
Wuren
Użytkownicy-
Postów
980 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
nigdy
Treść opublikowana przez Wuren
-
dwudziesty siódmy tydzień
Wuren odpowiedział(a) na Luthien_Alcarin utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Dawno mnie tu nie było... Ale gratuluję rozmarzonego podejścia! Nie przypuszczałem, że blastula może być poezją - może! Pozdrawiam Wuren -
Anastazjo! MZS nieco trywialnie (chyba z chęci, żeby prosto było) poprowadzona środkowa część: coś nie daje mi zasnąć pomiędzy skrzypiącymi drzwiami od piwnicy a pochrapywaniem ojca niemożliwe są strachy, wojny daleko a jutro idziemy do sadu A może by jakoś tak?: coś nie daje mi zasnąć pomiędzy skrzypiącymi drzwiami od piwnicy a ojcem niemożliwe są strachy jutro idziemy do sadu Ale ja się nie znam, pozdrawiam Wuren
-
Naiwny modliszek
Wuren odpowiedział(a) na B.A.C. Stork utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Hmm Dałoby się to zaśpiewać, ale układ sylabotoniczny cusik kuleje (od 9 do 12 sylab, akcenty...) Może jeszcze popraw [quote]I zaraz całować pancerną chce buzie. ile tych buź? Może jedną buzię? A powalczyłbyś, żeby wywalić nieszczęsne rymy gramatyczne? Dla przykładu: (sylaby) Wczesnym porankiem jakiś Modliszek, Poszedł na spacer w las pełen szyszek. (rymy) Poszedł odważnie w błyszczące trawy Gdzie skrył swą postać między agawy Oczywiście na poczekaniu, więc kulawe, ale chyba łapiesz sens :D Pozdrawiam ;) -
Gdybyś ciut poprawiła układ sylabotoniczny, byłoby co pośpiewać ;) Pozdrawiam
-
O nierozumieniu zasad ciągnienia Hanka, która mieszkała w Długich Nowych, nabrała już moc rumieńców niezdrowych teraz tylko przez drzwi ciągnie, a ludzie świ- ntuszą o pozycjach toaletowych ;)
-
O typowym, nieszczęśliwym końcu pięknie zapowiadającej się znajomości Pan G. ujrzał rudą ślicznotkę w Maroko: "ANAGRAMEM ją uwieść czy koką?" A że był flirciarzem, stanął przed ołtarzem. "A GRAM?" -"AMEN" - ksiądz skończył głęboko. ;)
-
Witaj, Ana! "podobno chińska jak wszystko dziś" Rewelacja :D Już widzę oczyma wyobraźni jakiegoś współczesnego Michałowskiego nad wazą z dynastii Ming, a Ty rzucasz: chińszczyzna, fuj! :D Miło było zerknąć znów. Oczywiście, żeby nie było: "w wodzie", "od ściany do ściany" - czyt. zamknięta, bezpieczna przestrzeń pierwotna, ech, przypominają się stare, dobre czasy wspólnych kpin z doktora... Pozdrawiam serdecznie wierny czytelnik Wu.
-
Wiesz co, Ana? Tak sobie myślę, że duużo masz dystansu, którego kiedyś nie widziałem w Twoich wierszach. Albo się starzeję, albo Twoje wiersze jak wino... W każdym razie, ja tu czytam spokój niewygranej walki, ale taki, który godzi się na stan rzeczy, bo rozumie, że nie można się niczego spodziewać - na zasadzie "a jeśli lepiej być nie może?" (widziałaś? doskonały) Pozdrawiam pod wrażeniem Wuren
-
Pewien Mariusz (nie wiadomo skąd pochodzi) List wysłał do radia, myśląc o nagrodzie. Niestety, choć list uczuciowy zbyt blisko był Częstochowy. Teraz nie na antenie, lecz w domu limeryki płodzi ;) Pozdrawiam
-
Potknął się o wyrwaną z chodnika płytkę, a następny krok postawił prosto w kałużę. Przypomniał sobie prawo serii, a jedynie gdzieś, na skraju świadomości zauważył, że przecież tu od zawsze był asfaltowy trotuar, a nie płytki, w dodatku nadgryzione zębem czasu. Uważniej stawiał kroki i po kilku minutach wszedł do budynku uniwersytetu. - Dobry, panie profesorze - usłyszał z okienka portierni, niegdyś przeszklonego, obecnie tak oklejonego reklamami i ogłoszeniami, że portiera było jedynie słychać. - Dzień dobry panu - odpowiedział i odruchowo poprawił białe mankiety wystające spod rękawów marynarki. Wszedł do swojej pracowni i, starym zwyczajem, szeroko oparł się o katedrę. Lubił tę chwilę przed wejściem studentów, gdy świat ciszą i zapachem pasty do podłogi chwalił matematyczną prostotę. „Zaraz wszystko ulegnie chaosowi” - pomyślał - nieprzewidzianemu żadną teorią jazgotu młodych adeptów królowej nauk. Jego przewidywania sprawdziły się nadzwyczaj dobrze. Harmider, jaki zapanował w sali, zdawał się przeczyć wszelkim prawidłom, jakby hałas sumy studentów był czymś o wiele większym, niż suma poszczególnych głosów. „Continuum nad alef 0” - zażartował w myślach. - Drodzy państwo, czy możemy zacząć? - spytał nieśmiało. W sali zaległa absolutna cisza. - Przedmiotem naszych dzisiejszych rozważań będzie piękno liczby pi. Wszyscy znamy jej matematyczne właściwości, lecz chciałbym dziś zainteresować państwa pewnymi ukrytymi jej cechami. W ostatnim rzędzie ktoś podparł głowę i zamknął oczy. - Może najpierw zobaczymy - kontynuował - jak ma się sprawa z cyklicznością występowania poszczególnych cyfr. First things first, jak mawiają Anglicy, więc zacznijmy od jedynki. Jakie odległości dzielą poszczególne jej wystąpienia? Ktoś chętny? Dziewczyna o maślanym wzroku podniosła rękę. - Proszę. - Dwa, pięć, trzy - powiedziała szybko, jakby bała się, że ktoś ją uprzedzi. - Kto poprawi? Przypomnijcie sobie, na początek może do dwudziestej cyfry po przecinku. W sali rozległ się cichy pomruk. - Dobrze powiedziała - jakiś młodzieniec wyglądający bardziej na atletę, niż na matematyka wstawił się za dziewczyną - dwa, pięć, trzy. - Drodzy państwo, skoro macie kłopoty z pamięcią, to proszę, zerknijcie do tablic matematycznych. Z pamięci zacytuję jedynie dwadzieścia pierwszych cyfr, ale państwo powinniście choć tyle znać: trzy przecinek jeden cztery jeden pięć dziewięć dwa sześć pięć trzy pięć osiem dziewięć siedem dziewięć trzy dwa trzy osiem cztery sześć. Jak widzicie, cyfra jeden występuje jedynie na pierwszej i trzeciej pozycji po przecinku. - Panie profesorze, chyba jednak nie - inny młody mężczyzna wpatrywał się w jakiś podręcznik - chyba jednak jest równe trzy przecinek jeden cztery jeden pięć dwa trzy dwa cztery jeden... Nie skończył, gdyż profesor huknął: - Co pan za brednie wygaduje! Z jakiej książki wziął pan te bzdury? - To jest skrypt pana profesora - odparł student - o, w rozdziale o magicznych własnościach liczb sam pan pisze... - Daj mi to! - wyrwał mu książkę z ręki i z niedowierzaniem spojrzał do środka. Pokręcił głową. - Tu wkradł się jakiś błąd, może w korekcie nie zauważyli - mówił coraz mniej pewnie, bardziej do siebie niż w stronę słuchaczy. - Ale panie profesorze, w tablicach też jest taka wartość, w szkole też nas tak uczyli - odezwały się liczniejsze głosy. - To niemożliwe, niemożliwe - szeptał do siebie - wszędzie są błędy, cała matematyka runęłaby w gruzach - kontynuował, a sala wokół niego zaczęła wirować szybciej i szybciej. Gdy upadał, chwycił się za serce i w tym momencie obudził się. „Co za koszmar” - pomyślał. „Jeszcze parę minut poleżę, zanim wstanę” - postanowił, lecz był zbyt wzburzony, żeby znów zasnąć; bezczynne leżenie z półprzymkniętymi oczyma też go nie uspokajało. Wstał i zamiast, jak zwykle, pójść do łazienki, pierwsze kroki skierował do biblioteki. Po chwili trzymał już tablice matematyczne, w których odczytał, że - zgodnie z oczekiwaniami - wynosi z grubsza 3.141592653589793238. Zadowolony porządkiem świata wstawił wodę na kawę i poszedł się umyć. Na śniadanie zrobił sobie jajecznicę na maśle, gdyż była środa; do tego zjadł kilka tostów i popił czarną kawą, tak mocną, że mogłaby kogoś nieprzyzwyczajonego przyprawić o kołatanie serca. Spakował kilka skoroszytów z notatkami, które zajmowały większą część podłogi i całe biurko w gabinecie, po czym wrócił do biblioteki i włożył do skórzanej, brązowej teczki jeszcze tablice matematyczne. Wyszedł z mieszkania, starannie zamykając drzwi i sprawdzając każdy zamek kilkukrotnie. Wezwał windę, a gdy otworzyły się drzwi, zamyślony, dał krok w dwudziestometrową przepaść. Pomyślał jeszcze, że zawsze bał się windy i obudził się, gdy tramwaj podskoczył niebezpiecznie na zakręcie. Serce mu biło, jak szalone. „Chyba muszę odwiedzić lekarza” - skonstatował i przycisnął do piersi podniszczoną, czarną teczkę. Wysiadł na pętli i wolnym krokiem skierował się ku uczelni. Ze zdumieniem zauważył, że chodnik pokryty jest rozwalającymi się płytkami. „Dziwne, że nie zauważyłem tego wcześniej” - pomyślał. „Głowę bym dał, że w zeszłym roku położyli tu asfalt” - przypomniał sobie i potknął się. 2 września 2007
-
Miszczu Roman (z matury miałem abolicję) w polityce wchodził w różne koalicje, lecz prawda jest taka: wkładał gdzie bądź ptaka bowiem wchodzenia mylił definicję.
-
No, no. Pozdrawiam i gratuluję odwagi - takie pytania w czasie triumfu politykierstwa ojca imperatora.... Wuren
-
Pewien Andrzej, co mieszkał pod schodami lubił straszyć znajomych wekslami choć wcześniej z nimi orał. Wredny, nie? Teraz morał: Nie jest przyjacielem, który Was omami
-
Może to grozić wizytą w szpitalu gdy daltonistce wada nie minie i z braku marchewek (oraz na nie szmalu) w końcu z ogórkiem pomyli dynię ;)
-
No, po szpilkach, to głowę bym dał, że będą motyle - a tu królik z dna rozadającego się od pleśni kapelusza! No, no..... Pozdrawiam Wuren
-
A ile lat jesteś mężatką? Sorki, tak tylko się mi wypsło :D Pozdrawiam Wuren
-
Pederasta miał umysł mały skoro myliły mu się pedały, a w Polsce, niestety, wciąż się spotyka miłośników kaczek w rydzykach...
-
Mówią o nim: "nierób" a tu taki przerób...
-
Beata, co mieszka gdzieś w Liwkach wciąż marzy o dużych prawdziwkach. On: pokocha mnie chyba gdy dam mojego grzyba! Uciął nie tego (po trzech piwkach).
-
Anna, co mieszka w Bagienicach róż wywołuje na dam licach. "Panie, nie wińcie mnie za to, robić to lubię, gdy lato, wciąż przy otwartych okiennicach"
-
Baśka pochodzi z Annopola. "Bierz mnie, bo taka moja wola" mówi zbyt często nieco tym, którzy na nią lecą. Ciężka tam - widać - chłopców dola.
-
Prolog Wszystko by się udało, gdyby nie ten, niech go diabli, dziadyga. Ale zacznę od początku. Miastowy. Część I Siedzieliśmy z Żyłą i Lewym przed delikatesami, co to je przerobili z Klubu Rolnika i normalnie, piliśmy tanie wino, kulturalnie, z plastikowych kubeczków. Niby nic się nie działo, ale zdziwiło nas nowiuśkie audi, które to zajechało do wsi pierwszy raz. Żyła się wnerwił i zaraz, bo był w gorącej wodzie kąpany, powiedział: - Może mu rozpieprzyć szyby? - Nie, bo się po sądach skończy, jak z tamtą vectrą, lepiej go wynorać w gnoju – odpowiedziałem, a Żyła zarechotał. Lewy nie reagował. Ktoś mógłby pomyśleć, że nie żył, ale on zawsze, jak sobie trochę wypił, to drzemał, szczególnie, gdy słoneczko przygrzewało. - Póła, skocz po szpadel – zawyrokował Żyła. Póła czyli ja – tak mnie po wsi wołali, a to trochę od nazwiska, trochę od hobby. Można mieć na hobby pomidorówkę, można i połówkę. Wcale mi się nie chciało iść po szpadel, poza tym we flaszce była jeszcze spora ilość i zanim bym wrócił, to by sami osuszyli. - Sam se idź – mruknąłem w niebo, dłubiąc zapałką w dziurze w zębie, a po głowie zaczęły mi chodzić różne pomysły. - Słuchajcie, a może mu ten wózek podprowadzić? Zawiezło by się go do Trześcianki, tam nawet nieźle płacą za części – podsunąłem pomysł. - Eeeeeee – podsumował Żyła, po czym nabrał w garść błota i bryzgnął nim na lśniący bok samochodu. Zaczęliśmy pokładać się ze śmiechu. Robota. Część I O sklep opierał się zwalony słup telefoniczny, na którym różni przyczepiali ogłoszenia, przeważnie o pożyczkach albo o dyskotekach. Na pierwsze nie miałem szans, na drugie ochoty, to i rzadko czytałem te papiery, ale tym razem coś mnie tknęło. „Firma z Białowieży zatrudni przy porządkowaniu terenu. Możliwość przedłużenia umowy na stałe” – wydukałem i szybko zerwałem kartkę, co by się inne chłopy nie zwiedzieli. Poszedłem do chałupy, pokazałem mojej tę kartkę i zaraz zadzwoniłem, bo co jak co, ale komórki to u nas mają wszystkie. Ja mam taką super, płaską jak siksa, z maciupernymi klawiszami, że jak chcę dzwonić, to albo stara mi wybija numer, albo zapałką muszę wduszać. Tym razem stara wykręciła i oddała mi słuchawkę. Jakaś lala powiedziała, żebym wziął dowód i zgłosił się w sobotę koło krzyża, na pegieerowe pole, co leży za nim odłogiem. Nie chciała tylko powiedzieć, na ile tej roboty i ile będą płacić, ale i tak poszedłem do sklepu, wziąłem flaszkę na konto tej fuchy i poszedłem do Żyły opić dobre wieści. Miastowy. Część II Wedle krzyża stały chyba wszystkie chłopy ze wsi. Widać, co czytali ogłoszenie zanim je zdarłem. A żaden się nie pochwalił, gnidy. Czekaliśmy tak do obiadu, aż większość sobie odpuściła i poszła klnąc, na czym świat stoi. Zajęliśmy się kolejną flaszką, aż w końcu podjechało czarne audi – to samo, co to je Żyła błotem obryzgał i wysiadł z niego jakiś szczyl w gajerze. Wyglądał kropka w kropkę jak ten gość, co w telewizji reklamuje jakiś proszek albo pastę, nie pamiętam dokładnie. Powiedział: - Panowie, trzeba oczyścić cały teren zabudowań PGR-u, rozebrać ruiny, posortować wszystko – część na śmieci, a to co się da, na sprzedaż i przekopać cały grunt na pół metra głęboko. Płacę pięć tysięcy za całą robotę, nie interesuje mnie, ilu was będzie pracować, ważne żeby do końca miesiąca był porządek. Do końca miesiąca zostały trzy tygodnie, nas tu pozostało czterech chętnych, roboty to był huk, ale kasa też kusząca. To wyjdzie po półtora tysiąca czy jakoś tak. Robota. Część II Ze Śledziem to nie była robota. Wszystko go bolało, schylać się nie mógł i po dwóch godzinach zrezygnował. Zostaliśmy we trzech – Żyła, Lewy i ja. Minął tydzień. Jakoś nam szło, budynki się sypały, to i łatwo się rozbierało. Kupa cegieł rosła, kupa śmieci jeszcze szybciej. Zaczynaliśmy dobierać się do gruntu. Wtedy Lewy wyciągnął z ziemi jakieś żelastwo. Robota. Część III Wyglądało toto jak resor od stara, taki krzywy płaskownik, tylko z dziurami. W jednej jeszcze był gwóźdź, jakiś dziwny, gruby i krótki, i w ogóle jakby ręcznie robiony. - To coś starego – zawyrokował Lewy. - A może miastowy chce tu jakiś skarb wykopać? – spytałem. Zarechotali, ale zaraz potem zamilkli. - Bo po co kazał nam grunt kopać na pół metra pod podłogę? ‑ No, może masz rację – powiedział Żyła. - To jak, damy mu nasz skarb zabrać? – dodałem. - Nigdy w życiu! Sami weźmiemy! W ten sposób skarb, którego nie było, zajął nasze umysły. Niestety, miastowy co rusz przychodził patrzeć, jak nam idzie robota. Plan. Część I - Trzeba go wykurzyć – wpadł na genialny pomysł Lewy – ale tak, żeby uciekł na dobre! - Ino jak? – dopytał Żyła. - Wygląda na strachliwego, wszystkie miastowe się boją byle gówna – podpowiedziałem. - Mówią, że tu kiedyś był cmentarz, może się duchów zlęknie? Tak to się zaczęło. Robota. Część IV Kopaliśmy, przewracali ziemię i nic, ani śladu skarbu. Za to Lewy wyciągnął kilka kości – widać, że to krowie gnaty, ale miastowemu wmówiliśmy, że to niby z tego cmentarza. Kazał zanieść księdzu i pochować. Miastowy. Część III Wytargałem następną kość, a była fest, na ramię długa, żółta i jakby po wierzchu zardzewiała i pokazałem miastowemu. Przeżegnałem się, żeby lepiej wyszło. Jakoś tak dziwnie spojrzał, nic nie powiedział, tylko wsiadł do swojego czarnego audi i tyle go widzieliśmy. Wrócił dopiero po dwóch dniach, w dodatku z jakimś menelem, który chyba pił tylko borygo i nie zmieniał ubrań od drugiej wojny. Plan. Część II Kręciliśmy się po robocie po rozkopanym polu na zmianę, żeby ciągle ktoś tam pilnował. Na szczęście było pełno cegieł, rozwalona szafa, cała góra innego śmiecia, więc było gdzie się schować i ani miastowy, ani ten, niech go piorun, dziadyga, nikogo nie zauważyli. A jak się pojawiali, to zaraz ktoś z nas pohukiwał, jęczał przez starą rurę od kurierka, rzucał kamykami i takie tam. A pod sklepikiem, jak pociągnęliśmy zdrowo, to rozpowiadaliśmy, że miastowy naruszył stary cmentarz i teraz straszy. Dziadyga chodził, wiecznie pijany i śmierdzący, po całym pegieerze, coś tam polewał wodą święconą, mamrotał i waniał na kilometr. Robota. Część V Z ziemi wyciągnęliśmy tylko ruski hełm, co wyglądał jak bufor pani Krysi ze sklepiku i kilkanaście sztuk naboi do erkaemu. Trzeba widać kopać głębiej, ale miastowy kazał tylko na pół metra i już zaczął się dziwić, co nam tak ta robota wolno idzie i czemu kopiemy tak głęboko, i jeszcze żeby nie głębiej, bo na pewno ten cmentarz odkryjemy. A jak powiedział, że na przyszły tydzień zamówi wywrotkę i załadujemy cały ten myst, to wiedzieliśmy, że trzeba działać szybko. Plan. Część III Pod koniec tygodnia było wszystko ustawione. Karbid załatwił Lewy, świece dymne przywiózł Żyła z bazarku, od ruskich. Podobno każda innego koloru. Ja zrobiłem najtrudniejsze – na kawałku stargo papieru pakowego wypisałem najpiękniej jak umiałem: „ZOSTAW NAS BO ZGINIESZ”, wpakowałem ten papier na chwilkę do gnojówki, potem wsadziłem do piekarnika, aż się zbrunacił z lewej strony, tam gdzie dotykał ścianek. Stara mnie potem przez tydzień pytała, co tak śmierdzi i czy po pijaku nie załatwiłem się gdzieś pod łóżko, czy coś. Zakopałem potem ten papier dokładnie po środku pegieeru, a żeby się nie pomyliło, zaznaczyłem miejsce czerwonym kamieniem. Żyła z Lewym zrobili pirotechnikę, wszystko porządnie, na druciki i na bateryjki. Według planu miało być tak: pod koniec dnia Lewy miał zawołać miastowego, że niby coś się dzieje i dym wylatuje spod ziemi. Jak już miastowy przyjedzie, to miałem powiedzieć, że Żyła coś se zrobił w rękę i dlatego dziś nie kopie i przeżegnać się przy tym trzy razy i splunąć przez ramię, mamrocząc coś o klątwie. W tym czasie Żyła schowany pod szafą miał wypuścić trochę dymu z jednej świecy zasypanej kupą cegieł. No a ja z Lewym niby mieliśmy się zestrachać i szybciej kopać. Oczywiście przypadkiem Lewy miał wykopać ten zakopany papier. Potem, jak już miastowy go przeczyta, wszystko miało pierdyknąć za sprawą karbidu, a żeby nie było widać za wiele, Żyła miał odpalić pozostałe świece dymne i powyć trochę przez rurę. Nie przewidzieliśmy, niestety, dziadygi. Robota. Plan. Miastowy Miastowy przyjechał, popatrzył na dym, podszedł do swojego audi, otworzył drzwiczki z tyłu i wypuścił dziadygę. Zaśmierdziało tak, że nawet karbid zagłuszyło. Potem dziadzisko wyjęło z bagażnika potężny wór, kanisterek na benzynę, nieduży, na pięć litrów, cały oblepiony czymś podejrzanie brunatnym, dwa reflektory na stojakach i jakąś dziwaczną maszynę, przypominającą silnik od zetora. Ustawił reflektory po bokach, podłączył kablami wyciągniętymi z wora do tej maszyny, zaciągnął sznurek, taki sam, jak od silnika od motorówek, co po zalewie pływają i maszyneria zacharczała, pokrztusiła się i ruszyła. Zrobiło się jasno, jak w samo południe. Dziadyga chwycił za baniak, otworzył korek i polał, sądząc po zapachu benzyną, po całym terenie, szczególnie dużo na kupę cegieł, szafę, pod którą siedział Żyła i dokładnie po środku ruin, w miejscu, gdzie zakopałem papier. Podszedł do mnie i zapytał: - Masz ognia? Zaparło mnie i podałem mu zapałki. Jak walnęło, to aż ogłuchłem na chwilę. Cegły rozrzuciło na kilka metrów, spod szafy wyskoczył Żyła, wrzeszcząc w niebogłosy i próbując zgasić prawy rękaw, bo mu się zajął, Lewy zbladł i zamarł z rozdziawioną gębą, a ja przeżegnałem się na serio. Po chwili płomienie zgasły, Żyła przestał wrzeszczeć, a dziadyga podszedł do miastowego, który wyglądał, jakby narobił w ten swój gajerek. - Mówiłem, że jak załatwię sprawę, to żaden duch się nie ostanie – powiedział czkając i wyciągnął do miastowego znacząco otwartą rękę: - Pięć tysięcy, wedle umowy! Miastowy, nadal oniemiały, wyjął portfel, odliczył banknoty i dał dziadowi. Staliśmy, jak te kołki. W końcu miastowy powiedział: - Panowie, posprzątać ten cały bajzel, natychmiast! Straciłem przez was pięć tysięcy, więc jak do rana nie będzie tu idealnie czysto, nie zobaczycie żadnej kasy. Odwrócił się, otworzył drzwiczki przed dziadygą, wsiadł do samochodu i odjechali. Epilog Mówili potem po wsi, że ten dziadyga to jakiś egzorcydywista, czy jakoś tak. I że wołają na niego Jakub. Inowrocław, 30 kwietnia 2006
-
Wieczór autorski czyli metempsychoza
Wuren odpowiedział(a) na Wuren utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Dziękuję, Leszku, za przebrnięcie :) Zdaję sobie sprawę, że przeskoki narracyjne (szczególnie w jednym zdaniu) to lekka (hmm) ekstrawagancja, ale co mi tam, trzeba było spróbować :) O perfumach pomyślę ;) A to celowe - wszak brudasa wprowadza jeden narrator, a później myśli o nim inny - zauważając go po raz pierwszy - to jedynie czytelnik wie, kto zacz :) Skoro innych brak, to idę się pławić w samouwielbieniu :) Pozdrawiam skromy Wuren