego chłopięcym umysłem poprzedniej nocy. Kto by pomyślał, że tak łatwo faceta omamić, pomyślałyby całe rzesze kobiet, od lat starających się o serce wybranego mężczyzny – kobiet nie tylko pięknych, ale też uczciwych i porządnych, broniących cnoty przed dostępem nieproszonych gości. A tutaj taka ulicznica i on traci rozum…
    John’o za nic nie chciał się pogodzić z faktem, że Rosalin jest prostytutką i może jej już nigdy nie zobaczyć, bo wcale nie jest powiedziane, że ona znowu zajrzy do Oud Herberg nawet jeśli w tym burdelu ma alfonsa. Pozostało chłopakowi czekać i mieć nadzieję, że szybko o niej zapomni.
    Kupił sobie butelkę rumu u jakiegoś cwanego kupca na nadbrzeżu, który zamiast odtransportować nowo nabyty towar do miasta – do knajp i do sklepów, rozprzedawał go na miejscu po wyższych cenach niż dostałby postępując jak należało według kupieckich niepisanych zasad. Prawdopodobnie facet uznał, że wystarczająco się już dorobił, teraz pozbywał się towaru jak najprędzej i z jak największym profitem, by następnie wsiąść na statek i raz na zawsze opuścić Amsterdam. Obrzuciwszy Johna spojrzeniem od stóp do głów i uśmiechając się pod nosem powiedział:
    -Nie sikaj więcej z kei do wody, chłopaczku. Od morza zawsze mocno wieje. I pomyśl o rybach, które potem muszą oddychać twoimi szczynami.
    John’o musiał zastanowić się przez chwilę, zanim zorientował się, że kupiec mówi o jego obryzganych spodniach. Nic mu nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się zażenowany. Kupiec zaśmiał się gardłowo i puścił oko do Johna wyjątkowo obleśnie. Odbierając pieniądze z ręki chłopca zatrzymał na chwile dłoń na jego palcach, a John’o poczuł nagły przypływ fali gorąca w swoim ciele. Cofnął rękę z obrzydzeniem, odwrócił się na pięcie i odszedł szybkim krokiem w stronę miasta. Kupiec odprowadzał chłopaka rozpustnym wzrokiem i swoim sztucznym, chrapliwym śmiechem, a John’o zarumieniony pomyślał tylko z wściekłością: „pieprzony pedał!”.
    Był to kolejny z rzędu niezwykle pogodny dzień, co w Amsterdamie było pewnym zaskoczeniem. John’o leżał wygodnie na rozmamłanym łóżku w swoim hotelowym pokoiku i sączył z butelki jak niemowlak. Jeśli facet coś sobie umyśli, to nie ma przebacz! Nawet nie palił przez ten czas papierosów, choć zwykle kurzył jak parowóz, smakując najlepszy tytoń kupiony u zaprzyjaźnionych marynarzy. Nie miał ochoty palić, miał ochotę myśleć, a wiedział, że jeśli się zaciągnie, nikotyna pochłonie całą jego uwagę. Papierosy były dla Johna niemal świętym rytuałem.
    Gapił się gdzieś przed siebie, budując wielkie plany, co zrobi, jeśli okaże się, że Rosalin tego wieczora nie będzie w knajpie i w jaki sposób będzie namawiał ją na spacer, jeśli jednak ją tam znajdzie. Uśmiechał się do swoich myśli z gwintem butelki jak dziecięcym smoczkiem między wargami. Z czułością gładził smukłą szyjkę naczynia, patrząc w odłażący z sufitu tynk i wyobrażał sobie Rosalin zupełnie nago. Wyobrażał sobie jak stoi przed nim wstydliwie zakrywając piersi i łono i patrzy na niego swymi pięknymi oczami błyszczącymi z podniecenia i namiętności. Mimo, że ostatecznie kochali się jednak tego poranka i mógł oglądać i całować jej słony od potu biust, wciąż czegoś mu brakowało, wcale nie czuł się zaspokojony i miał zamiar powiedzieć jej o tym, gdy tylko ją spotka. Jeśli ją spotka.
    Mocno podchmielony rumem wtoczył się do Herberg, wodząc wzrokiem po zgromadzonych tam tego wieczoru gościach. Nie mógł wiedzieć, że Rosalin czekała na niego przed wejściem godzinę wcześniej i nawet odważyła się odmówić dwóm bosmanom swoich usług, by z nim spędzić tę jeszcze jedną noc. Przyszedł jednak za późno i teraz kobieta siedziała na kolanach wielkiego, zarośniętego mężczyzny z długimi, przetłuszczonymi włosami, śmiejącego się obleśnie, co chwila wpijającego usta i zęby w jej odsłonięty dekolt; wielką, paskudną łapą zadzierał jej kiecę po same biodra i macał po pośladkach. Rosalin uwodziła go wzrokiem, gdy tylko udało jej się uchwycić jego mętne, zamroczone spojrzenie i gładziła po zarośniętej, zaplutej gębie.
    Cóż mógł począć John’o w takiej sytuacji? Zirytował się mocno, ale nie był jeszcze na tyle szalony, żeby upominać się o dziewczynę u faceta z ramieniem potężniejszym niż jego udo, który w dodatku, jak się chłopak zorientował miał stać się wkrótce jego bosmanem na łajbie w rejsie do Kanady. Zagryzał wargi ze złości i niemocy, kiedy nagle nawiązał kontakt wzrokowy z Rosalin i w jednej chwili poczuł jak ktoś natrętnie przesuwa dłonią po jego biodrze w okolice krocza. Nie wiedział, co robić, powstrzymywać nachalną kurwę, czy błagać wzrokiem piękną Rosalin, by spławiła wielkiego skurczybyka i jednak poszła z nim na chrzaniony spacer! Nie zdążył ani jednego ani drugiego, bo wysoka, blond włosa prostytutka odwróciła go ku sobie i wpiła się wargami w jego wargi, łapiąc jedną swą dłonią za jego krocze, a przy pomocy drugiej wciskając jego prawą rękę między swoje wielkie cycki. John’o dał jej się zaciągnąć do ubikacji, gdzie poddając się zarówno jej jak i swojej własnej żądzy przeleciał ją na stojąco. W chwili największej rozkoszy wykrzyknął zupełnie bezwiednie i mimowolnie imię Rosalin, a kobieta popatrzyła na niego z figlarnym uśmiechem i odpowiedziała:
    -Mogę być i Rosalin. Ale twojej żonie na pewno byłoby przykro.
    Po skończonym stosunku zażądała zapłaty. John’o zdyszany i oszołomiony, wyciągnął niezdarnie nieco więcej niż sto guldenów i wręczył je dziewczynie. Standardowo wsunęła je sobie w stanik i pożegnała Johna pocałunkiem w wilgotne, rozognione usta. Wyszła pierwsza z zasyfiałego kibla, a zaraz za nią wytoczył się John’o, jeszcze zapinając spodnie.
    Kiedy pojawił się z powrotem w roztańczonym, rozbrzmiewającym muzyką wnętrzu knajpy nigdzie nie mógł wypatrzyć Rosalin, nie siedziała już przy ławie ze swym przepoconym oprychem, ich miejsce zajęła inna para, dużo cichsza i spokojniejsza – młody majtek mniej więcej w wieku Johna i młoda panienka może nawet młodsza od nich obu, właściwie jeszcze dziecko, ale radziła sobie całkiem nieźle. Nie wyglądało na to, aby miała w najbliższym czasie przepaść bez wieści…
    John’o siedział jeszcze przez chwilę na mokrej, zarzyganej ławie, upijając się butelką czystej gorzały, a kiedy już opróżnił ją całą, chwiejąc się niebezpiecznie na wszystkie strony wyszedł na ulicę. Noc była jasna wcale nie dzięki latarniom. Mocno i pięknie świecił księżyc w pełni, a Johnowi zdawało się, że wspiera go przy tym mały haremik gwiazdek. Mały haremik, bo czym jest i tysiąc gwiazd dla księżyca – zbereźnika? On najchętniej wchłonąłby całym sobą wszystkie te gwiazdeczki i jeszcze nie byłby nasycony. Wchłonąłby nieśmiałe ogniki latarń, płonących wstydliwie w jego poświecie. Wchłonąłby z rozkoszą wszystkie dziwki Amsterdamu, John’o był tego pewien! Dokładnie tak, jak teraz połknął jego biedną Rosalin, której on ciągle szukał i nie mógł odnaleźć. Jego biedną, ciemnowłosą, ukochaną dziwkę.
    Chłopak ledwie uniknął upadku, podtrzymany niespodziewanie przez długie, wątłe ramiona. Rozglądał się zapijaczonym wzrokiem, ale nie widział, kto i dokąd go prowadzi. Mógł tylko przypuszczać, że to sam księżyc wysłał po niego gwiezdną straż i zaraz pożre go bezwstydnie na oczach wszystkich tych roztańczonych i rozbawionych dupków. A niech pożera! John’o jest gotowy zniknąć z powierzchni Ziemi, niesiony w samą przerażającą gardziel majestatycznego księżyca przez niteczkę nadziei, że tam wreszcie gdzieś w jego zgniłych trzewiach czekać będzie na niego jego mała, ukochana kurewka…
    Obudził się z tak potwornym kacem, jakiego nie miał jeszcze nigdy w życiu. Wciąż trwała noc, ale Rosalin już zamykała okiennice, by promienie świtu nie zburzyły snu jej głupiutkiemu marynarzykowi. Jakby nie patrzeć, jeśli nawet nie wyglądała na swój wiek, miała już ponad trzydzieści lat i robiła się sentymentalna. Lubiła matkować małym, bezbronnym facecikom zbyt naiwnym i bezczelnym, żeby sami mieli o siebie zadbać. Usiadła na brzegu łóżka i przyglądała się jego zaspanym oczom, które bardzo chciały się otworzyć, ale ich powieki wciąż były zbyt ciężkie. Pocałowała go delikatnie w jedno, a potem drugie zamknięte oko i szeptem nakazała jeszcze spać. John’o posłusznie przewrócił się na drugi bok, nadal mgliście przekonany, że to gwiazdy do niego szepczą, a księżyc ocalił mu skórę, nie połykając jednak, czy może wypluwając go na kręte ścieżki Drogi Mlecznej. Przytulił się do szorstkiej poduszki i spał jak dziecko przez kolejnych kilka godzin. Będąc pewną, że wystarczająco mocno zasnął, Rosalin wtuliła policzek w jego plecy i sama zmrużyła oczy.

    -Nie przypuszczałam, że potrafisz się tak niemiłosiernie schlać – powiedziała karcąco zobaczywszy po paru godzinach, że chłopak wreszcie otworzył oczy i naprawdę się obudził, nie mniej niż poprzednio skacowany i obolały. Westchnęła z niejakim smutkiem. – Ale jednak wy wszyscy potraficie to równie dobrze.
    Każda szanująca się matrona potrafi w jednej chwili z delikatnością i opiekuńczością utulić wychowanka do snu i zaraz w drugiej zbesztać go bezlitośnie. John’o uniósł się na łóżku i usiadł, garbiąc plecy, chowając twarz w dłoniach.
    -Wody! – zacharczał do niej przez palce błagalnie, a Rosalin uśmiechnęła się półgębkiem i było w tym uśmiechu coś z wykrzywionych ust grubego, ale porządnego golarza, którego John’o odwiedził poprzedniego dnia o poranku. Posłusznie nalała wody do szklanki i podała ją chłopakowi.
    Wlał w siebie cały wielki dzban, a nadal suszyło go okrutnie, jakby w ogóle nic nie wypił. Był wściekły na siebie za całe to zeszło nocne zamieszanie, za oddanie się jakiejś obcej (tak jakby do którejś innej miał mieć jakieś większe prawa!) ulicznicy w wychodku i za to, że nie rzucił się na skurczybyka macającego jego Rosalin po pośladkach i wpijającego się w jej piersi. Wstydził się nawet do niej odezwać, wstydził się na nią choćby spojrzeć! Jak bardzo pragnął poprzedniego dnia by została z nim choć jedną godzinę dłużej, tak bardzo teraz nie chciał jej widzieć. Ona zaś jak na złość siedziała tam na tym spróchniałym, rozlatującym się krześle i patrzyła na niego z mieszaniną troski i rozczarowania na smutno upudrowanej twarzy. Tymi wielkimi, czarnymi i pięknymi oczyma.
    -Nie było cię – odezwał się wreszcie John’o zachrypniętym głosem, przerywając świdrującą uszy ciszę. – Kiedy przyszedłem, ciebie nie było.
    -Załatwiałam klienta, żeby do ciebie wrócić, dupku – odpowiedziała Rosalin bardziej z wyrzutem niż ze złością. – A ty się bezczelnie urżnąłeś jak świnia!
    Znowu zapadła cisza, której John’o nie mógł wytrzymać, siedząc tak żałośnie ze spuszczoną głową i zgarbionymi ramionami. Poprosił Rosalin, żeby podeszła do niego, a kiedy usiadła obok na łóżku przytulił ją bardzo mocno. Wiedziała, w co się pakuje. Wiedziała to nawet zbyt dobrze, żeby móc się teraz wycofać. Spędzili ze sobą w tym pokoju cały boży dzień, a kiedy kac Johna cokolwiek ustąpił, kochali się kilka razy. Za wszystkie chłopak zapłacił, kiedy Rosalin wychodziła.
    Przed godziną ósmą opuściła jego pokój bez słowa, puszczając tylko oczko na do widzenia i uśmiechając się smutno, choć życzliwie, odwróciwszy się na chwilę i oparłszy o framugę drzwi. Kiedy drzwi się zamknęły chłopakowi nie pozostało już nic innego, jak leżeć i wpatrywać się w sufit. Miał niemiłe wrażenie, że to wychodzi mu najlepiej w Amsterdamie, skoro właśnie po raz kolejny pozwolił odejść kobiecie, którą jak mu się znowu naiwnie wydawało pokochał, aby mogła stać się z powrotem zwyczajną ladacznicą.
    Życie musiałoby być bajką, żeby plany Johna miały dojść do skutku lub mieć na to choćby najmniejsze szanse. Jak każdy młody szczeniak dałby się na jego miejscu, tak samo i on dał się wciągnąć w wyniszczający obie strony romans z prostytutką. Nie rozumiał swojej sytuacji, nie mógł być świadom, jak wielkim szaleństwem jest wszystko, co sobie wymyślił od samego kretyńskiego początku aż po samiutki idiotyczny koniec! Porwać Rosalin, wsadzić ją na statek, schować w ładowniach i strzec przez cały rejs; zdezerterować z nią gdzieś w głąb Islandii i nie bardziej legalnie wślizgnąć się na jakiś okręt płynący do Plymouth. W Devon ją poślubić i spłodzić trójkę dzieci. Jego matka byłaby taka szczęśliwa, któreś z jej wnucząt na pewno zostałoby malarzem…
    Nie wiedział nawet, czy jakiekolwiek statki pływają z Islandii do zachodnich wybrzeży Anglii, ale umysł miał tak zaćmiony, że nie brał pod uwagę mnóstwa innych, o wiele istotniejszych rzeczy. John’o nie brał pod uwagę, że jest tylko początkującym majtkiem, a ona rasową prostytutką i to był jego podstawowy problem. Następnym w kolejności było to, że wciąż jeszcze nie doceniał pomysłowości i okrucieństwa Amsterdamskich realiów.
    Przyszedł wieczorem do Oud Herberg, gdzie znalazła go Rosalin i przysiadła się do niego na ławie. Ona również, mimo swojego niemałego wcale doświadczenia wielu rzeczy nie brała, może nie chciała wziąć pod uwagę. Nie snuła co prawda tak irracjonalnych planów jak podróż na Islandię w ładowniach okrętu handlowego, ona miała z goła inne, sto razy poważniejsze zmartwienia. Właśnie odmówiła usługi kolejnemu staremu, znanemu już bosmanowi w obawie, że John’o znowu spije się jak wieprz i ponownie będzie musiała holować go do hotelu i kochać się nad ranem w oślepiającym blasku słońca. Dla prostytutki miłość w blasku słońca była największym wstydem i upokorzeniem, bo wtedy – dosłownie i w przenośni – wszystko jest jasne. Uwidaczniają się papier i szminka, z których sklecona jest ta głupia, tymczasowa miłość, widać doskonale tego podnieconego mężczyznę, którego równie umiejętnie podnieciłaby każda inna amsterdamska dziewczyna…
    John’o był po prostu młody i głupi. Rosalin natomiast okazała się wyjątkowo nierozsądna, choć wydawałoby się, że tyle już wiedziała o burdelowych zwyczajach. Bosmani z natury można powiedzieć nienawidzą sprzeciwu, a co dopiero, jeśli sprzeciwia im się byle ulicznica! To nic, że była jedną z najlepszych i najbardziej szanowanych panienek w całym Amsterdamie, jak każdej innej, tak i jej wartość mierzona była tylko jakością świadczonych usług i ewentualnie gibkością ciała, przy czym to drugie wcale się nie liczyło przy tak jawnej niesubordynacji. W ostateczności każda kobieta miała wystarczająco dobre ciało.
    Rozbawieni i pochłonięci swoim wzajemnym towarzystwem nie zauważyli jak w drugim końcu knajpy przy największej i najdłuższej ławie zbiera się grupka rosłych, wytatuowanych facetów, co jeden to bardziej bogato zdobiony sznytami i bliznami od noży, czy oparzeń. Z paskudnymi uśmiechami łypali nienawistnie i pożądliwie w stronę Rosalin swoimi małymi, świńskimi oczkami, zaciskali pięści i wyłamywali kości palców, zakasali rękawy białych, brudnych koszul. Kapela co chwila gubiła się w rytmie, czy melodii, fałszując kolejne dźwięki. Co bystrzejsi obserwatorzy mieli już pewność, co za chwilę się wydarzy i największe tchórze uciekały z tawerny byle prędzej, gubiąc po drodze swoje butelki, pieniądze i kobiety. Szykowało się coś większego niż zwykła, spontaniczna bijatyka. Barman przezornie chował szkła.
    Istotnie, Oud Herberg tej nocy zamieniła się w piekło. Pięciu potężnych bosmanów podeszło do ławy, przy której John’o właśnie całował swoją wybrankę, a ona nagle zaniepokoiła się ciszą, jaka zapadła w tawernie. Jej oczy spotkały się z oczami potężnego mężczyzny, uśmiechającego się do Rosalin ledwie dostrzegalnym uśmiechem. Kiedy wziął ją za rękę, odsuwając od Johna i prowadząc ku dalszej, oczyszczonej przez innego przy pomocy przedramienia z odpadków ryb i owoców ławie, prosiła jeszcze naiwnie, żeby chłopakowi dali spokój. Nikt jej nie słuchał. Mogła płakać i krzyczeć, wciąż nie miałoby to żadnego znaczenia. Mieli zamiar odebrać teraz to wszystko, co należało im się już wczorajszego dnia, a czego notorycznie im odmawiała na rzecz jakiegoś chłystka nie wiadomo skąd, z jajkami jak orzeszki i czupryną jak młody kogucik.
    John’o oczywiście protestował. Protestował z całych sił, możne nawet silniej niż sama Rosalin, kiedy bez pośpiechu kładli ją na stole, rozkładali jej nogi i delikatnie zsuwali czerwone, koronkowe majteczki: po pięknie, brązowo opalonych, drżących udach, kościstych kolanach i smukłych łydkach aż na wąskie kostki, skąd opadały smętnie w kałużę giny, rumu, czy gorzały. Słyszał jak płakała, choć z całych sił próbowała stłumić szloch i krzyk. Słyszał jak rozdzierają jej sukienkę na piersiach, słyszał jak mówią do niej spokojnym, głębokim głosem:
    -Robaka się zachciało, kochanie…
    -Rosalin skarbie, co to miało znaczyć? Wiesz, dziecino, że tak się nie robi… – i śmiali się przy tym paskudnie, ślinili i chrząkali jak świnie.
    John’o protestował z całych sił, ale nie można protestować zbyt efektywnie, będąc przywiązanym do sąsiedniej ławy grubymi marynarskimi linami.
    Gwałcili ją wszyscy po kolei, mocno i bezlitośnie; kiedy się wyrywała, wyłamywali jej ramiona i ściskali nadgarstki, wbijając w ciężki, drewniany blat ławy. Nie wiadomo, czy kiedykolwiek przedtem i kiedykolwiek potem Oud Herberg było świadkiem takiego piekła i takiej zwierzęcości jak tej gorącej lipcowej nocy. Na podłogę pod ławą kapały krople jej krwi zmieszanej z ich spermą i potem. Po niecałej godzinie Rosalin zemdlała, a John’o ochrypł od krzyków i szlochów. Prawie przerżnął sobie nadgarstki, rozpaczliwie próbując się uwolnić, ale gdyby nawet mu się to udało, co mógłby zrobić? Pięciu zatwardziałych wilków morskich, a ramię każdego grubsze i mocniejsze niż jego udo…
    Ocucili dziewczynę wiadrem zimnej wody i wciąż nienasyceni, zaspokajani bardziej jej bólem niż samym aktem gwałtu, używali sobie jej ciała jak przedmiotu do dawania rozkoszy nie jak boskiego tworu danego im z łaski i za poszanowaniem. Nie chcieli nawet seksu, zaślepieni furią i żądzą zemsty po prostu mordowali ją nie do końca nawet zdając sobie z tego sprawę.
    O świtaniu następnego dnia John’o ocknął się po tym jak nie wiadomo kiedy stracił przytomność. Od nagłej ciszy dzwoniło mu w uszach. Spojrzał na zakrwawioną podłogę, podniósł wzrok wyżej na potworną ławę i szybko zamknął oczy, odwracając głowę. Nie mógł patrzeć, jak Rosalin próbuje podnieść się, cała posiniaczona i naga w strzępach sukienki. Wciąż był przywiązany do ławy, choć teraz więzy nasiąknięte jego krwią obluzowały się nieco. Miało jednak minąć trochę czasu, zanim zdał sobie z tego sprawę.
    Nagle do knajpy bardzo ostrożnie wszedł niewysoki, gruby mężczyzna. Na progu rozejrzał się podejrzliwie, wnikliwie badając każdy kąt pomieszczenia, jakby oczekiwał, że w najczarniejszych zakamarkach wciąż kryje się niebezpieczeństwo. Miał na sobie biały fartuch, który opinał go mocno, a na jego powierzchni odznaczały się wypukłości gęstego owłosienia. John’o nie musiał nawet widzieć długiej czerwonej blizny na jego policzku, by rozpoznać w mężczyźnie golarza, który tak pięknie ogolił mu brodę jakieś dwa dni wcześniej. John’o nie był pewien, czy przypadkiem od tego momentu do teraz nie upłynęła jakaś makabryczna wieczność…
    Chłopak chciał zawołać do fryzjera, by zwrócić na siebie jego uwagę, ale tylko zachrypiał przeraźliwie jak stare, dawno nie oliwione zawiasy. Grubas przykucnął na ten dźwięk w pozie obronnej, ale kiedy zorientował się, kto zacharczał i czemu, wyprostował się powoli, obrzucił Johna spojrzeniem pełnym gniewu, ale i współczucia; zacisnął oczy jakby w bólu i pokręcił głową z rezygnacją. A więc jednak. To ten sam głupi dzieciak, kolejny pieprzony marynarzyk, tym razem nie tylko przyprawił dziewczynę o szaleństwo, ale zgubił ją całkowicie. W Amsterdamie nie ma miejsca dla bezczelnych gówniarzy – myślał zapewne desperacko – nie ma miejsca! I na pewno żałował teraz, że już wtedy nie poderżnął mu gardła, nie wciągnął na zaplecze, a w nocy nie wyrzucił do morza jego parszywego ścierwa. Teraz już było za późno.
    Mężczyzna podszedł do Rosalin, ledwie oddychającej, płaczącej cichutko, drżącej i bladej. John’o zamarł w bezruchu obserwując tę scenę. Golibroda pocałował dziewczynę w czoło, spróbował podnieść ją i wynieść z pustej tawerny, ale zaprotestowała tak przejmującym jękiem i szlochem, że przestraszony zostawił jej ciało w spokoju. Spojrzała na niego porozumiewawczo opuchniętymi oczami, błagając o śmierć, czy wybawienie… John’o szaleńczo kręcił głową w niemym proteście, ale golarz wiedział, co powinien uczynić. Raz jeszcze pocałował Rosalin jakby po ojcowsku w czoło i sięgnął do kieszeni fartucha, nic jednak nie zrobił. Wzrok dziewczyny nagle zmętniał, jej ręce i nogi opadły bez sił. Mężczyzna wziął w ramiona jej martwe ciało i wyniósł z pomieszczenia odprowadzany urywanym szlochem Johna. Dalej, gdy już skręcał w ulicę ku cmentarzowi, dobiegł do jeszcze przerażający krzyk, ale nie zawahał się ani przez chwilę.
    Wieczór w Oud Herberg i tym razem nie różnił się specjalnie od wszystkich poprzednich. Ław wcale nie wymyto zbyt dokładnie, a zapach krwi i spermy już po chwili zaduszony został przez odór potu i alkoholu. Johna ktoś życzliwy w końcu uwolnił z więzów po prostu przekładając jego poobcierane nadgarstki przez rozluźnione pętle. Chłopak nie kwapił się do odejścia. Długo jeszcze siedział przy ławie przerażony, oszołomiony i zdruzgotany jakby nie zupełnie jeszcze uwierzył w to co się stało. Chciał raczej myśleć, że to tylko zły sen, że znowu się niemiłosiernie upił i jakieś straszne pijackie majaki opanowały jego umysł. Zastanawiał się nawet, czy w ogóle kiedykolwiek spotkał jakąś Rosalin? Może i ona była tylko wytworem jego wyobraźni? Nie mógł jednak zaprzeczyć nadgarstkom wytartym prawie do kości i resztkom garderoby dziewczyny walającym się po knajpie pod nogami tańczących.
    Ludziska jak co wieczór tańczyli i bawili się, a wśród nich także bosmani, jeszcze nie do końca pewnie świadomi swoich wyczynów poprzedniej nocy. W końcu za jakiś czas dowiedzą się, że ich ulubiona kobieta, którą chcieli tylko ukarać nieco ostrzejszym seksem niż zwykle – nie żyje. Zszokowani własną zwierzęcością nie będą w stanie przypomnieć sobie jak zapamiętale ją gwałcili i rozdzierali jej ubranie, nie uwierzą, że byli w stanie się tego dopuścić. Upiją się beznadziejnie, gorzej niż kiedykolwiek w życiu, lecz wcale im to nie pomoże, bo następnego dnia bezlitosny amsterdamski świt przywita ich nie tylko potężnym kacem rozdzierającym ich głowy i mięśnie, ale też na nowo obudzi świadomość (i zawsze już będzie ją budził), że zamordowali najsympatyczniejszą i w rzeczywistości najwierniejszą ze wszystkich dziewczyn, jakie mogli mieć w Amsterdamie. Do końca swoich dni będą żyli z tym piętnem spoglądając na świat smutnymi, zamyślonymi oczami.
    John’o wyczołgał się z knajpy, wyszedł z niej na czworakach po obaleniu dwóch butelek rumu. Po drodze na ulicy jakiś cwaniaczek skopał do porządnie po bokach, po czym opróżnił i tak nie zbyt zasobne w pieniądz kieszenie. Wściekle niezadowolony ze swego marnego zarobku, dołożył Johnowi jeszcze parę silnych kopniaków i zostawił półprzytomnego na śliskim, wiecznie wilgotnym bruku. Chłopak bezgłośnie szeptał imię Rosalin w alkoholowym upojeniu, zamykał oczy i znów próbował je otworzyć, ale powoli odmawiały mu posłuszeństwa.
    Latarnie w całym mieście zostały już zapalone, tylko przed knajpami szczury uliczne jeszcze się ociągały jak zwykle, dając szanse co mniej urodziwym prostytutkom, by poderwać jakiegoś naiwniaka. Mieli taką niepisaną umowę, że latarnie u drzwi tawern zapalane są na końcu, a czasami nawet wcale. Atmosfera mroku o wiele bardziej sprzyja wszelkim łajdactwom i ohydztwom, jakich dopuszczają się wygłodniali, napaleni mężczyźni, a na jakie pozwalają im rozwiązłe, zepsute portowe kobiety.
    Kiedy nad ranem ostatni maruderzy chwiejnie opuszczali Oud Herberg, Johna nie było już przed drzwiami tawerny. Chyba tylko księżyc mógł się choćby domyślać, gdzie podział się biedny, chudy marynarzyk, ale księżyca także już nie było. Ulice były puste jak zwykle o poranku. Niebo przysłaniały jeszcze jakiś czas stalowo szare chmury, które po kilku godzinach miały już zupełnie ustąpić miejsca błękitowi nieba i słonecznym promieniom. Na ulicach tego poranka panowała potworna cisza, od czasu do czasu przecinana ptasim trelem, który tak absurdalnie malował nastrój anielskiego spokoju w miejscu tak diabelsko naszpikowanego czystym, prawie nieskażonym złem. Kolejny, niewiarygodnie piękny dzień w Amsterdamie.
    John’o nie popłynął do Kanady; nie pojawił się na kei o umówionej godzinie, za co bosman zbluzgał go niemiłosiernie, rzucając najbardziej wymyślne przekleństwa gdzieś w przestrzeń, gdziekolwiek mógł się teraz szczeniak znajdować. Dzięki takiemu zbiegowi okoliczności szansa trafiła się innemu chłystkowi, a szansa była podwójnie wspaniała! Nie dość, że całkowitym fartem skroił się cudowny rejs na morze Północne, gotowały się przygody i najlepsze sensacje, to dodatkowo istniała możliwość, że póki jeszcze czas chłopak opuści zepsuty Amsterdam i uda mu się już nigdy tutaj nie powrócić. Chyba jeszcze nie zdawał sobie sprawy, jak wspaniale będzie się czuł, podróżując w przyszłości po pięknych egzotycznych krajach, by zawsze powracać do rodzinnego domu, jaki założy za kilka lat gdzieś u wybrzeży Stanów Zjednoczonych do najpiękniejszej kobiety, którą tam pozna. Kobiety czystej i skromnej, zawsze wiernej i stęsknionej za jego włochatą, wytatuowaną piersią…
    W kolejnych latach kolejne okręty handlowe odbijały od kei jednego z największych i najwspanialszych portów świata, pozostawiając na pomostach tłustych kupców i rosłych, silnych tragarzy. Wtedy też, zupełnie gdzieś indziej, choć wcale nie tak daleko jak można by przypuszczać, na obrzeżach małego, angielskiego miasteczka portowego pojawiała się niczym zjawa wątła i słaba kobieca sylwetka, nieco przygarbiona i zupełnie siwiuteńka. Matka Johna – malarka smutna i natchniona z natury do końca swoich dni wyczekiwała syna na przystani. Ponieważ nie zginął na morzu, kapitan żadnego statku nie wiedział nic o jego ewentualnej śmierci, zatem i ona nie mogła zostać o niej poinformowana. Nikt także nie zadał sobie trudu, by przesłać informację, że chłopak zaginął bez wieści. Matka nie wiedziała nic poza tym, że jej syn od kilkunastu lat nie wraca do domu.
    Każdego kolejnego wieczoru swojego życia kobieta ze smutkiem patrzyła w morze przez otwarte okno po tym jak cały dzień spędziła na długim molo, daleko wychodzącym w morze. Bała się fal, jak zawsze – bardzo bała się fal; i bała się ich teraz po dwakroć. Morze odebrało jej jedynych dwóch mężczyzn jakich kiedykolwiek kochała. Gdyby zaś nawet wiedziała, że drugiego z nich zgubiło nie okrucieństwo sztormu, ale portowa amsterdamska prostytutka, nie zmieniłoby to niczego.
    Wiatr targał figlarnie jej luźno związane, przerzedzone włosy i wysuszał łzy nie mniej słone od morskiej wody, kiedy cichutko płakała na pomoście, patrząc w spienione morskie fale. Sztalugi stały wiernie u jej boku, dzierżąc rozciągnięte przed laty, wciąż jeszcze nie zagruntowane płótno, któremu najprawdopodobniej nigdy już nie będzie dane poczuć werniksu. Jedyne, co przez resztę dni pokrywać je miało coraz grubszą warstwą to wilgotny, słony morski osad.

  6. Nie...

    To tylko gwiazdy szepczą szyderczo
    zza firan okna w nocnej ciszy, to
    tylko te gwiazdy, to nie jego serce.

    W zamyśleniu widzę czasem kwiaty,
    ale one więdną w tym wazonie
    pustym jak twoje serce, kochanko.

    Widzę czasem słońce pod powieką,
    ale ono kurczy się jak płomień
    świecy twojego serca, kochanko.

    Śnić przestanę, może wreszcie znikniesz
    i nie będę nasłuchiwać drżąca
    szeptów, które cię karmią, kochanko.

    Nie...

    To tylko gwiazdy szepczą szyderczo
    zza firan okna w nocnej ciszy, to
    tylko te gwiazdy, to nie jego serce.

  7. PRZYŚNIENIE





    Skąd ty wiesz, co jest przyśnieniem?
    Ty wiesz tylko jak zaniknąć
    w śmętkach śniegu.

    Ale jeśli tylko zechcesz -
    przyjdź natychmiast, a ja ciebie wyśnię!

    Oczy tobie wpieszczę w senne
    sploty ramion z prześcieradłem
    w puchach kołder.

    Wśnij sie w głębię! Uśnij się, by
    z moich marzeń zapomnieć, co było.

    Przypieść dłonie, utul włosy
    i już nie mów przez sen,
    że ci przykro.

    Zaśnij przy mnie, byś nie musiał
    śnić się w byle zakątku ulicy.

  8. Cytat
    A co za różnica, kto napisał wiersz?


    Teoretycznie - duża, bo gdyby to był ktoś inny, to by był zupełnie inny wiersz. Nigdy nie pisałam po używce, ale to chyba ma znaczenie tylko dla autora, dla czytelnika to jest po prostu wiersz. Ja jestem zdania, że nawet nakładane maski sż nasze i częścią nas, więc osobowośc wytworzona we mnie przez narkotyk tez będzie moja. pozdrowienia.
  9. *** (CICHUTKO)



    Cichutko kochanie, cichutko
    Cichutko rozejdziemy się bez żalu
    Ty będziesz wolny
    Ja będę smutna
    Ale to nic, to nic

    Malutko kochanie, malutko
    Malutko szczęścia dano nam, nic prawie
    Teraz ty wolny
    Ja teraz smutna
    Ale to nic, to nic

    Tak wiele kochanie, tak wiele
    Tak wiele mamy od siebie, aż wszystko!
    Chociaz ty wolny
    Ja trochę smutna
    Przecież to nic, to nic

  10. TANGA JEDEN KROK



    W butonierce krwawa róża -
    boję sie jej kolców nagich.
    Niech napięcie się wydłuża,
    niechaj pąsowieją wargi.

    Stukot szpilek na parkiecie -
    To idę w strachu do ciebie.
    Znane każdej to kobiecie:
    woli w piekle być niż w niebie.

    Mówisz mi - więc tango?
    Skąd mam wiedzieć, płocha?
    Wiem, że róża w butonierce
    i że zaraz cię pokocham,
    jeszcze tylko jeden krok!
    Jeszcze tanga jeden krok.

    W butonierce krwawa róża
    rani moje piersi nagie.
    Kiedy tulisz mnie, gdy skruszasz
    słodko pąsowieją wargi.

    Stukot szpilek na parkiecie -
    więc tańczymy, jednak tango!
    Znane każdej to kobiecie:
    woli płonąć niż drżeć w wianku.

    Mówisz mi - to tango!
    A ja wzdycham, płocha.
    Wiem, że róża w moim sercu
    i że zaraz cię pokocham,
    jeszcze tylko jeden krok!
    Jeszcze tanga jeden krok.

  11. CIĄGLE PYTASZ



    Ciagle mnie pytasz, czemu nocami
    pokój mój cały jest rwącym potokiem
    i czemu ja tonę w nim tonę w nim tonę?

    Ciągle mnie pytasz, czemu ten ogień
    złotym płomieniem co noc trawi pokój
    i czemu ja płonę nim płone nim płonę?

    Ciągle mnie pytasz, ale nie słuchasz
    gdy mówię szeptem przez szloch przerywanym
    że nocą ja płaczę wciąż płaczę wciąż płaczę.

    Ciągle mnie pytasz, ale nie patrzysz
    na moje oczy, co skrzą się miłoscią.
    A ja nocą tęsknię tak tęsknię tak tęsknię.

    Ciągle mnie pytasz, ale nie wierzysz
    w żadną odpowiedź, w żadne wołanie,
    że dla ciebie jestem tu jestem tu jestem!

  12. KOCHANKA



    Nie...

    To tylko gwiazdy szepczą szyderczo
    zza firan okna w nocnej ciszy, to
    tylko te gwiazdy, to nie jego serce.

    W zamyśleniu widzę czasem kwiaty,
    ale one więdną w tym wazonie
    pustym jak twoje serce, kochanko.

    Widzę czasem słońce pod powieką,
    ale ono kurczy się jak płomień
    świecy twojego serca, kochanko.

    Śnić przestanę, może wreszcie znikniesz
    i nie będę nasłuchiwać drżąca
    szeptów, które cię karmią, kochanko.

    Nie...

    To tylko gwiazdy szepczą szyderczo
    zza firan okna w nocnej ciszy, to
    tylko te gwiazdy, to nie jego serce.

  13. JULIA SPOD PIĘTNASTKI



    To jakby Julia się zakochała
    zamiast Romea - w Marley'u.
    Julia gorszej kategorii,
    taka pięknem nie grzesząca,
    ni słodyczą ust.

    To taka Julia, co by zechciała
    widzieć Romea w Marley'u.
    Julia z bujną wyobraźnią,
    taka, co jedynym grzeszy:
    naiwnością snów.

    Ta śmieszna Julia! Ona myślała,
    że jest Romeo w Marley'u!
    Julia smutna a uparta.
    Takiej niczym nie zniechęcisz,
    choćby prawdy kłem.

    To właśnie ona tyle czekała
    ech, na Romea w Marley'u.
    Julia sie nie doczekała.
    Julia uschła jak konopie
    na jego biurku.

  14. LIST



    Nie pozbieram słów na ten list
    (on nie będzie do ciebie i
    do ciebie też nie będzie i
    na pewno nie do ciebie), bo
    więzną mi w gardle jak łzy, a
    list łzami pisany jest zły.

    Emocji nie zbiorę na list
    (nie do ciebie, nie żałuj i
    nie wzdychaj, bo nie tobie i
    na pewno nie do ciebie), bo
    biegną po twarzy jak łzy, a
    list łzami pisany jest zły.

    Nie złapię myśli na ten list
    (nie, słoneczko, nie tobie i
    nie tobie, kochasiu, ani
    na pewno nie do ciebie), bo
    nieuchwytne są jak łzy, a
    list łzami pisany jest zły.

    Nie wysłowię sie bez listu
    (ani to do ciebie, ani
    do ciebie tym bardziej, ani
    na pewno nie do ciebie), bo
    tęskność jest jak wielkia łza, a
    list łzą podpisany - to ja.

  15. to było półżartem, poza tym napisałam, że ma się to nijak do jednostek.

    po prostu na logikę, jeśli genialnych poetek jest mniej niż genialnych poetów to są bardziej unikatowe, słowem - trudniej o genialna poetkę, niż o geinalnego poetę, więc każda jest na wagę złota. tylko tyle.

    ale nie bierzcie tego proszę zbyt poważnie :) przecież wszyscy wiemy, że w sztuce talent się liczy, a nie płeć. przynajmniej moim zdaniem tak powinno być.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...