Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

asher

Użytkownicy
  • Postów

    2 273
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez asher

  1. Co bys zmienila?
  2. Zarumienilem sie :))
  3. Jay, moja opinie w Twoich wierszach znasz. Potrzymuje ja :)
  4. Bo ja pisze mini, ale nie w mini :))) Dzieki za zajrzenie i przywrocenie plci...
  5. przeleciał mi nad głową akapit stulecia prysły o szyby rozpędzone mity robię na ksero odbitki dni na nic nie czekam wszystko było
  6. Fantastico! Jestem za. Pozwol sobie polecic Podworko, tekst, ktory gdzies tam lezy w moim profilu. Ciekaw jestem jak wpadlas na pomysl tego opowiadania, bo mnie naszlo zupelnie nagle...
  7. Ej, Nata, a ja tyle wycierpialem, ze nikt nie chce czytac... :)
  8. Nieladnie tak sie nabijac z ciemnomosci emigrantusa. Zajeboza, panie! Huta w piekle... Trza bylo do P wrzucic, to by ktos poczytal :))) Dantofilami sie nie przejmuj.
  9. No pieknie! Niezla baja.
  10. Rzeczywiscie osobliwy sposob czytania, ale nie mam nic przeciwko :) Tylko trafilas na najmniej dynamiczny fragment, gdzie burza sie wycisza...
  11. Optyka sie zmienia :) Ale musze jeszcze pojeczec, bo co to za ksiazka bedzie, jesli bedzie dlugi i szczesliwie.
  12. Najswiezsze wiesci!!! Szanowny Minister Skarbu chce nas rozliczac wedle swoich stawek. To znaczy, ze wg niego zarabiamy tu krocie, a ceny sa jak w Polsce. W zwiazku z tym, po kilku miesiacach stalej pracy, wchodzimy na 40% prog podatkowy. A gdzie koszty zycia, mieszkania, dojazdu do pracy? Np. zarabiasz 800 funtow przez 6 miesiecy, i juz jestes na tym progu, bo 4800 funtow to jest prawie 30 000 zyli. I ladnie to tak??? My w Londynie juz ogranizujemy petycje. Albo 100 000 podpisow, albo zbiorowe samobojstwo. Ratuj sie kto moze i rob na czarno!!!
  13. Cos Ty to Marek znow powypisywal??? Masz niezle jazdy...
  14. Jasna sprawa...
  15. No problem, sir :)
  16. Dzieki, Jay, gdyby nie byl lekkostrawny, na pewno bym dzielil na partycje :))) Nie jest zle, w sobote robie reportaz o paradzie krolowej (awansowalem kurka...), moze sie jakies ciekawe jaja napatocza...
  17. Nie wiem co napisac. Poczekam na madrzejszych :)
  18. Znajdz kogos jeszcze. We dwojke razniej. Ja mam tylko jedno lozko, wiec choroba, tylko skrajnosci zostaja :))))))))
  19. Kurcze blade, wszyscy chwala, a mi sie wydaje najbardziej mialka... chyba sie nie znam :)
  20. Pewnie, ze pisz, to fajna zabawa. Moze kiedys wuja spotkam, jesli kreci sie wokol Zjednoczenia albo POSK-u. Ja sie krece, bo jak sie juz czlek wkreci, to niezle placa :)
  21. Lechu, kawal tekstu mi urwalo. biegne do siebie i doklejam. Nie dzwon i nie przelewaj kasy :) Pedro, nie wiem, czy ma cos wspolnego z Indianami :) Na pewno istnieje i nagral trzy plyty. Sebek robi sie coraz bardziej podobny do ojca...
  22. * Heniek ostro zawrócił i sobie tylko znanymi skrótami szybko zajechał przed wskazany lokal. Dotychczas zaglądali tam w garniturach i z atrakcyjnymi kobietami przy boku. Teraz odwiedzali restaurację jako trójka ponurych, byle jak ubranych facetów, z których jeden był w stanie, delikatnie mówiąc opłakanym. Wszystkie stoliki były zarezerwowane, ale kierownik sali zrobił specjalnie dla Krystiana wyjątek. Rezerwacja obowiązywała od godziny 20.30. Zegar wskazywał 19.00, więc menedżer mógł zaryzykować, zwłaszcza, że czynił to dla stałego klienta. Krystian urządził tam kilkanaście spotkań biznesowych i uczcił okrągłą rocznicę urodzin bankietem na czterdzieści osób. - Dzień dobry, nazywam się Krystian Tymon. Proszę trzy, nie dwie whisky z colą i jakiś sok. - Dlaczego się pan przedstawia? – zapytała z uśmiechem kelnerka. - Bo już nie jestem anonimowym alkoholikiem. Oprócz „łyskacza”, na zaostrzenie apetytu zamówili Campari z sokiem pomarańczowym, piwo i kawę; jako przystawka miała służyć zupa z darami kilku mórz, w której każdy mógł z wielkiego gara wyłowić coś dla siebie. Danie główne każdy zamówił sam. Krystian wziął kaczkę, skromny jak zwykle Heniek makaron chiński z warzywami, Młody, choć chudy jak sierota z Kosowa, przepraszającym tonem oświadczył, żeby mu dużo nie dawać, ale jeśli już to poprosi o sajgonki, podwójny specjał szefa kuchni i może jeszcze małe co nieco na koniec. Krystian uwielbiał go karmić i patrzeć na wyrzuty sumienia chudego „przecinka”, że tyle potrafi w siebie włożyć. Nazywał go wtedy „kaczorem”, bo zaraz po posiłku Młody leciał do toalety i robił sobie miejsce na dalszą część ucztowania. Po okresie dysforii nastrój Krystiana przeszedł błyskawiczną metamorfozę. Wódki chwilowo nie umiał pić - zwłaszcza, że picie z butelki przypominało mu o nie najlepszych czasach, ale Campari wyjątkowo mu smakowało. Kawa też czyniła błogosławione rzeczy. Przeciągnął się z rozkoszą i strzelił kośćmi palców, budząc zdziwienie pozostających w posępnej zadumie przyjaciół. - Co jest, smutasy? - rzekł swobodnym tonem - Przyjechaliście mnie pocieszać czy dobijać? Kurwa, jeszcze nie umieram. Nie tak łatwo uwalić Tymona. Wciąż jestem stuprocentowym mężczyzną. Mam złoto na rękach, srebro na skroniach i stal w spodniach. A jutro jeszcze raz pokażę światu, jak się wychodzi z dołka. - W to akurat wierzę – Młody uśmiechnął się ciepło – Już kilka razy przechodziłeś kryzys, a potem sięgnąłeś jeszcze wyżej. - Kryzys, czyli szansa, przyjacielu - Krystian łagodnie położył mu rękę na ramieniu, jak zwykle czynił, kiedy przygotowywał się do pouczającej pogadanki - Nigdy o tym nie zapominam. Boże, użycz mi pogody ducha, abym godził się z tym, czego nie mogę zmienić, odwagi, abym zmieniał to, co mogę zmienić i mądrości, abym odróżniał jedno od drugiego. Tyle mi potrzeba. Odłożył sztućce i zaczął jeść rękami. Strasznie go to bawiło. Teraz czuł się człowiekiem, który znajduje się we właściwym miejscu i czasie. Potrzebował tego rodzaju ostentacyjnych gestów, bo w ten sposób uwalniał tkwiące w nim głęboko urazy do świata. Teraz świat nie był dla niego przestrzenią do życia, lecz gigantycznym więzieniem, w którym każdy osadzony jest dodatkowo spętany przez przekleństwo cielesności i zdeterminowany kaprysami losu. Inni goście restauracji zerkali ku niemu z konsternacją i oburzeniem, co dawało mu dodatkową satysfakcję. Czymże w końcu są występy bez publiczności? – pomyślał. Porwał kawał ociekającego sosem mięsa i wepchnął go sobie do ust. Pałaszował go z wielkim trudem, a sos ściekał mu po brodzie i plamił koszulkę na piersi. Starł go wierzchem dłoni i uśmiechnął się do rozbawionych przyjaciół. - Wszystko, co mnie nie zabija, czyni mnie silniejszym - mruknął wraz z przyjściem kolejnej fali lepszego samopoczucia. - Przydałoby się kiedyś wydać twoje złote myśli - rozmarzył się Młody. Krystian wzruszył ramionami, ale ten pomysł sprawił mu przyjemność. Od tak dawna nic nie napisał, nie miał czasu nawet na rozmyślania. Tyrał od świtu do późnej nocy na chwałę swoją i gospodarki wolnorynkowej, zagłuszając przeszkadzające w tym uczucia i myśli. To wynikało z jego śląskiej natury. Kiedy decydował się za coś zabrać, robił to z pełnym zaangażowaniem. Poza tym był, jak to zwykł określać jeden z jego terapeutów, holikiem - człowiekiem wyjątkowo podatnym na wszelkiego rodzaju nałogi. Uczeni stwierdzili około 70 rodzajów uzależnień, miał więc oprócz alkoholu, całą paletę innych sposobów stymulacji. Przestał pić, lecz nie przestał być uzależniony. W zastępstwie popadł w pracoholizm, seksoholizm i hazard. Stosował je naprzemiennie wedle aktualnej potrzeby, zdając sobie sprawę, że bez tego nie mógłby normalnie funkcjonować. - Fajna dupa - stwierdził, przyglądając się siedzącej przy barze dziewczynie, której kruczoczarne włosy spadały kaskadą na plecy, a opięte skórzaną spódnicą pośladki wabiły wzrok - Bierzemy ją??? - Daj spokój – zaooponował Młody - Jedziemy do domu. - Co jest? Boicie się tego bojka? Nie zdawał sobie sprawy, jak głośno się zachowuje. Spojrzenia gości i obsługi traktował jako naturalny przejaw zainteresowania jego osobą. W końcu był tu znany i szanowany. Zostawiał w tej knajpie pieniądze, zawsze pamiętając o pracownikach i szefie. Im dawał sowite napiwki, z nim dyskutował o ekonomii, życiu i polityce, płacąc sumiennie za każdą fakturę. Wiele razy dawał dowód, że jest człowiekiem z klasą. Teraz był w dole i pragnął to zademonstrować. Może to i była słabość, ale inaczej nie umiał. Uległ w końcu perswazji Młodego i dał się posadzić w samochodzie. Przespał całą drogę do domu, lecz otworzył oczy, gdy tylko ucichł silnik. Przyjazna fotokomórka uświetniła ich przybycie strumieniem radosnego światła. Heniek zaparkował blisko drzwi, więc po dwóch krokach znaleźli się w domu. Młody był tam prawie u siebie. Otworzył drzwi, wstukał kod dezaktywujący alarm i wpuścił ich do środka. Krystian zatoczył się w drzwiach, ale nie pozwolił się holować. W końcu poradził sobie sam: cisnął kurtkę i buty, a potem zwalił się na ławę w kuchni. Wszyscy wyłożyli telefony na stół. - Od jutra zaczynam nowe życie - sapnął Krystian - Nie jęczmy już dzisiaj. Młody weź sobie piwo z lodówki, a Heńkowi daj Red Bulla. Młody w mig wypełnił jego polecenie, z tym, że wziął sobie naturalnie schłodzone piwo ze spiżarki, w której zawsze była niska, piwniczna temperatura. - Ja poproszę Martini - dodał Krystian - Lód jest w zamrażalniku. Młody podał mu drinka i skoczył do pokoju, włączyć muzykę. Nie myślał długo. Dżem towarzyszył im od początku znajomości, a ”Outsider” stał się niemal hymnem ich włóczęgi przez świat. Krystian wypił niejedną flaszkę z Ryśkiem Riedlem i jego tekściarzami. Kiedyś o mało co sam nie zadebiutował jako autor piosenki. Teraz Sebastian Riedel szedł w ślady ojca, śpiewając w zespole Cree. Popijali wolno, co kto miał, ale nastrój przygnębienia wciąż nie ustępował. Krystiana zaczynało to drażnić. Ilekroć napotykał taką sytuację, prawie stawał na głowie, żeby rozruszać towarzystwo i przegonić chmury. Tym razem nie potrafił. - Nim ostatni raz wiatr dmuchnie w żagiel, nim oczy obolem mi obłożą, niech jeszcze raz posmakuję pomarańczy twoich ust - powiedział nagle, nie wiadomo do kogo. Spojrzeli na niego zaskoczeni. Dopiero po chwili zrozumieli, że próbuje przypomnieć sobie o poezji. Nieraz opowiadał, jak coś go dusi i domaga się uzewnętrznienia, a on spycha to gdzieś w głębiny zapomnienia. Pewnego razu przez blisko godzinę czytał Modemu przez telefon napisany właśnie monolog. Nie nazywał tego poezją ani literaturą, tylko po prostu czytał to, co wypłynęło nieoczekiwanie z jego zduszonego wnętrza. - Mów – mruknął Młody, kończąc piwo. Krystian uśmiechnął się cwaniacko i zamknął oczy. Po chwili następna fraza wyłoniła się z pomroki jego duszy. - W albumie mojego serca nie bledną fotografie, nawet te najstarsze wywołuję świeżo, niektóre mają ślady łez i pocałunków, inne rany rozdarte, bo chciałem zapomnieć: w zimowe wieczory chętniej tu zaglądam, dokarmiam ptaki, bezpańskim psom wynoszę jadło, pijaka podnoszę ze śniegu... Świetnie pamiętał swoje wiersze. Nie napisał ich zbyt dużo, na pewno nie starczyłoby ich na jakikolwiek tomik, ale recytując je, zawsze w sercu czuł dziwne ciepło, które pojawiało się w chwilach naprawdę szczególnych. Popatrzył na Młodego przekrwionymi piekielnym ogniem oczami i wykrzywił usta, by powstrzymać napierające łzy. - Teraz ty - mruknął. Młody długo myślał. Nie miał nic gotowego. W przeciwieństwie do Krystiana pisał dużo i często – do gazet, czasopism, różnych almanachów i antologii. Nie był w stanie tego wszystkiego spamiętać. - Do twojego domu wniosę razem z deszczem brzegi omuskanych chmur i zapach wiatru. Odłożę na później bezkres pól mojej wewnętrznej fikcji, usta nasmaruję miodem. A kiedy trupi jad wylezie mi z butów, wyjdę bez słowa zaśpiewać krokami drodze donikąd... Krystian uśmiechnął się kącikiem ust, a potem poprosił o następne Martini. Przygotowując mu drinka, Młody wziął sobie następne piwo. - Dzieciaki z osiedla wołają na mnie: poeta! tylko głowa nie ta! Bawi je piórko mego kapelusza, mnie zaś ich jasne spojrzenie cieszy - tak patrzeć na świat potrafią dzieci i wariaci; czasem kobieta tak spojrzy lub... śmierć. Potrafił recytować, jak mało kto i wiedział o tym. Nawet z drugorzędnego tekstu potrafił wykrzesać pozornie nieistniejącą poezję. Tym razem Młody odpowiedział natychmiast: - I tylko chudy facet z krzyżem w milczeniu kiwa głową. Jego już nic nie zadziwi... Heniek ziewnął ukradkiem. Młody posłał mu porozumiewawcze spojrzenie, dając do zrozumienia, że może już jechać. Odczekał krótką chwilę i wstał. - Rodzina widziała mnie ostatni raz o świcie - powiedział i uścisnął zamyślonego Krystiana - Zajrzę do was rano. Krystian wstał i uścisnął go serdecznie. Zostali sami. W oparach alkoholu i rozpaczy. Młody odstawił pustą butelkę po Martini i otworzył Campari. Potem zaatakował znienacka: - Niech jeszcze raz poruszę wiosłami, a potem choćby na urwiska, niech zaśpiewają syreny, kusząc obietnicą lepszego świata. Krystian spojrzał na niego przekrwionymi oczami, w których błyszczały świeże łzy i uścisnął go tak, że ten aż stracił dech. Tkwili tak: on rozparty na ławie, Młody wciśnięty w jego twarde, nabrzmiałe brzuszysko. Płakał i chciał, żeby Młody też płakał, ale nie potrafił. - Nigdy nie rozmawialiśmy o tym, co ci się przydarzyło – powiedział nagle Krystian miękkim głosem – Gdzie to ukryłeś? - Najgłębiej, jak umiałem – odparł spokojnie Młody - Okej, dzieciaku. Nie pytam po to, żebyś się otwierał. Chcę tylko wiedzieć jak to się dzieje, że tak dobrze sobie z tym radzisz. - Przeżywałem to przez trzy lata, noc po nocy, nie mogąc odnaleźć uspokojenia. Kiedy je w końcu osiągnąłem, uznałem, że nie warto rozdrapywać rany. Mam na rozmyślania całą wieczność. Krystian pokiwał w milczeniu głową, ścisnął go raz jeszcze i puścił. On chętnie rozpatrywał zagadnienia przeszłości, a Młody chętnie słuchał. W przeciwnym kierunku układ nie działał.
  23. Dzieki juz poprawiam, ale literowki niestety... Fajnie, ze wpadles. Po chikenchipsie, siadam do pisanka :)
  24. * Mój drugi dzień w Londynie zaczął się od widoku z okna. Wstałem w południe. Wszyscy zdążyli już wziąć prysznic, wtrąbić śniadanie i pobiec do pracy, a ja wciąż leżałem na moim materacu i gapiłem się w sufit. Coś jest wyraźnie nie tak z tym klimatem. Wczoraj byłem lekko ospały, dziś urosło to do rozmiarów ociężałości. Snuję się, niby cień po moim maleńkim pokoju i nie mam większego pojęcia, co powienienem dalej robić. Muszę pojechać po moje bety, ale boję się, że zgubię drogę, zjadłbym coś wreszcie, bo co jak co, ale mój żołądek przystosował się do warunków najszybciej. Biegnę do kuchni, kradnę komuś dwie kromki chleba oraz plasterek szynki i z gotową grzanką wracam do pokoju. Uff, nikt mnie nie przyłapał. Wracam więc i bezczelnie parzę sobie kawę. Popijam tę ciepłą ambrozję i czuję, jak budzi się we mnie potężny duch przyszłego kierownika, dyrektora albo co najmniej brygadzisty. Z takim nastawieniem podchodzę do okna, by sprawdzić jaki będę miał widok, jeżeli zostanę tu dłużej. Ludzie! Tym razem to jednak był szok. Najpierw ujrzałem kompletnie zapuszczony ogród zakończony zdezelowanym, drewnianym płotem, a potem wielką górę śmieci leżącą na podwórku. Jest tam wszystko: potłuczone muszle klozetowe, rozbite telewizory, abażury z przetrąconymi kręgosłupami, szczątki mebli, puszki po piwie i konserwowanym żarciu, stosy szkła, gipsu, cegieł, betonu, jakieś kartony, rury, wózek dziecięcy, odkurzacz – jednym słowem totalny syf. Ktoś puka. Nic nie mówię, więc wchodzi bez zaproszenia. - A, jesteś – mówi uśmiechnięty Archie – Sory, że zostałeś sam. Robota, rozumiesz. - Ukradłem komuś dwie grzanki i trochę kawy – mówię skrzuszony – Potem oddam. - Spoko – macha lekceważąco ręką – Chodź na schody. Siadamy w wiklinowych fotelach. Archie zapala fajkę, ja papierosa. Dym mojego peta brutalnie zabija aromat jego machorki. - Czym się zajmujesz? – pytam. - Dłubię w ogrodach. Mam własną firmę, sprzęt i ludzi. Na najlepszą kosiarkę, przedłużacze i sekatory poszedł zarobek z całego tygodnia, ale nie żałuję. Jestem sobie panem. Co dwa tygodnie roznoszę ulotki. Odzew jest z reguły całkiem niezły. Jestem pod wrażeniem. Nie mówię tego, jednak w głębi duszy czuję dumę, że poznałem kogoś takiego. Zaciągam się w milczeniu, bo nie wiem co powiedzieć. - Czasem mogę cię zabrać na robotę – ciągnie Archie – Tylko muszę wiedzieć, że się do czegoś nadajesz. Pisać podobno umiesz... - Mogę kopać, ryć, siać, sprzątać. Sprawdź mnie. Archie pyka i myśli. Prawie słyszę, jak pracują jego szare komórki. - Zobaczymy. Jutro pójdziesz z Rayem do Ahmeda. Trzeba wnieść furę worków z ziemią, wysypać ją i rozplantować. Prosta robota. - Nie ma sprawy – prawie krzyczę z zachwytu – A czemu ty tego nie robisz? - Trzeba się cenić. Jako szefowi firmy nie wypada mi robić byle czego. Wierz mi. To istotna różnica. Ja wykonuję prace specjalistyczne i odpowiednio za to kasuję. Wy dostaniecie 5 albo 6 funtów. Jeszcze się zastanowię. Pewnie chciałbyś pojechać po swoje rzeczy. Patrz, tu jest tube map. Wsiadasz na tej stacji... Archie całkiem niechcący wcielił się w rolę mojego przewodnika i wychowawcy. Przyjmuję to wszystko z wdzięcznością, choć w środku coś mi się buntuje i miga na czerwono, żebym więcej od siebie wymagał. Objechałem w półtorej godziny. Jarek bardzo się dziwił, że nie chcę jego pomocy. Chyba go zabolało. Każdy z nas ma w sobie odrobinę mesjańskiej szlachetności, której czasem wspaniałomyślnie używa. Odebrałem Jarkowi tę przyjemność, więc pożegnał mnie chłodno, życząc szczęścia i pomyślnych wiatrów. Mam nadzieję, że z tymi wiatrami będzie ok, bo przez całą drogę powrotną zastanawiałem się, co będę jadał. Jeśli fasolę, groszek i kukurydzę z puchy, z wiatrami może być różnie. Wybaczcie, wzięło mnie na żarty, a emigracja to poważna sprawa. W domu wrze. Po południu wszyscy wracają z roboty i jeśli nie dziubnęli po drodze chikena z frytkami, okupują kuchnię, kłócąc się, kto był pierwszy przy kuchence. Potulnie zniknąłem u siebie i siedzę jak mysz pod miotłą, nasłuchując odgłosów ogólnego zamieszania. Dopiero teraz odkrywam akustykę tego domu. W deskach odbija się każdy krok, ściany przepuszczają każde głosniejsze słowo lub gest. Od razu przypomina mi się akademik (a mieszkałem chyba w pięciu czy sześciu), gdzie o intymności można było zapomnieć. A to za ścianą płakało zbyt wcześnie spłodzone dziecko, a to ktoś rzępolił na rozstrojonej gitarze, a to jakiś kujon w spódnicy mamrotał swoje notatki, bo jutro egzamin. Krótko mówiąc, absolutna kakofonia. Jest jeszcze coś. Zza okna dobiega jednostajny, niekończacy się szum silników samochodowych. Słychać go tak, jakby auta jeździły po podłodze piętro wyżej albo jakbym mieszkał pod wiaduktem. Tak czy inaczej trochę to dziwaczne. Do ciągłego ruchu na drodze jestem przyzwyczajony. Od dziecka mieszkałem przy jednej z głównych ulic, po studiach, przez rok miałem okna wychodzące na Aleję Solidarności w Krakowie, gdzie tramwaje wyruszały o czwartej nad ranem i wracały po północy. Jeżeli przeżyłem ciągły stukot ich kół, z szumem też sobie poradzę. Ktoś puka. Tym razem grzecznie zapraszam. W drzwiach pojawia się brodata twarz o nieco skandynawskich rysach. Później wtacza się reszta potężnego chłopiska w żółtej kamizelce z napisem Street Cleaner. - Hi, I’m Ray. Devorced man from Ryga. - Jack. Engaged man from Cracow – odpowiadam, niechcący parodiując jego ton. - Yeah – dodaje i znika. Wszyscy pojedli i siedzą w swoich pokojach. Słyszę kaszel, sporadyczne pierdnięcia i...muzykę. „Alleluja” Leonarda Cohena. Żal ściska serce. Od początku wiedziałem, że tego będzie mi brakować najbardziej. Nie jestem dobrym obywatelem. Z prawości pozostała mi tylko wiara w słabą, ale jednak, obecność Boga i miłość dwojga ludzi. Bez jakiegokolwiek zażenowania moralnego zgromadziłem kilkaset pirackich lub przegrywanych płyt CD, które musiałem zostawić w Polsce. Nie uważam tego za przestepstwo ani wykroczenie, tylko przejaw anarchii. Nie godzę się bowiem na stosunek kosztów wyprodukowania dóbr kultury w Polsce do ich sklepowej wartości, a tym bardziej do wysokości naszych zarobków. Ktoś to źle urzadził albo chce zarabiać zbyt dużo. Nie zwykłem się zachwycać innymi krajami, lecz dostrzegam istotne różnice w sposobie rządzenia nimi. Może to wynika z naszej polskiej mentalności, wytrenowanego przez wieki braku etosu obywatelskiego (nie mylić z patriotycznym), uwielbienia prywaty. Upraszczając: o swój ogródek dbamy, śmieci przerzucając do ogródka sąsiada, choć oczywistą rzeczą jest, że któregoś dnia nam się odwdzięczy. I idą zastępy chłopaków na Wiejską, i nic się nie zmienia, bo niosą te same przywary, tylko obtoczone inną polityczną panierką. Były Millery, przyjdą Leppery, Giertychy i Kaczyńskie. Aż się boję, czy będzie do czego wracać. Resztę przemilczę. Nie wyjeżdzałem dlatego, że w kraju było tak źle. Wyjechałem, bo już nie mam czasu łazić za robotą, a tym bardziej zaczynać wszystkiego od nowa. Przehulałem albo przegapiłem swoją szansę i pozostało grać w ciemno, stawiać wysoko i robić dobrą minę do nie najlepszej gry. Wychowany jestem, jak wy, na kanonie literatury romantycznej i patriotycznej. Weszła mi w krew słowiańska dusza, która wyjątkowo mi się podoba. Nie chcę całe życie udawać, jak tu. Chcę zasiedlić urokliwą ziemię polską, mówić i pisać w języku ojczystym, ale to kosztuje. W funtach będzie szybciej, sześć razy, a jeśli złoty klapnie, nawet siedem razy szybciej. Dość smęcenia. Muszę powiedzieć, że elegancko wkręciłem się w squatowe towarzystwo. Najbardziej polubiła mnie od progu kotka-squatka, jeszcze malutka, a już ciężarna buraska z polskim akcentem w miauczeniu. Wygłaskałem ją za wszystkie czasy i pognaliśmy do lodówki, sprawdzić, czy są dla niej jakieś przysmaki. Pojadła i przyszła do mnie ładnie podziękować. I zyskałem przyjaciółkę, którą teraz muszę dokarmiać i wyprowadzać do ogrodu. Poza tym poznałem Magdę, dziewczynę Archiego. Poczęstowała mnie firmowym chikenem z ryżem i posiedzieliśmy trochę przy kawie. Oprócz kotki, to jedyna kobieta w domu. Prowadziła wypożyczalnię kaset wideo w jednym z miast wojewódzkich. Ciułała na pensje dla pracowniczki, ZUS i podatki, po czym zostawało jej nieco ponad 800 zł. Kiedy nastapił szturm DVD, nie była w stanie nadążyć za duchem czasu – finansowo oczywiście. Teraz w miejscu wypozyczalni jest warzywniak, a Magda nauczyła się plewić, kosić i przycinać. Mówi, że nie żałuje i ja jej wierzę. Siedzimy nad pyszną kawą i zagryzamy ciastem, które upiekła Magda. Strasznie się zrobiło sympatycznie. Obiadek, kawka i ciacho na deser. Całkiem jak u mamy albo we własnym domu. W dalszej części naszej pogawędki już nie jest tak dobrze. Magda opowiada, jak dzień po dniu wsiadała w metro, wysiadała na King Cross, Victorii albo Westminster i zaśmiecała swoimi cv kolejne puby. Oczywiście bez rezultatu. Chciała na zmywak albo do sprzątania, lecz ciągle widziała owo przeklęte kręcenie głową. W końcu Archie zlitował się nad nią i wziął na ogrody. Dostała swoją lekcję Londynu, z której ja wyszedłem zaraz po inauguracyjnym dzwonku. No, bo tak sobie myślę, skoro są te ogrody, to po co ja się będę tułał? Przyjdzie czas, przyjdzie ochota, to pojadę znowu. Przynajmniej już będę miał kasę na trawelkę. Pokoik Archiego i Magdy jest bezkonkurencyjny na całym squacie. Piekne draperie, wykładziny, stylowe mebelki. Nawet parawanik do przebierania się. Wodzę zazdrosnym spojrzeniem po gigantycznym telewizorze, wieży stereo, komputerze stacjonarnym i laptopie, drukarce, faksie, rolecie w oknie, gustownej lampce nocnej. - Jak długo na to pracowaliście? – pytam rozanielony. - Coś ty – prycha Magda – To wszystko z rabiszu. - To znaczy? Z rabunku? - Nieee. Rabisz to smieć. - Jaki śmieć?! – wykrzykuję, bo nadal nie rozumiem – Przecież to prawie nie używane rzeczy. Zgięta wpół Magda śmieje się ze mnie ile wlezie. Sięgam po kolejny kawałek ciasta, żeby ukryć zdenerwowanie. - Idziesz ulicą i patrzysz po śmietnikach przed domami. Kiedy już masz coś upatrzone, wracasz wieczorem i po prostu bierzesz. Nieraz jest nawet kartka: proszę, weź i używaj, chroń środowisko. To taki odruch ekologiczny. Ktoś czegoś nie potrzebuje, ale nie wywozi na wysypisko, tylko wystawia przed dom. Wszystkie nasze mikrofale, pralki i lodówki zostały przywiezione na wózku. Kiwam głową. Im więcej rozumiem, tym bardziej mi się to wszystko podoba. Zwłaszcza, gdy myslę, jak pusto jest w moim pokoju. - Może i ja coś znajdę. - Na pewno, tylko nie w najbliższej okolicy. Chłopcy już wszystko wyzbierali. Ray jest mistrzem rabiszu. Ma w pokoju kilkanaście komputerów, drukarek i telewizorów. - A po co mu tyle? - Licho go wie. Może to odruch śmieciarza. No to się dowiedziałem. Wielu ludzi może mieć opory przed zbieractwem. Ja tam nie mam. Jak tylko wypatrzę jakiś stół albo szafę, biorę z mety i jeszcze cmoknę w dłoń gospodynię, jeśli się pojawi. Wyszedłem od Magdy pełen ciepłych myśli, planów, nadziei. W swoim pokoju zastałem pustkę i warkot zza okna. Aha, zapomniałem, że dostałem od Archiego książkę „Zaułek łgarza” Roberta Mc Liama Wilsona. Czytam na wdechu. Świetny język, mięsisty, brawurowy, ciekawy. Narrator jest bezdomnym pół irlandczykiem, pół walijczykiem, który spaceruje po Londynie, przysypia pod murem albo w metrze i cały czas opowiada. Jestem pod ogromnym wrażeniem tej lektury, choć przeczytałem dopiero ze trzydzieści stron. Czytanie przerywa mi mało delikatne pukanie do drzwi. Lekko przestraszony mówię: wejść!!! Pojawia się czarna ręka, która mi grozi, potem oszroniona puszka Becks’a. Śmieję się głupio z tej osobliwej reklamy piwa. Wtedy do pokoju wparowuje korpulentny, krótko ostrzyżony Jerry w czarnym garniturze i rechocze na całe gardło z tego, że niby przeżyłem chwlę grozy. W dłoni trzyma rękę czarnego manekina. - Słyszałem, że lubisz chlapnąć browarka – mówi, śmiejąc się do łez – Chodź. Zwlekam się z wyra i idę za nim do pokoiku piętro niżej, znajdującego się dokładnie pod moim. Po drodze znów słyszę „Alleluja” Cohena. Pokój Jerrego jest tak samo pusty, poza tym, że na krześle leży laptop, a obok stoi wielka drukarka. - Niezły rabisz – spieszę z pochwałą. - Jaki rabisz?! Wziąłem na raty jeszcze w Polsce. Do teraz spłacam. - Rany, wybacz – łapię się za głowę. - Nie ma problemu. Chciałem tylko, żebyś wiedział – Jerry podaje mi Becks’a i otwiera sobie drugiego – Rozgość się i czuj jak u siebie. Strzeliłem dziś prowizję miesiąca. 750 funtów. Kurwa, jaki jestem szczęśliwy! Cóż mogę rzec. Bąkam jakieś gratulację i moczę gębę w piwie, żeby nie krzyknąć z zadrości. Jest kwaśnawe, ale da się pić. Browar Brema czy coś tam. - Wal śmiało. Przyniosłem dwie siaty – Jerry rozkłada ramiona i głęboko wciąga powietrze – Shit happens, but not today, Forrest. Jutro przyniosę trawsko, to pojaramy. Czerwona lampka w głowie zaleca mi ostrożność. - Wiesz, co – dukam, jak poddany pod wpływem blasku Jegomości – Ja jestem jeszcze trochę biedny. Wolałbym nie robić sobie zobowiązań. - Daj ty pokój! – Jerry wali mnie w ramię, rozlewając trochę piwa – Co wolisz, fasolkę po bretońsku czy pizzę? - Zależy jaką fasolkę i jaką pizzę. - Teraz gadasz do rzeczy. Fasolka ze słoika. Kupiona w polskim sklepie. Pizza mrożona, z salami. Wybór mam łatwiuteńki. Uśmiecham się szeroko. - Fasolka będzie cacy. - To siup. Odpal sobie net, jak chcesz. Ja skiknę podgrzać pierdziuchę. I wybiegł. Siedzę na podłodze oniemiały tempem znajomości z nim. Nieśmiało unoszę klapę laptopa i włączam Mozillę. Co najpierw? Wieści z kraju czy wieści osobiste. Stawiam na pocztę internetową. Mnóstwo spamu, maili od Anety i jedna propozycja pracy w Krakowie – za późno. Spamy i ofertę kasuję, maile od Anery zostawiam na później. Doskonale wiem, co w nich jest. Pytania, pytania, pytania. Jak sobie radzę, czy już mam robotę, a jesli tak, to jaką i za ile, gdzie mieszkam i co w ogóle słychać. Nie, nie jestem na to gotów. Jerry wraca z dwoma parującymi talerzami i stertą grzanek. Po cichu marzę o normalnym chlebie, ale w sklepie na rogu takiego nie widziałem. Wcinamy aż miło. Wypijamy tej nocy po 8 piw, śpiewamy i śmiejemy się z filmików wideo ze strony www.joemonster.com. Prawie tarzam się po podłodze, widząc niektóre z nich. Jerry w końcu zasypia na siedząco, oparty plecami o ścianę. Opróżniam ostatnia puszkę Becks’a i dopalam, papierosa, rozmyślając o wspaniałomyślnym gospodarzu wieczoru. To już drugi raz, odkąd dwa dni jestem w Londynie, kiedy ktoś widzi we mnie kogoś wartego uwagi, coś oferuje, w czymś chce pomóc. Nie pojmuję tego, ale jest mi okropnie miło. Jerry był w Polsce dyrektorem handlowym. Gdy pokiwałem z uznaniem głową, machnął wściekle ręką. Dostawał niecałe dwa tysiące, a obowiązków miał tyle, że w domu bywał głównie w niedzielę. Do tego stanowisko pociągało za sobą określoną odpowiedzialność. W końcu nie wytrzymał. Znając angielski, mógł sobie poradzić w każdym kraju na świecie. Wybrał Anglię, bo nie znów tak daleko, a Polonii sporo i może ktoś pomoże, gdyby zaszła taka potrzeba. To było dwa lata przed naszą akcesją do Unii Europejskiej. Zaczepił się przy irlandzkich budowlańcach. Pracowali całymi dniami, potem szli na piwo i dni mijały beztrosko, jakby cała reszta świata w ogóle nie istniała. I pewnego pięknego dnia wszystko szlag trafił. Do domu, w którym mieszkał wpadło kilku policjantów z brygad specjalnych i dostał minutę na zabranie najpotrzebniejszych rzeczy. Pytał o co biega, lecz nie chcieli gadać. Skuli go i zawieźli na komisariat. Po kilku godzinach żmudnych tłumaczeń okazało się, że zaszła tragiczna pomyłka. Bardzo przypominał jakiegoś Rosjanina, którego podejrzewano o udział w brutalnym morderstwie. Pomyłka była tragiczna w dwójnasób. Został oczyszczony z zarzutów, ale do domu już nie wrócił, bo wyszło na jaw, że od kilku miesięcy przebywa w Londynie nielegalnie. Co to wówczas oznaczało? Areszt i deportację. Spędził kilkanaście dni za kratkami, codziennie dopytując się, kiedy przyleci po niego samolot. W jednoosobowej celi było tak samo bezpiecznie, jak nudno. Dostawał książki, gazety i podowójne posiłki, ale marzył tylko o tym, by jak najszybciej się stamtąd wydostać. Wrócił do Polski na koszt Królowej, poślęczał trochę u rodziców i pojechał znowu. Miał wielkiego farta. Nie wbili mi w paszport ,„misia”, więc przekroczył granicę bez problemu. Dziś wykuwa własny los w wielkiej kuźni Londynu. Wróciłem do siebie, ale znów nie mogłem zasnąć. Przez resztę nocy kursowałem w tę i z powrotem między łóżkiem a łazienką. No właśnie! Nie opowiadałem wam jeszcze o przybytku gołej dupy. Jest w trochę gorszy stanie niż nasze pokoje. Przeryty sufit odkrywa poszycie dachowe, które coraz bardziej przecieka. Wanna z prysznicem bez zarzutu, lecz spłuczka od kibla już nie działa. Trzeba lać wodę do wiadra, żeby spłukać swoją przemienioną materię. Tuż obok muszli zionie wielka dziura, przez którą widać zdewastowane pomieszczenie poniżej. Zawsze dostaję schizy, że spadnę tam razem z nią. Pamiętacie film „Skarbonka” z Tomem Hanksem? Właśnie coś takiego mam na myśli, tylko że tam bohaterka spadła razem z wanną. Nazajutrz poszedłem z Rayem do pracy na 11.00. Nadal nie umiem się z tym pogodzić, że chodzi się tu do roboty tak późno. W Polsce chodziłem na 8.00, w Norwegii na 7.00. A tu się ogląda filmy do późnej nocy i pracę rozpoczyna krótko przed południem. Nie wiem, jak inni. Wnioskuję to jedynie po obyczajach squatowców. Idąc pełną domów alejką, wysłuchałem opowieści Raya o Rydze, jego rodzinie i powodach, dla których znalazł się w Londynie. Ma żonę i ośmioletniego syna. Mieszkają u teściów, bo Nadia jest organicznie uzależniona od rodziców. Nie chce, a może nie umie, jak Ray, mieszkać samodzielnie. Kłótnie i wzajemne wyrzuty poważnie podkopały fundamenty ich małżeństwa. Pracował już w Szwecji i Finlandii, lecz zawsze marzył o Londynie. Łotwa też przystąpiła do Unii Eurpejskiej, więc nie było przeszkód. Z żoną już nic go nie łączy. Posyła pieniądze tylko dla syna. Zrozumiałem, że zadra jednak siedzi głęboko, bo przecież przedstawił się jako rozwiedziony człowiek z Rygi. Archie mi potem wytłumaczył, że właściwie każdy na squacie skrywa jakąś tragedię miłosną. One też swoje przecierpiał, zanim nie spotkał Magdy. Jerry rozstał się z kobietą po czteroletnim związku, a Waldek, którego jeszcze nie widziałem na oczy (mieszka obok kuchni) wciąż wzdycha do pewnej Anki, oblepiając cały pokój jej zdjęciami z Polski. Ray rzeczywiście ma naturę śmieciarza. Zaczynam się trochę wstydzić, że przebywam w jego towarzystwie. Na odcinku kilometra spenetrował wszystkie śmietniki i obejrzał wszelkie leżące na chodniku karteczki. Nawet cieszę się, że nie pali, bo pewnie zacząłby zbierać pety. Ciągle rozmawiamy. Niebo powoli zasnuwa się czarnymi chmurami. Dostaję pierwszą kroplą po nosie i podnoszę głowę. W ostatniej chwili uskakujemy pod jakieś drzewo, kiedy rozpętuje się straszna ulewa. Niniejszym mam po robocie. Czekamy z nadzieją, że to może przejściowe, ale pogoda sobie z nas drwi. Mokniemy pod tym drzewem, klnąc w trzech dostępnych nam językach. W końcu Ray oświadcza, że trzeba wracać. Mimo woli przyznaję mu rację i wleczemy się z powrotem, człapiąc w soczystych kałużach. W domu okazuje się, że przybyło ludzi. W wiklinowych fotelach obok mojego pokoiku siedzi dwóch dziwnych facetów z papierosami. Jeden jest wysoki i przeraźliwie chudy, drugi mały i pękaty. Wiem, że to zgrany motyw, ale oni naprawdę tacy są. Jest jeszcze gorzej dla mojej historii, bo pierwszy ma tubalny, dobiegający gdzieś z brzucha głos i charakterystyczny akcent, drugi popiskuje z odcieniem mruczenia, jakby wchodził w pierwszą fazę mutacji. Archi stoi nad nimi, pykając swoją niedłączną fajkę. Witam się krótko i znikam w swoim pokoju. Nie chcę przeszkadzać w rozmowie, choć wszystko doskonale słyszę. Rozumiem, że są dziennikarzami śledczymi i planują zrobić z wykorzystywania polskich robotników w fabryce chipsów aferę na miarę Watergate. W zeszłym roku próbowali zrobić dziennikarski hicior z polskiej mafii ze Slough, ale czegoś tam nie dopracowali albo wystraszyli się i całą sensację diabli wzięli. Teraz ma być inaczej. W grze bierze udział polska gazeta i angielska telewizja... Cholera jasna! W najciekawszym momencie tubalny głos pyta, czy można gdzieś skombinować działkę trawy. Wzdycham ciężko, bo zapowiadała się niezła historyjka. Cienki głosik popiskuje, że nie ma pojęcia skąd wziąć maryśkę, Archie nieśmiało deklaruje chęć pośredniczenia. Nagle słyszę „Alleluja” Cohena, potem znowu i jeszcze raz. Co u licha?! Facet nie ma innych piosenek, płyta mu się zacięła, czy celowo katuje się ulubionym motywem? Obawiam się, że na dłuższą metę będzie to dla mnie trudne do zniesienia. Ciiii! Wrócili do bajki. Będą mieli zainstalowane ukryte kamery i mikrofony, którymi odkryją bezmiar zbrodni w fabryce chipsów. Podobno polski szef zatrudnia tam dziesiątki rodaków na czarno i płaci im połowę ustawowego minimum, a to – jak zdążyłem się dowiedzieć – wynosi 4,85 funta. Zatrudnią się przez pośrednika, czerpiącego koszyści z tego procederu, znajdą dowody i sprawa się rypnie. Straszne tupanie na schodach i robi się cicho. Słychać tylko sączące się przez ściany „Alleluja”. Już nie wiem, kto jest bardziej chory: on, że ciągle tego słucha czy ja, że już nie mogę tego znieść. Na poprawę nastroju przypomniał mi się stary śląski dowcip, w którym kobieta zwierza się koleżance, że ma fajnego chłopa, ale luja. Siadam do Wilsona. Noc w jego opowieści jest coraz głębsza i przejmująco zimna. Chyba nie umiałbym dzielić jego losu. Zwiałbym pod kaloryfer domu mamusi albo skoczył do Tamizy. Głód, chłód i wyczerpanie podobno rozjaśnia umysł. Sratatata. Ja jak nie pojem, myślę klarownie tylko i wyłącznie o jedzeniu. Apropos. Poburkuje mi w brzuchu, więc leniwie wędruję do kuchni. Co tym razem? Mam trochę żarcia z Polski. Mogę wybierać. Stawiam na najbardziej męski posiłek w historii świata – macham szybką jajecznicę. Muszę, niestety, uciekać z kuchni z powodu „Alleluja”. Zamykam się w pokoju i siedząc po turecku, kiwam się z rękami na uszach. Za późno. Jak każda natrętna melodia ta też już wżarła się w mój mózg, znalazła tam legowisko i rozpoczęła wytrawne tortury. Mieliście tak kiedyś, że każda durna melodia, której nie cierpicie, sama śpiewa się w waszej głowie? No, to macie pełny obraz sytuacji. Postanawiam, że wyjdę na spacer. Na schodach słyszę żałosne miauknięcie i idziemy razem. Squatka prowadzi mnie do drzwi i cierpliwie czeka, aż jej otworzę. Później znika w krzakach, gdzie pewnie spotkała amanta, który ją tak urządził. Ruszam przed siebie, byle dalej od tej przeklętej piosenki. Na nieszczęście mojego pustawego portfela deszcz przestał padać dopiero przed chwilą i nie ma sensu rozpoczynać roboty. Po kilku tysiącach kroków znaduję duży skwer, na którym leży na kocach mnóstwo ludzi. Idzie lato. Najpiękniejsza pora roku. Wierzcie mi, czasem w styczniu chciałbym zamieszkać w ciepłych krajach, najlepiej w Los Angeles albo Nowej Zelandii. Z zazdrością patrzę na rodziny biorace udział w pikniku, na bawiące się dzieci, nawet na popijających piwo chłopaków w dżinsach. Mijam skwer i wchodzę na jakąś główną ulicę. Włączam się w nieustanny ruch ludzi, samochodów i autobusów, oglądając witryny sklepów i oferty kulinarne w knajpkach z całego świata. O, jest nawet kino. Grają „Zemstę Sithów” i „Monster in law”. Tak dawno nie byłem w ciemnej sali, gdzie można marzyć. Ostatni raz chyba na „Władku jubilerze – Powrót króla”. Dokładnie nie pamiętam, ale to było bardzo dawno. A może by tak wstąpić na ostatni epizod Lucasa, którego nie widziałem? Ten drugi film poza genialnym tytułem, sugerującym związki teściowej z żoną syna, z pewnością będzie totalną kaszaną. Nieśmiało przekraczam próg kina i zerkam na cennik. Ojoj, 15 funtów za bilet to stanowczo za dużo. Z tego, co zdążyłem się zorientować, można za tyle przeżyć tydzień lub więcej. Wniosek jest prosty, tu także za kulturę trzeba słono płacić. Różnica jest tylko w wysokości zarobków. Z głuchym westchnieniem wracam na ulicę. Mijam kościoły, centra hadlowe, restauracje. Pachnie nieludzko pięknie – zapachy z dobrych knajp to chyba największa zmora emigranta. Nawąchałeś się, to spadaj. Mój spacer nie poszedł jednak na marne. Wypatrzyłem hinduski sklep pod tytułem – wszystko za 99 p. Kwota całkiem mi bliska, więc wstepuję zaciekawiony. To jest coś pomiędzy AGD a wzruszającym wspomnieniem sklepów „1001 drobiazgów”. Na upartego wybierzesz jakieś szmatki, kabelki, sztućce i inne głupotki, których czasem w domu brakuje. Tylko ostrożnie. Są także droższe rzeczy, a wywieszka nad sklepem robi za wabik. To coś jak „wszystko za 4 złote”, choć czasem więcej. Muszę się w tym miejscu pochwalić. Wcale się nie zgubiłem, mimo że napykałem trochę kilometrów. W Londynie można tak iść bez końca i zawsze pojawi się kolejna ulica, park czy zakręt. Wycyrklowałem drogę powrotną jak należy, chociaż nie wracałem po swoich śladach. Raz tylko zgubiłem się i skręciłem w taką jedną uliczkę, która mnie wyprowadziła z powrotem na tę samą ulicę, z jakiej skręciłem, tylko sto metrów dalej. W końcu dotarłem na ten pełen ludzi na kocach skwer. Stamtąd miałem już kilka kroków do squata. Siadam wygodnie w wiklinowym fotelu na półpiętrze i zaciągam się głęboko dymem, niczym król rymami nadwornego poety. Przeglądam przestarzałe numery polskiej gazety, ale ciężko przychodzi jej twórcom zainteresować moją skromną osobę. Same bzdety socjalne, ochłap kultury, jakiś wywiadzik, sport, że pożal się Boże i kupa, wielka kupa reklam. Odkładam ją mało delikatnie i zaczynam przytupywać z nudów. Słyszałem, że w dzielnicy jest całkiem spory Job Center i kilka sklepów z ogłoszeniami zamiast wystaw. Przysięgam sobie w duchu, że wybiorę się tam jutro po robocie. Do palarni wracają Flip i Flap. Tym razem przedstawiamy się sobie i wiem, że wyższy to Zibi, a niższy Lolek. Ciekawa rzecz, że wszyscy tu używają pseudonimów albo skrótów imion. Chcą być kimś innym? Rajmunds Wigizacks to Ray, a Zbigniew Miłosiudecki to Zibi, jak – nie przymierzając jaden z najlepszych piłkarzy w historii naszego futbolu. Hola, stary – mówię sobie, przecież ty też wszystkim przedstawiasz się jako Jack. Wyczytałeś w słowniku, że „Dżak” to karciany walet albo facet, który wszystko potrafi zrobić, czyli złota rąsia. - I jak z tą trawą? - zagaduję uprzejmie. - Dzisiaj nic z tego – piszczy zdegustowany Lolek. - Ale nic to – wtóruje mu Zibi – Jutro też jest dzień. Pomieszkamy zobaczymy. Jak to, pomieszkamy? – kołacze mi się po głowie sromotne pytanie - ci goście się wprowadzają? Gdzie? Kiwam durnowato łepetyną i odchodzę od kwestii. - Jesteście dziennikarzami? - Trochę piszemy tu i tam. Zibi wygląda na człowieka, który zbyt głęboko zajrzał do kieliszka i to, co tam zobaczył, sprawiło, że przestał pić. Z tego, co mówi, wydaje mi się typem przestarzałego intelektualisty, który zatrzymał sie na pokoleniu pryszczatych, zachwycał Solidarnością i wciąż uwielbia kino moralnego niepokoju. Studiował filozofię – Boże jedyny. Ciarki mnie przechodzą na myśl o wieczornych pogawędkach o Arystotelesie, Hideggerze, Kancie i Kirkegaardzie. Do tego ten dziwny akcent. Mówi „ą” zamiast „ę”. Miądzy, sią, tądy i tak dalej. Lolek prezentuje się bardziej rozrywkowo. Próbuje żartować, chociaż niespecjalnie mu to wychodzi. Dowcipem znacznie odbiega od najgorszych znanych mi opowiadaczy kawałów, których poznałem w kolejnych szkołach, salach wykładowych i biurach. Marudzi coś o babach przychodzących do lekarza i bacach witających turystów. Żenada. Siedzimy, ćmimy co kto ma i dyskutujemy o najnowszym kinie polskim. Szybko uzyskuję przewagę psychologiczną, bo rzeczywiście mam na ten temat coś do powiedzenia. Uważnie śledziłem produkowany przez TVP cykl „Pokolenie 2000” i każdy z trzech pilotowanych przez nią festiwali kina offowego. Szybko okazuje się, iż moja teza, że twórcy z „pokolenia” gdzieś przepadli, a paraoficjalne kino offowe sprowadza się do opowieści o marzycielach z blokowisk i ich tęsknocie za lepszym życiem, nie napotka sensownych argumentów. Niepostrzeżenie odpuszczam i zmieniam temat. Z literaturą jest podobnie. Goście zablokowali się gdzieś między Hłaską a Gretkowską. Na moje szczęście po schodach ciężko tupie Ray. W paru zdaniach ustalamy plan na dzień następny. Po pierwsze: zaklinamy pogodę, po drugie: umawiamy się w kuchni o 9.00 rano, po trzecie: uwalniam się od towarzystwa panów dziennikarzy, którzy słysząc nasze bełkoty po angielsku, chyłkiem pomykają na dół. Z rozkoszą wracam do siebie. Jest już późno. Czuję, że dziś na pewno zasnę. Biegnę się umyć i wskakuję do śpiwora. Patrzę w sufit i rozmyślam, ale tak delikatnie, by nie poruszyć żadnej czułej struny. Myślę o małym, sypiącym się domku, który Aneta odziedziczyła po dziadku. Jest w połowie drewniany, w połowie murowany. Poniżej stoi stodoła, którą bez sukcesu próbujemy od dwóch lat spalić. Jest więcej warta od domu, solidnie ubezpieczona. Wystarczy, by w burzową noc ktoś zakradł się z zapałkami i kasa w kieszeni. Pieprzone, polskie kombinowanie, nieustannie wspierane przez kochane, najuczciwsze w zamyśle, polskie prawodawstwo. Za dobrych czasów, planowaliśmy stworzyć w tym domku weekendową bazę wypoczynkową. Zdążyłem z przyszłym teściem zamienić chlewik na pokój z prawdziwego zdarzenia, zreperować dach i wymienić okna. Sad pozostał zaniedbany, kawał ogrodu marnuje się rok po roku, tylko widok na Babią Górę pozostał niezmieniony. Dusi mnie żal, że zabrakło kasy. Zdołaliśmy zrobić wylewkę, wygładzić sufit i ściany. Łazienka to tylko kawał muru z pustaków, rażący gołą ziemią i dziurą, przez którą powinny biec rury kanalizacyjne. Nie, żeby dało się tam mieszkać. Nie o to chodzi. Zimą nie dojedziesz przez zaspy, bo to ostatnia kategoria odśnieżania, a poza tym trzeba by władować ze dwadzieścia tysięcy, by doprowadzić ten dom do przyzwotego stanu. Za to latem odzywa sie tęsknota za własnym kawałkiem trawy, miejscem na piknik czy wypoczynek. A jadąc tam, zamiast relaksu, odczuwałem tylko wyrzuty sumienia i piekącą bezradność. Zapalam dla kurażu. Ciemność przestaje być tak dotkliwa, szum za oknem przycicha. Co robić, Anetko? – pytam bezradnie. Tym razem nie zjawia się. Nie ta pora, nie ten stan. Odwracam się twarzą do ściany.
  25. Dzieki! To ja go z Kicia sprobuje in private :) Efekty wkrotce...
×
×
  • Dodaj nową pozycję...