
asher
Użytkownicy-
Postów
2 273 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
nigdy
Treść opublikowana przez asher
-
Współczesna Arkadia (Groteska)
asher odpowiedział(a) na Małgorzata Bryl utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Tak Mostowiczem zalecialo, ale sympatycznie. Cos innego w cyberczasach :) -
opowieści z jajami - 01. pilot jakby
asher odpowiedział(a) na 51fu utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Nie kupilem tej o telewizorze, bo byla o Tobie i Twoich intertekstualnych rozmyslach, a nie o spaniu pod 15calowym LG. Poczekam na kaloryfery :) -
Dzieki za poprawiny. Juz do tego siadam.
-
Bylo tu juz paru chetnych do takich zabaw, z reguly niewiele rozumialem, ale tu nawet sie orientuje w czym rzecz i bardzo mnie to ubawilo :)
-
Dzieki, Basiu, mam nadzieje, ze styl jakis jest. Hombre, zazdroszcze Ci zadowolenia z bycia we wlasciwym miejscu i czasie. Ja tego komfortu nie mialem i dlatego jestem tutaj. Ja to pisze specjalnie dla Polakow w kraju. Tutaj trwa wyscig sczurow i kazdy przezywa mniej wiecej to samo i chce jak najszybciej zapomniec, a nie czytac o tym...
-
Zapytaj mnie proszę..., cz. IV
asher odpowiedział(a) na Barbara_Pięta utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Przeszkadza mi manipulacja - racja, ale poza tym co za krok ku lepszemu! :) -
Ja znowu z Bukowskim, ale co poradze :) Fajne miniatury, umknelo mi co je laczy. pewnie nic.
-
To już za nami
asher odpowiedział(a) na Katarzyna Brzezińska utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Wiersz li to czy poemat? Kopia numer 1 miliard trzysta trzynascie. Ale jezyk przyjemny dla oka. -
W optyce funta - felieton abo co...
asher odpowiedział(a) na asher utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Ojeju, ile wizyt na tym czyms. Sprawa jest blaha. Polish Express - jedna z 4 gazet w Londku zrobil konkurs na reportaz, ale jak sie okazuje na "reportaz", bo moze liczyc tylko 2500 znakow, czyli felieton bardziej. Stad dretwizna wyszla, bo oryginalny ma 10 000 znakow, ale mnie chcialem prozy kalac wieksza porcja dziennikarstwa. Krzysku, pracowalem dla Polki - Squat 5 albo 6, ale sie wystrzegam, bo wszystkie przywary przyjechaly tu z nami. Moj dobry kumpel z emigracji popadl w tarapaty i przyjal sie do polskiej firmy. Perfekt angielski, prezencja, dyrektorskie doswiadczenie i ma teraz 4 futny na godzine i atmosfere nie do pozazdroszczenia. Chodzacy cien. Pracuje nad tym, zeby go stamtad wyrwac. DZIEKI ZA KSIAZKE! Moje w drodze :) Dzieki wszystkim za zajrzenie. Tekst cienki, ale dla mnie wielkie swieto. Co tu przeszedlem juz spisane i bedzie wrzucane :) Pozdrawiam i lece cos poczytac... -
* Dzień wstał mętny jak woda w kiblu. Nie speszyło mnie to ani nie zbiło z pantałyku. W nocy poukładałem sobie meble w głowie i wstałem w znakomitym humorze. Fakt, musiałem wkrótce rozpocząć szukanie dachu nad głową, i do tego płacić, ale przecież miałem robotę. Czułem się krzepko i przaśnie, jak proletariusz wszystkich krajów złączony w codziennej pasji z 5 miliardami pracujących przy ryżu, trzcinie cukrowej, zabawkach za parę centów, taśmociągach, betoniarkach, kasach sklepowych, łopatach. Miliard prezesów, członków rad nadzorczych, urzędników, pracowników biurowych, całą budżetówkę świata i wszelkiej maści pracodawców z rozkoszą pominąłem, wcale nie chcąc się z nimi bratać. Zjadłem podwójne śniadanie, narobiłem górę kanapek i pobiegłem do Leyland-u po narzędzia. Na dzień dobry dostałem 10% rabatu za to, że czekałem jeszcze przed otwarciem sklepu. To do reszty poprawiło mi humor. Zanim doszedłem na miejsce (travelki jeszcze nie kupowałem, bo nie wiedziałem, jak to daleko, a poza tym ostrożność nie zawadzi), jakiś Golfstrom czy inne zjawisko, trudne do objęcia myślą, przegoniło złą pogodę w diabły. Już koło południa niebo prawie bulgotało z gorąca, ziemia pękała z sykiem, skóra na ciele londyńczyków zaczynała skwierczeć. Po tygodniu zimna i deszczu nastało lato z pierwszych stron gazet dla turystów, a ja znalazłem się w samym środku tego piekarnika. W dusznym, zakurzonym flacie odczuwałem to podwójnie, nawet potrójnie, zważywszy że używałem parownicy do zdzierania tapet. Ale nic to. Od razu włączyłem autopilota i pogrążyłem się w zadumie. Od paru dni myśli były strasznie natrętne. Niektórym dziękowałem – grzecznie, acz stanowczo, inne starałem się zapamiętać, żeby je potem zanotować. Nadchodził czas intelektualnych żniw i wiedziałem, że prędzej czy później będę musiał wrócić do pisania albo zwariuję. Jedna ręka automatycznie przykładała parownicę do ściany, druga zdzierała szpachelką odłażąca tapetę. Mnie, jakby przy tym nie było. Moją pracodawczynią okazała się młoda, pięknie pachnąca, roztargniona Murzynka o imieniu Catherine. Nasze pierwsze spotkanie przeciągnęło się o godzinę, bo coś się poprzestawiało w jej ślicznej główce i przyjechała mi otworzyć dużo później, niż było ustalone. Płatne minuty mijały, a ja siedziałem sobie na murku i podziwiałem harcujące po ogrodach wiewiórki. Na szczęście Catherine dała mi klucz i mogłem nie obawiać się o jutro. Dniówka minęła rozkosznie szybko, efekty widać było gołym okiem. Zadowolony z siebie powędrowałem bocznymi uliczkami w stronę domu. Pożarłem dwie paczki paluszków rybnych z górą ziemniaków i połową słoika czerwonej kapusty z Rolnika, którą można dostać u Ciapaka na rogu. Siedzę na łóżku i popijam idealnie smakowitą kawę. Wspominam, że trafiłem w smak, bo wbrew pozorom to bardzo drażliwa kwestia. Taka sama kawa, smakuje inaczej o innej porze dnia – najlepsza jest rano, potem bywa różnie. To chyba zależy od jakości wody. Rano w wiekowym londyńskim wodociągu płynie w miarę czysta i zdatna do spożycia ciecz, później kwaśna, przezroczysta breja, która zmienia smak wszystkiego, co wymaga użycia wody. Nie mam siły czytać ani pisać. Pajęczyna myśli rozerwała się, nie pamiętam ani jednego zdania z tych, których tyle przepłynęło dziś przez moją głowę. To samo było w Norwegii. Przez dwa miesiące przeczytałem niecałe pół książki i nie napisałem ani słowa, oprócz setki smsów z pozdrowieniami oraz informacjami co tam u mnie. Jedenastogodzinny dzień pracy nie pozwalał na inny relaks, niż kilka butelek Tuborga przed snem. Niedziela była wolna, ale spędzaliśmy ją głównie w łóżku, gapiąc się bezmyślnie w telewizor. Okładka „Zaułka łgarza” patrzy na mnie z wdziękiem prokuratora. Udaję, że tego nie widzę. Jestem zmęczony, mimo iż wcale ciężko nie pracowałem. Walę się na wyro i zamykam oczy. Ukrop zza okna bezlitośnie sączy się do mojej samotni i otula mnie wrzącą mgiełką. Czuję się trochę jak na wczasach po powrocie z plaży do pokoju, w którym padła klimatyzacja. Tylko ten wszechobecny szum psuje wrażenie, ale szybko dodaję do mojej wizji, że to promocja „bingo” i trafił mi się akurat pokój od ulicy, a nie od morza. Powoli tonę w lepkiej mazi, prawie nie oddychając. Moje serce stuka w tempie pompki głębinowej ryby. Nagle wpada Jerry. - Włącz telewizor! Szybko!!! Rano były zamachy!!! - W Londynie? – mruczę przez sen. - Nie, w Pogwizdowie Warmińskim! Budzę się z lodowatym dreszczem na plecach i sięgam po pilota. Na każdym kanale relacje z centrum. Zaatakowane zostały trzy stacje metra i autobus. Zakrwawieni, zszokowani ludzie, kordony policyjne, dym. Największe wrażenie zrobił jednak na mnie przedarty na pół, pozbawiony dachu, piętrowy autobus. Stolica Anglii jest wstrząśnięta chyba po raz pierwszy od czasu, kiedy spadały tu V1 czy V2. Nie ma jeszcze raportów o ofiarach, jednak ze słów reporterów wynika, że może ich być dużo. Żadna linia telefoniczna nie działa, metro zamknięte, policja odradza wychodzenie z domu, jeżeli ktoś naprawdę nie musi. Dopiero teraz dociera do mnie, że za oknem słychać odległe wycie syren. - Nie mogę się do dzwonić do domu – mówi zmartwiony Jerry – Wszyscy tam pewnie umierają ze strachu. Od razu myślę o mojej przewrażliwionej mamie. Na pewno pęka jej serce. Siedzimy z Jerrym i gryziemy paluchy. - Kto następny? – zżyma się – Polacy czy Australijczycy? Nie mam siły się nad tym zastanawiać. Wzruszam tylko ramionami – nie obojętnie, raczej bezradnie. W jeden dzień Londyn przestał być sympatycznym, bezpiecznym miejscem, w którym tyle osób planuje zamieszkać na stałe. Także dla muzułmanów stał się mekką lepszego życia, ale ich wojowniczy kumple postanowili ją zniszczyć. Gdzieś wyczytałem albo powiedział mi o tym wszystkowiedzący Archie, że islam wkroczył na drogę, którą chrześcijaństwo kroczyło całe wieki temu. Podbić świat, narzucić mu swoje reguły gry, a jeżeli nie zechce się poddać, zniszczyć i przejąć władzę nad zgliszczami. Tyle, że dla wojowniczego islamu już nie ma niczego do podbicia i stąd wynika frustracja morderców-samobójców. Polityka jest dopiero na drugim miejscu. Może to słuszna teoria, może nie, mnie jakoś przekonała do siebie. W każdym razie najbardziej agresywna religia na świecie zdawała się zagrażać względnemu, z takim trudem zaprowadzonemu porządkowi na świecie. Eksportowano ją wraz z tysiącami uchodźców poszukujących szans na lepsze życie. Odniosłem wrażenie, że rozpoczęła się czwarta wojna światowa, nie mająca stałego charakteru, skierowana głównie przeciw celom cywilnym. Nowy Jork, Madryt, teraz Londyn. A wcześniej była przecież tunezyjska Djerba, Stambuł, Bali... Powoli ubywało spokojnych miejsc na ziemi. Na zawsze zapamiętałem obraz walących się wież World Trade Center, a jeszcze mocniej wiersz Szymborskiej o spadających ludziach i bezradności poety, który Wyborcza wydrukowała dzień później. Wyżarło mi to dziurę w mózgu. Późnym wieczorem dodzwoniłem się w końcu do mamy. Drżący głos potwierdza moje podejrzenia. Z mozołem przekonuję ją, że nie jeżdżę do centrum i nic mi nie grozi. - Po co Ci to wszystko, syneczku? - Chcę mieć swój dom, przecież wiesz. - Niech Cię Bóg błogosławi. - Tu trzeba gadać z Allachem. - Nie bluźnij! - Dobrze, mamo. Daj wszystkim znać, że ze mną ok. Anecie posłałem smsa. Szybko odpowiedziała. Oboje zachowaliśmy spokój. Nazajutrz ze zdziwieniem odkrywam, że Londyn zachowuje spokój i żyje po staremu. Korki jak co dzień, biegnący na złamanie karku przechodnie, samoloty na niebie. Catherine też nie wyglądała na przejętą. - It’s terrible – bąknęła tylko i odjechała swoją wypasioną BMW V5. A może to i dobrze? – pomyślałem – To miasto tak łatwo się nie podda. Jest powaga, ale nie ma histerii. Podejście anglosaskie, którego warto byłoby trochę zażyć. W ciągu trzech dni zdarłem tapety w całym domu. Ostatni to była sobota. Catherine przywiozła jakichś dwóch Murzynów, którzy mieli zrobić stolarkę i dokonać niezbędnych prac przygotowawczych przed przyjściem plastrarzy. Plastrarz to po naszemu tynkarz, ale plaster to nie tynk, tylko śmierdząca trawionym piwem, różowa masa do powlekania ścian. Ci dwaj pracowali wolno, ciągle palili skręty z tytoniu i rozmawiali. Sam zrobiłem więcej, niż oni razem, lecz mimo to odniosłem wrażenie, że Catherine ma do nich lepszy stosunek. Na koniec dnia wręczyła mi 50 funtów zaliczki i powiedziała, że się odezwie, kiedy plastrarze skończą robotę i będę mógł wystartować z malowaniem. Do domu wracałem tak radośnie, że omal nie tańczyłem po ulicach. Na squacie czekały dwie niespodzianki. Po pierwsze wyprowadzał się Zibi, po drugie wprowadzała się Justyna. Zibi wziął swój skromny plecak, mruknął coś cicho na pożegnanie i po prostu sobie poszedł. Patrzyłem za nim z lekkim żalem. Nie wiem, ile ma lat, ale skóra obrastająca jego kości jest naprawdę cienka. Od początku podejrzewałem, że jest poważnie chory, lecz nigdy nie odważyłem się zapytać. Mam nadzieję, że sobie poradzi. Justyna natomiast wzniosła sporo ożywienia do domu. Niewielka, krótko ścięta blondynka z zabawnym błyskiem w oku od razu wywarła na mnie pozytywne wrażenie. Spodobała mi się jej bezpośredniość i niewymuszony luz. Od razu ugotowała obiad dla wszystkich, a to już był dla mnie znak, że idą lepsze czasy - przynajmniej dla mojego żołądka. Mija cały tydzień. Telefon milczy. Z goryczą uświadamiam sobie, że Murzyni zabrali mi pracę. Przecież plastrarze na pewno skończyli swoją robotę. Dzwonię kilkakrotnie do Catherine, ale nie odbiera. Schodzę do Jerrego. Buczy coś przez sen, że do świtu konsumował nową miłość i teraz chce spać, a do Catherine zadzwoni później. Na wiklinowym fotelu przed moimi drzwiami siedzi Archie i pyka fajkę. Przez chwilę przygląda mi się uważnie, potem kiwa głową. - Mam dla Ciebie propozycję. - Dawaj! - Mam już trochę dość użerania się z Ciapatymi. Od tego tygodnia podnoszę stawki. Jestem przekonany, że większość z nich zrezygnuje, więc gdybyś chciał, rób dla nich za 7-8 funtów. Sporo się nauczyłeś, a w fizolce i tak jesteś dobry. - Poważnie? – pytam dla pewności, bo trudno mi w to uwierzyć. - Serio. Weź wszystko na wschód od głównej ulicy. Tylko musisz zrobić sobie ulotki. Ja Ci wydrukuję, a potem będziesz kserował. W moje uwiędłe ciało wstępuje nowa nadzieja. Biegnę do siebie i przez następną godzinę obmyślam swoją „superatrakcyjną” ofertę. Na pierwszym miejscu daję ogrody, potem malowanie, mycie okien i drobne prace remontowe. Na koniec dodaję, że robię tanio, szybko i dokładnie. Nic więcej nie przyszło mi do głowy. Widząc moje wypociny, Archie wybucha śmiechem. - Idealna oferta dla Ciapatych. Robisz wszystko i za pół darmo. - Trudno – wzruszam ramionami – Od czegoś trzeba zacząć. Jerry dalej śpi, więc nie ma kto sprawdzić, czy zrobiłem to dobrze. Postanawiam zaryzykować. Przygotowujemy z Archiem projekt ulotki, kłócąc się ile egzemplarzy ma mieścić się na stronie A4. On uważa, że osiem, ja obstawiam cztery, bo chcę by treść była dobrze widoczna i czytelna. Z Internetu ściągamy prymitywne obrazki łopat, wideł, grabi i dodajemy jako ornament. Gotowe! - Łoki toki – stwierdza Archie, puszczając projekt do druku – Weź naszą gilotynę. Nie tnij nożyczkami, bo na bank spieprzysz. - Się robi, szefie... Wracam do siebie. Mój nafaszerowany adrenaliną organizm działa jak idealnie ustawiona maszyna. Równo przycinam ulotki, które rosną w niezły stosik. Ostatnią kartkę zostawiam, żeby pójść na ksero. - Idziesz teraz? – pyta zdziwiony Archie – My z reguły roznosimy ulotki w weekend. - Nie mam czasu. Zaryzykuję. Zbiegam po schodach, mijam trąbiące w korku pojazdy i znikam za rogiem jednej z pięknych, bogatych uliczek. Roznoszenie ulotek to jedna z najprostszych czynności, jakie można wykonywać w Londynie. Każde drzwi mają specjalny otwór, przez który listonosze wrzucają pocztę, akwizytorzy darmowe gazety, a tacy jak ja, swoje oferty. Przez długi czas nie wierzyłem w skuteczność tego typu reklamy i dopiero sukcesy Archiego przekonały mnie, że Anglicy jednak przeglądają ulotki. Ja prosto z wycieraczki niosłem kupkę karteczek prosto do zsypu, czasem tylko zostawiałem na czarną godzinę oferty żarcia na telefon. Tymczasem w Londynie wygląda na to, że mimo ogromnej konkurencji, jest to najprostsza droga dotarcia do klienta. Nie obyło się bez drobnych wpadek. Nie zauważyłem na przykład nalepek ostrzegających, że mieszkańcy domu nie życzą sobie dzwoniących akwizytorów ani „junk mail”, czyli między innymi moich ulotek, i dlatego ktoś wyzwał mnie od najgorszych, ktoś inny zaczął dzwonić na policję, a pewien trzęsący się staruszek poszczuł mnie amstafem. Po powrocie do domu jestem wyciszony, jak już dawno nie byłem. Z okładki porzuconej przez kogoś gazety patrzy na mnie ładna buzia Oli, która zginęła 7 lipca. Skupiony na własnej niedoli zapomniałem o zamachach, ofiarach, cierpieniu. Wciąż nie podano dokładnej liczby zabitych, ale z dotychczasowych raportów wynika, że może być ich kilkadziesiąt. Jedna ze stacji metra jest nieczynna do dziś. Specjalne ekipy nadal poszukują szczątków, a Piccadily Line jeździ tylko z Heatrow do Hyde Park Corner i z powrotem. Skończyłem „Zaułek łgarza” i przyznam szczerze, że ledwie kilka razy udało się komuś mną tak potwornie wstrząsnąć. Nie zdradzę o co chodzi. Tę podróż każdy czytelnik musi odbyć sam, lecz z powodu wolty, jakiej dokonał Wilson, przez jakiś czas z obawą zerkam na jego kolejną książkę – „ Ulica marzycieli”. Boję się kolejnej pułapki. Dopiero późnym wieczorem sięgam po lekturę. Jakie piękne rozczarowanie! „Ulica marzycieli” jest inna, potoczysta, świeża, zabawna, błyskotliwa. Już po pierwszych kilkunastu stronach wiem, że to jedna z książek mojego życia, że powinna liczyć 10 000 stron albo nigdy się nie kończyć. Facet trafia do przekonania. Fabuła cieszy, bohaterowie są bliscy, tragiczny Belfast staje się miastem prawie znajomym. Zastanawiam się, co pocznę, kiedy już tę książkę przeczytam.
-
W optyce funta - felieton abo co...
asher odpowiedział(a) na asher utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
To pigula z duzego reportazu, ale dobre i to. Moze Hounslow to nie Alaska, lecz wierz, mi Leszku, ze we wszystkich kafejach w Londku poezja.org sie nie otwiera. Bezet mi tlumaczyl dlaczego, lecz nie skumalem. Otwiera sie tylko kopia z google... i nie mozna wejsc dalej. Stad dlugi czas myslalem, ze serwer padl... -
asher w charakterze "murzyna"?
asher odpowiedział(a) na Roman Bezet utwór w Forum dyskusyjne - ogólne
Mylicie sie o jote. To artykul Paprotnego, u ktorego wlasnie siedze na kompie i ktory stal sie niejako guru dla mnie, ale ze uczen czasem przerasta miszcza, to mam ogrodkow troche wiecej od niego. Ja juz do Gonca nie pisujem, bo mi gnoje ukradly pare pomyslow i w jednym numerze wszystkie zamiescili. Jam teraz proletariat najczystszej proby... Tylko trzy wpisy, kto by tam teksnil... -
Ta definicja, jak kazda w tej kwestii zawodna byc musi, Beziu. A pijesz Ty czasem browca beze (t) mnie?
-
Znam jednego czleka, co pisze dla mlodziezy, ale juz wydal ze 30 ksiazek. Komiks to by predzej przeszedl...
-
ogłoszenie literackie dla ludzi ze zgorzelca:)
asher odpowiedział(a) na Michał_Zawadowski utwór w Forum dyskusyjne - ogólne
Przenies sie, Michal do Zgorzknielca. tam dziala grupa pijanych w trupa :) -
ogłoszenie literackie dla ludzi
asher odpowiedział(a) na vacker_flickan utwór w Forum dyskusyjne - ogólne
kto ma czytac, skoro wszyscy pisza :) -
W optyce funta - felieton abo co...
asher odpowiedział(a) na asher utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
* Pewnego dnia w Londynie przyszła mi do głowy ryzykowna myśl, że ludzi można poznać po ich stosunku do pieniądza. Zastosowałem ją i wyszło mi, że jak zwykle babka wroży na dwoje. Rdzenni Anglicy mają do pieniądza stosunek ambiwalentny – jednocześnie w sposób budzący grozę pogardzają nim (cierpią na shopaholizm, jedzą poza domem, gubią straszne ilości banknotów itp.) i potrafią wskazać rzeczy, które są dla nich zbyt drogie (benzyna, transport, papierosy…). Obie rzeczy głęboko dotykają moją prostą, polską duszę, bo zazdroszczę im wieloletniego życia w dobrobycie, a przy okazji uważam, że nawet ja zarabiam tyle, że stać mnie na trawelkę czy paliwo. Co się zaś tyczy tych, którzy przyjechali z krajow biednych i zamieszkali w Londynie, są zazwyczaj przerazliwie oszczędni i praca dla nich to istny horror. Ale konkrety. U Patricii w kuchni stoi pięciolitrowy baniak po wodzie pełen srebrnych monet i to nie jakichś tam miedziakow, tylko 50,20,10-pensówek. Wyczytałem w “Metrze”, ze Brytyjczycy mają w domach 3 mld funtów w bilonie. Patricia, raz płaci mi więcej, raz mniej, w zależności od tego, jakie nominały akurat ma w portfelu. Wniosek: może nie tyle pogardza funtem, co nie ma czasu rozmieniać się na drobne. Mr Kahn, 70-letni Pakistańczyk, zanim zacznę pracę, zawsze każe mi podać cenę. Robi to tylko po to, by ja maksymalnie obniżyć w trakcie morderczych negocjacji. Do tego ciągle gdzieś wydzwania, że rachunek przyszedł za wysoki, a w sklepie prosi o dodatkowe zniżki. Wniosek: jest skąpy. Praca dla Idy (Indonezja), to inna bajka. Na próbę dała mi małe zlecenie, a kiedy je wykonalem jak należy, kazała mi podać cene za duże. Pomny doswiadczeń, podałem iście kosmiczną. Zgoda – powiedziała – Dam tyle, bo Cię lubię. Do tego zawsze miałem ciepły lunch i hektolitry coca-coli. Kiedy wyjeżdżała na wakacje, mruknąłem, ze jej zazdroszczę. Z całą powagą odpowiedziała, że na pierwszy urlop pojechała po 20 latach pracy w Londynie. Wniosek: dobrobyt nie zostal jej dany, a jednak umie się dzielić. Nigeryjka Catherine nie za płaciła mi za pracę. Zmudne próby legalnej windykacji, spełzły na niczym, na nielegalną się nie zdecydowałem. Wniosek przemilczę. Cztery kolory skory, trzy kontynenty. Zatem Anglicy są rozrzutni, Hindusi chytrzy, Azjaci hojni, a Murzyni oszukują? Nieprawda. Są Anglicy, ktorzy wyliczają kasę, zaś do picia proponuja wodę z kranu. Pewna Fatima dała mi 20 f napiwku. Kim z Malezji zawsze każe mi przerwać pracę, gdy czas mija, bo nie chce płacić więcej. U Susan z Nigerii zarobiłem naprawdę duże pieniądze. Czy można poznać człowieka w ten sposób? Konia z rzędem temu, kto odpowie na to pytanie. PS. Nic wiecej nie mam przy sobie, a jestem na goscinnych wystepach. i do tego zailanie do kompa mi padlo. musze czekac do jutra. chcialem tylko dac znak zycia - nawet taki. Squat i Tymon juz posuniete wiekiem. Serial wkrotce :) Pozdrawiam steskniony za Wami. Jac -
pod znakiem malachitu, cz III
asher odpowiedział(a) na natalia utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Nata wrocila na tropy zycia. No i piknie :) -
Nic o mnie nie wiecie.
asher odpowiedział(a) na Piotr Rutkowski utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Dobre, Piotr, bo umknal Ci natretny idealizm :) -
Prawie, z Hounslow blizej do Dover niz do Big Bena :) Ale juz niedlugo najmuje dom, linie tel i net. a c? stac mnie :) Tylko rece mi spuchly od pracy i slabo trafiam w klawisze :(((
-
Marek, ja nawet na pol zza grobu musze Ci komentarze dawac... ech... ale juz skoncz z tym czepianiem sie Krakowa, bo sie pogniewam. Wiem, ze wolisz haldy i familoki, no ale... jam byly patriota lokalny...
-
pisze ca;y czas, ale nie mam netu. ale sie zacznie...
-
Dobre! Troche jak u Lema, gdzie bohater z wczoraj spotykal bohatera z jutro, ktory gadal z tym z dzis. Jak dla mnie duze brawa. W osobiste rzeczy nie wnikam, bo sa osobiste :)
-
jeszcze pogada, dopiero weszli :)
-
Oj, Jay, szkoda, ze nie robisz w jakims wydawnictwie :))))