
asher
Użytkownicy-
Postów
2 273 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
nigdy
Treść opublikowana przez asher
-
Wiesz co, nie wiem. Czytalem go bardzo dawno temu. Staralem sie lekko nawiazac do Harry Angel Williama Sjotberga czy jak mu tam bylo i czanrego jezyka z gry Max Paine... No i K.Dick rzecz jasna. Ale jezyka staram sie uzywac swojego, tylko klimaty czerpie ze wzorcow...
-
Czasy wojny to tutaj cos nowego, ale mam powazne watpliwosci. Rozumiem, ze Cie to kreci, zwroc jednak uwage, ze probujesz opowiesci realistycznej o rzeczach, o ktorych masz slabe pojecie, bo ich nie przezyles. Bez jakiejs ucieczki narracyjnej, punktu widzenia, nie masz, moim zdaniem szansy, byc wiarygodny. Choice is Yours.
-
mam takiego notesa, w ktorym zapisuje niby niespojne, pojedyncze frazy i zwroty, a potem siegam i prosze, jak znalazl pasuje :))) dzieki za wsparcie w "zaawansowaniu"... Zmienie na Pakistana - tak mowilismy na nich w Norwegii. A pogadliwie, i owszem siedzisz na dyskotece i urabiasz panienke, a taki chujek ci popija twoje piwo za plecami. Polaczek, Chinol - to normalne nazwy - nic uragajacego, wierz mi. Ciapaty - czyli Hindus to jest pogardliwe, bardzo, ale zasluzyli :))) Na zakonczenie bedzie jazda. Wierzaj mi. Sam nie wiem, jak na to wpadlem...
-
Budzi to ma zazdrosc wielka chyba wespre sie butelka tu przy chipsach, za pol darmo robic mozesz cos na czarno lecz nie dla mnie te fabryki ja tu wpadlem szukac bryki i tak sobie rzepke skrobie moze nawet cos zarobie :))
-
Na razie bedzie o kupowaniu. Jazda to temat na raz nastepny :))) Ja tymczasem boje sie chodzic...
-
Jestes inzynierem? Moj kumpel jak tylko skonczy staz, przyjezdza. Tu sie tyle buduje, ze hej.
-
No widzisz, to przewodnictwo juz wzbudzilo tu pare kontrowersji, bo co, postawil pierwszekroki i juz chce caly swiat uczyc. Wprowadzilem wiec do historii przyjaciolke, ktora jeszcze w Polsce wyedukowala bohatera i on sobie to po kolei przypomina :) Wstawki do czytelnika zostawie, ale bede sie ograniczal, zeby nie przeasadzac. Lechu, dzieks. Pierwszy duzy temat - kupowanie auta w Londynie. Temat do dodatkowego sprzedania gazetom w Polsce :)))
-
Pracoreksja :_) Juz pracuje jako dziennikarz, ale gdybym chcial pisac, jak tu jest dobrze, to by piekna kaszana byla. Kradne zyciorysy i zmyslam - to jest literatura maim zdaniem :)
-
Dziady cz. 4 1/2, czyli szopka świętojańska
asher odpowiedział(a) na Leszek_Dentman utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Ja, dziad najpierwszy bym mial :) -
Czy w Londku czy w Krakowie, ten pierwszy sie dowie, kto przyjedzie :)))
-
Stary, dasz rade lepiej zyc i lepiej pisac. Daj sobie szanse. Zostan z nami.
-
Dziady cz. 4 1/2, czyli szopka świętojańska
asher odpowiedział(a) na Leszek_Dentman utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Oj, Piotrus, ty naprawde Wielki Romantyk jestes! Dobrze, ze nie widzisz, co golebie robia z Adamem na Rynku w Krakowie. Nie uczyli Cie, ze parodia dodaje splendoru i potwierdza wage utworu??? Jakis plebiscyt byl, ze twierdzisz, ze to najwiekszy dramat. Ja twierdze, ze WESELE. Pozdrawiam cynicznie. Jest niedziela, a ja bylem kopac ziemie. Wybacz brak romantyzmu. -
Marri, Arena Solweig mieszka w Paryzu. Moze cos doradzi. Zapytac nie zaszkodzi :) Renata, do zoba :)
-
Mnie tez to drazni. Kurka, znow nikt nie przeczyta. A mnie ten tekst tak kreci... :(((
-
Ja siedze w Londynie. Z tego co wiem, jedzie tu tez Adam Szadkowski i chyba Piotr Boruta. Gdzies wybyl Krzysiek Rutkowski, a Jay Kapuscinski pomyka do Birmingham. Kto jeszcze wyjezdza, kwiecie inteligencji polskiej??? Pytam, bo zapewne mozemy sobie nawzajem sluzyc informacja, pomoca itp.
-
Mówią, że przegrane są tylko płyty
asher odpowiedział(a) na Zofia Magdalena utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Ojeju, ale po co ten slowniczek. Tu nie ma debili. fuck + wykrzyknik :) poczulem sie rozbrojony. tekst taki sobie, najlepszy tytul. -
kancelaria z napisem "niebo"
asher odpowiedział(a) na to tylko ja utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Brzmi jak bardzo rozrosniety wiersz. Puenta zdacydowanie najlepsza, bo najbardziej poetycka w tej prozie :) -
O, mamy nowa tematyke. Szkoda, ze nie ma ustrzykowskiego Leszka :))
-
Dzieki :)) I tak ma byc. Pierwsza czesc juz pozmienialem, ale nie ma sensu podmieniac pliku, skoro wszyscy czytali.
-
Sorki za literki polskie. To ciagle problemy z klawiaturami, komputerami itp.
-
Wiem, dostrzeglem brak polskich liter. Poprawie u siebie i tu przeniose, bo nie ma tu polskich liter. Powiedzcie mi, prosze rzecz najwazniejsza, bo robire to po raz pierwszy. Czy spoufalanie sie z czytelnikiem to dobra maniera? Takie zwroty a wierzcie mi, nie wiem, czy wiecie itp????
-
No to mamy specjaliste/tke od basni i fantasy. Ano obaczym co z tego wyniknie :)
-
Calkiem sluszna reakcja :))) Norwegia droga, ale zarabiasz na to!!! 45 zlotych na godzine mialem + zarcie z Polski. Coz chcoec wiecej. Tylko wiecej pracy, a z ta juz gorzej...
-
* Urządziłem sobie biuro w wynajętym mieszkaniu. W jednym pokoju oczekiwałem klientów, w drugim mieszkałem. Droga z domu do pracy zajmowała mi jakieś 2 sekundy. Miało to jednak swoje złe strony, zwłaszcza, gdy trafił się słabszy miesiąc albo – co gorsza – dwa. Wtedy konsjerżka dudniła przez kilka dni w drzwi, po czym spuszczała na korytarzu swojego psa-giganta, który w najlepszym wypadku alarmował ja wściekłym ujadaniem, a w najgorszym powalał mnie na schody i szczerzył kły, plując wyciekającą śliną. W obu musiałem wysupłać zaległy czynsz pod groźbą zmiany szyfru w zamku i brutalnej eksmisji. Do dziś nie wiem, jak mi sie udało przetrwać w tych warunkach całe trzy lata. Mogłem ustrzelić potwora w obronie własnej, ale żmudne procedury udowadniania zasadności użycia broni ciągnęły się nieraz miesiącami. Z trudem wyobrażałem sobie, że mogę pozbyć się gnata na tak długo. Bez niego byłem jak bez fiuta. Obu nie używałem bardzo długo, lecz wystarczała mi sama świadomość, że są. Właściwie nie mam kwalifikacji. Kurs teoretyczny ukończony w terminalu emigracyjnym wcale nie gwarantował, że będę dobrym detektywem. Spisywałem się w miarę tylko dlatego, że byłem upierdliwy, niczym szczyny po piwie. Nie umiałem zasnąć, dopóki nie dopiąłem swego. W tej jednej kwestii było nam z Wredem Williamsem naprawdę blisko. On tropił morderców, a ja niewiernych mężów – o tej zasadniczej różnicy nawet nie chce mi się wspominać. Chowałem w sercu nadzieję, że któregoś dnia wystąpi przede mną w cywilu i da mi okazję, by złamać mu to czy owo. Myśl o tym dziwnie mnie uspokajała. Wyszedłem przed dom, by się przewietrzyć i skubnąć coś na ząb. O tej porze miałem do wyboru jedynie kebab u Pakistańca, szwedzkie curvy albo kiełbasę z rusztu, przyrządzaną przez Polaków na rogu ulicy. Wybrałem Pakistana, bo jako jedyny w tym towarzystwie miał mały barek, czynny całą dobę. Często wstępowałem tam po robocie na take awaya, by podsłuchać o czym gadają miejscowe żuliki. To było najlepsze źródło informacji o szemranych typach, odmieńcach i fajansiarzach z całej dzielnicy, którzy zaglądali coś przegryźć przed planowanymi machlojami. Wred też czasem wpadał, ale wszyscy wiedzieli, kim jest i nagle przestawiali się na rozmowy o modnym ostatnio musicalu albo biuście fryzjerki z salonu parę metrów dalej. Mimo późnej pory, przed barkiem stał spory tłumek wariatów i włóczęgów, mających za nic praworządność czy ciepło domowego ogniska. Cała ta banda nie mieściła się w barze, więc wyległa na ulicę i w grupkach pożerała swoje fast foody. Żułem łykowatą baraninę, słuchając najnowszych wieści. Dzięki tym kolesiom niejeden raz posunąłem do przodu jakąś trudną sprawę. - Dziwna historia z tym Manfredem. Nikomu nie właził w drogę. Grał sobie na fortepianie i chodził po galeriach. Nastawiłem uszu, niczym zwierzyna spragniona świeżej krwi. - Cała ta rodzinka jest stuknięta, ale on był z innej bajki. Po co podrzynać gardło takiemu niedołędze? Nie rozumiem. - Może było drugie dno? Nikt nie jest tym, na kogo wygląda. Ot, prawdziwa mądrość ulicy. Tu nikt nie stawiał na zawiłości, tylko szukał najprostszych dróg do prawdy. - Może czymś się naraził w Star Dust? Ten dom pogrzebowy nie ma dobrej sławy. - Pracował tam? - Na nocki czy jakoś tak. Balsamował zwłoki z walkmanem na uszach. Ktoś, kto robi takie rzeczy nie może być normalny. Star Dust. Ta nazwa coś mi mówiła. Wytarłem usta, wyrzuciłem resztki do kubła i powlokłem się w stronę domu. Po drodze mijałem wszystkie znane mi miejsca. Usmiechnąłem się ciepło. Uwielbiałem tę całą Międzynarodówkę. U Paddy’ego chlałem whisky w pubie, u Rashida kupowałem ją na butelki, u Jewgienija zamawiałem amunicję do gnata, u Paoli jadałem obiady, a u Pierra kolacje, na fast fooda wpadałem do Ahmeda lub Mahatmy, drobne zakupy robiłem u pana Wu i tak dalej. Gdybym miał wszystkich wymienić, zeszłyby ze dwie doby. W każdym razie, to był wielki świat w jednej dzielnicy, coś w sam raz dla mnie. Star Dust. No pewnie! Tamtego dnia postanowiłem rzucić palenie. Kasa kończyła się w zastraszającym tempie, a ja miałem bzika na jednym punkcie - że zabraknie mi fajek. Trzymałem otwarte paczki wszędzie. Premium, king size, super de luxe – ten sam syf, tylko w innym marketingowym ubranku. Liczyły od 5 do 19 sztuk. Mimo, że były, i tak biegłem po nowe, żeby nie naruszać zapasów. Mogło mi zabraknąć żarcia, alkoholu, kobiet, nawet oddechu, ale fajki musiałem mieć. Wypiłem trzy kawy i dwa drinki, zanim zdołałem cokolwiek przełknąć. Ciągle lało. Wydawało się, że słońce zasnęło na wieki w ciasnym śpiworze chmur. Kiedy widziałem je ostatni raz? Miesiąc temu? W telewizji ten palant Ruthecky uwalniał kolejną porwaną dziewczynkę. Przez 45 minut zjeździł pół świata, powąchał stęchliznę kilku lotnisk i zawsze wypożyczał samochody z własnym logo na boku. Okropna kaszana, ale jaka medialna. Bogaci lgnęli do niego, bo miał techniczne możliwości, by wykorzystać ich kapitał. Do mnie zwracali się zwykli ludzie. Z jednym wyjątkiem. Zdegustowany zgasiłem telewizor i włączyłem radio. Grali akurat „Dziś będzie lepiej” Manny’ego Granta. Był to hymn na cześć dzisiejszego dnia z całym jego błogosławieństwem i bagażem trosk. Miałem nadzieję, że dziś rzeczywiście będzie lepiej. Ktoś zapukał i w drzwiach stanął najogromniejszy Murzyn, jakiego w życiu widziałem. Mógł zasłonić trzydrzwiową szafę, a na jego garnitur zużyto pewnie ze dwie bele najlepszego jedwabiu. Ze wszystkich sił powtrzymałem rękę, która zamierzała się za mnie przeżegnać i w ułamku sekundy przemyślałem, komu jestem coś winien. Mafii wisiałem jakieś 500 dolców plus odsetki, a Rashidowi za trzy flaszki whisky. No, chyba, że tego wielkoluda przysłała konsjerżka. Wtedy po mnie. Mimowolnie zacząłem tańczyć, jak na ringu. Chodziło tylko o to, żeby nie trafił pierwszy. Mój lewy sierpowy powienien go przynajmniej ogłuszyć, a ja dam nogę. Na takich miałem dwa sposoby: ostre kopanie po jajach albo ucieczka. - Pan się uspokoi – powiedział flegmatycznie – Nie przyszedłem pana bić. Skrzywił grube wargi, jakby podczas srania zobaczył pająka w kącie ubikacji. Odetchnąłem. - Detektyw Polański. W czym mogę pomóc? - Pani Rose chce porozmawiać. Usiadłem za biurkiem, pospiesznie ścierając rękawem rozsypany popiół. Szklankę po whisky wrzuciłem do szuflady. - Zapraszam. Murzyn zniknął. Po chwili pojawiła się drobna, lekko korpulentna pani w czerwonej garsonce i czarnym kapeluszu z woalką. Gustowna co prawda, ale nie w moim typie. Była niezła, jednak te nogi, zdecydowanie za grube i za krótkie. Pupcia ok, biuścik wymiarowy, do tego te cholerne kikuciki. Na świecie z pewnością nie było sprawiedliwości. - Kent, idź na hamburgera – powiedziała i usiadła naprzeciw mnie, składając ręce na kolanach. Zmówiłem szybką modlitwę za to, by nic z fotela nie przykleiło się do jej pięknej spódniczki. - Zjada pewnie duuużo hamburgerów – zagadnąłem. Uśmiechnęła się. Teraz wydała mi się całkiem ładna. Czterdziestoletnia, zadbana, wytworna. Potrafiłem rozbawiać kobiety. Niestety, była to jedyna rzecz, jaką potrafiłem z nimi robić. - Co tak elegancką kobietę sprowadza do tej podłej dzielnicy? - Potrzeba dyskrecji. - Aha... Sprawa wydawała się dziecinnie prosta. Mąż pani Rose prowadził zakład pogrzebowy Star Dust. Ona zajmowała się domem, imprezami charytatywnymi i wydawaniem przyjęć, on interesami nieboszczyków. Sielanka trwała, aż pewnego dnia mąż nie wrócił na noc. Zadzwonił tylko, że ma dużo pracy i odłożył słuchawkę, jak gdyby nigdy nic. Od tej pory prawie nie bywał w domu. Nie chciał rozmawiać, jeść wspólnych obiadków ani wychodzić z nią do opery. Zmienił się do tego stopnia, że przestała poznawać człowieka, za którego wyszła. Był niemiły, mrukliwy, opryskliwy, cyniczny. Zaczęła podejrzewać, że znalazł sobie młodszą i to ją obdarza teraz lepszą częścią swojej natury. Ja miałem dowiedzieć się, co to za siksa. Czysta robota. Dostałem za dwa tygodnie z góry plus zwrot kosztów operacyjnych po zakończeniu współpracy. Kiedy już zebrałem dostateczną ilość informacji na temat Wiktora Rose, dwornie pożegnałem się z moją szacowną klientką. Przez okno widziałem, jak Kent otwiera wielkim łapskiem drzwi limuzyny, a potem jakimś cudem mieści się za kierownicą. Wyszczerzyłem resztki moich zębów do swojego odbicia w lustrze i lekki jak piórko zbiegłem do konsjerżki. Pukałem, pukałem, lecz jedyną odpowiedzią było wściekłe ujadanie jej kundla. Twoja strata, ruda pokrako – pomyślałem uradowany i pobiegłem do Paddy’ego na drinka. Po drodze wszyscy chyba byli wyposażeni w detektor do wykrywania pieniędzy, bo ciągle mnie ktoś zaczepiał. Żul pod ścianą złapał mnie za nogawkę i za diabła nie chciał puścić. Rzuciłem mu piątaka. Przeżegnał się, a potem splunął za mną z pogardą. Tego było za wiele. Obróciłem się na pięcie i zabrałem z pudełka swojego piątaka. Myślałem, że żul rozpłacze się, ale nie miałem dla niego litości. Skurwysyn nie umie dziękować, więc niech zdechnie na bruku. Tuż przed pubem zaczepił mnie następny dziwny koleś. - Giwnij sztukę pojary, pliz. Zmierzyłem go wzrokiem od stóp do głów. - Co ty do mnie pierdolisz? Zmieszał się, lecz chyba nie załapał o co chodzi. - Język ci kopuluje z podniebieniem – wytłumaczyłem wspaniałomyślnie – Poproś po ludzku, to się zastanowię. - Poczęstuje mnie pan papierosem? – powiedział szybko. Teraz mu nawet przypaliłem. Nigdy nie odmawiam fajki. To taki odruch solidarności, bo potrafię sobie wyobrazić, co bym czuł w takiej sytuacji. - Paddy, czy ja ci coś wiszę? – zagadnąłem barmana. Roześmiał się, potrzasając swoją blond czupryną. - A co, nowe zlecenie chapnąłeś? - Trafiło się ślepej kurze... - Jesteśmy kwita. Możesz chlać do woli. - To polej, ale nie za dużo, bo robota czeka.Gdy zobaczysz, że mam dość, bądź bezlitosny. - Dobra jest. To nie był dobry dzień na rzucanie palenia. Sukces rozleniwiał, euforia łamała mocne postanowienia. Zerkałem co chwila na piękne paczuszki klubowych Lucky Strike’ów za plecami Paddy’ego. Były smakowite, ale droższe od importowanych, które mogłem kupić w każdym sklepie. W końcu zamówiłem jedną. Jak szaleć, to szaleć. Sztachając się głęboko, sączyłem whisky i rozmyślałem o igraszkach losu. Zabawnie się w życiu układa. Jednego dnia przymierasz głodem, bierzesz na krechę wódę i fajki, a drugiego spada ci manna z nieba i pławisz się w chwilowym luksusie. Od razu przysiadła się do mnie fatalnie uszminkowana lala w kabaretkach i z cyckami wylewającymi się ze stanika. Miałem humor, miałem gest. Postawiłem jej drinka, wiedząc, że jej alfons siedzi w kącie sali i roztacza smród tandetnego cygara. - Jak leci? – zadała firmowe pytanie głosem, który powinien być zmysłowy, a był raczej kiepską parodią. - Raz lepiej, raz gorzej – mruknąłem swoją zwyczajową formułkę – Jesteś zdrowa? - Jak żona pastora. - Pokaż chip. Badania miała aktualne. Mogłem ją bzyknąć bez obaw. Gdyby staruszka Wenera wiedziała, jakie syfy będą nękać ludzi XXI wieku, wyszłaby za jakiegoś Wassermana swoich czasów i płodziła dzieci. - Spoko, ale nie dzisiaj. Mam robotę. Przestała być miła i jej wątpliwa uroda zupełnie straciła w moich oczach. - Człowieku, marnujesz mój czas. - Ja ci się nie narzucałem – rzekłem i odwróciłem głowę w drugą stronę. Zaklęła szpetnie i poszła do swojego alfonsa. Czułem kipiącą nienawiść. Powrócił mój tik w lewym oku – nieuchronny zwiastun kłopotów. Ilekroć go czułem, burza wisiała w powietrzu. Ktoś szarpnął mnie za ramię i miałem okazję zerknąć w przekrwione oczy alfonsa. - Należy się 50 dolców za rozmowę z Marianne – wycedził – Mogłeś lepiej wykorzystać ten czas. - Spadaj, czubku. Od kiedy tu płaci się za pogawędkę z kobietą? - Od dzisiaj. Zerwałem się ze stołka, żeby uniknąć przykrej niespodzianki. - Paddy, ten głąb tu jest legalnie? – zapytałem lekko zmieszanego barmana. - Płaci dolę... Zrozumiałem, że będzie neutralny. Stojący przy drzwiach bramkarz George też nie zamierzał się wtrącać. - Dobra, koleś. Ty pierwszy – powiedziałem, przyjmując postawę. Nie wiedział, że kiedyś boksowałem. Powienien to poznać po moim krzywym nosie, ale był zupełnie zielony. Dałem mu się pogłaskać dwa razy i poczęstowałem lewym sierpem. Spojrzał na mnie zdziwiony, jakby nic nie poczuł, ale potem białka poszły mu w górę i runął na plecy. - George, posprzątasz? – mruknąłem, wręczając bramkarzowi dychę. Też kiedyś mieliśmy starcie. Złamałem mu nos i dwa żebra. Od tej pory nie wchodzi mi w drogę. Poczułem do Paddy’ego żal, że przechowuje u siebie takie szumowiny, jak ten na podłodze. Zapłaciłem i wyniosłem się w cholerę. Budynek Domu Pogrzebowego Star Dust sprawiał wrażenie solidnego i wytwornego zarazem. Stare cegły pięknie poszarzały, złote ornamenty przydawały im blasku. Zaparkowałem w rozsądnej odległości i rozsiadłem się wygodnie. Deszcz chlapał po szybach, ale przy minimum koncentracji można było przebić się wzrokiem przez strumienie wody. To był zdecydowanie zły dzień na rzucenie palenia. Popielniczka co chwilę otwierała się złośliwie. Waliłem w nią pięścią, ale robiła swoje. Wreszcie zrezygnowałem, pozostawiając ją otwartą. Do tego napieprzał mnie ząb. Miałem siedzieć całą noc w samochodzie. Czy mógł wybrać lepiej? Rozpaczliwie rozmyślałem, żeby tylko nie dac wrócić przykrym wspomnieniom. Zło było, jest i będzie. Zło się nami odżywia i my żremy je jak karmę. Ulec mu to żaden wstyd, zrozumieć – wielki sukces, powstrzymać – cud. Całe moje dzieciństwo polegało na kuszeniu i oswajaniu zła. Szybko zostałem sierotą, więc przygarnęła mnie paramilitarna organizacja młodzieżowa, opłacana przez wojsko. To była wstępna selekcja przyszłych zabijaków. Tam zacząłem boksować, czytać książki, marzyć. Biliśmy się naprawdę, strzelaliśmy ostrą amunicją. Śmierć wisiała w powietrzu, ale była elementem gry. Jeśli ktoś nie miał farta w tym stadium, tym bardziej nie mógł mieć w realnej wojnie. Był zatem zbędny. Dowiedziałem się, jak niewiele warte jest ludzkie życie i nie podobało mi się to. W ten sposób trafiłem do grupy osobników niepewnych. Z drugą kategorią przydatności mogłem odejść, kiedy zechcę. Wtedy usłyszałem o możliwości emigracji do lepszego świata. Osobnik zdrowy, z odpowiednim poziomem inteligencji, rokujący nadzieje na wymierne korzyści dla systemu, musiał złożyć odpowiednie podanie, przejść szereg badań i mieć los po swojej stronie. Wtedy jeszcze szczęście mi sprzyjało. Bez problemu przeszedłem wszelkie fazy procedury i poleciałem do terminalu. Ile to było lat temu? Pięć, sześć? Nie pamiętam. Nie lubię pamiętać przykrych rzeczy. Zło mnie kusiło, lecz nie poddałem mu się. Zło nie przejawione, nie przestaje być złem. Ono tylko czeka na swoją szansę, by opętać człowieka. Moja fiozofia życiowa była prosta – niech każdy robi, co do niego należy. Nieważne, czy jest Słowianinem, Żydem, Arabem, Chinolem, czy Nordykiem, ważne by był człowiekiem. Ktoś mnie kiedyś zapytał, co to znaczy. Zasady, facet – odpowiedziałem. Szum deszczu doprowadzał mnie do ślepej furii. W oknach Star Dust wisiało mdłe światło, ale nikt nie wchodził ani nie wychodził. Czekała mnie ciężka noc. Żałowałem, że nie wziąłem ze sobą piersiówki. Gdybym łykał co jakiś czas, wspomnienia by mnie nie dopadły. Moja Nadia. Moja mała córeczka. Na każdą myśl o niej traciłem oddech i robiłem się agresywny. Jeżeli ktoś akurat przebywał w pobliżu, był w wielkim niebezpieczeństwie. Jak przed laty lekarze, pielęgniarze i policjanci kręcący się koło samochodu, pod którym leżała. Kierowca zbiegł, inaczej byłbym go zabił gołymi rękami. Położyłem za to trzech gliniarzy i dwóch pielęgniarzy, zanim lekarz wstrzyknął mi jakiś syf. Ktoś złapał mnie za klapy. - Człowieku, bądź mężczyzną! - Sam bądź! Potrafiłbyś?! Spuścił oczy i odszedł. A ja odpłynąłem. Patrzyłem na to wszystko z góry, niczym reżyser, którego podnieśli na wysięgniku. Nienawidzę przestępców. Taryfę ulgową mają u mnie tylko nałogi, popaprańcy i nieswiadomi. Cała reszta ma przejebane. Czy ktoś rzuci papier w parku, przekroczy prędkość, ukradnie, skłamie, czy da łapówkę – u mnie przegrał życie. Uwielbiam starotestamentową trwogę. Wiem, że sam jeżdżę po pijanemu – nienawidzę się za to i też przegrałem życie. Kiedyś przyjdzie mi słono zapłacić za swoje błędy. Po stracie dziecka okazało się, że już nic mnie z Caroll nie łączy. Już wcześniej spaliśmy osobno, mieliśmy rozbieżne zajęcia i plany życiowe. Wiedziałem, że ma romans i rozważa możliwość rozwodu. Nie powiedziałem ani jednego słowa, nie uczyniłem najmniejszego gestu, kiedy stanęła w drzwiach z walizkami. Wkrótce sam się wyprowadziłem. Nie mogłem mieszkać w domu pełnym wspomnień. Grace – imię zawierające pierwiastek wielkości i dostojeństwa. Spotkałem ją zupełnie przypadkowo. Dałem ogłoszenie, że szukam sekretarki i asystentki, ale oferowałem smiesznie niską tygodniówkę i nikt się nie zgłosił. W sklepie usłyszałem, jak pewna kobieta pyta czy nie znalazła by się dla niej praca, choćby na pół etatu. Otaksowałem ją pożądliwym wzrokiem i zapytałem co potrafi. Z tego, co powiedziała, wywnioskowałem, że posiada odpowiednie kwalifikacje. Problemem mogła być stawka, lecz o dziwo nie była. I tak zaczął się najpiękniejszy okres mojego życia, nie licząc chwil spędzonych z Nadią. Dowiedziałem się później na ulicy, że Grace ma dupę nie od parady. Wzruszyłem ramionami. Dla mnie miała przede wszystkim głowę na karku. Stała się moją sekretarką, nianią, kucharką, sprzątaczką, psychologiem i kochanką. - Chodź do mnie – szeptała, gdy popadałem w depresje na skutek rozlicznych niepowodzeń. Ostro za to reagowała na moją nostalgię za Nadią. Raz nawet oberwało się jej za stwierdzenie, że tylko śmierci córki zawdzięczam to, kim teraz jestem. - Masz charakter, masz zasady – powiedziała hardo – Z tego, co mówiła twoja żona, były z ciebie ciepłe kluchy. Kochana Grace. Jej też mi bardzo brakowało. Człowiek, którego wszyscy opuszczają musi nauczyć się żyć samotnie. Ja się nauczyłem, ale wcale nie przyszło mi to łatwo. Grace nigdy nic ode mnie nie chciała. Nigdy nie potrzebowała pomocy. Umiejętnie ukrywała śmiertelną chorobę, aż pewnego dnia po prostu nie zjawiła się w pracy. Czułem się bardziej oszukany, niż po odejściu Caroll. Z żoną mieliśmy nie po drodze, sytuacja dojrzewała latami, to był proces. A tu, jak grom z jasnego nieba, suchy głos przez telefon i pustka. Pomyślałem, że tym razem chyba się już nie pozbieram. Kupiłem najlepszą whisky i długo wpatrywałem się w fotografię Grace. Włożyłem tylko jeden nabój i przez godzinę bawiłem się bębenkiem, recytując wszystkie wyliczanki, jakie zapamietałem z dzieciństwa. Kiedy wreszcie nacisnąłem spust, jego suchy trzask sprawił, że puściłem pawia. Patrząc na własne rzygi w umywalce, pojąłem, że instynkt samozachowawczy, biologiczny determinizm, cokolwiek to jest, nie pozwoli mi tak łatwo zejść z tego świata. Powlokłem się do Rashida po kolejną flaszkę, ale nie zmieściłem się w drzwiach jego sklepu. Popatrzył na mnie ze współczuciem i delikatnie odprowadził pod dom. - Wyśpij się. Jutro też będzie dzień. - Niestety – wybełkotałem i zacząłem szlochać w jego spocony rękaw. Od tamtej nocy wiele się zmieniło. Uspokoiłem się, zobojętniałem, beznamiętnie czekałem, co przyniesie kolejny poranek. I któregoś dnia zrozumiałem, że jestem wolny, że nie mam planów ani marzeń, że niczego nie potrzebuję. Moje życie nagle przestało być udręką, przestało być czymkolwiek. Jedno zlecenie na tydzień w zupełności wystarczało, bym miał co jeść, pić i palić. Gorzej, że ostatnio zdarzało się raz na miesiąc. W takich momentach uprawiałem hazard. Rzadziej grałem w karty, częściej walczyłem na pięści z innymi osiłkami. W ostateczności pożyczałem kasę na wysoki procent od mafii. Z tym mam trochę zmartwień, bo termin już minął i raz nawet odwiedzili mnie dwaj uprzejmi panowie, by się przypomnieć. Niby dostałem kasę od Rose, ale jakoś żal było od razu pozbywać się wiekszej części tej sumy. Zupełnie bez sensu przypałętał się do mnie kot. Był tak malusieńki, że nawet moje zohydzone serce zabiło mocniej. Musiał stracić matkę i nie bardzo wiedział, co ze sobą począć. Wziąłem go do domu i nie żałuję. To teraz moja najlepsza przyjaciółka, bo jak się wkrótce okazało, jest babą. Nazwałem ją Apokalipsa, bo od pierwszego dnia demolowała mi dom. Jest rasowa – to bura dachówka szlachetna. Ciekawe co teraz robi? Pewnie śpi zwinięta w kłebęk przy kaloryferze. Takiej to dobrze. Żadnych zmartwień – pojeść i pospać. Ktoś gwałtownie zadudnił w okno. Ujrzałem otwarty pysk dobermana i uchyliłem szybę. Blask latarki całkowicie mnie oślepił. - Co tu robisz? – usłyszałem stanowczy głos. - Od kiedy jesteśmy na ty, kolego? – odburknąłem – Ja tu pracuję. - Dokumenty i z wozu! Zakląłem w duchu. Ustawowa godzina policyjna nie pozwalała oddalać się dalej niż jeden kilometr od domu. Miałem stosowny papier, ale bardziej złośliwy patrol mógł mnie odstawić na dołek i przetrzymać dobę do wyjaśnienia. Najspokojniej jak umiałem, wysiadłem z wozu i stanąłem przed obliczem dwóch wielkoludów z odbezpieczoną bronią. Jeden trzymał mnie na muszce, drugi sprawdzał papiery. - Detektyw, co? Kogo szpiegujesz o tej porze, Polański? - Tajemnica służbowa. Ludzie zdradzają żony głównie w nocy. - Mów, bo odstawimy cię, gdzie trzeba i dostaniesz taki wpierdol, że podwoi ci się liczba żeber. - Panowie, nie straszcie. Za stary na to jestem. Ucziwie pracuję i znam swoje prawa. Ucichli. Zapewne kombinowali do czego się przyczepić. Ważył się mój los. - Jechałeś po pijanemu. Jesteś aresztowany. - Ja tylko siedzę w aucie. Wziąłem łyczka dla kurażu. Zamienili parę słów w języku służb specjalnych. Nie zrozumiałem ani słowa, ale czułem, że nie chce im się wracać do centrali z jakąś płotką. Z aresztowania mnie nie mogli mieć żadnej korzyści. - Dziś jest twój szczęśliwy dzień, Polański, ale jutro tu nie przyjeżdżaj, bo już się nie wywiniesz. Szef patrolu zgasił latarkę. Sekunda wystarczyła, bym obejrzał jego twarz i wypatrzył numer służbowy. 5736D. Wróciłem do samochodu przemoczony do suchej nitki. Otrzepałem deszcz z włosów i trwałem na swoim, dobrze opłaconym posterunku. Trwało to trzy doby. Kolesie w mundurkach już sie nie pojawili. Wiktor Rose wyszedł po 72 godzinach pracy. Był sam. Wsiadł do samochodu i odjechał. Pilotowałem go do samego domu. Nigdzie się nie zatrzymał, nie zauważyłem, by do kogokolwiek dzwonił. Wystukałem numer Rose i poprosiłem, żeby mi dała znać, kiedy mąż będzie szykował się do wyjścia. Pojechałem do siebie. Apo miauczała pod drzwiami, jak opętana. Zostawiłem jej furę żarcia, ale trzy dni samotności to było dla niej zbyt wiele. Co ona wiedziała o samotności? W środku okazało się, że miauczała z innego powodu. W fotelach przy moim biurku siedziało dwóch barczystych, śniadych mężczyzn w garniturach. - Witamy panie Polański. Pozdrowienia od don Mateo – powiedział jowialnie ten grubszy – Jestem Vito, a to Batista. Odsetki od pańskiego długu przekroczyły kwotę główną. Postanowiliśmy wpaść je odebrać. Podszedłem bliżej. Wiedziałem, że powieniem im dać tę kasę, lecz pazerność była silniejsza. - Tylko spokojnie, panowie. Jestem biedny, ale uczciwy. Dam wam kwotę główną, a odsetki sobie darujemy, dobrze? Nie jestem naiwny. Chciałem tylko zyskać na czasie. Roześmieli się radośnie, jakbym om opowiedział znakomity dowcip. Vito wstał i zrobił krok w moją stronę. - Panie Polański. Nie pożyczył pan pieniędzy od rabina Echelego, tylko od don Mateo. Tym się różnią, że on nie chodzi do sądu, tylko łamie kości. Po raz ostatni uprzejmie proszę o zwrot odsetek. Kwota główna to temat na osobną historię. - Przecież możemy się dogadać, nie? – rżnąłem głupa, choć serce tłukło mu mi w żebra, jak u nastolatka przed pierwszym seksem – Dam wam połowę odsetek, a po kwotę główną wpadniecie za tydzień. Batista wyjął samochodowy lewarek. - Dawaj kasę, bo z kota miazga. Źle trafił. Trzeba było nie tykać Apo. Usmiechnął się złośliwie i kopnął ją w brzuch. Zwierzak fiknął, odbił się od kalofyfera i zniknął w kuchni. Nie wiem co było dalej. Kiedy się ocknąłem, miałem ręce całe we krwi, Vito leżał twarzą do ziemi, a Batista gdzieś przepadł. Kałuża wokół leżącego rosła w oczach. - Hej, stary! Żyjesz? Mruknął coś po włosku. Dziura w jego głowie nie wyglądała dobrze. - Chodź, musisz iść do domu i się zdrzemnąć. Dał się podnieść i odprowadzić do drzwi. - Co się stało??? - Wysiedlili wszystkich z Sycylii, żeby zrobić tam rezerwat przyrody. Zamknąłem za nim drzwi. Z przerażenia zacząłem trząść się i pocić. Omal gnoja nie zabiłem. Wtedy cześć pieśni. Więzienie do grobowej deski albo coś gorszego. Nagle uprzytomniłem sobie, że nie mogli tak po prostu wejść. To złośliwe, rude babsko musiało w tym maczać palce. Oczy zaszły mi mgłą i zbiegłem na dół. Tym razem otworzyła. - Ty... – zacząłem i brakło mi tchu. - Grozili mi bronią – zapiszczała, a papiloty na jej łepetynie zadyndały zabawnie – Musiałam im podać ten szyfr. Gniew mnie opuścił. Pokiwałem ze zrozumieniem głową i wyjąłem pieniądze. Dałem jej za dwa miesiące i wróciłem do siebie. Zadzwonił telefon. - Tu Rose. Wykąpał się, przebrał i zamierza wrócić do pracy. - Jezu, czy on jest Terminatorem? Jesteś pewna, że nie ma pod skórą kabelków i metalu? - Wybacz, Jack. Sama się zastanawiam. - W porządku. Przecież mi płacisz. Już gnam pod Star Dust. Jego Jaguar jest charakterystyczny. Wszędzie go znajdę. Mam znajomych w kontroli satelitarnej. Jeśli pojedzie gdzie indziej, w try miga dowiem się gdzie. Wszystko ok? - Miło, że pytasz. Pewnie, że nie, ale radzę sobie. Złap drania. - Zrobi się. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że pogadaliśmy, jakby łączył nas jakiś stopień zażyłości. Uważaj, Polański – mruknąłem do siebie - Baby sprowadzają ludzi na manowce. Wykonałem dwa szybkie telefony. Jeden do Grega z Safety Satu, drugi do Nancy z Policyjnego Biura Kadr. Gregowi pomogłem kiedyś pozbyć się niewiernej żony, Nancy znalazłem córkę, która uciekła z domu z chłopakiem narkomanem. To były bardzo cenne znajomości. Greg od ręki namierzył Jaguara Wiktora Rose. Oczywiście stał przed budynkiem Star Dust. Tu problem miałem chwilowo z głowy. Tylko chwilowo, bo wszystko wskazywało na to, że będę musiał przeniknąć do jego kostnicy, by sprawdzić, co tam robi. Może jest nekrofilem, a może tylko pracoholikiem. Nancy opierała się mojemu urokowi osobistemu troszeczkę dłużej. Pękła dopiero, gdy obiecałem, że przy okazji sprawdzę, w jakich spelunach bywa jej jedynaczka. Zgodziła się też przechować na jakiś czas Apo. Zeskanowała mi portfolio agenta o numerze 5736D i przesłała mailem. Ze zgrozą stwierdziłem, że to nie ten facet, który groził mi aresztem. Coś tu śmierdziało. Działy się ostatnio bardzo dziwne rzeczy, a ja przestawałem się w nich orientować. Z braku lepszych pomysłów, wsadziłem pręt pod klamkę od drzwi i uwaliłem się do wyra z bronią w ręce. P.S. Kto nie przeczyta, niech zaluje... :)))
-
* Zawsze wzbraniałem się przed roznoszeniem ulotek, teraz wziałbym w ciemno kilka tysięcy i bez problemu rozniósł. Nigdy nie chciałem być akwizytorem, tutaj chętnie pobiegałbym z jakimś szajsem za pół darmo. Przewrotność losu poprawia mi humor. Z każdym krokiem droga obdziera mnie z resztek manieryzmow i przyzwyczajeń. Powoli staje się człowiekiem niezależnyzm od tradycji, etosu, zahamowań i reakcji normalnych w kraju ojczystym, lecz poza nim nie mającym większego znaczenia. Jestem za to coraz bardziej wściekły i zrezygnowany. I nagle, co widzę??? Piękny napisik na szybie Irish Pubu: Staff Wanted! Uwierzcie, doznałem takiej ulgi, że zebrało mi się na żarty. Żeby tak poeta Leopold wiedzial, jak go tu potrzeba – pomyślałem radośnie – A może inaczej? Może ktoś tu potrzebuje kwasa? Z szerokim uśmiechem wkroczyłem w pomroczne, zadymione, przepełnione muzyką wnetrze. Lekcja pierwsza. Wedle niespisanego podręcznika zachowań emigranta w Londynie o pracę należy pytać z rumieńcem zadowolenia z życia, beztroskim uśmieszkiem i absolutnym przekonaniem o swojej wartości. No, to walę do baru i fluent ingliszem mówię ciołkowi od nalewania piwa, że jestem wykwalifikowanym kelnerem i chętnie obsłużę paru tutejszych bywalców. Ciołek niezbyt rozumie, bo muzyka wszystko zagłusza, ale po chwili mruczy, że zawoła menedżerkę. Ja gut fantastishe – jak mawiają niezbyt ładne panie na niemieckich pornolach. Czekam. Po chwili zjawia się pulchne co nieco i z daleka taksuje mnie spojrzeniem kupca niewolników. Szczerzę swoje nieco pożółkłe uzębienie i mam ochotę dla niej zatańczyć na jednej nodze. Na szczęście nie trzeba. Pyta jak z moim ingliszem. Całkiem szczerze odpowiadam, że spikam całkiem do rzeczy, ale ze słuchaniem czasem jest problem, bo za dużo się naooglądałem amerykańskich filmów i lepiej rozumiem american english, niż british. Błąd! Jasna cholera! Już po mnie! Szybko dodaję, że mam IQ 160 i łatwo się uczę, jednak czuję, że zmarnowałem, szansę. Pulchna kiwa głową i pyta jak długo chcę zostać albo(psia krew!)... jak długo jestem w Londynie. Nie zrozumiałem i teraz szybko losuję odpowiedź. W końcu stawiam na wersję drugą i przyznaję bez bicia, że dopiero przyjechałem. BŁĄD!!! Lekcja druga. Każdemu należy ściemniać, że się jest w Londynie z pół roku i pracowało się w knajpie na drugim końcu miasta, ale owner był niewypłacalny i szuka się nowej roboty. Zapamiętajcie dobrze. Drugiej szansy może nie być. Pulchna kiwa głową i nagle przestaje być taka niby miła. Mówi, żebym zostawił cefała, a oni zadzwonią za dwa dni, kiedy przejrzy je właściciel. I dupa blada! Zresztą pewnie i tak by z tego nic nie było. Nie zaprosiła mnie na zaplecze, tylko kazała przekrzykiwać muzykę i udawała, że słucha. To raczej nie jest profesjonalny nabór do pracy, co? Pokiwałem smętnie głową i wróciłem na ulicę. Nie trzeba im poety Leopolda ani kwasu, tylko kelnera i pomywacza podłóg. Może mogłem zacząć od floor staffa? Mopmen też człowiek, a drobne, jakie zarabia, też pieniądze. Niech to szlag! I znów ten ruch, to mrowienie, pulsowanie, nieskończona podróż cząsteczek po milionach trajektorii. Jestem jedną z nich, tylko uwolnioną, tragicznie rozminiętą z kierunkiem i miejscem przeznaczenia. Idę. Ale już nie wchodzę do pubów. Na koniec zamierzam zrobić sobie prosty spacer. Usiąść gdzieś i spokojnie pomyśleć. Kiedy tracę Irish Pub z zasięgu wzroku, odzywa się moja polska natura. Wyjmuję z plecaczka jedno z czterech przywiezionych ze sobą piw i pstrykam puszeczką. Po paru łykach przychodzi chwilowe odprężenie i wcale nie czuję zmęczenia, a wierzcie mi lub nie, zrobiłem już ze 20 kilometrów. O, jest jakiś ładny park. Przekraczam furtkę i wkraczam w zupełnie inny świat. Tu panuje przyjemny bezruch. Siadam pod jakimś drzewem. Noc łagodnie spowija Londyn, zaczyna drzemać każdy liść, źdźbło trawy, mrówka. Słychać ciągle jak krążą ludzie i samochody. W parku jest cicho, to enklawa, ale miasto nie budzi się i nie zasypia. Kraków, mimo wszystko, zamiera po trzeciej nad ranem, a od piątej widac jedynie niewyspanych panów od sprzatania ulic. Jarek pracuje do ostatniego gościa, więc nie mam się dokąd spieszyć. Popijam lekko już ciepławe piwko z krakowiaczkiem na opakowaniu i poznaję chłód obcej ziemi. Nie opieram mu się. Zrazu delikatnie, potem coraz bardziej agresywnie atakuje każdą tkankę mojego ciała, które reaguje lawiną dreszczy. Na kilka krótkich chwil staję się bezdomnym, skazanym na łaskę pogody. Alkohol dociera do mózgu, lecz zamiast wyzwolenia stosownych endorfin, przywraca mi poczucie totalnego zmęczenia. Nie ten etap, moi drodzy. Jeśli picie piwka ma być przyjemnością, musi się odbywać w odpowiednich warunkach. Picie po wysiłku wzmaga senność i dobrze, gdy człowiek ma łóżko w zasięgu wzroku. Ja w parku, gdzieś pośrodku Londynu, takiego komfortu nie mam. Ziewam głośno. Szybka lekcja trzecia. Nie siedźcie tu na ziemi. Niby jest ciepło, ale ona się nagrzewa gdzieś w okolicach sierpnia. Hemoroidy tylko czekają na waszą ciepłą, polską dupinę. Jak się już w nią wgryzą, to jest im tam tak dobrze, że bardzo trudno o rozwód. Przez mgłę zmęczenia widzę zatroskaną twarz Anety, która wygląda jak frasobliwa Madonna z ikony prymitywisty. Kręci głową, nie kryjąc dezaprobaty. - Już skończyłeś szukać pracy? - Oj, Aniu. Nie spałem dwa dni. Żarcie mi staje w gardle. Ale to minie. - Dobrze, jak uważasz. I tyle. Cała ona. Nie dopuszcza do starcia argumentów, tylko zostawia mnie z kwestią, abym nie zaznał spokoju. Aneta znika. Dziwny ekran nocy znów zasnuwa ciemność. Wtedy z głębi mroku wypełzają ku mnie wyrzuty sumienia. A może za szybko odpuściłem? Przecież życie knajp trwa i jest ich tysiące. Czy ja jestem leniwy? Wysilam ospały mózg, by dał mi jasną, sprecyzowaną odpowiedź. Nie potrafi. W swoim, krótkim w sumie życiu sporo jednak zrobiłem. Policzmy dla rozgrzewki ostatnie dziesięć lat – tak uczciwie, jak w pierwszym napisanym przeze mnie cv, które trzymam w plecaczku. 10 lat to 120 miesięcy, 520 tygodni. Odejmując weekendy, daje to z grubsza jakieś 3500 dni roboczych. No to lecimy. Kopanie rowów, praca w administracji, urzędowanie za biurkiem, dziennikarstwo, szeroko pojęta budowlanka, ogrodnictwo, przedstawicielstwo handlowe w kilkunastu odmianach, PR, malowanie, spawanie, zbijanie europalet, sklepikarstwo, rolnictwo, robienie wykładów dla seminarzystów, organizowanie targów, imprez, bankietów....e, dość tego. Gdybym to wszystko napisał w cv, zajęłoby z 15 stron. Ważna lekcja czwarta. Dla Anglików ważna jest specjalizacja. Wolą skupić się na jednej rzeczy, mieć zakres funkcji do pojęcia, chaos i wielowątkowość im przeszkadza. Dlatego ktoś, kto umie wszystko albo zbyt dużo, nie umie nic. Inaczej Ciapaci i inni trzecioświatowcy. Oni wolą tanio, szybko i najlepiej wszystko naraz. Wybór należy do ciebie! Ale nie o tym była mowa. Zmierzałem do tego, że bardzo dużo w życiu zrobiłem, a do tego zapisałem z 10 000 stron niepotrzebnych zapisków, skończyłem studia i omal nie zostałem doktorantem. Nie, leniwy to złe słowo. Blizsze znaczeniowo będzie raczej – człowiek, który chce robić to, co lubi, a ciągle robi to, co musi. Tylko jak to nazwać jednym słowem? W kazdym razie w tym tkwi szkopuł mojej niedojrzałości, braku akceptacji świata i zgody z wyrokami losu. Większość to potrafi. Ja nie. Dopóki zdołam, taka praca będzie dla mnie tylko przykrą koniecznością. Jutro, Anetko. Jutro wystartuję znowu. Wyśpię się, ogolę gębę, wyprasuję świeżą koszulę i pójdę w miasto. A ty rób swoje. Ciułaj na koszty obsługi kredytu i wypatruj naszego ślicznego domku. Może już gdzieś jest, a może dopiero powstanie. Jeszcze trzy lata i będzie nasz. Gdybym został w Polsce, zarobiłbym w sam raz na chatę dla swoich dzieci. Zastanawialiście się kiedyś nad tą kwestią? Tyracie całe życie, kupujecie mieszkanie albo dom. Emerytura tuż tuż. Odpoczywacie jakieś dziesięć, dwadzieścia lat. Wasze dzieci dorastają i dom już na nie czeka. Umieracie, pozostawiając je urzadzonymi na cacy. Mnie nikt nic w życiu nie dał. Moi rodzice byli biednymi, choć szanowanymi nauczycielami. Teraz mieszkają w małej klitce, w której nie ma już dla mnie miejsca. Zresztą i tak bym nie chciał. Muszę zapracować na własny dom, by go potem oddać. Trochę to niesprawiedliwe, co? Tak, bywam małostkowy. To skutek przemęczenia. W pełni sił wcale tak nie myślę. O, przypomniałem sobie! Coś jednak dostałem. W połowie lat 80-tych dziadek wpłacił mi 100 000 złotych (to była fura kasy) na książeczkę oszczędnościową, żebym odebrał jak skończę osiemnasty rok życia. No, to dorosłem, przyszła dewaluacja i wystarczyło w sam raz na garnitur do matury. Dobra nasza. Chyba zacząłem trochę przynudzać. Ale przynajmniej się wkurzyłem, krew zaczęła lepiej krążyć i jest mi cieplej. Wstaję dziwnie rześki. Widać zadziałał instynkt samozachowawczy. Ujęczałem się, umarudziłem i znów jestem bohaterem zdolnym do nadludzkich czynów. Uwaga! Lekcja piąta. Dosyć ważna. Z głębi parku ktoś nadchodzi. Londyn to bezpieczne miasto. Wszędzie są kamery i ekipy umięśnionych panów w białych koszulkach, na które założyli kamizelki kuloodporne. To nie konstable, oni nie pokazują drogi, nie kultywują żadnej tradycji. Oni przybywają na miejsce konkretnego zdarzenia, by zapobiec tragedii. Nie pytają o nic. Podejrzany osobnik ma kilka sekund na reakcję, zanim nie przytulą go do ziemi. Wszędobylskie kamery. Jednocześnie strzegą bezpieczeństwa i odbierają jakakolwiek intymność. Codziennie zaczyna się fascynujący reality show. Marzę, aby kiedyś dorwać się do tych kamer i zmontować z nich jakiś film, nawet przypadkowy. Zderzenie poszczególnych kadrów musi dać jakiś sens. Może taki film byłby wydarzeniem, a ja pojechałbym w zabłoconych butach na czerwony dywanik do Cannes? Ale miało być o lekcji trzeciej. W parku nie ma kamer i przesiadywanie w nim po zmroku to kuszenie złego – tak jest chyba na całym świecie. Wypijam piwo, ciskam puszkę do kosza i zapalam papierosa. Tak, wydaje mi się, wyglądam groźniej dla dwóch białych mężczyzn, którzy przechodzą obok jednej z latarni. Jeden ma czarne dredy, drugi ma rozwianą blond czuprynę. Idą niespiesznie w moją stronę. Zaciągam się, pociągam nosem. Staram się na nich nie patrzeć. Czuje jednak, że uśmiechają się kpiąco i coś o mnie mówią. - Cześć, koleś – mówi dredziasty – Może byś coś przyjarał? Mamy promocję. Boże mój, jaka ulga! Polskie ćpuny, nie bandyci. - Dzięki, wolę piwo. Skąd wiecie, że jestem z Polski? Wybuchają gromkim śmiechem, a ja czuję się, jak pierwszego dnia w szkole, otoczony chłopakami ze starszych klas. - Stary, dżinsy, adidasy i ta słowiańska gęba to twoja wizytówka. Nawet nie musisz mieć browara w ręce ani komóry, żebyśmy poznali. Sam się przekonasz. Polak nie musi się odzywac, bo ma wygląd. Patrzę na nich. No, faktycznie. Mają skórzane buty, spodnie z materiału i fantazyjne koszulki. Teraz czuję, jakby mnie słoma w butach uwierała pośrodku ulicy w wielkim mieście. No to mamy lekcję szóstą. Zostawcie dżinsy w szafie, ale nie wiem co zrobicie ze swoją słowiańską facjatą - To tego, nara, Archie. Staff jest. Wystarczy brzeknąć i siadam w metro. - No, nara. Dredziasty odchodzi miękkim krokiem, jakby miał nogi z gumy. Buja się śmiesznie, sprawiając wrażenie, że za chwile wzbije się w powietrze, zawinie wokół amorka na Picadilly i zniknie za drzwiami nieba. Archie przygląda mi się z zamyślonym wyrazem twarzy. - A ja cię znam – mówi w końcu ku mojemu wielkiemu zdziwieniu – Przewaletowałeś mnie kiedyś przez tydzień w „Nawojce”. Wywalili nas z takim kolesiem z Bydgoskiej D za imprezowanie i zakłócanie porzadku. Nie kojarzysz? Chodzilismy razem na komparatystykę dramatu hiszpańskiego i angielskiego. Szekspir i Calderon, Marlowe i Lope de Vega, gdzieś w tle Słowacki. Referowałeś „Narodziny tragedii” Nietzchego. Naprawdę nie pamietasz? - Masz znakomitą pamięć – przyznałem i wtedy zaskoczyła mi odpowiednia klepka – Coś jarzę. Podrywałeś panienki na motyw cudzoziemca, któremu trzeba pokazac miasto. - Hehe, stare dzieje. Najlepiej zapamietałem koncert jakichś popaprańców w knajpie na dole. Upalilismy się zdrowo i wydawało mi się, że jestem solistą Marylin Manson. - Ja odkryłem wzór na funkcjonowanie wszechświata. Chciałem go potem szybko zapisać, ale nic nie pamiętałem. - Niezła jazda – Archie klasnął w dłonie - I jeszcze jedno mi się wżarło w łeb. Miałeś bzika na punkcie Wisły. Siedzieliśmy na oknie w kiblu i słuchaliśmy, rykną na stadionie czy nie. To było sześć razy. - Wygraliśmy z Widzewem 6:0 – uśmiechnąłem się rozmarzony – Teraz trenuje Liczka, Wisła traci mniej bramek, ale też mniej strzela. Wyjąłem po piwie, nie pytając go o zdanie. Wziął bez szemrania i pstryknęliśmy głośno. Świat jest maleńki. Jedziesz ileśtam tysięcy kilometrów, wchodzisz do pierwszego lepszego parku i natrafiasz na kumpla ze studiów. Jaja po prostu. - Dawno wjechałeś? – pyta Archie, bekając rozkosznie. - Parę godzin temu. - I zamierzasz spać w parku? - Nie, no, nie... Jest taki kumpel... - Ok. Jakiej roboty poszukujesz? - To można wybierać??? - Każdy coś umie. Co ty potrafisz? Drapię się w łepetynę. Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. Umiem pisać, lecz nie po angielsku. Umiem robić filmy – to na szczęście jest czynność uniwersalna. Umiem trochę wykańczać wnętrza i parę innych rzeczy. Z braku lepszych pomysłów, mówię: - Przyjechałem napisać o Londynie. Archie patrzy na mnie z dziwacznym grymasem. - Ooo, to witaj w drużynie. - Nie kumam. Śmieje się. Ja też próbuję, jednak trudno mi ukryć zażenowanie. - A ty myślisz, że ja tu po dragi przyjechałem? Stary, ja piszę duży reportaż o londyńskich ćpunach. Ktoś go kupi. Wolałbym „Wyborczą”, ale nie pogardzę „Rzepą” ani którymś z tygodników. - Ekstra, chyba starczy dla nas Londynu, nie? - O to jestem spokojny. Masz gdzie spać? Mile połechtany, przygladam mu się z wdzięcznością. - Niby mam bazę na parę dni... - Jeśli chcesz, możesz pomieszkać u mnie. Tylko nie licz na wygody. - No co ty? Nie przyjechałem tu na wczasy. - To ok. Mieszka u mnie chłopak, który dłubie w nieruchomościach. Wiesz, jakie on dostaje maile z Polski? Czekaj, wczoraj chyba jakiś matoł napisał: znajdź mi i mojej dziewczynie pracę, to przyjedziemy i zarobisz na prowizji za wynajęcie nam pokoju. Prawie nas wszystkich szlag trafił. Odpisaliśmy gnojowi, że w Sheratonie dają pokoje i może praca też się znajdzie, bo podobno robią nabór na kałboja i pissuardessę. Śmiech wstrząsa uśpionym parkiem. Czuję się odlotowo. Zmęczenie, piwo i wesoła pogawędka czynią mnie silniejszym. Dziwne to i miłe. Już w pierwszy dzień na obcej ziemi spotykam bratnią duszę, kogoś, kto oferuje mi kawałek podłogi. Nie jest źle. Naprawdę nie jest źle. Wychodzimy z parku. Archie prowadzi, trzymając lewą rękę lekko uniesioną. Macha nią lekko w tę i w drugą, jak gdyby to był kompas. - Może dokupimy piwa – mówię nieśmiało. - Zapomnij. Sprzedają tylko do 23.00. Zerkam na zegarek. Rzeczywiście muszę zapomnieć. Przykra lekcja siódma. Jesli chcecie porządzić w Londynie nocą, koniecznie zróbcie zapasy. - Ale w pubach chyba dają? – nie rezygnuję, chcąc mu się jakoś odwdzięczyć za chęć pomocy. - Nie żal ci 3 funtów na jednego browara? – odpowiada – Są tu tacy żółci, ale i Polacy, którzy dostają tyle za godzinę. - Pewnie, że żal. Chciałem tylko podziękować za pomoc. - Jeszcze zdążysz. Chodź. Zbiegamy do metra. Z rozpędu wskakujemy do wagonu i zajmujemy miejsca. Pociąg rusza. Jadę w nieznane ze znajomym z dawnych lat i zastanawiam się, czy dobrze zrobiłem. Tyle się słyszy o różnych mafiach, które wykorzystują ludzi. Archie nic ode mnie nie chce, więc uspokajam się nieco. Domyślam się, że wszystko okaże się na miejscu. Mam tylko nadzieję, że nie jest przywódcą sekty składającej ofiary z ludzi ani szefem gangu handlującego ludzkimi organami. Ech, naoglądałem się horrorów. Tak fajnie buja, że zaczynam przysypiać. Już tylko jednym okiem sprawdzam Archiego, który przygląda się pięknej, śniadej dziewczynie siedzącej naprzeciwko. Nagle do wagonu wchodzi Aneta. Ma na sobie ogrodniczki i chustkę, wygląda, jak dziewczyna z propagandowych plakatów sowieckich. W plecaku trzyma jakieś widły, łopaty i grabie. Na dłoniach nosi siermiężne rękawice robocze. - Cześć, kochanie. Przyjechałam na pomoc. - Jezu, ale po co? To dopiero pierwszy dzień. Zrobiłem, co mogłem. - Muszę zarabiać, żebyś mógł chodzić z kolegami do pubu. - Ale ja nie chcę! Będę pracował! Jeśli nie znajdę nic w pubie, pójdę do Job Center. Tam podobno mają mnóstwo ofert. Aktualnych i konkretnych. Nie to co u nas. U nas pani Krysia z pokoju nr 9 wiesza ogłoszenie, mimo że już zajął tę posadę jej szwagier. Tu jest inaczej. Uwierz mi. - No dobrze, ale co szkodzi popracować razem. Będziesz miał wsparcie. Pęka we mnie jakiś wrzód, wstrętna substancja zalewa moje ciało, żrąc i paląc do żywego. Ogarnia mnie wściekłość i nienawiść do życia. Moja krucha, delikatna Anetka ma pracować razem ze mną, niszcząc swoje piękne dłonie. Nie, do cholery! Nie ma mowy! Czuję szarpnięcie za ramię i otwieram oczy. Jest mi zimno i źle. Rozespany, w samym środku londyńskiej nocy, idę za Archim przez peron. To jakaś podrzędna stacyjka, która klimatem przypomina okolice domu rodzinnego Kuby Rozpruwacza. Lezę po schodach, mijam otwarte już bramki metra i z ulgą patrzę na normalną podmiejską ulicę. Rzędy sklepików z zasuniętymi roletami, jasno świecące neony stacji benzynowej, gromadka podpitych Ciapatych kopiacych piłkę na chodniku. - Zdrzemnąłeś się – uśmiecha się Archie – Zaraz wskoczysz do wyra. To rzut beretem stąd. Przechodzimy na światłach. Mimo późnej pory, ruch jest całkiem spory. Prawie wpadam pod jakąś ciężarówkę, bo spodziewam się jej z innej strony. Lewostronność wymaga zmian w mózgu. Podejrzewam, że trochę to potrwa. Powiem wam, co to jest squat, ale cicho sza. Nie wolno o tym mówić, a tym bardziej zdradzać, gdzie się znajduje. To prawie polska dzielnica. Co rusz, chłopaki w dżinsach, z browcem albo komórą w ręce, matki mówiące do dzieci czystą polszczyzną. Jest mnóstwo polskich sklepów, nawet gazeta. Na squatach mieszka pewien dyrektor marketingu, dziennikarka i pani z banku. To dość wstydliwy temat. Normalni ludzie płacą za pokój od 50 do 100 funtów w zależności od strefy, odległości od centrum, bliskości stacji metra. Squatowcy nie płacą nic, dlatego ci normalni czują zazdrość, a nawet zawiść i zazwyczaj nie kryją pogardy dla tego procederu. Jakaś obwodnica. Chaszcze, zaniedbany żywopłot, nad którym majaczy dach budynku. Archie nagle skręca między krzewy. Okazuje się, że kryje się tam chodnik, prowadzący między dwoma domami. Okna są pozabijane metalowymi płytami, na drzwiach wisi ostrzeżenie, że wstęp wzbroniony. - Tylko pamietaj, że to jest squat – uprzedza Archie. - And so what? – przedrzeźniam go i obaj rechoczemy. Powiem wam tylko tyle, że w Polsce gorszych ruder pilnuje jednonogi emeryt z wyliniałym wilczurem, gotów lać kijem albo dzwonić po policję. I te rudery niszczeją latami, ciągle ofiarnie chronione przed złodziejami i bezdomnymi. A tutaj? Tutaj zajmujesz całkiem przyzwoicie zachowany budynek, dokonujesz niezbędnych prac remontowych i wprowadzasz się, jak do siebie. Oczywiście nie kupujesz ratanowych mebli, wanny z jacuzzi, porcelanowych płytek, skórzanej sofy z Kalwarii Zebrzydowskiej ani plazmowego telewizora 51 cali z zestawem kina domowego. Nigdy nie wiadomo, co się może zdarzyć. Normalnie przychodzą ci rachunki za wodę i prąd, nie płacisz jednak podatku od nieruchomości. Pewnego dnia może wpaść kontrola i cię przegonić. Dlatego zbytnie rozgoszczanie się na włościach grozi przykrymi konsekwencjami. Tyle wywnioskowałem z opowieści Archiego. Teraz mam to przed oczami. Podobno każdy nowy przezywa pierwszy kontakt ze squatem tak samo. Czuje szok i przerażenie. Ja chwilowo nie czuję nic. Pracowałem na tylu budowach, że rozgrzebany parter, odkryte, przeciekające rury, gruz i zbutwiałe dechy nie robią na mnie większego wrażenia. Gorszy jest smród. Najpierw zajeżdża stęchłą trawą, potem zgniłą wodą. Odrapane ściany straszą liszajami, dziurami i strzepami izolacji. Wchodzimy po starych schodach. Półpiętro też jest zniszczone, ale już wygląda nieco lepiej. Za to pierwsze piętro przedstawia całkiem inna rzeczywistość. Ściany pomalowane są kolorowym graffiti, schody zaściela wzorzysty dywanik. Jest ciepło, miło, przytulnie. Na drugim piętrze podobnie. Na wprost są drzwi czyjegoś pokoju. Obok wiklinowy stoliczek pełen gazet i popielniczek, dwa foteliki. Po prawej kuchnia. Kilka lodówek, kuchenek mikrofalowych, zlew, rzędy szafek, stół i krzesła, okno zasłonięte firanką. Gdyby zakryć stare dechy podłogi, byłaby z tego całkiem zwyczajna kuchnia. Archie popycha drzwi po lewej. - Tu jest twój pokój. Są jeszcze rzeczy poprzedniej lokatorki, ale wkrótce je zabierze. Wchodzę, nie kryjąc niepokoju. Jakie miłe rozczarowanie! Ściany pomalowane, na podłodze wykładzina, na ścianach półeczki. Obok zasłonietego płytą wiórową okna, wyłożony kafelkami kominek. W kącie wysoki materac ortopedyczny. Wzdłuż jednej ściany zalegają czyjeś torby, walizki i siatki. Ciskam plecaczek pod przeciwległą ścianą i szybko zdejmuję płytę z okna. Uwolniona firanka powiewa radośnie, pokój wypełnia świeże powietrze. - I jak? – pyta Archie. - Super! - To spoko. Jak się odkujesz, a chciałbyś zostać dłużej, pobieramy 20 funtów tygodniowo na nową instalację elektryczną. - Jasna sprawa. - To śpij dobrze. Rano poznasz resztę ekipy. Teraz kimają po robocie. Archie ma wyjść, lecz zatrzymuje się w drzwiach. - Łazienka jest na półpiętrze. - Dzięki, stary. Nie mam ochoty na łazienkę. Zresztą moje bety zostały u Jarka. Nie mam nawet śpiwora. Padam więc na materac tak, jak jestem. W ciągu minuty przepadam w ciemnej studni pełnej snów.