Czołgam się i korzę przed Tobą
Trzymam jak alpinista
Gorącej nadziei
Że zdarzy się cud, że coś się zmieni
I błagam uwieszona nogi
Byś cofnął te słowa
Niech ich nie usłyszę
A szloch mój co przerywa ciszę
Wyprostuje zakręt drogi
Czuję, że tracę,
że nie zobaczę
Że chcę, lecz wiem, że nie wybaczę...
Krzyczę. Boże, jak nienawidzę!
Zgiń, przepadnij, niech Cię piekło pochłonie
I całe zło świata niech się sprzysięgnie
Niech ma nienawiść dziś cię dosięgnie
Byś cierpiał męki
Umierał powoli
I niech Bóg sprawi, że to zobaczę
Radosny grzechu ja nie wybaczę!
Trzydzieści sześć rys na suficie...
Malarz spartolił robotę...
Po szampanie i dwa po korkach ślady
Nie chcę już błagać
Krzyczeć nie dam rady
Nie mam ochoty myśleć, rozpaczać-
Siedzę, chodzę, nogami powłóczę
I liczę muchy i liście na drzewie
I obojętne czy ciebie zobaczę
Ważne, że rozum mam
I go nie stracę
Być może zapomnę
Lecz nie wybaczę...