
asher
Użytkownicy-
Postów
2 273 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
nigdy
Treść opublikowana przez asher
-
To Ty jesteś od tych krótkich zdań, o ile pamiętam. Skoro nie posłuchałeś, widać taka maniera, ale mnie już nudzi. To jest jak poszczekiwanie. sory...
-
Ot i będzie kłopot, jeśli zabawa będzie za częsta, bo będzie nużyć. Ale może za którymś razem Miodek i Bralczyk zadzwonią :)))
-
* Ł. zawsze prowadził obiema rękami. Odrywał jedną tylko w sytuacjach nadzwyczajnych, gdy musiał pogrozić komuś, ściszyć radio albo przygładzić tupecik. Zasady kierowania mówiły jasno, że bezpiecznie to znaczy z dłońmi na kierownicy. W ogóle rzadko zabierał samochód z garażu. Głównie w niedzielę do kościoła albo w odwiedziny, a tygodniu wyłącznie w nagłych przypadkach. Jak dziś, gdy mijał termin ważności OC. Zwlekał do ostatniej chwili z powodu gwałtownego nawrotu zimy. Przez kilka dni nerwowo obserwował śnieżycę i tworzące się na drodze błoto, aż zrozumiał, że nic się nie zmieni i będzie musiał zaryzykować. Wytoczył swoją ładę z garażu i długo stał w bramie posesji, bo nie dało się włączyć do ruchu. Ciągle reagował za późno i następny pojazd już pojawiał się u wylotu ulicy. Stłuczki, których był ofiarą, nauczyły go ostrożności. I co z tego, że nie jego wina i nic nie płacił, skoro auto za każdym razem traciło na wartości? W końcu udało mu się wyjechać i ruszyć śliską ulicą. Ograniczenie było do 50, ale nie szkodziło trzymać się 30 na godzinę. Sunął majestatycznie, ciągnąć za sobą sznur pojazdów, a muzyczka z radia przygrywała mu leniwie. Wydostał się na obwodnicę i ze zdziwieniem zauważył, że wszystkim strasznie się spieszy. Mijali go, jakby brali udział w rajdzie. Miał ochotę oburzyć się i pomruczeć pod nosem, lecz w radiu podali, że jakiś Srata-sztajn (co za okropne nazwisko!) wyniósł z IPN-u listę esbeków i osób uwikłanych w niezdrowe układy. Krążyła teraz po świecie i każdy mógł znaleźć kogoś znajomego – przyjaciela, wroga, szefa sąsiada, nawet brata. Kraj szedł na igrzyska. - Trzeba było na dupie siedzieć, a nie bawić się w opozycję – mruknął Ł. z satysfakcją – Nie chcieliście PRL-u, teraz macie. Zerknął na ograniczenie do 80 i jechał swoje 50 na godzinę. Nagle ujrzał ścianę mgły. Gwałtownie przyhamował i zniknął w mlecznej chmurze. Usłyszał za sobą pisk opon i huk. Pokręcił z niesmakiem głową. Znowu ktoś prawie stuknął go z tyłu, ale trafił kogoś innego. Co za wariaci jeżdżą po drogach! Załatwił OC, zrobił bieżące zakupy w markecie i ruszył z powrotem. W tym czasie mgła przepadła, za to pojawił się kilkukilometrowy korek. Sunąc po parę metrów, Ł. z nudów słuchał radia. Lista tego całego Sztajna liczyła wiele tysięcy nazwisk i miała służyć za publiczne lustro. - Lustereczko, powiedz przecie, kto agentem jest na świecie – szydził coraz bardziej wściekły. Wtedy spostrzegł przyczynę ograniczenia ruchu. Na obu pasach po drugiej stronie barierek widniał stos pokręconego żelastwa. Leżały na sobie nawet trzy warstwy rozbitych samochodów, a niektóre wręcz stały dęba. Tu i tam unosił się czarny dym. Ludzie snuli się wzdłuż drogi jak gromada uchodźców. W samym środku skotłowanej blachy para strażaków cięła zmiażdżone drzwi, by uwolnić jakąś kobietę. - Ciągle powtarzam, jeździć wolno i ostrożnie – mruknął Ł. Taki karambol, jakbyście wszyscy stówą jechali. Była to magiczna granica, której nigdy nie przekroczył. Po kilku kwadransach wydostał się z korka i zwyczajowo 30 na godzinę zajechał pod dom. Wieczorem zasiedli z żoną do Wiadomości. Odpytywany przez prezentera ekspert długo biadolił, że lista Srata-sztajna wywoła reakcję łańcuchową i wyrządzi wiele krzywdy, zanim oddzieli się plewy od ziarna. - Co za nieodpowiedzialny człowiek – Ł. Pociągnął nosem i wysmarkał go w kraciastą chustkę – Mają teraz cyrk na całe lata. Drugą wiadomością dnia był karambol, w którym zostało doszczętnie zniszczonych blisko 60 aut. - Przejeżdżałem, widziałem. Koszmar, Wala, mówię ci. Prezenter podał, że wypadek spowodował kierowca starego samochodu, który zbiegł. Trwają poszukiwania, ale szanse są minimalne. - Na pewno jechał za szybko – rzekł z przekonaniem Ł. Wala siorbnęła herbaty i w milczeniu gapiła się w ekran.
-
Rewelka! Pod koniec dałbym, że opiekowała się bezdomnymi zwięrzętami, żeby się psy nie powtarzały... ale złowieszcze zakończenie :)))
-
To dość stary tekst. Dlatego dzięki za miłe słowa. Poprawki kopiuje i biore do worda. Juz niedługo zmienię klimat na mniej duszny, ale ten zbiorek muszę skończyć. Wszelka krytyka jest mile widziana jako pomoc. Po to wrzucam teksty :)
-
Ot i przykład, jak trzeba formalnie sprawę zrobić, jeśli się chce filozofować. Wielkie brawa!
-
Powykszłtłciły??? Poza tym jazda na poziomie :)
-
* Kręciła się po kuchni, niczym cień poruszany refleksami światła. Była niska, bardzo zaniedbana i źle ubrana.; jej okrągła niegdyś twarz zrobiła się opuchnięta, a cera sucha jak pergamin. Smutne, ciemne oczy pogrążone w ciągłym bezruchu, trzymała wpatrzone w podłogę, siwe, włókniste włosy spięła w mały kucyk, osłaniając zmarszczone czoło i małe uszy. Kuchnia była mała i niezwykle czysta. Wypełniał ją wiekowy kredens z grubego drewna dębowego, masywny stół nakryty pociętą ceratą, kuchenka gazowa i lekko pordzewiały zlew. Na oknie, za wzorzystą zasłoną stała doniczka ze świetnie rozwijającym się kaktusem. Kobieta miała na imię Maria. Żyła tylko dlatego, że uznawała śmierć za coś skrajnie okropnego, za najpodlejsze dopełnienie cudownego Dzieła Stworzenia, jakiego dopuścił się Bóg, a jednocześnie bardzo pragnęła śmierci, znicestwienia samej siebie, odłączenia świadomości, uśpienia. Ten stan zawieszenia przeciągał się w nieskończoność. Na kolację wzięła kromkę razowego chleba z białym serem, który posypała świeżym szczypiorkiem. W kubku z urwanym uchem zaparzyła zioła: melisa dobrze wpływała na sen. Wzięła to wszystko i zaniosła do pokoju, jednak zanim zabrała się do jedzenia, nakarmiła Negro - owczarka niemieckiego o błyszczącej sierści i demonicznych oczach. Był doskonałym obrońcą i łagodnym opiekunem. Włączyła telewizor i zabrała się do jedzenia. Musiała kroić chleb na małe kawałeczki i przeżuwać bardzo powoli, żeby nie uszkodzić protezy. Nie było jej stać na następną. Akurat telewizja nadawała serial kryminalny z nieodzownym trupem oraz inspektorem, który powinien jego zagadkę rozwiązać. Uwielbiała wprost ten schemat. Łotr-morderca musiał zostać schwytany i zamknięty w więzieniu na resztę życia albo lepiej - do czasu rychłej egzekucji. Przynajmniej na ekranie za każdym razem się to udawało. Radość graniczyła wtedy z rozkoszą, działając jak balsam na rozterki skołatanej duszy. Po filmie wpadła w nostalgiczny nastrój. Pod wpływem bolesnych wspomnień poszła posiedzieć do pokoju Zbyszka. Pomieszczenie pozostawało od wielu lat w niezmienionym kształcie, bo specjalnie o to dbała. Przeszklone meble, pełen stonowanych barw dywan, zaścielone kocem łóżko, stare biurko i pochylona nad nim nocna lampka - wszystko takie same, nienaruszone, pokryte wiekowym kurzem. Na półkach, za szybą zgromadzone były perełki dzieciństwa Zbyszka - deska do krojenia zrobiona na zajęciach ZPT, maskotka otrzymana w dniu ukończenia szkoły podstawowej, wielkie serce z czekolady owinięte w złotą folię, które dostał od pierwszej i największej sympatii. Bardziej z tyłu ustawione były pamiątki z podróży: dzbaneczki, muszelki, kamienie. Maria przykucnęła i wyjęła z szuflady pudełko z listami oraz pocztówkami od niego. Zaczęła czytać, choć znała je na pamięć. Ból. Gniew. Bezradność. To miało nigdy nie mieć końca. Był przecież taki silny! Żadna moc nie była w stanie mu zagrozić. Żadna! W dzieciństwie strasznie zachorował. Jeździł zimą na łyżwach po zamarzniętym stawie. W pewnym momencie lodowa tafla pękła i wylądował w przeraźliwie zimnej wodzie. W drodze do domu nabawił się tak silnej gorączki, że trudno było go dotknąć. Parzył jak piec. Kiedy umęczona nocnym czuwaniem Maria przysnęła na fotelu, podniósł się i na czworakach wyszedł przed dom. Zastygła z przerażenia, widząc, że nie ma go w łóżku, a potem omal nie dostała zawału, gdy zaczął łapczywie jeść świeży śnieg. Przez resztę nocy myślała, że oszaleje, lecz nazajutrz nastąpiła nieoczekiwana poprawa. Po dwóch dniach wrócił do szkoły. Zrozumiała wtedy, że jest nieludzko twardy. Prawie nie chodził do lekarzy, nigdy nie skarżył się na ból, nie chciał przyjmować lekarstw. Ból musiał zostać stłamszony albo samoistnie odejść. Wydawał się być człowiekiem niezniszczalnym. Dopóki ktoś go nie zabił. Prawdopodobnie napastników było kilku. Wywiązała się bójka, bo ekspertyza wykazała, że na ubraniu miał czyjąś krew i obcy materiał pod paznokciami. Bronił się, trzymał życia do samego końca. Przypłacił to wybitymi zębami, połamanymi żebrami i pękniętą w kilku miejscach czaszką. Nawet nie zabrał ze sobą portfela. Życie Marii zatrzymało się gwałtownie, po czym zostało porwane na strzępy i rozrzucone byle gdzie. Tej zapaści nie zapowiadała żadna arytmia, żaden symptom nie pozwalał zawczasu uzbroić psychiki na przyjęcie ciosu. Zbieranie okruchów zabrało wiele czasu, a i tak, po ułożeniu ich w całość, okazało się, że jest niekompletna. Brakowało nadziei, zaufania do ludzi, oparcia. Zbyszek zabrał ze sobą do grobu resztki jej radości z życia, pozostawiając dogłębną pustkę i samotność. Kiedy umierał jej mąż, zejście było od dawna łatwe do przewidzenia i zdążyła przyzwyczaić się do tej przykrej konieczności. Nawroty choroby i rezygnacja z walki z jego strony przekonały ją, że zgon to tylko kwestia czasu. Uczucia żałobne ograniczyły się do pełnych żalu wspomnień okraszanych kieliszkami wódki i łzami. Było inaczej, zgodnie z naturalnym biegiem rzeczy. Zbyszek nie uronił ani jednej łzy i nie wypił ani kieliszka. Ten bezruch, pełen kamiennego milczenia, był dla niej gorszy niż własne cierpienie. Dziś wszyscy mężczyźni zgromadzeni na stypie Gustawa leżeli w szeregu pod szorstkim kocem ziemi, a ich dusze wracały do źródeł. Gustaw odszedł, ogłaszając to wszem i wobec, Zbyszek wyszedł wieczorem po papierosy i już nie wrócił. Przeklęty nałóg! Gdyby wiedziała, zabroniłaby mu palenia. Na pewno by jej nie odmówił. Z miłości, z szacunku, z jakiegokolwiek powodu. Gdyby, gdyby... Gdyby można było wszystko przewidzieć, losowi trudniej byłoby ludzi zaskoczyć. Skulonej na podłodze Marii zrobiło się duszno. Jakiś ucisk w mostku tamował przepływ powietrza, powodując występowanie na karku zimnego potu. Wkrótce miał przyjść także czas na nią, a ona nie wiedziała, jak się do tego przygotować. Słyszała i czytała, że tracąc bliskich, ludzie sami pragną śmierci. Z nią było zupełnie inaczej. Kurczowo trzymała się życia - nawet takiego - i nie zamierzała się poddawać. Przeszła fala gorąca, świat zawirował i wszystko wróciło do normy. Tego rodzaju napady duszności i uderzenia krwi do mózgu nawiedzały ją kilka razy dziennie, niby złe duchy. Później odchodziły równie łatwo, jak się pojawiały. Postanowiła skończyć przeglądanie pamiątek jutro. Schowała pudełko z korespondencją na swoje miejsce i wróciła do siebie. Negro zamerdał dostojnie ogonem, gdy zobaczył ją w drzwiach. Położyła się do łóżka, a on posłusznie zaległ na podłodze, kładąc pysk na wyciągniętych łapach. Przyjrzała mu się z miłością. Czujne oczy śledziły każdy jej ruch, na pysku miał wyraz zamyślenia - zupełnie jak u człowieka. Zgasiła światło, ale jego ślepia nadal jarzyły się w ciemności. Dzięki niemu mogła spać spokojnie. Nazajutrz wraz ze słońcem nastała niedziela. Zaraz po przebudzeniu Maria wyprowadziła Negro na spacer, po czym nakarmiła go sumiennie. Kiedy zajęła się własnym śniadaniem - mieszanką płatków i nasion zalewanych mlekiem - ostro zabrzęczał dzwonek u drzwi. Podskoczyła przestraszona i musiało minąć kilka sekund, zanim doszła do siebie. Dawno już powinnam zmienić dzwonek - pomyślała z bijącym głucho sercem. Cicho podeszła i wyjrzała przez wizjer. Twarz. Wielka. Rozlana. Jedno straszne oko wpatrujące się prosto w nią. - Kto tam jest? - wystękała przez ściśnięte gardło. Twarz wróciła do normalnych rozmiarów. Była przyjazna. Znajoma. - To ja. - Dlaczego bez przerwy mnie nachodzisz? - jęknęła z ulgą i uchyliła drzwi. - Jesteś dla mnie zbyt surowa. Martwię się. - Dziękuję. Coś jeszcze? - Nie odpychaj mnie. - Wcale tego nie robię. Lubię być sama. To wszystko. - Ale tak nie można. Porozmawiaj ze mną. - Zaraz wychodzę do kościoła, a potem wybieram się na działkę. Przyjdź wieczorem na ciastka i herbatę. Teraz daj mi spokój. - Dziękuję. Nie odchodził, więc mu pomogła, delikatnie zamykając drzwi. Tadeusz. Miły, starszy pan, równie samotny jak ona, ale słabiej to znoszący, nieporadny. A może inaczej - czujący niepotrzebną litość dla niej, co w połączeniu z poczuciem osamotnienia, popychało go do szukania jej towarzystwa. Lubiła go, lecz nie uważała, aby był to czas na bliższą znajomość, nie mówiąc już o czymkolwiek więcej. Nie miała nikomu nic do zaoferowania, oprócz smutku i promieniujących zewsząd pamiątek. Zbyszka mógł zabić każdy, nawet jej sąsiad, nawet listonosz przynoszący jej rentę, nawet miejscowy proboszcz. Nie ufała nikomu, podejrzewała każdego. Tadeusz przez blisko rok próbował się do niej zbliżyć, jednak dopiero po osiemnastu miesiącach znajomości, wpuściła go do mieszkania po raz pierwszy. Czuła się wyobcowana, wystraszona i w dziecinny sposób nieśmiała, jak gdyby nieustannie cofała się. Tadeusz stanowił dla niej tylko niepotrzebny ciężar, więc bez problemu wyrzuciła go z myśli i wyszła z domu. W kościele nawiedził ją spokój. Skupiła się na modlitwach, chóralnych śpiewach i słowach kapłana. Niestety, i tam dopadły ją w końcu zmory przeszłości. W pewnym momencie w uliczkę między ławkami weszła niska, koścista kobieta w czarnym ubraniu i czarnej woalce zakrywającej całą twarz. W drżącej dłoni ściskała Biblię. - Boże, oddaj, co zabrałeś!!! Ksiądz raptownie zamilkł, ministranci poruszyli się, szepcząc między sobą gorączkowo. Skrzeczący głos przeszył gładką powierzchnię spokoju, budząc zgromadzonych z religijnego letargu. - Chcę ich z powrotem!!! Kobieta podeszła do prezbiterium krokiem lunatyczki. Odprowadzały ją pełne konsternacji spojrzenia. Młody ksiądz stał wyraźnie zakłopotany i odruchowo gładził szaty. Kobieta padła na kolana z wzrokiem utkwionym w wielki krzyż nad ołtarzem, a potem położyła się policzkiem do posadzki i rozstawiła ręce na boki. - Boże, Ty Nasz Ojcze... - zaczął ksiądz. - Oddaj, co zabrałeś!!! - zawtórowała mu kobieta. Ksiądz odwrócił się i zniknął w zakrystii. Po chwili dwóch innych księży pojawiło się po obu stronach ołtarza, jak gdyby wyruszali na zbiórkę ofiary. Ujęli kobietę pod pachy i delikatnie wyprowadzili ją na zewnątrz. Maria odwróciła się z twarzą bladą, jak chłodny poranek. Księża rozmawiali z tamtą kobietą na dziedzińcu, ale ona nie reagowała. Maria znała ją trochę, podobnie jak wszyscy w miasteczku. Któregoś dnia granica pomiędzy głębokim życiem duchowym a rzeczywistością zatarła się i w jej głowie narodził się obłęd. Parę lat temu jej córka wyskoczyła z okna na czwartym piętrze i tylko rosnący poniżej żywopłot uratował ją przed natychmiastową śmiercią. Odtąd była sparaliżowana od pasa w dół i musiała poruszać się na wózku. Lekarzom nie udało się przywrócić jej do normalnego stanu psychicznego. Miesiąc po wypadku zawinęła pętlę na szyi, drugą pętlę zawiązała na klamce i zeskoczyła z wózka. Powodem jej udręki było maltretowanie przez ojca, zapijaczonego kuternogi, który niemal każdego dnia potrafił znaleźć dla niej jakąś wyszukaną torturę. On sam, wkrótce potem powiesił się w łazience. Od tej pory samotna kobieta zamieszkała u siostry. Niewiele jadła, stała się kościstą, zmiętą kukłą na sznurkach obłędu. Siostra sprzątała koło niej, żywiła ją i myła, ona zaś chadzała gdzie chciała. Nie była społecznie niebezpieczna, toteż nie umieszczono jej w szpitalu. Nie odróżniała ludzi ani zjawisk, z nikim nie rozmawiała. Nikt jej nie przeszkadzał, gdy spacerowała z różańcem w dłoni, recytując na ulicach psalmy albo improwizując błagalne skargi. Młodzi naśmiewali się z niej, starsi kręcili głowami i zanosili się niemym współczuciem. Przypomniawszy sobie to wszystko, nie powstrzymała się przed pośpiesznym wyjściem z kościoła. Musiała znaleźć się na wolnej przestrzeni i nabrać powietrza. Nie wyobrażała sobie kogoś bardziej cierpiącego od ograbionych z dzieci matek. Ta szalona kobieta była jeszcze bardziej zgnębiona od niej - to w dziwny sposób ją pocieszało. Zbyszkowi ktoś odebrał życie i sprawa eschatologicznie nabierała pozytywnego w sumie znaczenia. Na pewno zaopiekował się nim Bóg, który - jak ją uczono od najmłodszych lat - dobrze wie co robi. Córka i mąż tamtej kobiety zabili się sami, bluźniąc przeciwko życiu, nawet nie wiedząc, co ich za to czeka. Nie. Na świecie nie było sprawiedliwości. Wróciła do domu po Negro i razem poszli na działkę. Na terenie ogródków działkowych było jak zwykle, spokojnie i sielsko. Nawet gwar czyniony przez kąpiących się w rzece urlopowiczów był przyjemny. Tylko przejeżdżające nieopodal pociągi przypominały, że gdzieś tam, za drzewami jest jednak cywilizacja. Młodą jeszcze marchewkę, buraki, krzewy malin i agrestu poturbował niedawny żywioł - burza gradowa. Zupełnie tak samo, jak wojna, która spadła nagle na dzieciństwo Marii i wywróciła wszystko do góry nogami. Oczami sześcioletniego dziecka oglądała to, co ludzkość miała w sobie najgorszego, ale wkrótce o tym zapomniała. Tak, jak te rośliny wkrótce zapomną, że przeszła tędy burza. Istniały jednak rzeczy nie do zapomnienia. Spuściła Negro ze smyczy i zabrała się do plewienia chwastów. Ich wola życia, upór w walce o swoje miejsce na świecie budził jej podziw. Kilka minut później przed altaną naprzeciwko jej działki usiadło przy stole trzech starszych panów. Byli tam chyba zawsze, umilając sobie życie na emeryturze uprawianiem płodów rolnych i rekreacją. Przez cały tydzień pracowali między grządkami, zaś w niedzielę grywali w karty, popijali wino własnej produkcji i toczyli burzliwe dyskusje polityczne. - Jasiek, i co? - śmiał się Władek - Odprawili mszę za Wałęsę? - No jasne! - Widzisz, Marian. A jak dzwoniłem na plebanię, że chcę mszę za Kwaśniewskiego, to odłożyli słuchawkę. Maria uniosła głowę znad grządek i uśmiechnęła się leciutko. Potrafili ją rozbawić swadą, beztroską, pogodą ducha. - Jasiek - rzekł Władek rubasznym głosem - Taki silny z ciebie chłop, a bierzesz rentę. Stale wyszukujesz potknięcia rządu, węszysz korupcję, mówisz, że wszyscy kradną, a sam oszukujesz państwo. Ej, nieładnie. - Przecież choruję! - oburzył się Jasiek, tasując karty. - Ale siłę do roboty masz wielką. Sami widzieliśmy - włączył się Marian. - To co innego. Ja tak odpoczywam. Jego adwersarze wybuchli śmiechem. Karty poszły w ruch. Jasiek był fanatykiem prawicy, lokalnym działaczem politycznym i ofiarą kolejnych wyborów samorządowych. Mimo, że otrzymywał najmniej głosów ze wszystkich startujących, nie chciał zrozumieć przyczyn porażki i startował od nowa, z tym samym mizernym kapitałem. Ludzie śmiali się, że nie umie nawet zarządzać własną działką, a za kolegów ma samych meneli. Robił doskonałe wino z owoców, ale że sam nie mógł pić, chętnie częstował innych. Nie narzekał na brak znajomości, lecz ciągle nie mógł pojąć, czemu nikt nie chce oddać na niego głosu. Marian od wielu lat przebywał na emeryturze i był absolutnie obojętny na politykę. Potrafił skutecznie bronić racji obu stron, ale nie optował za żadną z nich. Był także majsterkowiczem z rękami nie od parady, jednak podczas roboty lubił zaglądać do kieliszka. Gdyby nie to, Maria chętnie poprosiłaby go o pomoc przy remoncie altany. Władek jeszcze pracował, zaś pracę na działce traktował jako hobby i sposób realizacji swoich marzeń. Z zawodu był ogrodnikiem, lecz pracował w kotłowni, bo z tego dało się wyżyć. Ogródek należący do niego należał do najlepiej utrzymanych w okolicy. Często całą trójką spędzali tam czas. Wspólnie postawili ogrodzenie, remontowali altany i wprowadzali racjonalizację technik uprawiania. Robili sobie też nieszkodliwe kawały. Maria bardzo się uśmiała, widząc złość Jaśka, gdy w miejscu własnych plakatów wyborczych, znajdywał plakaty konkurenta. - Każdy w tym kraju działa na niekorzyść narodu polskiego - wściekał się Jasiek, bo nie szła mu karta - Tylko my mamy czyste konto. - Jasiu, ty chyba nie chcesz widzieć co się dzieje - westchnął żałobnie Władek - Przecież u was też nastąpił rozłam. Zwalczacie się publicznie, obrzucacie kalumniami. - To przejściowe. - Oby - włączył się Marian z petem w kąciku ust - Trwonicie z trudem wypracowaną tradycję, zrażacie do siebie ludzi. - A tam! Gadanie! - Jasiek poprawił okulary, za którymi ukrywał lekkiego, acz znaczącego zeza - Z chamstwem trzeba po chamsku! To prawda stara jak świat! Wyplewiła grządki i rozprostowała kręgosłup. Coś tam chrupnęło, przynosząc ulgę. Usiadła przed altaną i zapatrzyła się w niebo. Gdzieś tam był Zbyszek. I Gustaw. Czekali na nią, a ona, na przekór wszystkiemu, chciała ich mieć tutaj. Wiatr gnał chmury, niczym stado baranów, słońce to wychodziło, to chowało się. Dzień powoli tonął w szarości wieczoru. Panowie odłożyli karty i wzięli się za rozpalanie ogniska. Nagle zaroiło się od różnych ludzi: przyszły ich żony, rodziny, znajomi. Wszyscy rozsiedli się na trawniku, popłynęła skoczna muzyka. Tłumek ludzi tętnił życiem i z radością wkraczał w piękny, niedzielny wieczór. Bała się tych ludzi. Było ich za dużo. Nie znała ich. Nie ufała im. Przyglądała się, jak pieką kiełbaski i jak Jasiek częstuje wszystkich swoim słynnym winem, ale też cieszyła się, że jest daleko od nich. - Pani Mario, dla pani też upiekłem! - krzyknął nagle Władek. - Nie. Dziękuję. Naprawdę. Wyrwana z zamyślenia, przez chwilę nie wiedziała co robić. Chciała jak najprędzej uciec. - Ależ proszę nie odmawiać. Tyle się napracowałem. Wszyscy patrzyli w jej stronę, uśmiechali się życzliwie. Dotknęło ją dziwne przeczucie, że ludzie zawsze są mili na samym początku i dopiero potem wychodzi z nich cały brud, który na tę krótką chwilę ukryli. Nie mogła odmówić. Przeszła przez alejkę i zajęła miejsce obok żony Władka, przysłuchując się prowadzonym rozmowom. Nie zamierzała się odzywać. - Takie na przykład malowanie na murach - perorował w uniesieniu Władek - Zastanawiam się, czy to sztuka, czy tylko bazgroły. - Z tym, co to robią, trzeba postępować zdecydowanie - orzekł radykalny jak zwykle Jasiek - Działają na szkodę państwa, nie? - Czasem wypisują całkiem mądre rzeczy - wtrącił się Marian. - Jak ”Katolicy do gazu”, co? - oburzył się Jasiek. - Masz rację. To był szczyt kretynizmu. Tak przed kościołem - wycofał się Marian i zmieszany spojrzał w ogień. - Zmyślna prowokacja małolatów - machnął ręką Władek - Zresztą już to zamalowali. - Ale przez parę tygodni raziło w oczy! - upierał się po swojemu Jasiek. - Kto wie - Marian pokiwał ze smutkiem głową - Może proboszcz zostawił nam to jako pokutę. W końcu to my wychowujemy potencjalnych sprayowców. Jasiek poruszył się niespokojnie, obowiązkowo poprawiając okulary. - Gdybym wiedział, że moje dziecko robi coś takiego... Zapadło milczenie. Podmuch wiatru potrząsnął płomieniami. - To po łyczku - zaproponował Marian. Maria też dostała szklaneczkę. Nawet nie protestowała. Później z przyjemnością wypiła jeszcze jedną i wpadła w błogi nastrój. - Znowu mają zwalniać z zakładów - westchnął Władek - I co ludzie mają robić? Dokonano rewolucji za nas. - Nikogo to już nie obchodzi - mruknął Jasiek - Wybory były, wybraliśmy. Teraz musimy podjąć odpowiedzialność za swój wybór. - Ludzie chyba wyobrażali sobie to wszystko inaczej - rzekł posępnie Marian. Żona Władka nachyliła się ku Marii z nieśmiałym uśmiechem. - Oni stale o tym samym. - Nie znam się na polityce - powiedziała cicho Maria - Raz w miesiącu wypatruję listonosza i tyle od państwa oczekuję. - Emerytura? - Tak. - Ja też się doczekałam. Mogłam jeszcze długo pracować, ale gwałtownie zapadłam na zdrowiu. - To tak, jak ja. Zabili mi syna... Dlaczego to powiedziała? Po raz pierwszy od bardzo dawna powiedziała to otwarcie. Przestraszyła się własnego zachowania i skuliła się w sobie. Niepotrzebnie dała się zaprosić na kiełbaskę. I wino. To była wina alkoholu. Na twarzy jej rozmówczyni wykwitł wstydliwy rumieniec, jak przez mgłę dotarł do nich głos Mariana, że może wnuki będą żyły w lepszych czasach. - Nadal ich nie złapali? - zapytała odważnie żona Władka. - Nie. To mógł zrobić każdy - odparła Maria, patrząc ponuro w ogień. - Co mówiła policja? - Śledztwo utknęło w martwym punkcie. Już nie wierzę w cud. Nic więcej nie dało się powiedzieć. Maria poczuła nieodpartą potrzebę samotności. Podniosła się ciężko i podziękowała za gościnę. Była głucha na protesty, więc po chwili dali jej spokój. Determinacją nie mógł się z nią równać nikt z obecnych. Zabrała Negro i ruszyła ciemną ścieżką wzdłuż rzeki. Sama nigdy by nie szła tędy w nocy, ale z takim obrońcą czuła się najbezpieczniejszą osobą na ziemi. Szła wolno. Przez kilka minut słyszała jeszcze odgłosy toczonej na działce Władka rozmowy. - Wiecie, że proboszcz rozsyła imienne prośby o datki na kościół - wściekał się Władek - Chce wiedzieć, kto daje, a kto nie. Cwaniak jeden. Wkrótce głosy rozmyły się, zlały z szumem liści i szemraniem wody. Maria szła przez miasto jak zwykle, nie podnosząc wzroku. Zawsze postępowała tak samo. Nie chciała widzieć znajomych i nieznajomych. Nikogo. Tamtej nocy było słychać krzyki i odgłosy bójki. Nikt nie zawiadomił policji, nikt nie wyjrzał oficjalnie przez okno, nikt nie ośmielił się interweniować. Wszyscy byli winni. Ona ofiarnie pilnowała mieszkań sąsiadów, reagowała na cudzą krzywdę, nie była obojętna. Teraz wydawało jej się, że to nigdy nie miało miejsca, że nie byłaby zdolna do żadnych obywatelskich odruchów. Na schodach czekał Tadeusz. Sfatygowany, źle ubrany, ale rozsiewający wokół przyjacielską aurę. - Jesteś. - Tadeusz, wybacz - uniosła ręce w obronnym geście - Jestem rozstrojona. Jutro, dobrze? Przyjdź jutro. - Nie rób mi tego - poprosił, jak zakochany chłopiec. - Przykro mi. Naprawdę. Wyminęła go i zaczęła grzebać w torebce w poszukiwaniu kluczy. Tadeusz nagle złapał ją z tyłu za ramiona i gwałtownie odwrócił. - Tak się nie postępuje z przyjaciółmi! W jej oczach pojawił się błysk wściekłości. Przez chwilę nie była w stanie wydusić z siebie głosu. Gdyby można było nokautować spojrzeniem, Tadeusz padłby teraz, jak rażony piorunem. - Daj spokój, dobrze? - wyszeptała wreszcie. - Musisz się w końcu pozbierać! - Nic nie muszę! Puść mnie. Odepchnęła go lekko, ale zdecydowanie. Spuścił głowę. Jego zaciśnięte usta drgały nerwowo. Zamknęła mu drzwi przed nosem, zostawiając na korytarzu, pośród nękających go cieni. Ona jednak miała swoje, dużo potężniejsze, drapieżne, pełzające za nią krok w krok i tylko to ją w tej chwili interesowało. - I co, niedobry psie? - rzekła do Negro z pretensją - Wcale nie chciałeś mnie bronić. Owczarek pochylił łeb ku ziemi, rozumiejąc reprymendę. Uśmiechnęła się i podrapała go za uszami. - Już dobrze. Sama nauczyłam cię, że to przyjaciel. Od razu poszła do pokoju Zbyszka. Tam czuła się bezpiecznie. Wyjęła pudełko z listami oraz gruby album ze zdjęciami. Kolejne fotografie wprowadziły ją w świat, którego tak pożądała. Mały Zbyszek w podartych spodenkach wchodzący na pochyłe drzewo... Cała rodzina z plecakami idąca górską ścieżką... Zbyszek tuż po obronie pracy dyplomowej w Technikum Budowlanym... Zbyszek stojący pod ścianą pokoju i gmerający przy rozporku... To było w dwudziestą rocznicę ślubu z Gustawem. Zbyszek upił się po raz pierwszy w życiu i zaczął mylić ścianę z ubikacją. Ile było śmiechu, zanim Gustaw odprowadził go do prawdziwej toalety! Dwa lata później odszedł, a po kilku następnych zabito Zbyszka. Nastrój Marii przeszedł szybką metamorfozę. Kąciki jej ust opadły w dół, w oczach pojawił się wyraz niezgody na ten świat i rozdarcia między nim, a światem umarłych. Później zabrała się do oglądania zdjęcia z pogrzebów i styp. Nagle przypomniała sobie, że od tygodnia nie była na cmentarzu. Jak mogła ich tak zaniedbać!? Na pewno płyta nagrobkowa pełna była plam z błota, kwiaty uschły, a pozłacane litery uległy zabrudzeniu. Postanowiła zajrzeć tam nazajutrz, posprzątać i pobyć trochę ze swoimi mężczyznami. Z szafy wyleciał mol. Natychmiast ożywiła się. Złapała gazetę i przygwoździła owada do drzwi szafy. Chyba skończyły się tabletki naftaliny i te wstrętne szkodniki znów zabrały się do ubrań albo książek Zbyszka. Przestraszona otwarła szafę. Garnitury, kurtki, koszule pachniały stęchlizną. Musiała je chronić. Wyraźnie już zmęczona wydarzeniami całego dnia powlokła się do swojego pokoju. Dała Negro suchej karmy i wymieniła mu wodę w misce. Podlała też kwiaty. Sama nie miała ochoty na jedzenie. Żołądek nie chciał przyjąć kiełbaski zjedzonej na działkach, czuła nieprzyjemne mdłości. Na wszelki wypadek jednak wyjęła z barku paczkę słonych paluszków i położyła je na stoliku obok łóżka. W telewizji nadawano serial kryminalny. Było pewne, że dzielny inspektor dopadnie złoczyńcę i zbrodnia zostanie ukarana. Wpatrzona w ekran Maria mogła wreszcie zacząć żyć naprawdę.
-
Słusznie prawisz! Lepsze podium niż odium :)
-
Ło matko, Dzięki. Ja to wpadłem na takie cuś: spod gruzów wychodzi osmalona Hsu i pyta: - Dobzie, mister? :)))
-
Nie o to mi chodziło. Chciałem, żebyś mi napisał jak Ci się spełniają i że może to sukces - jakikolwiek. Ja moich wypotów za sukces nie uważam. I dalej marzę :)
-
No to mam myślenice... :) Ot siedzialem sobie w wannie i akurat samolot leciał. To napisałem coś z niczego i dlatego brak ostatecznego przemyślunku... Ja wiem, że Kamasutra w Indiach, ale z myśli gościa chyba jasne, że to półgłowe zwierze, co?
-
Mnie sentymentalnego poprzejściaka to jednak końcówka złapała i trzyma. A czemu tak raz mała litera, raz duża. To jakaś formalina jest? Przeszkadza mi niepokojenie anomalią. Jakoś tak o tym samym tylko inaczej, bez dezodorantu :) Ale się cieszę, że piszesz...
-
Dzięki, że chciało Ci się przeczytać większą połać tekstu. A pochwal się tym sukcesem przy okazji :)
-
* Wchodził do wrzątku z wdziękiem nieśmiałej uczennicy. Mógł sobie dolać odrobinę zimnej wody, ale szkoda mu było ulatniającego się gorąca. Jedna stopa, druga. Pauza. Tyłek i brzuch. Pauza. Zdawał się roztapiać w pachnącej szałwią pianie. W końcu zniknął w niej cały. Sięgnął po odłożone do popielniczki cygaro i cmokał je w przyjemnej zadumie. Malutka, zgrabna Hsu wsunęła się do łazienki z drinkiem w ręce. Nigdy nie pytał co tam mieszała. Wystarczał mu w zupełności cierpki smak i kop, jaki potem odczuwał. Miała na sobie jego ulubioną, przezroczystą koszulkę nocną, sięgającą ledwie do połowy pośladków. Postawiła szklankę na stoliku obok wanny i usiadła na brzegu. Szorowanie i drapanie pleców cenił sobie bardziej niż późniejsze bzykanko. Mruczał cicho jak kocur przed kominkiem. Raz w tygodniu pozwalał sobie na odrobinę luksusu w jej towarzystwie, choć początkowo przeszkadzała mu obecność osiłka o kaukaskich rysach, popijającego jogurt w kuchni. Potem polubił mieszkanko na dziesiątym piętrze, jego orientalny wystrój i praktyki gospodyni. - Dobzie, mister? - Super, Hsu, ale nie gadaj za dużo. Nie lubił rozmów podczas zażywania przyjemności i to obojętne, czy akurat uprawiał seks, jadł w restauracji czy robił zakupy. Kiedy się pracuje po kilkanaście godzin dziennie na odpowiedzialnym stanowisku, człowiek szybko docenia wartość ciszy. Leżał miękki jak najedzony ślimak i rozmyślał. Nie dziwiło go, że Hsu przyjechała tu za robotą. Na tych krańcach świata, skąd pochodziła, już samo życie było klęską żywiołową. Za dużo ludzi na kilometr kwadratowy, więc za mało żarcia i pracy. Do tego ciągle jakieś trzęsienia ziemi, monsuny, tornada, tsunami, choróbska i jadowite stworzenia - po prostu sodoma-gomora i plaga na pladze. Ale, że pół Europy Środkowej wyjechało nagle dawać dupy społeczeństwom bogatym - na to głowa była za mała. Czego tamci się chwytać nie chcieli, nasi brali w ciemno i jeszcze całowali w rączki. Tu przecież wszystko było idealnie umiarkowane, a skrajności tylko w polityce dało się znaleźć. Klimat środka, cztery pory roku, jak Pan Bóg przykazał. Góry niezbyt wysokie, morze niezbyt głębokie i słone, ciśnienie w normie. Cudowna średniość. Recepta na spokojne życie. - Juś? - spytała Hsu. - A chodź. Zrzuciła koszulkę i weszła do wanny. Robiła swoje. I to jak! Że tam gdzieś, w cholerę daleko, Kamasutrę wymyślili, to się jednak dziwił. Rozmnażali się jak króliki, a mimo to mieli czas i ochotę na zgłębianie tajemnic cielesnych przyjemności. Hsu sprawiła się na medal i wyszła. Leżał jeszcze chwilę, choć woda już nie była taka ciepła, a ciało miał otępione wysiłkiem. Westchnął i zabrał się do wstawania, gdy usłyszał coś dziwnego. Zastygł w wodzie, nasłuchując. Nie był to świst, raczej potężny huk, któremu towarzyszył rodzaj jednostajnego gwizdania. Z każdą sekundą wizg stawał się trudniejszy do zniesienia. Zatkał dłońmi uszy, spodziewając się, że lada chwila do wanny wpadnie meteoryt. Ale meteory spadają na Syberii!!! - przemknęło mu przez myśl i wtedy jakaś siła zdarła mu sufit znad głowy. Dosłownie! Oczy prawie wyszły mu z orbit na widok przymglonego nieba, ale nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Usłyszał potworny huk i ściany zatrzęsły się od wybuchu. - Hsu!!! - wrzasnął przerażony. Ale właścicielka mieszkania nie nadchodziła. Wyciągnął szyję i rozejrzał się niespokojnie. Pierwsza myśl, jaka zbłądziła mu do głowy, była absolutnym przekonaniem, że to wszystko mu się śni. Miał przed sobą widok na sąsiednie osiedla i rozległe góry w tle. Z czterech ścian została jedna, ta za jego plecami. Po prawej płonął wielki czarny grzyb, reszty bloku po prostu nie było. Siedział w wannie na samym szczycie gruzowiska, a wokół dopalały się szczątki samolotu. - Niemożliwe! - szeptał, przecząc własnym oczom - Tu się takie rzeczy nie zdarzają! A woda stygła. Raz po raz potrząsały nim zimne dreszcze. Nigdzie w zasięgu wzroku nie widział ani swojej garderoby, ani ręcznika. - Ratunku!!! - wrzasnął piskliwie. W odpowiedzi do wanny wpadł kawał betonu. Trafił między kolanami, o centymetry od celu. ] Zerwał się, jak gdyby pszczoła użądliła go w goły tyłek. Całkiem nagi, skurczony z zimna i nieludzko wkurzony, wzywał pomocy. Z dala nadleciał helikopter z ekipą telewizyjną na pokładzie. Ratowany chciał pomachać żonie po drugiej stronie ekranu, ale połapał się, że nawet jako ofiara katastrofy lotniczej, wygląda dość dziwnie. Trzęsąc się z zimna, oczekiwał ratunku. Kiedy na gruzach ujrzał dzielnego strażaka, jedną ręką gestykulował, drugą chronił klejnoty. Dostał koc i gratulacyjnego kuksańca w żebra. Wtedy się rozpłakał. PS. Jakieś pomysły co do puenty. Plis, dawno nie byłem tak bezradny...
-
Smutna ballada od chłopców specjalnie dla kobiet na Dzień Kobiet
asher odpowiedział(a) na Pianirzysta utwór w Warsztat - gdy utwór nie całkiem gotowy
Błądzącym poetom stanowcze NIE! -
Patrzcie ludzie, odmiana, ale znów ekstremalna. Same krótkie zdania jako przeciwwaga do dłuuugich niemieckich. Jak każda maniera, jednak męczy. Ze cztery, pięc przecinków zamiast kropek i będzie miodzio, moim skromnym...
-
Wyjątkowe predyspozycje
asher odpowiedział(a) na Barbara_Pięta utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
I cacy. Bez dumania, emfazy etc. Dla mnie OK. -
spotkania niezaszłe [miniaturka]
asher odpowiedział(a) na Behemot utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Ostatnimi czasy nawet emocje są kiczem i trzeba się z tym pogodzić, bo dróg ucieczki w "sztukę" coraz mniej... -
Ma to przełożenie... :)
-
No, może dziś popełnię... :)
-
Tego szaleństwa tu brakuje ;) Wrzucaj co jakiś czas...
-
To fajnie, bo ja mam wątpliwości... :)
-
Dlaczego zmiany czasu narracji? Wieje nudą, ale było ciepło i słonecznie :) Rczeczywiście, momenty fajne są.
-
* Zapraszam państwa do szatni – oznajmił miły starszy pan. Puste wieszaki za jego plecami oczekiwały, by przyjąć ciężar kurtek i płaszczy. Dobrotliwy uśmiech szatniarza przywoływał odległe wspomnienia dobrych wujków i dziadków, którzy zawsze mieli czas i ochotę na zabawę z rozbrykanymi wnuczętami. W tym uśmiechu kryły się oznaki sympatii i wyrozumiałości. Spoglądał na wchodzących czystym, łagodnym spojrzeniem człowieka, który wie, po co tutaj przyszli i w każdej chwili gotów jest przyjść im z pomocą. Oni tymczasem nic nie rozumieli. Wolno podeszli do kontuaru. Tadeusz sięgnął po wzorzystą narzutę Teresy i parasolkę, którą kurczowo ściskała w pobielałej dłoni. Oddał oba przedmioty szatniarzowi, który ukłonił się grzecznie i umieścił je na wieszaku z tyłu szatni. Następnie Tadeusz wręczył mu swoje palto i kapelusz. Wydawało mu się, że miał jeszcze parasol, ale skoro nie podpierał się nim wchodząc tutaj, musiał zapomnieć go w domu lub w taksówce. Szatniarz eleganckim ruchem wręczył im numerki i wskazał kierunek. - Zapraszam na salę - powiedział i przestał zwracać na nich uwagę. Nadchodzili bowiem inni goście, wobec których miał takie same obowiązki, jak wobec nich. A okręt tonął. Z dziobem zanurzonym w przepastnej głębinie i zadem unoszonym coraz wyżej i wyżej ku ciemnemu, lodowatemu niebu. Znikąd nie nadchodził ratunek. Skazani na własne siły pasażerowie miotali się po pokładach, z desperacją uczepieni myśli o przetrwaniu. Niektórzy nie mieli się czego złapać, toteż spadali w ciemność i po krótkim pluśnięciu wszelki ślad po nich ginął. Reszta kurczowo trzymała się, czego tylko się dało. Nagle wybuchł kocioł i ogień rozlał się po burtach, strzepując wiele osób do wody. Spadali, niczym pochodnie, by później z sykiem zgasnąć w zderzeniu z potęgą silniejszego żywiołu. Teresa odwróciła się. Od drzwi wejściowych napływała kolejna fala gości. Byli to rozmaici ludzie: w różnym wieku, różnych stanów społecznych, różnych ras i płci. Zdziwiona trąciła Tadeusza, ale on, zobaczywszy tłum, wzruszył jedynie ramionami. Lekko pociągnął ją za sobą. Weszli na salę. Była wielka, niby w filharmonii, skąpo oświetlona i przerażająco pusta. Wokół roznosił się zapach stęchlizny albo może wilgoci, jaki spotyka się w ruinach lub piwnicach starych domów. Przystanęli i przez chwilę zastanawiali się, gdzie mają usiąść. Nie wręczono im biletów, więc wytłumaczyli sobie, że miejsca nie są numerowane. Po namyśle usiedli w środkowym rzędzie, dokładnie naprzeciw środka ekranu. Za nimi bez pośpiechu napływali inni. Wszyscy z tą samą konsternacją dobierali dla siebie miejsca i znikali za rzędami foteli. Gwar rósł, przeszkadzając zebrać myśli, ale każdy z obecnych miał komuś obok coś do powiedzenia. Tylko Teresa i Tadeusz milczeli. Ponuro wpatrywali się w biel ekranu i czekali, choć nie mieli bladego pojęcia na co. A okręt tonął coraz szybciej. Ubywało go, podczas kiedy bezkresne morze zdawało się robić większe. Ci, którym udało się jakimś cudem przetrwać na rufie, teraz zaczęli spadać z przeraźliwym krzykiem. Wszystko to stało się tak szybko, że załoga nie zdołała przygotować dla pasażerów planu ewakuacji. Prawie nikt nie zdążył założyć kamizelki ratunkowej, nie spuszczono ani jednej szalupy ratunkowej, ani jednego pontonu. Wiele osób, które nie opanowały sztuki pływania, poszły na dno od razu, inni roztrzaskali się o wodę, jedynie nieliczni wciąż utrzymywali się na powierzchni, skazani na niewyobrażalną mękę walki do samego końca. Kiedy środek okrętu zniknął pod wodą, reszta katastrofy odbyła się w zawrotnym tempie. Niemal cała sala kinowa była pełna rozgorączkowanych ludzi. Przekrzykiwali się nawzajem, chcąc sobie przekazać jakieś niezwykłej wagi wieści lub po prostu się przywitać. Obok Teresy usiadła tęga babina z małym dzieckiem, obok Tadeusza starsze małżeństwo. Zostało niewiele wolnych miejsc, lecz widocznie czekano na komplet, skoro seans się jeszcze nie rozpoczynał. Teresa obejrzała się ku drzwiom. Nikt już nie wchodził. Okręt zniknął w głębinach. Pozostały po nim szalejące wiry i obijające się bezwładnie o siebie, rozbudzone fale. Sporo ciał pławiło się w wodzie, parę osób wciąż walczyło z potęgą morza. Kilku szczęśliwców uczepiło się rozbitej szalupy i tak trwało, dygocząc z zimna, stopniowo przenikającego ich do szpiku kości. Obojętny księżyc wisiał na czystym niebie, niby wielki, zakurzony lampion. Zapadła cisza. Światła nagle zgasły. Kotary rozsunęły się szerzej. Ludzie powoli zamilkli i usadowili się wygodniej na siedzeniach. Już pierwsze kadry uświadomiły wszystkim dlaczego się tutaj znaleźli. Z przerażeniem w oczach zobaczyli, jak do tego wszystkiego doszło. Przeżyli raz jeszcze piekło tchórzostwa i raj bohaterskiej śmierci. A gdy światła zapaliły się na nowo, wyszli z kina na spotkanie jasności, której dotąd nie znali.