
Xylomena
Użytkownicy-
Postów
39 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
nigdy
Treść opublikowana przez Xylomena
-
asher, mnie udało Ci się sprowokować do zapoznania z jakimś Twoim opowiadaniem, tym swoim komentarzem poszukujacym zbiorowego wroga, a to dobrze świadczy o Twojej inteligencji. Nadajesz się do robienia kampanii wyborczych. Dobrze piszesz, bo lekko, a nie każdy to potrafi. Jakbyś do tego nawiązał współpracę z jakimś kabaretem, to i bez złotej rybki byś się obył. Ale promowanie Cię jako literata, to przesada, biorącą się zapewne z automatu naliczającego ilość wstawień w tej witrynie.
-
Przepraszam użytkowników Forum Mirriel za niepoprawne napisanie nazwy ich witryny, to nie z braku szacunku, jak zinterpretował jeden z twórców w korespondencji do mnie. Po prostu robię błędy.
-
To, co napisałam nie jest pracą zrobioną z wielkiej weny, ale Ty spokojnie mógłbyś się na tym uczyć, pomimo umiejętności posługiwania się programem sprawdzającym błędy. Jednym z walorów tego opowiadania jest właśnie narracja. Ten narrator zajmuje się nie tylko pokazywaniem bieżącej akcji, ale też rysowaniem czytelnikowi postaci od środka - emocji i uprzedzeń, przemyśleń bohaterów. Odznacza się specyficznym obiektywizmem wynikającym z falowania od punktu widzenia jednej postaci do drugiej. To dzięki niemu z kilku ruchów i kilku słów bohaterów dało się zrobić całe opowiadanie. I to takie opowiadanie nad którym w napięciu śledzi się bieg, gdyż można się spodziewać nawet tego, że ktoś tu kogoś zabije. Pośmiać przy nim też się można, chociaż wcale nie z bohatera, co Ci się jakoś widzi. Zupełnie nie wiem czemu. Czy z powodu jego niekopulowania, czy obnażenia ciała? Chyba nie dlatego mężczyźni instalują sobie tapety z kobiecą golizną, żeby się nią nobilitować, czy poczuć nieśmiesznymi w odróżnieniu od golasek? W każdym razie nie wyjaśniasz w czym zobaczyłeś moją wolę do ośmieszenia kogoś moim opowiadaniem. Elementy tragikomiczne dotyczą bohaterki np. jej interpretacja, dlaczego ona nie jest zupełnie naga po przebudzeniu, która nawiązuje do kierunku ich studiów. Rasowa literatura, bo niepodlegająca żadnej ekranizacji poza tą w umyśle. W odróżnieniu od tego, co Ty umieszczasz w Mirell (do której odsyłasz). Piszesz sensacyjne gnioty pozbawione polotu. Z raz spróbuj to przerobić na scenariusz, to może będzie to strawniejsze. Literat z Ciebie i tak nie wyrośnie - nie umiesz korzystać z narratora, chociaż walisz opisy sytuacji zajmujące 90% całości. Na dodatek nie jesteś zdolny do tworzenia żadnych nowych przesłań, nowych myśli. Jesteś niekreatywny, zaledwie odtwórczy. Dzieli nas wizja dobrej postaci - takiej, której warto poświęcić czas na opisywanie jej. U mnie bohater dąży do jedności swojego światopoglądu z tym co robi i jest obserwatorem siebie samego w pierwszym rzędzie. Tworzenie przy tym akcji wymaga talentu polegającego na właściwym doborze okoliczności sprawdzającej tą jego kompatybilność w praktyce. Ciebie natomiast zadowala pokazywanie bohatera będącego świadkiem niezwykłych wydarzeń, które mają mówić o jego głębokim doświadczaniu życia, cierpienia... Tam nie ma nic, poza taplaniem się w tęsknocie za tragedią, jakby od tego człowiek robił się wielki. Tandeta. Lepiej pij mleko... Dobrze, że pilnie uczyłeś się w szkole o jedności czasów dla przejrzystości opowiadania, ale zupełnie nie wiesz na czym polega jej brak zakłócający odbiór (bo generalnie nie ma nic kompromitującego w zastosowaniu dwóch przemiennie, o ile tylko czemuś to służy). W każdym razie w przytoczonym cytacie nie występuje rozbieżność czasów. A o co chodzi z tą moją nieznajomością koleżanek z pracy mojego pierwowzoru? Choćby on był samym alfonsem, czy świętym, to ja nie pisałam jego biografii.
-
Wyścig Stwórców cz. 2 (ostatnia)
Xylomena odpowiedział(a) na Xylomena utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Zaprosił ją na wycieczkę rowerową nad rzekę, z parą znajomych i kuzunem. To przynajmniej kojarzyło się z koleżeństwem. Na miejscu okazało się, że - dwudniową, z nocowaniem pod namiotem. W zasadzie, to żaden problem - gdy wychodziła gdzieś z Krystianem, jej rodziców nie interesował termin powrotu. Na wycieczce jedynym jej rozmówcą okazał się właśnie brat stryjeczny Krystiana, chociaż pił wino tak samo jak niemotna para, chichocząca nad próbami, podejmowanymi przez cały wieczór przy ognisku, wydobycia wielkich cyców z bluzki dziewczyny. Krystian prezentował zainteresowanie tym samym, w czym wygłądał mało przekonywująco - może dlatego, że nie pił, podobnie jak Bay, a może dlatego, że nie miała do niego już żadnych uczuć współczulnych, więc było jej obojętne czym on potrafi się podniecać. Autorem całej imprezy wydawał się sam kuzynek, przezywany jak kwiatek - Fiołek. Na wycieczce urządzał Bay psychoanalizę na temat jej relacji z Krystianem. Był starszy od Krystka, ale tak samo szczupły i delikatny, tylko wyższy - może powinni go nazywać mniej przyziemnie - Dziewanna? Bay łatwo było ujmować mądrością, a Fiołek był mądry i miał wzrok podszyty bujną wyobraźnią, rozpalającą ogniki w jego oczach. Ale podjęcie przez niego stręczenia Krystiana, nawet "usprawiedliwionego" braterstwem w trosce o jego życie, nie przydawało mu szacowności. Kojarzył się tylko z tym, z czym dało się go kojarzyć... Gdy na dyskusji zastała ich noc w namiocie, zdesperowany, bądź już nadmiernie upity, spokojnie zaproponował Bay rozmiękczenie jej serca bronią ostateczną, podczas gdy reszta podtrzymywała taniec rozpalenia przy ogniu. Argument ku takiej konieczności wytoczył iście egzystencjalny - starał się ją przekonać, iż oto stanęła przed niepowtarzalną okazją znaturalizowania się, gdyż on potrafi zrobić z niej prawdziwą kobietę... Wybrała pozostanie taką kobietą jaką się czuła i... Fijołek natychmiast padł w taktownym zamroczeniu. Bay zaczęła się obawiać, że wszyscy faceci cierpią na tworzenie Teorii do tego co chcą robić z kobietami, bądź są w stanie to robić jedynie z kolegami lub braćmi pospołu? Krystian jeszcze kilka razy woził Bay (autobusami) na spotkania z Brajdakiem - jak się nawzajem nazywali - do jego pracy (drukarni) lub domu. Bay była podminowana rolą eksponatu do zespołowego przerabiania na kobietę Pełnowartościową, niemniej odwzajemnione poczucie (zupełnie bezwiedne) poruszania się wśród bezpłciowych hybryd, prowokowało ją do obserwacji przebiegu wydarzeń. Raz Krystian zostawił ją samą na wizycie u Brajdaka... Te zawirowania - który z nich nakłania ją do którego, wywoływały w niej jedynie mordercze nastroje, nie do przeskoczenia dla takich Wyczekujących, aż się którymś uraczy. Bay przypominało to wczesne dziecińswo z dwójką pewnych chłopaków na podwórku, którzy najbardziej pragnęli równego policzkowania od niej i widoku wielkiej dupy małej sąsiadki - Reginy, która odsłaniała pośladki za przynoszone jej przez nich cukierki. Było coś w tym zbiżaniu do niej zawsze par chłopaków... Teraz masochistom nie chciała sprawiać przyjemności nawet obelgą, a co dopiero waleniem po gębach. Poradnictwo rodzinne dla Krystiana w zakresie sposobów na powrót Bay kwitło. Kolejny kuzyn, z którym Krystian ją zapoznał był żonaty. Zaprosił Krystiana z Bay do siebie do domu na weekend. Pomysł położenia ich na noc w jednym łóżku Krystian usprawiedliwił przyjaciółce zachowaniem pozorów przed żoną brata, poinformowanej ponoć o ich narzeczeństwie. Bay powinna była wykazywać więcej litości nad sobą - litość nad Krystianem biła w nią. Nie potrafiła odwzajemniać domownikom porozumiewawczych uśmiechów nad tym, co to się będzie działo w nocy... Ale była w zbyt odległym miasteczku by próbować sama wrócić bez własnych funduszy na podróż. Nie obawiała się wspólnego łóżka z Krystianem. Tyle razy spali na stacji, albo nie spali razem. Tylko to uwikłanie z nim w fałszywy układ przed otoczeniem zmieniało go w jej oczach w karalucha, z którym brzydziła się położyć. Pod pierzyną, kiedy wydawało się że wszyscy śpią, dotknął ją lekko w pośladek i zapytał cicho: - Mogę? - Nie! - nie chciała sprawdzać czym jest ten palec... Chciała tylko, żeby jakaś siła rozdzieliła go od niej, bo nawet koleżeństwa z nim nie była w stanie znieść. Posłusznie odwrócił się tyłem i zasnęli. Co do pocałunków, które starał się nadrobić w okresie ich przyjaźni, to zdarzyło mu się całowanie jej dłoni i pożegnalne muśnięcie ust w autobusie z dołożeniem życzeń... Dłonie zaczął jej całować, kiedy wybrali się zwiedzić pracowniczy ogródek jej ojca. Działka miała maleńki domek. Całował od ich wnętrza, gdzie Jezusowi wbito gwoździe, i dopóki nie zaczął wjeżdżać rozpłaszczonymi ustami na przedramiona realizując jakiś zamysł, żeby się podniecała, to była podekscytowana. Wyrwała ręce przez odrazę, którą poczuła. Niemniej pogrążyła się w ambiwalencji, bo udane krótkie sekundy wystarczyły do pobudzania w niej tęsknoty za bliskością. Pożegnalny pocałunek złożył w autobusie, kiedy Bay jechała do szkoły. Powiedział: - Życzę ci mężczyzny godnego ciebie - i przytknął się niespodziewanie, lekko, ustami do jej ust, gdy drzwi autobusu były już otwarte na jego przystanku. Wcześniej jeszcze zdążył powiedzieć, że odebrała mu wiarę w ludzi... Wysiadł bez oglądania za siebie, dzięki temu nie wiedział, że Bay nie była wniebowzięta - ze wszystkiego potrafił zrobić występ - odbębnił swoje, perkusista! Który wysyłał wiersze: "Dzień bez ciebie jest jak drzewo bez kory zeszyt bez okładki człowiek obłożnie chory. Jednak gdy jesteśmy razem normalnemu wydajemy się jak dwie brzozy cichutko szumiące krokami w pochodzie. Rozpędzeni codziennością życia myślimy. Brak nam określeń i tylko nieustająca monotonia kroków czasem krzyk. Ogłupianie. Wmawianie. "Ty mnie odrażasz" - "Ja się ciebie boję" Kocham! Nie! To nie my - to tylko szumią dwie brzozy wrośnięte w miejsce porodu. Przy pomocy wiatru próbują się objąć i pocałować. Dzień bez ciebie jest jak serce bez krwi zamknięte okno człowiek nagi. Jednak gdy jesteś przy mnie moje myśli pełzają wężem obok. Język chowa się w mózgu, którego nie ma. Ręce szukają miejsca w problemach codzienności. Nogi schowane w spodniach są jak kołki spróchniałe. Zwątpienia. Nadzieje. "My się nie zrozumiemy" - "Podniecająco wyglądasz" Przyjdź. Nie! Umiemy dobrze okłamywać siebie samych, bać się głębokiego uczucia, kontaktu fizycznego i słów. To nas zgubiło!!! E R R A T A Jesteś Jesteś - wiem ! ale czy jesteś moją ? kto mi to powiedzieć może , komu mogę zaufać... czy mogę wierzyć, że będzie nam dobrze razem, we wspólnym szcześciu Chcę być z Tobą, widzieć Cię, rozmawiać; pragnę Twej bliskości, uczucia oddechu, kocham miejsca, po których stąpasz kocham wszystko czego dotykasz kocham słowa, które wymawiasz kocham zapacz, który zostawiasz kocham aksamit Twych dłoni, Twego ciała... wiem, że nigdy go nie dotknę; Jesteś bliska, choć tak daleka Nazwałaś mnie swoją przyzwoitką bardzo się ubawiłem; ale chcę być Twoim sługą chcę nosić cię na rękach chcę dać ci to, co mam najlepszego chcę z Tobą iść na spacer chcę mówić czułe słowa chcę prawdy o Tobie, o sobie, o nas. Bądź ze mną w każdej chwili swą myślą, a jeżeli nie chcesz - kłam mi w żywe oczy niech mam tą nadzieję, że może kiedyś... ...jesteś Bay generalnie nie lubiła poezji, nawet tej dla niej. Życie tworzyło mocniejsze. Kiedyś, kiedy jeszcze było dobrze, Krystian przysłał jej w liście "najdłuższy włos z mojej brody" w prezencie, przyklejony taśmą. A jej teraz zaczął wyrastać upierdliwie taki sam włos na brodzie... Chyba dla nauczki za przechowywanie - że takie stygmaty nie są z zasługi człowieka? Czy zwyczajnie - żeby miała się czym zrewanżować, że nie jest od niego gorsza i też może dać mu swój włos z brody? Sprawiedliwość przecież musi być... Gigant, to słowo które stało się oklepane pokolenie później. No - pół pokolenia później. Kiedy Bay uciekła z domu, wcale takiego nie znała. Najpierw jeździła zwykłymi autobusami, dopóki nie przestały kursować (miała bilet miesięczny), potem - nocnymi. Ich coraz upiorniejsi pasażerowie, przy braku choćby jednej nienaćpanej lub nieobłąkanej twarzy, wywołali w końcu w Bay potrzebę wyjścia na powietrze. Ze strachu - że za chwilę przestanie wierzyć własnym zmysłom, iż widzi ludzi, a nie upiory. Znalazła się na zupełnie nieznanym sobie blokowisku z wielkiej płyty. W oddali widać było jakąś jedyną postać, ale wolała nie zbliżać się w jej stronę, żeby nie przeżyć powtórki z autobusu. Zastanowiła się nad planem działania dla siebie: nie wie gdzie jest konkretnie, nie chce nikogo pytać o drogę, jest w Warszawie; Warszawa to Pałac Kultury, który rozpozna bezbłędnie, musi tylko wypatrzeć Pałac, dojść do niego i... na razie przespać się - na Śródmieściu. To prawie u siebie - przez pierwszy rok nauki jeździła do szkoły pociągiem, więc podziemia dworca Śródmieście i Centralnego, były jej drogami Dojścia. Ławki peronowe były zajęte pojedyńczymi osobami. Dosiadka do każdej z nich mogłaby ją narazić na znajomość trudną do zbycia, a szpetność twarzy tych ludzi - głównie ich tępe wyrazy, podpowiadały nieuniknioność takiej przeprawy. W bocznej poczekalni było kilka niezajętych ławek. Tu się zatrzymała. Zaśnięcie nie było proste. Jakieś niezamierzone pilnowanie się przed pozornie Niezwracającymi na nią uwagi, a nawet tymi Śpiącymi, uniemożliwiało odprężenie. Dopiero Zwyczajny chłopak - jedyna młoda osoba poza nią - który wszedł na poczekalnię pod koniec nocy, wywołał w niej oczekiwaną senność. A to właśnie on, a nie żaden z dworcowych lokatorów, po pewnym czasie obserwacji namyślił się przenieść na jej ławkę i zagadał: - Czekasz na pierwszy pociąg? W Bay czasem uruchamiał się odruch nieodpowiadania Obcym, nieznanym sobie. Nie stosowała w tym względzie reguł. Choćby zwykłe ustępowanie miejsc w autobusie wiązało się z wymianą niezobowiązujących zdań z nieznajomymi, a już wspólne czekanie na środki komunikacji często przyciągało do niej Pytających o trasy, czy samotne staruszki. To znaczy - o staruszki nikt nie pytał, tylko podchodziły do Bay. Trudno, żeby się wszystkich bała z automatu - że ich nie zna. Bo kogo człowiek znowuż zna tak napewno? Na tych wszystkich swoich można się najbardziej zawieść... W obecnej sytuacji nie widziała żadnych znaków do zastosowania odpychającego milczenia. W chłopaku nie było głupich uśmiechów, zagadkowych spojrzeń do kolegi (kolegi też nie było). Chłopak jak chłopak, chyba ze wsi, bo jakoś zaciągał swoistą melodyką. - Nie czekam na żaden pociąg - powiedziała, uważnie wyczekując na reakcję. - Nie masz gdzie mieszkać? - jego ździwienie było dziecięce, więc uznała, że może z nim spokojnie rozmawiać - i tak ze spania nici. - Uciekłam z domu. - I co teraz zrobisz? - zapytał rzeczowo o coś, o czym dotąd nie chciało się jej myśleć. Musiała wykazać się jakimś przejawem rozsądku, albo odprawić rozmówcę. - Mam jedną znajomą w Warszawie. - Pójdziesz do niej? Jego dokładność i chęć zrozumienia, co zamierza uczynić obca mu osoba wiały wścibstwem, niemniej nie były do potępienia - szczere zaciekawienie było słyszalne, więc pytanie: "Co to cię obchodzi?" byłoby jednoznaczne z powiedzeniem: "Nie interesuj się!", a do chamstwa Bay nie widziała okoliczności - chłopak niczym jej nie zawinił. - Właściwie to ona o niczym nie wie, musiałabym jej najpierw o tym napisać, a nie mam na znaczek... Nie mogę zwalić się komuś na głowę - uznała, że zakończyła temat, ale dla pewności go zmieniła: - A ty na pociąg czekasz? - Tak. Jadę do jednostki. Ale pociąg mam dopiero za dwie godziny - takie połączenie! - mówienie o sobie uświadomiło mu, że rozmawiają anonimowo. - Jak masz na imię? - zaczął prezentację na opak, ale z całą pewnością tak jak wypadało w jego stronach. Bay ze dwa razy w życiu była na dyskotekach wiejskich z jedną z koleżanek klasowych zabierającą ją w wakacje do swoich dziadków, tam nikt się nie przedstawiał, tylko nawzajem pytali o imiona. Kto się nie zapytał, to nawet ujawniając swoje, rewanżu się nie doczekał. - Bay. A ty? - Krystian. Boże - jak to jest możliwe, że coś tak oczywistego, iż Krystianów jest wielu na świecie, może być odkrywcze? - Masz chłopaka? - kontynuował. Tempo odkryć było jak dla niej za szybkie. - Nie mam... - Ja też nie mam dziewczyny. W wojsku to do wszystkich przyjeżdżają dziewczyny, piszą... Bez przesady - jeszcze czego, żeby to był powód związania się z przed chwilą poznanym czlowiekiem! - Możesz mi dać swój adres? - nie ustawał. Dużo pytał, a Bay nabierała wrażenia, że o jakimś najważniejszym pytaniu i tak zapomniał... Chyba nie wyobrażał sobie, że została jego dziewczyną od tego, że nie miała innego chłopaka? Z tymi wiejskimi obyczajami nie wiadomo w jakim miejscu się stoi! - Mój adres jest nieaktualny - wybrnęła. - Ja mogę zanieść twój list do znajomej! - chłopak był zadziwiająco praktyczny. - Mam jeszcze dwie godziny do pociagu! Wyszło na to, że - kapitał! Plecak z zeszytami i dlugopisem miała przy sobie... Bay zamieszkała u Marioli Jagielończyk zwanej Balbiną, a Nowy Krystian słał na jej adres listy zaczynające się od słów: "Kochana Bay! W pierwszych słowach mego listu chciałem (...)" Bay przyzwyczajona była do podobnego zwrotu z pamiątkowych listów z wojny - po mężu babci. Tylko tamten w swoich "pierwszych słowach" niczego nie chciał, a - chwalił Jezusa Chrystusa... Mieszkanie Balbiny było maleńką przybudówką na szczycie siedmiopiętrowej, przeciwpożarowej klatki schodowej, używanej pierwotnie tylko dzięki lokatorom niższych pięter, niekorzystających z windy właściwej klatki. W jedynym pokoju umieszczone było łóżko i biórko z wiklinowym fotelem na biegunach, mającym podkreślać zamiłowanie właścicielki do literatury. Podczas dostawiania na noc polówki do spania dla Bay był on szczelnie wypełniony. Ubikacja nie zajmowała jednego metra kwadratowego, a kuchnia, jeżeli miała ponad dwa metry, to niewiele. Klatka schodowa siłą rzeczy, dokładnie - ustawionej na niej biblioteki z książkami i nieokreślonych z przeznaczenia pojemniczków - była przedłużeniem mieszkania Balbiny, zyskującego tym orginalność nachalnie samonarzucającą, wymykającą się inwencji własnej. Najdłuższa widoczność wyzywająco konkurowała z przygnębiającą - okienną. Z jednego okna widać było kawałek nieba z podstawką zapapowanych obskurnych dachów zabierających dalszą perspektywę, a z drugiego niby piękny biurowiec z pomarańczowymi szybami, ale zasłaniający cały świat w szerz i w zwyż swoim za bliskim, z pewnością nieprzepisowym wybudowaniem. Ta najdłuższa widoczność, do oglądania w mieszkaniu, przebiegała pionowo w dół, jak propozycja dla straceńca, gdyż schody mające konstrukcję węża oplatały swoistą obszerną świetlną studnię - z oknem między schodami na każdej kondygnacji. Całości Dzieła dopełniał alarmistyczny pogos i widzialność każdego zbliżającego się przez kilka minut gościa (dzwonek był tylko na dole w drzwiach klatki). A z nadchodzącymi nawet pasowało zaczynać rozmowę z odległości nieużywanych przez lokatorów siedmiu pięter. Używali innej klatki schodowej. Być może ten kogel-mogel zagrożenia klaustrofobią z lękiem wysokości miał zbawienne działanie dla ratowania równowagi psychicznej, o ile architekturze można przypisywać aż tak daleką moc sprawczą, za to każdego artystę, co się w duszy tlił, wyrywał z korzeniami z pewnością, a w każdym razie taka była Balbina - cóż z tego że natchniona, skoro stęskniona za banalnością, a nie tymi dziwnościami na które była napatrzona. Żaden z listów (dwóch) Nowego Krystiana nie dotarł do Bay podczas jej zamieszkiwania z Balbiną. Ta, szybko namówiła ją na powrót do domu podejmując się roli mediatora z rodzicami. Listy dowiozła. Nowy Krystian po otrzymaniu od Bay odpowiedzi, iż źle rozumie ich znajomość, bo ona nie może być jego dziewczyną, niezależnie od nieposiadania chłopaka - nie pasują do siebie - zjawił się na przepustce u Balbiny w poszukiwaniu adresu domowego Bay. Balbina była zmartwiona, obawiając się, że to Bay daje dwuznaczne sygnły nie umiejąc sobie dobrać kogoś nadającego na tej samej częstotliwości. Zawsze wyczuwała w niej kompleksy i nie chciała, żeby przy tym jeszcze dziewczyna zakpiła z własnego intelektu - natury. Bay wpadła na pomysł, że najlepiej uspokoi przyjaciółkę, gdy pokaże jej jak inny był jej były, i jedyny dotąd, chłopak. A miała pu temu okazję, bo ostatnio Krystian znowu się z nią umówił. Podobno odwiedził jej babcię na rozmowę (nie tłumaczył z czyjej inicjatywy) i dowiedział się "strasznych rzeczy" o tym co się dzieje z "jej szkołą". Potrzebował zapewnień, że nie jest Temu winien... Przecież właściwie nie znał jej rodziców. Nie znał tak, jak ona. U Balbiny Krystian wypadł nijako, jak tylko Krystian potrafił wypadać nie chwytając za pióro. Dla odmiany Krystek był pod zasłużonym wrażeniem gospodyni - miała dar spontanicznej oracji w dziedzinie odtwarzania wasnych motywacji działania i stanów emocjonalnych, bez względu na gadatliwość (brak takowej) słuchaczy. Latwo ulegało się identyfikowaniu z nią, że jest się kimś równie mądrym. Po wizycie był ochydnie zadowolony, że Balbina okazała się rzeczywistą postacią... Bay miała go dosyć do kwadratu - jeszcze tego doczekała, żeby się dowiedzieć, że brał ją za osobę z urojeniami? Od początku, czy po rozmowie z babcią? Gdyby wiedziała wcześniej, to w życiu by nie doszło do tego spotkania! Co miałoby ją obchodzić przekonywanie Krystiana do istnienia kogokolwiek czy czegokolwiek? Może to on lubował się w kłamstwach, albo nawet ich nie zauważał? Balbina nawet nie słysząc jego konkluzji ze spotkania - że sprawiła mu ulgę swoim istnieniem, bo już "wątpił" - oceniła go sceptycznie. Bay domyślała się jednak, że nie mógł to być efekt aż takiej przenikliwości przyjaciółki - widziała jakiego faceta Balbina potrafiła dobrać sama sobie, bynajmniej - nie "męskiego" i odpowiedzialnego, jedynie - brodatego i rosłego. Uprzedzenie Balbiny do Krystka musiało wynikać ze starań matki Bay - wskazania na inne źródło ucieczki córki, niż dom. Kto sam nie musiał się bać nieobliczalności swoich rodziców, nie był w stanie rozumieć uciekania. Po rozmowie z matką Bay, Balbina miała do powiedzenia tylko tyle, że współczuje jej rodzicom i pochwaliła ją za dobry gust, jeżeli chodzi o tapetę w jej pokoju... Nie miała za co, bo w pokoju Bay tylko dlatego na ścianach nie było już naklejonych szczelnie gazet, że zgodziła się ona na tapetę, kupioną przez babcię, w jednobarwne - zielone kwiatki na białym tle. Zastanawianie nad własnym gustem co do wnętrz do tej pory (mowy Balbiny) nie przyszło Bay do głowy. Była zdziwiona jak dziwne miary potrafią przykładać ludzie do badania uciążliwości obcowania. A może Balbina nie była aż tak mądra jak Bay przypuszczała? Krystek napisał list po zerwaniu przez nią "przyjaźni": "Bayeczko! Zamiast pisać to, co jest nieprawdą, może lepiej będzie, jeżeli w ogóle nie bedę otrzymywał od Ciebie odpowiedzi na moje listy. Co to w ogóle znaczy, że się nie zrozumiemy! Gdybyś zawsze mówiła to co myślisz, a nie to co nakazuje Ci rozsądek lub coś innego (ewentualnie ktoś inny!), nie byłoby żadnych problemów i porozumienie byłoby obopólne. Zawsze lubiłaś (z tego, co wiem) mówić przeciwnie do swoich myśli i to było powodem wszelkich zawiłości i komplikacji, a także konfliktów. Wtedy nie wyobrażałem sobie życia bez Ciebie, chciałem z Tobą żyć jak ludzie dorośli. Teraz mogę latwiej to sobie wyobrazić. Byłaś dla mnie osobą najdroższą i wszystko mogłem dla Ciebie poświęcić. Teraz trzeźwo patrzę na świat i nadal tak mi się wydaje. Jeśli nie chcesz mnie zobaczyć, ja nie będę nalegał. Nic mi się z tego powodu chyba nie stanie. Jeżeli nie chcesz to trudno. Jednak ciagle odnoszę wrażenie, że twoje pisemne oświadczenie jest odwrotnie proporcjonalne do tego, co myślisz. Twoja urażona poniekąd ambicja nie pozwala Ci na spotkanie ze mną. Proszę Cię o jedno, żebyś mi wyłumaczyła fakt powyższy: dlaczego to, co mogę przeczytać w Twoich listach jest odwrotnością Twoich myśli. Czy to przez przekorę, czy to jakiś nieustający kaprys? Jesteś najdziwniejszą kobietą na tej, mimo wszystko szarej planecie. Życzę Ci, aby nikt nie zmienił Twojej osobowości, Twojego "Ja", żebyś właśnie pod tym względem była zawsze nieskalana +tian Wiosna... Ptaki... Kwiaty... My...? Dla Bayeczki N. w dowód nienawiści za kłamstewka i herezje - poświęcam Parę słów Ach, jak chciałbym zobaczyć Cię znowu. Nie! dostać Twój list krótki, choć zwięzły... ... parę slów Jakże chciałbym z Tobą być blisko. Na odległość oddechu Móc zamienić z Tobą... ... parę słów Jakże chciałbym nie myśleć o Tobie! Lecz nie z tego powodu kreślę dla Ciebie tych... ... parę słów Niedługo po napisaniu tego listu z wierszem, Krystian miał wypadek samochodowy. O którym Bay dowiedziała się od Jurka - to Jurek przyjechał do niej jako posłaniec upraszający jej wizyty w szpitalu dla kolegi. I to musiało być coś poważnego, bo to był ten sam Jurek, który o Krystianie nie miał ostatnio nic do powiedzenia poza omawianiem jego mrocznych stron charakteru. A jednak nie było to nic poważnego - Krystian wyszedł na widzenie z Bay na dwór (w piżamie i szlafroku) i bez oznak ograniczonej sprawności. Ponoć był na obserwacji, czy nie uległ wstrząsowi mózgu. Szpital musiał mieć wielkie luzy, skoro lekarz nie mógł zrobić takiego wykluczenia ambulatoryjnie. Dopóki byli sami spotkanie było umiarkowanie nieprzyjemne - Bay czuła się wciągnięta w miłosierność nieadekwatną do sytuacji; mogli ją zwyczajnie zapytać, czy nie chciałaby odwiedzić Krystiana w szpitalu, a nie robić z tego ostatnią wolę od Niepewnego swego losu (konającego?)? Niesmaczne! Ani Bay nie miała nic do powiedzenia Poszkodowanemu, ani Krystian nie miał czym przemóc jej niezadowolenia. Kolejni odwiedzający, którzy się pojawili u Krystka, okazali się gwoździem do trumny. No, nie do szklanej, o ktorej Krystian lubił kiedyś opowiadać, że właśnie w takiej pochowa Bay, gdy zostanie po niej sam... Zjawiła się Wiesia w towarzystwie swojego mena i Krystek popadł w oszołomienie. Początkowo wpadł na pomysł, że powinien podjąć nowoprzybyłych na dziedzińcu szpitalnym, zastępując im drogę do ławki z Bay. Nie udało mu się, bo goście chcieli stać tylko przez tą chwilę, dopóki Wiesia nie wycałowała pacjenta. Krystek oblany pąsami uczepił się jeszcze opowieści o swoim samopoczuciu, na grzecznościowe wezwanie do tego od kolegi z zespołu. Przestępować z nogi na nogę dało się jeszcze krócej, po czym rad-nierad dokonał prezentacji. Natomiast strategią, która mu wypaliła, było stworzenie płotka swoim ciałem w poprzek ławki. Wedle obserwacji jego dziwnego skrętu tułowiem, moża było podejrzewać u niego nie tylko wstrząs mózgu, ale i atak wątrobowy z przemieszczeniem na przeciwległy bok, gdyby tego typu przypadłość nie odbierała mowy. Małomówny na ogół Krystuś miał co mówić Wiesi. I ambicja Bay, cokolwiek to znaczyło w ostatnim jego liście, została urażona zupełnie nie poniekąd. To było widać, że Krystian wstydził się jej przed inną kobietą, nawet jako koleżanki... Jaką rolę jej przypisywał, gdy była jego dziewczyną? Wprawki, szczebla do zdobycia Ołtarza z drugiej strony ławki? Odpowiedź nasuwała się jasno niezależnie od tego, czy Krystian ją sobie uświadamiał. Nie była zdecydowana, czy brać sobie za złe odwiedzenie chorego. Zjawienie się Wiesi w tym samym czasie co jej, było sprawką zadowolonego teraz Jurka. To było widać. Musiał jej bardzo nienawidzieć, skoro nie mógł jej tego odpóścić, pomimo jej ugruntowanej już niechęci do Krystiana. Bay odesłana przez Balbinę do życia dla rodziców i tak nie potrafiła z niego korzystać. Trwało ono w fałszywym przesłaniu nie mającym nic wspólnego z prawdą o niej. Jej nauka mająca dawać satysfakcję ojcu przeciwko matce nie miała sensu. Od sprawiania satysfakcji jest żona, a nie córka. Ojciec pysznił się Bay jak by chciał nią matkę zabić. A jakie widział swoje zasługi w tym jaka była? Nie pozwalał jej ani czytać, ani pisać, poza tym co zadane, bo zaraz dostawał furii, że matka obróci to przeciwko niemu jako przejaw odziedziczenia jego nienormalności. Bay używała długopisu do pisania listów nocami pod kołdrą, a i w takiej sytuacji potrafił wypatrzyć nikłe światełko i wpaść z awanturą o to. Przy nim bez stresu mogła tylko oglądać telewizję, bo potrzebował towarzystwa do wysłuchiwania tego, co on z niej rozumie. Życie dziecka powinno się toczyć poza wojną rodziców i Bay postanowiła to sobie wyegzekwować. Nie miała powodu ani uczyć dla tatusia, ani być niedostosowaną społecznie dla mamusi. Intuicja podpowiadała jej, żeby rzucić szkołę dopiero jako dorosła... - Masz konflikty z koleżankami w klasie? - młodziutka, szkolna pani pedagog (chyba młodsza od Balbiny, tylko tęga) odpytywała Bay na okoliczność ustalenia przyczyny jej wielotygodniowych wagarów, a dokładnie z powodu jej żądania w sekretariacie o wydanie papierów, gdy osiągnęła pełnoletność i wyrobiła dowód osobisty. - Nie mam. Bay nie była w nastroju dyskusyjnym. To co postanowiła było przesądzone. Nie potrafiłaby tlumaczyć tego co robi, skoro nawet ci co byli bardzo blisko nie potrafili rozumieć; widocznie rozumiała to tylko ona - że postępuje słusznie. - Masz jakąś bliską koleżankę w klasie? - Mam. - Też chodzi na wagary? Odciąga cię od nauki? - Felicja jest najlepszą uczennicą. Według Bay wagary w tym kontekście nie były istotne, czego pani pedagog z pewnością by nie zrozumiała. - To dlaczego nie chcesz chodzić do szkoły? - Widocznie to taki okres... - Bay była oczytana w "Jestem" - piśmie dydaktyzującym młodzież, gdzie wypisywali niemal w każdym numerze, że okres buntu przechodzą wszyscy przedstawiciele młodzieży. "Co Ta jakaś niedouczona - na wagary chodziła, zamiast na wykłady?" - myślała na razie bez irytacji. - Jaki okres? Jesteś w ciąży? - pani pedagog pomyślała o miesiączce. "Ewidentna tumanica.": - W okresie dojrzewania, bunt jest typowy dla młodzieży... - Bay wymądrzyła się, ale zaraz dostrzegła, że wpakowała się w uczenie pani pedagog, więc się ugryzła w język, i na tym zakończyła wykład. - Kto ci to powiedział? "Jakieś pranie mózgu zrobili dziewczynie na studiach, że wszyscy rzucają szkoły za namową!" - Bay była pewna. I na dodatek, kto pozwolił jej mówić do Bay na "ty"? Skoro ją wezwała do siebie prawem kaduka - pomimo dorośłości uczennicy - to jakąś kulturą mogłaby to nadrabiać. - Masz jakiegoś chłopaka? - Nie mam - "Zwykła chamica! Pewnie dlatego, że dokuczali jej za tuszę - dorwała się do patyczaka, to się wyżywa..." Ileż to zła zagrażającego nauce potrafi wynaleźć pedagog. Ciekawe jakby wytłumaczyła Bay to zjawisko, że kiedy miała chłopaka, chodziła do szkoły? Ignorantka kompletna! I po co ci wszyscy ludzie się uczą? Od razu przydzielać im pensje - z losowania mogłaby wypadać lepsza obsada, jak takie etaty są do czegoś potrzebne... - To gdzie chodzisz na wagary? Włóczysz się? - Śpię! Tak wagarowała najczęściej. Kawiarnia z Felicją nie miała nic do rzeczy w tropieniu winnych. Wyglądało na to, że odpowiedzi Bay coraz bardziej nie pasowały pani pedagog. - Coś masz z tego? "Ze spania? To co każdy - bezgrzeszność! Baba ma obsesję..." Zdecydowanie pani pedagog brała ją za nie Tą z klasowych koleżanek. Należało jej wytłumaczyć, że istnieją też inne kręgi zainteresowań. Chociaż, jeżeli mierzyła swoją miarą to mogło być trudne. Wobec takiego dziwoląga - tak nisko ceniącego dziewczyny - należało podepszeć się jakimś wykształconym autorytetem... - Mam znajomą redaktorkę, polonistkę, z którą dużo rozmawiałam... - Przyprowadza ci mężczyzn? Zapoznaje z kimś? - pedagog weszła w pół zdania. "Beznadziejny przypadek myślenia o jednym - nimfomanka!" Jeszcze czego, żeby Takiej mówiła, iż miała okazję poznać znajomych Balbiny, przecież Ta zaraz dośpiewa sobie cały scenariusz i zrobi kobiecie kipisz z życia. A Bay wyjdzie na konfidentkę, szukającą linii obrony nie wiadomo przed czym. Przecież nie poszukuje obrońcy przed rzuceniem szkoły. Nie ma już czego Takiej tłumaczyć. - Czy pani nie ma żadnych przyjaciół? - Bay zainteresowała się przyczyną monotematyczności niebrzydkiej dziewczyny. - Moi przyjaciele nie mają tu nic do rzeczy! - obraziła się. "Moi też; a z powodu ukończenia uczelni jeszcze nikt nie zamienił się w inny gatunek czlowieka - szkoda, że nie ma komu tego uczyć na pedagogice." - Żeby dostać papiery, musisz najpierw iść do pani Zalak z rejonowej poradni szkolno-zawodowej. Nasza szkoła podlega pod nią. Tu masz adres! - dalsza dociekliwość całkowicie odeszła pani pedagog. Pani psycholog w Poradni Szkolno-Zawodowej była starą pracownicą, nie - starą kobietą. Rozmów na temat motywacji Bay do opuszczenia szkoły w ogóle nie urządzała, nie na tym polegała jej praca, chociaż dziewczyna musiała do niej jeździć cztery razy. A to nie bylo pani Zalak w ogóle, a to nie było umówionego terminu wizyty, żeby mogła ją przyjąć, a gdy już doszło do samych "wizyt", polegały one na rozwiązywaniu pisemnych testów przez dwa dni. Jeden test był bardzo długi - autorstwa jakiegoś uznanego psychologa z Zachodu i polegał na dokonywaniu właściwych uzupełnień w lukach ciągów - figurowych i liczbowych. Bay wydawało się, że zrobiła go genialnie, ale o ocenie się nie dowiedziała. Jakby na dokładkę dostała bardzo króciutki test polski. Ten dla odmiany nie uzyskał od niej więcej jak jedną prawidłową odpowiedź. Polegał głównie na znajomości złóż mineralnych kraju, które zaznaczało się na mapkach konturowych. Pani Zalak mogła wskazywać dowolny z nich jako wynik Bay. Na rozmowę o tym wyniku zaprosiła matkę testowanej - takiego rodzica sobie zażyczyła. Z rozmowy z panią Zalak matka Bay wrociła zdenerwowana, a na pytanie córki, co pani psycholog powiedziała na jej temat, zrobiła się tak czerwona, że trudno było wywnioskować, czy od wspomnień, czy z powodu tego co było do przekazania: - Powiedziała, że jesteś wyjątkowo mało zdolna i nie należy cię zmuszać do szkoły! Nadajesz się tylko do pracy! Jakkolwiek wyglądały tematy poruszane przez matkę i panią psycholog, ta ostatnia najwyraźniej obroniła decyzję Bay i jeszcze zgasiła apetyt matki na leczenie córki, poradziwszy sobie z heterą chyba jako pierwszy człowiek dotąd. Innego takiego przypadku Bay nie potrafiła sobie przypomnieć. Aczkolwiek długo jeszcze była zła na Zalakową, że posunęła się aż do nieuczciwości z tego powodu - Bay nie uważała się za "wyjątkowo" mało zdolną! Baba musiała mieć kompleks zdobycia wykształcenia wbrew sobie... To mogła nie pracować w zawodzie! Najwygodniej odreagowywać własne urazy dezawuowaniem innych. W szkole Bay nie urządzała pożegnania z koleżankami, chociaż sekretarka odesłała ją jeszcze do wychowawczyni. Znalazła nauczycielkę na przerwie. - Co powiedziała pani Zalak? - Pozwoliła mi się wypisać... Sytuacja, w której dorosły obywatel potrzebuje zgody na wypisanie ze szkoły, wydawała się Bay dosyć mętna, niezrozumiała. Jakby instytucja państwa potrzebowała do czegoś przestawić kota ogonem, czyja wola w tym względzie jest realizowana - Bay, czy państwowa? Wyszło, że tak zarządziło państwo... Może nie powinna była się na taką lipę godzić, ale nie przychodziło jej do głowy - jak właściwie... Był rok 1981. Wychowawczyni umiała pokazać własne rozumianie kto kogo rzuca: - Wracaj do szkoły jak najszybciej. Choćby do wieczorowej... Gdy Bay zaczynała naukę w szkole średniej, jedyne co zwróciło jej uwagę w niziutkiej zabieganej kobiecie, to było jej niezwykle orginalne imię - pierwszy raz w życiu takie słyszała - śmieszne. Teraz tak nie uważała. Jeżeli miałaby dzieci nadawałaby im wyłącznie rzadkie imiona. Co to za przejaw inwencji dumać nad wymyśleniem imienia niezauważalnego? Imię nie jest w stanie ośmieszać... W nocy przyśniła się Bay bestia. Uniknęła zostania jej ofiarą wybudzając się. Najwyraźniej w sprawie rezygnacji z nauki nie przysługiwało wsparcie z góry? Postanowiła to pamiętać. I mogła sypiać spokojnie. W związku z tym, albo i bez związku. Krystek kiedyś martwil się o jej naukę, albo tylko tak to wyglądało w pierwszym liście: "Bayeczku mój najdroższy! Mija właśnie 13 godzin, od momentu gdy się rozstaliśmy. Od dwóch godzin próbuję się czegoś nauczyć, ale nie mogę oderwać myśli od Ciebie. Słusznie wczoraj zauważyłaś, że szybko zasnę. Faktycznie, wróciłem do domu po 24, bo kolejka była dopiero o 23:44. Zasnąłem około 0:30. Jednak ani na chwilę mój sen nie zmieniał się. Cały czas przed moimi oczami stałaś Ty. Obudziłem się o 5 i żeby nie wierzyć, że to był sen próbowałem znowu zasnąć. Ale budziłem się co parę minut i wierzyłem, że to co zobaczyłemm we śnie jest możliwe do zrealizowania (przynajmniej z mojej strony). Nie znasz tych snów, ale było tam m. in. Świnoujście (wycieczka do NRD), Twój i mój pokój, nasi rodzice i jeszcze wiele innych bardzo fajnych wątków. Bardzo żałuję, że dopiero jest maj, a tak bym chciał już końca roku szkolnego, bo chyba wtedy będziemy się częściej spotykać, oczywiście, jeżeli Ty też będziesz chciała. Mówiłaś, że nie wolno mieć nadzieji, więc chcę abyśmy spotykali się częściej. Wiem, i zdaję sobie w pełni sprawę z tego, że teraz jest to w zasadzie niemożliwe, bo oboje mamy ciężką sytuację w szkole. O 13:30 przyszedł Jurek i opowiadał mi o swoim wczorajszych przeżyciach. Byli wspólnie z Piotrem (tym czarnym, moim sąsiadem) i z jego klasą na zabawie we Włochach w ekonomiku. Juruś, jak można było przewidzieć wypił troszkę więcej niż należy. Gdy spytałem się go, po co pije, odpowiedział mi , że w alkoholu znajduje ucieczkę od własnych trosk i zmartwień. Po dalszej rozmowie (oczywiście żarliwej dyskusji), dowiedziałem się, że wcale wbrew pozorom nie ma zamiaru ani ochoty zobaczyć się z Tobą, co mnie zresztą bardzo zdziwiło. Zawsze przecież bardzo chciał się z Toba widzieć, a teraz taka nagła zmiana? Dlaczego? Jeśli znasz na to odpowiedź, proszę, napisz mi, co o tym sądzisz. Dopiero jest niedziela, a ja nie mogę się doczekać tego 31 maja, piątku, kiedy znowu Cię zobaczę: Coś mi podpowiada, "jedź dzisiaj" ale staram się odpędzić tę myśl, bo wiem; że przeszkodziłbym Ci w nauce. Wybacz mi, że się tak rozpisałem, ale tęsknota mnie rozpiera, że nie wiem, co ze sobą zrobić. Leżę na dachu, na materacu i teoretycznie się uczę, ale praktycznie cały czas myślę, co zrobić, aby np. poniedziałek stał się piątkiem. Wiem, że to niemożliwe, ale nie mogę odpędzić od siebie myśli, że to jeszcze prawie tydzień, a to przecież tak długo. Wczoraj, gdy powiedziałaś, że zobaczymy się dopiero w wakacje, myślałem, że padnę trupem, ale nie warto chyba wspominać gorzkich przeżyć (jeśli można to tak nazwać). Jeszcze raz przepraszam za tyle banialuków, które napewno wydają Ci się głupie i dziecinne (szczególnie sam nagłówek), ale pozostawiam to Tobie i proszę, jeśli sprawiło Ci to przykrość, nie miej do mnie żalu. BŁAGAM!!! Łączę wyrazy szacunku i pozdrowienia dla Rodziców i Brata Krystuś P.S. Jeżeli będziesz miała chwilę czasu aby napisać do mnie parę słów to bardzo proszę. (...)" Balbina na wieść o rzuceniu szkoły przez Bay przestała pisać. Teraz Bay miała zostać już tylko nikim, a nie Kimś z kim korespondowanie przejdzie do historii świata...Ich wzajemne zaufanie zaczęło zamierać. O zwrot kluczy do mieszkania Balbiny, z których Bay mogła korzystać w każdej chwili, pani Jagielończyk upomniała się telegramem... Nadała pełne zdanie przed wyłączeniem komputera, nie wątpiąc, że dla jej korespondenta to będzie za trudne do pojęcia: - Od urodzenia jestem kobietą, baranie! -
Sygnałek o "nieznajomym" na Gadu-Gadu na ogół nie zwiastował długiej wymiany zdań, dlatego dłoń Bay zawachała się przed operacją wyłączenia komputera, którą już miała rozpocząć. Otworzyła tekst: - dasz mi ją? Seksualny... Niemożliwe, żeby oni wszyscy tak szybko się onanizowali, iż nie byli w stanie wymienić więcej jak dwóch-trzech zdań. To ona musiała ich jakoś płoszyć, działać trzeźwiąco. Ale dlaczego, przecież brakowało jej mężczyzny z wyobraźnią erotyczną? A tu, żeby nie wiadomo jak ostre wejście, facet się za chwilę wycofywał i jakby przestawał wiedzieć co do czego. Czy jest do powiedzenia coś na co naprawdę taki czeka, a nie brandzluje się byle szybciej? Chyba za długo rozmyślała, bo dołożył: - masz wygoloną? lubię wygolone "Lubisz wygolone, bo jesteś pacanem, który nie wie, że prostytutka w ten sposób chroni się przed twoją wszawicą łonową, a nie stara ci się przypodobać!" - myślała rozżalona, bo każdy głupi amant, od razu wydawał się jej nie wart zachodu. A już tak pozytywnie nastawiła się na ekscytyujący dialog z wirtualnym zboczeńcem... To, co miała mu teraz do powiedzenia było zbyt długie do wklikiwania, więc nadała jedynie buźkę z wykrzyknikiem w centrum, która kojarzyła jej się z adekwatnym tu wypięciem. Ewidentnie jemu także: - już liżę! O nie, nie! Nie to miała mu do powiedzenia. - Owłosioną! - bez namysłu uzupełniła Bay w akcie zemsty za dyskredytowanie jej porośniętych walorów. Za poźno opamiętała się, że skusiła. Powinna była zapytać, czy - klawiaturę, czy - sztuczną pochwę... - chciałabyś Ale odkrycie! Czy tej planety nie zamieszkują faceci świadomi, że kobiety chcą? A może to ona jest jakąś wynaturzoną kobietą? Krystek też nigdy nie zobaczył w niej kobiety... Przesadą jest generalizowanie, że przyjaciele przyciągają się przeciwieństwami, ale taka reguła sprawdzała się zarówno w przypadku Bay z Danką, jak i pary chłopaków, z którymi Danka je zapoznała. Różnice widoczne były na pierwszy rzut oka. Bay była niebieskooką ciemną blondynką z łatwo przetłuszczającymi się włosami przekraczającymi ramiona, miała długą twarz, wyraźny nos i wysokie czoło. Dankę, gdyby wówczas istniały w Polsce solaria, możnaby z powodzeniem przerobić na murzynkę. W ogóle mogła nie myć włosów, bo nosiła na głowie brązowe siano o naturalnym skręcie. Miała krótką twarz z szerokim nosem i niskim czołem, ale ładne orzechowe oczy i częsty ich śmiech, razem z dźwięcznym głosem właścicielki, nadrabiały pozorną nieszlachetność rysów. Jeszcze większe oczy, niż Danka - prawie z wytrzeszczem - miał Jurek. Niski nos z krągłym kulfonem na końcu trudno było podciągnąć pod murzyński. Przypominał raczej klauna po zmyciu makijażu. Zdecydowanie powinien zostać aktorem charakterystycznym. Nawet nie z powodu oczu i nosa, ale ogólnej niezgrabności tęgiego ciała i tego zaokrąglonego jak piłka czoła, przy jednoczesnej skłonności do filozofowania. Był kolegą Danki z klasy i podobno to on nie dawał jej spokoju o zapoznanie z jakąś jej koleżanką, bo ma samotnego, załamanego kolegę, którego musi pocieszyć... Taka ofiarność dla przyjaciela nasunęła Dance skojarzenia tylko z własną przyjaciółką, z którą nie rozdzieliły ich różne szkoły. Ten drugi miał być trzy lata starszy od nich - już dorosły... Nie rzucało się to w oczy, był szczupły, prawie o głowę niższy od Jurka, niewiele wyższy od Bay i równy albo nieco mniejszy, niż Dania. Miał brodę (w sensie - zarost), długie włosy i twarz z prostym, jezusowatym czołem. Oczy smutne - też niczym płacz duszy. Tymczasem musiał chodzić do zawodówki, bo nazbierało mu się za dużo nieobecności i właśnie go wyrzucili z liceum. Jurka znał z warsztatów na obrabiarkach. W myśleniu perspektywicznym rozważał wznowienie nauki na lepszym poziomie, bo ludzi bez wyższego wykształcenia nie cenił, jak twierdził (to akurat trudno było mu poczytać za takt w ich gronie). Aktualnie jednak zbyt intensywnie musiał ćwiczyć grę na perkusji, żeby znaleźć czas na kształcenie. Miał kochającą matkę, wdowę, która akceptowała wszystko co robił bez wypominania, czasem tylko popłakując samotnie w kuchni, i która wydawała się poważniejszym powodem do podtrzymywania zamysłu nauki, niż deklarowany światopogląd Krystiana. Miał jeszcze starszą siostrę - imienniczkę Bay, rozważającą już możliwość małżeństwa, więc w domu stał się tak jakby jedynakiem. Bay i Danuta także miały okres fantazjowania nad stworzeniem zespołu muzycznego - na ostatnią Gwiazdkę obie poprosiły o gitary i dostały - pudowe, do nauki. Z tą nauką było najgorzej - z książki, to wychodziło brzdękanie, a w szkole muzycznej tego nie uczono. Bay się nawet do takiej dostała, tyle tylko że przyjęli ją do klasy śpiewu operowego i gry na wiolączeli. I bez Zanki, ponieważ dzieci z zawodówek nie chcieli mieć... Więc to nie miało sensu. Bay tylko przypadkiem nie chodziła do zawodówki. W "odzieżówce" utworzono akurat nowy twór zwieńczany maturą - Liceum Zawodowe, i znalazła swoje nazwisko na liście owego liceum po niedostaniu się do Technikum Odzieżowego. Gitary poszły w kąt, bo to, co dziewczyny umiały z nimi robić nie było muzyką - nie było się czym chwalić, szczególnie przed Krystianem. On umiał grać! Swoimi instrumentami zajmował największy pokój w trzypokojowym domu. Fortepian, to nie pianino, które daje się grzecznie dopchnąć do ściany, a dobrze rozbudowana perkusja zajmowała jeszcze więcej miejsca. Dom Krystiana miał niezwykłą atmosferę tęsknoty - zimne wnętrza rozpraszane były marnym oświetleniem z okien, przez które widać było rosnący bezład drzew, za młodu komponujących się zapewne we właściwych proporcjach, ale obecnie będącymi jedynie chaszczami przydomowego ogrodu, ponoć stworzonego, jak sam dom, przez zmarłego ojca Krystiana. Budowla zapadała się pod ziemię pokazując to pęknięciami tynku i wylewek poziomych. Smutek tego miejsca tak radykalnie potrafił usprawiedliwić wolny tryb życia prowadzony przez Krystiana, że gdyby ten przedzierzgnął się raptem w zdyscyplinowanego ucznia, to dopiero robiłoby wrażenie nienormalności. Przynajmniej na Bay. Aczkolwiek był dziwną połową do kilka lat młodszego Jurka z zerowymi zainteresowaniami muzycznymi. Trudno było dociec, jak mogło dojść do tej znajomości, niemniej była też w tym jakaś konsekwencja chaosu pasująca do Krystiana. Spotykając ich już częściej Bay odkryła, że osobowość błazeńskiego Jurka wcale nie jest słaba w porównaniu z kolegą-artystą, i że cała lekkość ich spotkań brała się z błyskotliwych i częstych zaczepek słownych Jurka. Gdyby nie kłótliwość Jerzego, Krystian prawdopodobnie nawet by nie dostrzegł uroku niepozornej Bay, której oczy i twarz potrafiły promienieć wszystkimi uczuciami, pod warynkiem, że miała coś do powiedzenia. A z Jurkiem polemizowało się jej z łatwością... Dojście do pary - Bay i Krystek, obwarowane było zależnościami, które możnaby uznać za swoisty taniec Niesprawiedliwości. Nietknięte ostało się jedynie zaoczne założenie, że koleżanka Zanki ma być przyprowadzona dla kolegi Jurka. Reszta okazała się krzywdą pośredników. Do czasu tworzyli zgodny czworokąd, w którym Zania mogła się dobrze bawić na równi z pozostałymi. Wyglądało, że umie dokuczać złośliwemu Jurkowi równie dobrze jak Bay, a jednak w którymś momencie dała się zepchnąć z roli dyskutantki do obiektu jego żartów i to już nie było śmieszne. Na Jurka nie mogła patrzeć, bo w szkole był jeszcze bardziej przykry. Przez jakiś czas przyglądała się Krystianowi, czy nie przejawia cech koleżeńskich, ale ten miał za słaby charakter do interesowania się skompromitowanymi. Męczyła się towarzystwem tych chłopaków i była zdziwiona, że z powodu takich zarozumialców traci Bay. Przy Krystku i Jurku w Bay odżył dawny entuzjazm z pierwszych klas podstawówki, gdy miała dwóch osobistych wielbicieli do dźwigania tornistra, chociaż tej tęsknoty za utraconym splendorem sobie nie uświadamiała. Po prostu trudno jej było rozstać się z nimi tylko dlatego, że Zanka ich nie lubiła. Ona czuła się z nimi jak ryba w wodzie. Niewiele odzywajacy się Krystek zaczął wypisywać do Bay listy, własne, piękne i płomienne, które rozbiły elokwencję niepodejrzewającego niczego Jurka, w puch marny. Bay była niewyżytą pasjonatką pisania pozalekcyjnego i nie na temat. Krystek sprawiał jej przyjemność niewysłowioną, wchodząc w rolę korespondenta i amanta w jednym. Tematu miłości dotąd z nikim nie poruszała, a - o dziwo - miała o czym pisać, chociaż, albo - dlatego, że - spotykali się po kilka razy w tygodniu. Jurek, który nie przeobraził własnej roli, z kolegi na wielbiciela, nagle ją zaskoczył. Zaskoczyli ją obydwaj swoim ultimatum, że dalszy Trójkąt jest niemożliwy. Wszystko co radosne kojarzyło jej się z ich trójką - korzystanie z kolejki wąskotorowej, która była dla niej nowością. Wspólne łażenie kilometrami od jego stacji do miasta Bay, i w przeciwną stronę, żeby dojechać do Krystiana. Przesiadywanie do nocy nad jedną butelką Coca-Coli w warszawskim Akwarium, żeby doczekać koncertu kogobądź. Liczył się wspólny plan i realizacja. To było tak jakby mieć rodzinę. A przynajmniej dla Bay to takie było. Według niej Jurkowi nie mogło przeszkadzać, że w niebieskie oczy Krystka Bay wpatruje się z podziwem i uwielbieniem, bo Jurek miał czuć do niej tylko to co ona do niego - być zadowolony z jej obecności i nic więcej. A potem raptem zaczęli wygadywać bzdury, że takie spotkania są dla niej obraźliwe... Chyba ona lepiej wiedziała, czy czuje się obrażana? Nie czuła! To znaczy czuła - gdy tak mówili. O co się martwili - jak postrzegani są na zewnątrz? Jeśli ktoś zechce sobie wyobrażać orgie, to wyobrazi to sobie widząc nawet brata z siostrą! Wiedziała to doskonale. Nowe znajomości Bay przyjęte były w domu z wielkimi nadziejami. Ojciec widział w nich ratunek dla córki przed mnisim myśleniem, o którym był niezłomnie przeświadczony za sprawą tak tłumaczącej mu "problemy" z córką żony. Matka liczyła na niechcianą ciążę córki, która doprowadzi ją do usuwania płodu i przejrzenia na oczy, że nie jest niczym lepsza od matki. A babci bardzo podobał się Krystian jako materiał na idealnego męża - taki delikatny i w ogóle nie można go sobie wyobrazić jak podnosi głos. Wiek Bay niemal zbliżał się do tego z jej pierwszego zamążpójścia - skończone piętnaście lat to nie dziecko, ona jak miała szesnaście to miała własne. Matce Jurka nie podobała się Bay - że za chuda i jakaś nie swojska, tylko taka - za mądra. Sama była bardzo tęga i uważała, że chłopak który nie rozumie, że kochanego ciała nigdy dość, to tak jakby nic z życia jeszcze nie rozumiał. Chyba, że dałoby się ją jakoś podtuczyć i doprowadzić syna do mądrości sposobem? Za to matce Krystiana Bay ściągała kamień z serca - wreszcie jakiś normalny dzieciak, który zwyczajnie chodzi do szkoły i nie myśli o żadnej sławie, ani o łajdaczeniu. Rozmyślała o niej z nadzieją: "Jeszcze zupełne dziecko, nie to co ta Wiesia , która tu piała całymi dniami z chłopakami." Tamta to było Przekleństwo. To przez nią Krystian zgłupiał i przestał chodzić do szkoły - wydawało mu się, że ona do niego się tak wdzięczy, a ona do wszystkich... Zdzira, która się robi na wielką gwiazdę dzięki naiwnym chłopaczynom. Jak by To było co dobrego, to by nie chciała, żeby dla niej szkołę rzucali i siedzieli w kółko przy niej. Całe szczęście, że wyszło, że ona z tym Tomkiem... Chociaż ten jej dureń to i na przyczepkę by się ich trzymał, byleby mu dali za sobą łazić. Boże kochany, zmiłuj się! Wielki mi zespół muzyczny. Niedoczekanie, żeby pod ten dach więcej przychodziła. Krystek obiecał. Cała nadzieja w opamiętaniu teraz. Widać, że Ta ma serce do Krystiana... Jurek nie wyjaśniał ani Zance, ani Bay o pocieszenie po czym stara się dla kolegi. Zawsze uważał go za fujarę, rozpływającego się przed dziewczynami tak bardzo, że żadna go nie chciała na dłużej, albo w ogóle. W głębi serca liczył, że tym razem będzie tak samo. Byłoby nie fair, gdyby było inaczej, przecież Bay specjalnie miała być małolatą, żeby Krystian mógł dochować specyficznej wierności Wiesi, mającej się namyślić na niego z czasem. Bay gwarantowała, że nie rzuci się na Krystka, dopóki on nie "wyzdrowieje" i oduczy się rozmyślać o tamtej. Na sto procent miała to być dziewica. Bay dla Jurka nie była żadnym plastrem, była ulgą, że dziewczyny, które powinien już mieć, jak zmuszała go matka, nie zawsze są wpatrzone w siebie niczym Danka. Puste! Jurek w nikim dotąd się nie kochał - Bay powinna to poznać... Że należy się jemu, a nie tej Meduzie! Nie mógł tego jej wyjaśnić, bo to on wymyślił Krystkowi "lekarstwo". Jedyne co mógł jej tłumaczyć, to te listy Krystka, którymi tak się zachłystywała - że już takie były! Były wiele razy. Ale Bay to nic nie obchodziło. Sam nie mógłby pisać listów, bo nie chciał naśladować Krystiana - to Krystek nie wiedział jak postępować z dziewczynami, a nie on. On chciał być wybrany za bycie mądrzejszym... Bay, chociaż urażona wskazanym powodem do dokonania wyboru, między jednym chłopakiem, a drugim, nie zastosowała mądrości dojrzałej kobiety (pewnie dlatego że nią nie była) - odprawiania każdej ilości zalotników, którzy grożą, bądź zawstydzają. Czuła się mianowana na dziewczynę Krystka od pierwszego listu, który od niego dostała i który rozumiała jako wyznanie miłości (inaczej nie dało się go rozumieć). Przejście z nim na tzw. chodzenie, gdy umawiali się już od wielu miesięcy nie mogło w niczym zmienić tej relacji, dotyczyło jedynie eliminacji Jurka... Przeszkadzającemu Krystianowi? Albo - Jurek chciał z nią chodzić? Zakochał się? Nie mówił ani jednego, ani drugiego, więc co tu było wybierać? Krystian był jej bliski jak nikt dotąd, nie ukrywał że jest dla niego ważna. Przynajmniej przed nią... Z Jurkiem, którego uczucia musiałaby zgadywać, jak uczucia matki, nie wyobrażała sobie związku innego jak koleżeństwo. Cała jego kłótliwość była o to, że jest źle rozumiany, a przecież każdy widział go jak na dłoni. To było śmieszne, i tym samym do wytrzymania tylko dotąd, dokąd można było na niego patrzeć w grupie - istny aktor. Nie zastanawiała się, że z samym Krystianem wszystko zacznie nabierać innego wymiaru. Niby tak samo gorliwie śledził wzrokiem, czy jej oczy upajają się jego widokiem, ale chciał też zobaczyć, czy zetknięcie ich dłoni jej nie przeraża... Krystian widział, że było jej z nim dobrze, bezpiecznie. Czuł się przy Bay mężczyzną wielkiego kalibru. Nie wiadomo skąd się to brało, czy jedynie z tego powtarzania matki: "Synku, tylko nie zrób jej krzywdy - to jeszcze dziecko!" ? Rozpierała go duma, że potrafi kochać tak czysto - bezinteresownie! Miał wrażenie, że lada moment nabierze zdolności fruwania. Bay tak niezwykle różniła się od swoich rodziców - ordynarnych, gotowych ją upchnąć pierwszemu z brzegu jaki się napatoczył, co dodawało jej jakiejś nierealności, wyabstrahowania od otoczenia. Właściwie to ułatwiało spotkania, bo dotąd nie był nigdzie mile widzianym kandydatem dla córek. Przez tą szkołę, którą ciągle zmieniał... Babcię miała dobrą - poznała się na nim. Bo Bay miała szczęście, że to na niego trafiła - on ją ochroni jak na to zasługuje, a ktoś inny wykorzystałby, że rodzina ją wystawia. Jest nieletnia - o małżeństwie nie ma mowy, ale trzy lata to nie wieczność. Jest śliczna - nawet w czymś przypomina Wiesię - w tych błyszczących oczach i rządzeniu Jurkiem. Jurek... Dzięki Bogu, że skończyło się z tym zboczeńcem, który gotów byłby mu udowadniać, że będzie z nim spała. Jezu! Krystian trzymał Bay z daleka od zespołu w którym grał, i jego solistki - Wiesi. Gubił się w tym, czy to Bay nie powinna widzieć Wiesi, czy oni wszyscy Bay. W każdym razie nie zrozumieliby czego chce od takiej małolaty. Jeszcze wyszedłby na pedofila, albo - co gorsze - Wiesia nakłoniłaby go kiedyś do sypiania z Bay... Wiesia była nieobliczalna w swojej dojrzałości! Dbał o wizerunek Bay przed swoją matką bardziej niż o własny. Ilekroć rodzice Bay puścili ją do niego "na noc" wolał cierpieć całą noc bezsennie na snuciu z nią po ulicach, czy komarować na stacji kolejki, aż po brzask, niż rozesłać dla niej łóżko w pokoju - matka by nie uwierzyła, że Bay ma tak dziwacznych rodziców, tylko by pomyślała, że dziewczyna jest rozwiązła i zacząłby się ten sam płacz co z Wiesią. A Bay była czysta we wszystkim co robiła, dotyk ręki był dla niej nieznany, dopóki nie zrobił tego on... Wiedział to, nie wiedział skąd, ale - wiedział. - Boże! Jak ja cię kocham! Bay oniemiała, bo chociaż wiedziała to z oczu Krystiana, ciepłej dłonii i jego listów, to nie wiedziała co się może stać, gdy ktoś nazwie ją Bogiem - ? Nawet tak niechcący. Spojrzała na Niebo - czy wszystko będzie w porządku. Jej było lekko, jakby otrzymała bilet wstępu do świata ludzi... ale czy to nie przesada w przyjemnościach? W pierwszej klasie Bay nie udało się zdobyć Felicji na przyjaciółkę. Najprawdopodobniej dlatego, że nie zastanawiała się, iż może dokonać wyboru - zaproponować że chce z nią siedzieć. To olśniło ją dopiero po wyborze, jakiego chcieli od niej chłopacy. Albo dlatego, że Fela dopiero w drugiej klasie stała się szczególnie promienna - zaczęła chodzć z jednym z dwóch istniejących w tym roczniku chłopaków w równoległej klasie technikum. Bay nie dziwiła się, że przyjaciółka z łatwością podbiła jego serce, przecież sama też ją wybrała. Dziwiła się że Fela chciała mieć takie indywiduum, na jakie jawił się Bay ten chłopak z opowieści. Na okrągło chciał mieć oglądanego przez Felkę falusa w spoczynku. Poza tym nie robili nic interesującego! Bay tylko raz zdarzyła się podobna przygoda - z Jurkiem, i zupełnie nie mogła sobie wyobrazić szczęścia z kimś takim. Miała wyrobiony pogląd, jaki typ chłopaków tak robi. Jurek po rozsypaniu się ich trójki chciał się koniecznie dowiedzieć od Bay, czy mały "instrument" może być elementem odstręczającym dziewczyny, i chciał żeby go przekonała, że - nie, jeśliby tego przybytku dotknęła. Chyba na odczepnego dotknęła - nie pamiętała jak opowiedzieć finał Feli. Są chłopacy, którzy wszystkie swoje problemy sprowadzają do tego, czy to, co im wyrosło między nogami jest Wielkie. Nie wybrała przecież Krystiana z powodu małego siurka Jurka, skoro wcześniej niczym takim jej nie straszył. Chyba, że to ma przełożenie ponadzmysłowe? O Jurku, który rozpiął rozporek, umiała opowiadać Felicji. Opowiedziała nawet o facecie, który szedł za nią z autobusu do samej windy, przy której poprosił niemal o to samo co Jurek: "Weź!", z tym że tu byłoby co chwycić. Powiedziała mu odruchowo: "Uspokój się!" i nastąpił wytrysk, równo pod świecącym na czerwono włącznikiem windy. O Krystianie nie wiedziała co opowiadać, a nawet nie chciałaby - był przez to bardziej jej... Felka ustaliła jedynie, że skoro się nie całują, to nie jest żaden Chłopak tylko Kolega, więc nawet nie nagabywała o opowieści. Z Felą nauczyła się wagarować, jeść czekoladowe eklerki z bitą śmietaną, chodzić do kawiarni (na koktajle mleczne i desery z galaretką) i trzymać za ręce z dziewczyną. Obie były zakochane i wiedziały, że nie w sobie, jakkolwiek by to wyglądało - lubiły się. Bay w szkole uchodziła za cień dobrze uczącej się Felicji. Nawet gdy nabierała zapału do pisania wypracowań, u nauczycielki miały one markę ściągniętych od faworyzowanej Feli. Bay nie dziwiła się polonistce, w końcu sama też ją wybrała jako najbardziej interesującą w klasie. Jednak gdyby chciała patrzeć, bardziej po sprawiedliwości, a nie sercem... Tych źródeł ciepełka musiało być w ich klasie jeszcze więcej, niż one dwie, bo między różnorodnymi środowiskowo dziewczynami nie wybuchały żadne animozje, czy boczenia. W trzeciej klasie doszła do nich młoda prostytutka z Dworca Centralnego jako drugoroczna uczennica, i nawet taki typ dziewczyny w przewadze wiejskich lub nieco zalęknionych jak Bay przyjęty był z życzliwością, ani nie jątrzył między nimi, czego możnaby się było spodziewać. Prostytutka tylko raz starała się namówić Bay na stanie w przejściu podziemnym. Zaprowadziła ją do "swojej" kafejki, bo uważała ją za najładniejszą zaraz po sobie. Nie obraziła się, gdy Bay po rozpoznaniu sytuacji zostawiła ją samą i więcej nie dała się jej wyciągnąć. Bay nie była niczyim cieniem. To nauczycielki ubierały ją w taką rolę. Na jakiejś akademii miały do odegrania wyznania miłosne w duecie i oczywiście to Fela dopominała się o względy: - "Powiedz mi - jak mnie kochasz?" - "Powiem! Kocham cię... "- klarowała Bay za poetą, niewiele udając, ale jakim cudem z tego powodu można popaść w nijakość? Felicja popalała papierosy w kiblu, Bay nie chciała palić. Felka się całowała i słuchała Bee Gees-ów, Bay się nie całowała, słuchała innej muzyki i wypisywała długie listy do Balbiny - dziesięć lat starszej pracownicy działy listów, czasopisma wydawanego przez Polski Czerwony Krzyż, którą namówiła do prywatnej korespondencji, zachwycona mądrością jej oficjalnej odpowiedzi (w sprawie zagubionej prenumeraty). Balbinie dało się wytłumaczyć więcej niż Feli. A przynajmniej tak jej się wydawało. " Droga Bay, czuję się jak intruz czytając Twoje listy. Twoje wynurzenia są bardzo osobiste. Właściwie nie wiem, dlaczego o tym piszę. Większość listów, które czytam, to listy właśnie bardzo osobiste, powiedziałabym nawet, że intymne. Nasunęła mi się ta myśl zapewne dlatego, że z Tobą koresponduję jakby nieoficjalnie. W takiej sytuacji nie ma pełnego incognito, które usprawiedliwia intymność, o której wspomniałam. Ale są to chyba rozważania bezpłodne. Czuję lekką zazdrość: piszesz chaotycznie, ale zupełnie nieźle. W liście numer dwa (no cóż bezdusznie numeruję Twoje listy) dałaś mi znakomity portret nauczycielki (...) i życia w szkole. W ogóle w Twoich listach znajduję wiele celnych spostrzeżeń i szalenie dużo świeżości, na którą mnie już nie stać. Stąd zazdrość. Z wielu innych powodów zresztą też: Ty się ze mną wadzisz, spierasz, czegoś chcesz, chociaż to chcenie jest w sposób cudowny nieuświadomione jeszcze, ale kiedy się wszystko skrystalizuje, będzie to zarazem koniec (ale nie taki definitywny) Twojej wrażliwości (nadwrażliwości) i początek życia (prozy). Proza w Twoim wydaniu nie musi być szara i bezpłciowa, masz szansę na to, by stworzyć dobry kawał dobrej prozy. Teraz jesteś w stadium poezji, w stadium, przez które przeszło wielu mądrych i dobrych ludzi (wcale nie wszyscy, czy też: niestety nie wszyscy!) i chciałabym życzyć Ci, żebyś nie musiała wracać do tego okresu jak do legendy. Niestety jest to chyba nieuniknione. Piszę pewnie trochę niejasno, ale niech tak pozostanie. Gdybym napisała jaśniej, to wyszłaby z tego mowa-trawa, czy też wręcz zwyczajne zasuwanie mowy. (...) Zapewne, zgodnie z tym, co napisałaś w którymś ze swoich listów, oczekujesz ode mnie jakiejś rady, wskazówki, paru zdań o sobie. Nie chcę Ci niczego doradzać. Jesteś na dobrej drodze. Nie warto się godzić na wszystkie konwencje, którymi starają się nas ograniczyć. Zdaje się, że właśnie na tym polega twój problem. Jesteś po prostu nieprzystosowana. Można chodzić na wagary, ale trzeba też skończyć szkołę. I to nieprawda, że jedno z drugim się kłóci, nie ma tu żadnej niezgody, chyba tylko taka, że jeżeli się przyjmie twarde wymagania dnia codziennego bez zastrzerzeń, to nie ma wtedy miejsca na wrażliwość i na zgłębianie się w siebie. W życiu potrzebna jest samowiedza, którą się właśnie przez bunt zdobywa, a bunt to wagary i wiele innych karalnych postępków. Pamiętaj tylko o jedym: nie warto iść na żywioł. Serdecznie pozdrawiam Mariola Jagielończyk" " Droga Bay, ucieszyłam się, że napisałaś. Twój list (i jeszcze kilka innych spraw) spowodował, że dobrze rozpoczynam tydzień. Miałam wrażenie, że mój list do Ciebie wypadł tak niezręcznie, że już więcej nie napiszesz. Ale to tak na marginesie... Dość zabawnie mnie sobie wyobrażasz. Byłam tym szczerze ubawiona. Zupełnie Cię zaskoczę teraz. Otóż: jestem niewiele od Ciebie starsza, tzn. nie wiem, czy to dobrze brzmi niewiele? Mam 25 lat (za kilka dni niestety już 26). W tym roku skończyłam studia na Wydziale Polonistyki UW, ale nie jestem jeszcze magistrem. Już przed uzyskaniem absolutorium, właściwie w pierwszym semestrze na IV roku studiów, podjęłam pracę zawodową, właśnie w "Jestem". Bardziej dlatego, że chciałam już pracować, chociaż też musiałam. Nie jestem farbowaną blondyną, chociaż w ogóle jestem blondyną, dość ciemną raczej. Nigdy nie farbowałam włosów, w ogóle nic z nimi nie robię - mam bardzo ładne, zdrowe i gęste. Twarz mam długą, nie chcę przedrzeźniać, ale zaiste "końską". Jestem brzydka, ale cerę mam bardzo ładną. Nie używam żadnych kosmetyków oprócz mydła nad czym boleje moja młodsza siostra, piękna zadbana szatynka (jej zdjęcie - patrz okładka (nr). Nie dbam o strój, często muszę sprawiać wrażenie osoby niechlujnej. W ogóle nie przywiązuję zbyt dużej wagi do całej zewnętrzności, w każdym razie nie jest to dla mnie sprawa najważniejsza. Lubię naturalność. Najbardziej podobają mi się młode dziewczyny, szczupłe, świeże, z małymi biustami bez staniczków w marszczonych spódnicach i rzymiankach na nogach. Chyba wiesz o jaki typ dziewcząt mi chodzi. Natomiast chłopcy: lubię raczej mężczyzn niż młodych chopców, prawdziwych mężczyzn ma się rozumieć, a więc żeglarzy, taterników, partyzantów (Fidel Castro, Che Guevara) w ogóle typy z tzw. silną osobowością. Nie mam męża i nie mam też narzeczonego, chyba nawet nie jestem w nikim zakochana. Prawdopodobnie jestem znakomitym typem na starą pannę - od wielu lat jestem samotna, samotna na wiele sposobów: mieszkam zupełnie sama, nie mam przyjaciół, nie mam (nie mogę znaleźć) wzoru do naśladowania i muszę sama siebie wymyślać i kreować (to jest najokropniejsze). Nie lubię ludzi, właściwie powinnam powiedzieć, że ich nie kocham. Można by jeszcze dużo o sobie, ale jakoś mi to nieskładnie wychodzi. Cieszę się , że piszesz. Pozwala to przełamać "zaklęty krąg samotności". Ostatnio często szukam w stercie listów, które przychodzą do redakcji, listu od Ciebie. Koledzy są trochę zazdrośni o tę moją osobistą korespondencję z Tobą. Zaskoczyaś mnie tym, że masz dopiero 16 lat. Cały czas myślałam, że jesteś przed maturą. Ponadto zupełnie nie spodziewałam się, że wybrałaś ten typ szkoły, oczywiście nie dlatego, że zawód po jej skończeniu jest dość prozaiczny (prozaiczna jest nazwa szkoły, zawód sam w sobie może być nawet ciekawy, właściwie nie wiem na czym polega), ale dlatego, że z listów Twoich jasno wynika, że masz zdolności literackie (i to nie byle jakie). Spodziewałam się, że jesteś w jakiejś szkole artystycznej. Napisz mi coś więcej o swojej szkole, czego was tam uczą? Piszesz coś o projektowaniu odzieży. Czy myślałaś o tym, że nikt się u nas poważnie nie zajmuje projektowaniem mody męskiej? Na dziś muszę kończyć. Przesyłam serdeczne pozdrowienia Balbina J. Możesz mi "pisać na ty", czyli po prostu Mariolu, Mariolciu lub najlepiej Balbina, gdyż tak mnie nazywają od dziecka w domu (...) Znajomym mówię zwykle żartobliwie, że Balbina to mój pseudonim okupacyjny." " Kochana Bay, wybaczysz mi chyba, że piszę na papierze firmowym. Nie mam w domu ozdobnych, kolorowych, pachnacych kopert ani znaczków z motylami, nie mam też zasuszonych liści, które możnaby włożyć do koperty. Narzeczonych i kochanków miewam zwykle miejscowych, nie piszę więc do nich listów. W ogóle jedyną twórczością jaką uprawiam, jest pisanie podań i życiorysów, a jeżeli chodzi o listy, to kiedyś tylko do domu w sprawie finansów. Dziś przyszło mi pisać do Ciebie, ale starego nawyku niekupowania papeterii (niewydawania pieniędzy na głupstwa) nie można się tak zaraz pozbyć. Zresztą (jak widać) papier redakcyjny jest naprawdę najwyższej jakości. Wdałam się ostatnio w jakąś straszliwą sercową aferę i mało tego, ża na nic nie mam czasu, że zaniedbuję i Ciebie i wszystkie inne życiowe obowiazki, to jeszcze żadnego biznesu z tego nie mam. Krótko mówiąc ON jest artystą: " Tu i tam słyszysz, jak młodzi artyści mówią bez zająknienia: Jak mi Bóg miły, mam szczery zamiar rzucić w kąt ten cały ryzykowny i niewdziczny, głodowy zawód artysty i pójść do Miasta robić forsę! - Tylko, że kto ich potrzebuje w Mieście? Jak się jest groszorobem, to się zarabia wszędzie i na wszystkim. Ci sami młodzi artyści zawsze oburzają się i krzywią, kiedy facet z Miasta mówi: "Jak Boga kocham, mam szczery zamiar cisnąć w kąt to ryzykowne, nudne groszoróbstwo, zaszyć się gdzieś w głuszy i pisać wiersze!" (Jest to fragment listu ang. poety Dylana Thomasa do przyjaciela. Bardzo jest tutaj odpowiedni.) Oprócz nowego narzeczonego jest (był) jeszcze stary, o którym wiem dzisiaj, że nigdy mnie nie kochał. Nie wiem tylko po jakie licho tak długo się ze mną zadawał i nigdy niestety, się tego nie dowiem. Z tym nowym są przedziwne sytuacje: "Żaden poeta nie może żyć całkowicie w swej poezji lub poprzez nią, ale widoczna już rozbieżność w życiu Dylana, rozbieżnoćś między dyscyplinami sztuki i pocieszeniem alkoholu, batową gadatliwością z nieznajomymi, nie kończącą się pogonią za bezwartościowymi wrażeniami, oburzały mnie i niepokoiły. Wiedziałem, że ponad wszystko pragnę zajać się nim, wbrew sobie narzucić mu swoje pojecie zdrowego rozsądku; bronić go przed nim samym. Wiedziałem również dobrze, że chcę się go pozbyć, nie brać udziału w jego samobójczych cierpieniach i że nie chcę przewidywać jego przyszłych wypadków, których nie da si uniknąć. Nie moglem się zdecydować. Ta słabość, ta niezdolność odrzucenia lub akceptacji, odejścia lub pozostania, zakłucały obraz, na którym miałem oglądać zjawisko: Dylana Thomasa." ( A to fragment wspomnień Johna Malcolma Brinnina pt. "Dylan Thomas w Ameryce". Też bardzo tu odpowiedni.) Teraz już wiesz, jaki jest mój stosunek do mojego nowego narzeczonego! (Boli mnie żołądek. Albo mam nadkwasotę, albo wrzoda, albo , po prostu, za dużo palę). Na chwilę, z powodu bólu żołądka, przerwałam pisanie i zajrzałam do Twoich ostatnich dwóch listów (zabieram je do domu, czytam po parę razy, nigdy nie chcę odpowiadać natychmiast i efekt jest taki, że dwa ostatnie już bardzo długo są bez odpowiedzi). Trudno jest mi w liście pisać o Bogu. Rozmowy o Bogu to poważna rzecz i trzeba odpowiedniego momentu, by to robić. Wierzę w Boga i ponadto zdaję sobie sprawę z tego, jak ważną rzeczą dla nas Polaków było i chyba jest to, że w większości jesteśmy chrześcijanami. Ważną kulturowo i cywilizacyjnie. Ale o tym może innym razem, jak też innym razem o powołaniu, które zawsze było dla mnie godne roztrząsań i choćby chwili zastanowienia. Boleję nad tym, że nie chodzę do kościoła (zawsze zostawiałam to na jakieś potem). Martwi mnie fakt, że nie znam kalendarza kościelnego, właściwienie znam dokładnie obrządku i prawie zapomniałam "Zdrowaś Mario". Właściwie jest to karygodne już nie ze względu na karę Bożą, która jest zawsze jakoś na tyle odległa, że trudno się nią przejąć, ale ze względu na to, że jestem Polką, chrześcijanką, że skończyłam jeden z lepszych Uniwersytetów w tym kraju. No cóż, wszystko chyba przez własne niechlujstwo i też przez to, że dziś nikt nie przywiązuje wagi do tej mojej niewiedzy. Co za powszechny brak kultury! Trzeba się tego wstydzić! Zawsze mam jakieś opory, by pisać czy mówić o sobie, chociaż, niewątpliwie, często to robię. Nie lubię tego (to za mało powiedziane). Właściwie chyba trochę się tego boję, jakkolwiek niewiele mam do ukrycia, właściwie na dobrą sprawę Nic zupełnie. Ale nie chciałabym by ktoś zajrzał do moich intymności... Pytasz mnie, czy coś podobnego przeżyłam będąc w Twoim wieku, czy podobnie czułam? Nie wiem, czy będzie Ci przykro (mnie zawsze jest przykro i głupio, kiedy widzę, że coś nie jest moim własnym i osobistym odkryciem), ale tak. Widziałam świat podobnie jak Ty, chciałam być i byłam bezkompromisowa (Teraz zawsze największą i najbardziej - niedobre, brzydkie, staromodne i melodramatyczne słowo, ale tu na miejscu - tragedią jest dla mnie kompromis. A jest jej coraz wiecej. Gorzej, to nie ja panuję nad życiem, ale ono nade mną!). Nie mam marzeń (może jedno, ale się go wstydzę, chociaż wcale nie jest ono przyziemne) może tylko jakieś plany. Chciałabym się nauczyć francuskiego, jeszcze wcześniej napisać w końcu pracę magisterską. To dla mnie obecnie najpoważniejsze z rzeczy. Twój drugi list (ostatni). Piszesz w nim o chłopcu, który ma na imię Jurek. Zupełnie tak, jak mój były narzeczony. Czasem chciałabym napisać do niego list, ale to już duży mężczyzna (40 lat) i boję się, że wyśmieje lub, jeszcze gorzej, nie odpisze. To tyle Bay. Do następnego listu. M. J. (...)" "Kochana Bay, martwiłam się już, że Cię ciężko przestraszyłam tymi "wykładami" z literatury, że Cię tak zanudziłam, że nie będziesz chciała już do mnie przyjść. Dobrze, że napisałaś - myślałam o Tobie w tym tygodniu, martwiłam się o to, jak u Ciebie w szkole i jak w ogóle. Wpadnij w tym tygodniu, kiedy zechcesz. A może miałabyś ochotę przyjść do mnie w najbliższy piątek na godz. 18 - będą moi znajomi, przyjaciele i ukochany Jurek, o którym pisałam Ci już chyba, że ma zwyczaj mawiać: "Boże jaki jestem piękny i skąd mi się ta uroda bierze?". Chciałby Cię poznać i ja chciałabym Ci go pokazać. (...) Wracając do piątku: mogłabyś u mnie zostać mniej więcej do 21- (rodziców trzeba będzie uprzedzić) i któreś z nas - Jurek lub ja - odprowadziło by Cię na dworzec do pociągu. Zresztą będą i inni mili ludzie. Więc gdybyś miała ochotę, serdecznie zapraszam. Ponadto oczywiście wpadnij wcześniej Balbina (...)" - Eee! On nie ma jajec! - ojciec wyrażał swoje rozczarowanie Krystianem do Bay. Nie rozumiała, czy po to żeby go zaczęła moralizować - że jej chłopak wszystkiego ma w sam raz jak na jej wiek, czy ojciec chce stracić te poglądy przez wysłuchanie podniecających opowieści z życia córki, czy przeciwnie - oczekuje od niej zmiany chłopaka na takiego, który by ją stosunkował, żeby sprawić przyjemność jej ojcu... Wszystko jedno! Coraz częściej dochodziła do wniosku, że ojciec w swoich wymaganiach potrafi być jeszcze straszniejszy niż matka. Nie słyszała o ojcach, którzy mają taki rodzaj zmartwień o dzieci. Nie słyszała o ojcach, którzy biją swoje dzieci kanciatymi "kijaszkami", co robił z jej bratem. A przecież już się nie upijał tak często, ani nie palił papierosów, bo jakiś lekarz nastraszył go, że jest bliski śmierci. Matka weszła do pokoju z dużą ilością krwi w twarzy, jakby słowa męża zgorszyły ją po dopłynięciu do kuchni przedzielonej przedpokojem. Niemniej z tego co miała do powiedzenia nie dało się tak wywnioskować: - Jak się nie dba o własny wygląd, to się ma! Byś się najpierw przyjrzał jak wygląda twoja córeczka, to byś się tak nie dziwił. Nie umaluje się to porządnie! Nic takiej Kobiecości w sobie nie ma. Włosy jak strąki - zamiast iść się ładnie obciąć do fryzjerki, to tak je upitoli, upitoli tymi nożyczkami po swojemu. Bay była szesnastolatką i z kosmetyków rzeczywiście używała jedynie czarnej kredki matki do podkreślania dolnej powieki od wewnątrz, co robiło sporo dziewczyn. Kobiety mocno umalowane, fryzujące się tapirowaniem i lakierem, z często zmieniającym się kolorem włosów, kojarzyły jej się okropnie, bo z matką. Miała świadomość, że był to ich wygląd "wyjściowy", równoważący ten o wiele trwalszy - z piorunem w zmęczonych piórkach, czy papilotami ze starych szmatek, ewentualnie różnokompletowymi wałkami i nieodzownym umundurowaniem w postaci jakiejś starej nylonowej halki na sobie - żeby nowe się nie niszczyły i tym bardziej codzienne ubrania. Matka szlafroka nie miała, aby przypadkiem nie naśladować ojca. Ojciec cały dzień poza pracą spędzał w slipach zasłoniętych jedynie wytartym szlafrokiem, wywołując tym w najwyższym stopniu obrazę małżonki, wnioskując z awantur o to. "Brudne gacie" dawały się wyeliminować dopiero do spania, co poniekórzy mogliby uznać za nadmiar uczynności wobec żony... Niewłaściwa fryzura córki jako czynnik odpychający mężczyzn nie przekonywał ojca. Od biedy mógł się zgodzić na przymierzenie do Bay własnych wstrętów wobec płci przeciwnej, jeśli to nie o brak jajec tamtego chodziło: - Nie żre! Wygląda jak śmierć na chorągwi! - Wszystko trzeba pod nos postawić, bo ma dwie lewe rączki i błękitną krew! - matka domagała się wykluczenia swojej winy za brak tkanki tłuszczowej córki. "Błękitna krew" bardzo groźnie skojarzyła się ojcu ze zbzikowaną siostrą teściowej, mającą się za arystokratkę, od czasu przelotnej znajomości z podrywaczem, pozującym przed nią na niegdysiejszego hrabiego. - To w twojej rodzinie jest pełno wariacisków! - nie życzył sobie wiązania z córką o wątpliwym zdrowiu psychicznym. Dla Bay kontekst rozmowy polegający na łączeniu jej tuszy z wytykaniem zaburzeń psychicznych, polegających nie wiadomo na czym konkretnie, był znajomym refrenem ustaleń rodziców - czym ich kompromituje. Dołożenie aspektu, że jako tęga byłaby atrakcyjna dla mężczyzn, w odróżnieniu od rzekomego stanu obecnego - nieatrakcyjności, sprowadziło dowód istnienia jej zdrowia psychicznego do wzięcia u mężczyzn. Rodzice Bay nie zasługiwali na żadne dowody "zdrowia" córki, żadne rozmowy, a sam dźwięk ich głosów napawał ją odrazą. Co, według nich, miała prawo robić dla siebie, skoro nawet kochać się z Krystianem miałaby dla dowodzenia, że jej rodzice nie mają powodu do kłótni? Matka tracąc przewagę w "dyskusji" ponownie zczerwieniała - co ona miała wspólnego z tą rodziną, którą jej wypominał? Robił to specjalnie, żeby pamiętała jak to nikomu w tej rodzinie nie była potrzebna! Jego na czas nauki wzięła do siebie ciotka z miasta! A zuczył się, pewnie z tej mundrości rodzinnej! - A niby na czyj grób jeździsz do Tworek na Wszystkich Świętych - nie wujka?! - wszystko co mogła powiedzieć było niewystarczającą równowagą za całe jego chamstwo. Widząc bliskość szału żony ojciec miał zwyczaj gwałtownie się odprężać popadając w śmiech, i tym razem to go dopadło. W zmienionym nastroju odpowiedział tonem naigrywającym się oznakami jej frustracji, i próbując przytulać żonę: - Kochanie, nie denerwuj się! - Odejdź skurwysynu! - Kochanie, choć do mnie... - Odejdź, bo cię zabiję! Ojciec zaczął prawie płakać ze śmiechu, gdy żona nie dawała sobie rady z uwalnianiem się z jego objęć, wykrzywiając przy tym niemiłosiernie twarz. Własna dobroć za agresję żony przypominała mu biblijne nakazy odpłacania dobrem za zło, tak wyraźnie się objawiające... - Kochanie, skarbie jedyny... - jego nastrój był sileski. - Odejdź mendo jebana - odejdź! Co żeś się uczepił? Wyobrażenie swojego "uczepienia" uświadomiło Mścisławowi, że to samo widzi Bay, więc uznał za stosowne je zwolnić tworząc na dodatek usprawiedliwienie wyzwisk ze strony matki: - Kompletne wariacisko! - wrócił do irytacji. Zelżenie atmosfery - że już nikt nikogo nie będzie zabijał w sporze o źródło "nienormalności" Bay, pozwoliło jej przerwać bezwiedne pilnowanie bezpieczeństwa rodziców i wywołało natychmiastową potrzebę zamknięcia w swoim pokoju - miała lekcje do odrabiania, które absolutnie nie potrafiły zapobiec wysłuchiwania nawiedzonych pomysłów o tym, co uczyni ją podobną do ludzi, ale przynajmniej zmniejszały narażenie na jeszcze jeden strach - szkolny przed ocenami, a w każdej postaci miała go już po dziurki w nosie. Nienawidziła szkoły za nierozumienie tego! - Dla mnie to ty się nie uczysz... - matka zdążyła jeszcze wytknąć córce jakąś sobie rozumianą stronniczość, w drodze do kuchni, tak żeby nie usłyszał jej mąż. Krystian, siedzący na podłodze i podpierający plecami szafę w pokoju Bay, najpierw starał się przypomnieć jej ich wczorajszą rozmowę po filmie, który razem obejrzeli w kinie, by nagle zacząć coś motać: - Bayeczko, uwierz mi - zaklinam cię, że ja nigdy dotąd - nigdy, nie myślałem o tobie w ten sposób... Bay zbaraniała - dało się z tego zrozumieć tylko tyle, że gdyby Krystian miał wcześniej takie myśli o niej, jak obecnie, to powinno to wpływać na jej negację... Albo - na co? Czemu miało zapobiec zaklinanie jej wiary w niego? Jak jeszcze powtórzy kwestię z oddzielania od nich Jurka - wybierz jednego z nas, bo to cię obraża - albo coś podobnego, odwołującego się do jej szanowania samej siebie, to znowu zostanie sama... - W jaki sposób, Krystusiu? - miała nadzieję uczepić się deski ratunku, że chodzi rzeczywiście o jakieś myślenie naganne - niezgodne z prawdą, z którego mogaby go uwolnić, bądź pośmiać się wspólnie. - Dopiero, kiedy powiedziałaś o tych dwóch sapiących osobach... W tych spodniach wyglądałaś tak podniecająco... Ilość usprawiedliwień - skąd wzięły się jego myśli - wyraźnie dała się mnożyć, ale z czego Krystian się usprawiedliwia, i kogo za to obwinia, było już jasne. Czy ona też powinna była teraz się usprawiedliwiać i znaleźć winnego? Przecież ona też czuła. Od początku, a nie przez to, że ktoś coś powiedział, czy założył obcisłe spodnie. Jeżeli, w jego kategoriach, w tym co czuła, było coś do potępiania, to już nie musi tego czuć... I nawet nie umie - nowe postrzeganie Krystiana jak na komendę uniemożliwiło tą zdolność. - To jest nasze ostatnie spotkanie. Nie chcę się z tobą więcej spotykać - Bay było doskonale obojętne, co z tego zrozumie Krystian, poza tym co powiedziała. - Nie rób mi tego! Niczego nie robiła Krystianowi, on jej nigdy nie czuł, więc nie miał nad czym ubolewać. - Daj mi jeszcze szansę! - Krystian stał nad nią i wydawał się Bay umiejscowiony w jakiejś dobrze sobie znanej roli, która mu odpowiadała. - To nie ma sensu - Bay wiedziała co czuje. Jej zawód był dokonany, nie miała już na co czekać. Jak teraz Krystian miałby ją przekonać, że jest spontaniczny, prawdziwy, a nie wyrozumowany? Bo ona udzieliłaby mu na to zgody? To było nienaprawialne. I to była jej strata, a nie jego. - Zgódź się żebyśmy zostali przyjaciółmi. Nie zatrzaskuj mi furtki, bo oszaleję. Naprędce nie przychodził jej do głowy powód odmawiania przyjaźni. A i on wyjdzie wreszcie! - Możemy zostać przyjaciółmi - przystała. - To - do zobaczenia - Krystian pożegnał się w progu pokoju nie ośmielając podać ręki, jak to robili dotychczas. - Cześć - tak samo zrobiła Bay. Wyszedł zamykając za sobą drzwi. Dwa lata uniesienia i oczekiwania na bliskość zamieniły się w przeszłość, ale dusza Bay chorowała z tego powodu jedynie do nocy - przyśnił jej się Jezus Chrystus z pretensjami, że ona pozwala sobie zbawiać nawet tych na których On nie może patrzeć... Rano czuła się silna, nie miała sobie nic do wyrzucenia, przynajmniej jeśli chodzi o Krystka, o ile nie o wszystkich mężczyzn. Upominanie się Krystiana o przyjaźń Bay przyjmowało tak udziwnione formy, że tylko utwierdzało ją w racji z ucięcia związku. Najpierw nadszedł dramatyczny list opisujący szkody na jego duszy spowodowane zerwaniem, który Bay odczuła jako fanfaronadę, zamiast znajomą sobie przyjemność. Zaskoczona swoim odbiorem, aż przejrzała wszystkie jego dotychczasowe listy - czy już wcześniej nie było w nich fałszywych tonów - pod imaginowanego przez niego czytelnika, a nie do niej. Teraz w każdym z nich dało się podkrelić nadęte fragmenty, kronikujące własną ofiarność dla niej. Nawet w tym pierwszym, który tak ją powalił, było coś z takiego Krystiana jakiego nie potrafiła tolerować. Już. Po dłuższej przerwie w jego najściach nadeszła pożegnalna widokówka bez podpisu, sugerująca pogrzeb - przedstawiała kobierzec wieńcy pogrzebowych ku czci poległych żolnierzy... Bay nie chciała rozmawiać, pisać, wyjaśniać czy to od niego. Dzięki temu mogła o tym jakby mniej wiedzieć - ludzie nawet wspomnienia o sobie potrafią zepsuć.
-
Nic nie kapuję - wstawiasz to jako fragment powieści Gabriela Garcíi Márqueza czy fragment Pamiętników Oktavii (Twojej powieści gdzieś?)?
-
- Panie doktorze! Chciałam z panem porozmawiać: czy mógłby pan przyjąć dziecko. Coś mi się nie podoba w córce... - Mariola zawiesiła głos, jakby udzielając łaski snucia dowolnych domysłów i osiągnęła zamierzony efekt. Wyobraźnia ginekologa powędrowała w zgodnym kierunku z wyobraźnią rozmówczyni, ale pomny na własne relacje z żoną, starał się wysondować czy pochopną decyzją nie zostanie wciągnięty w małżeńskie rozgrywki. O tym, że może mieć do czynienia ze zjadliwą matką też pomyślał, chociaż kobieta była piękna... Gdyby była zła musiałoby się to odcisnąć na jej urodzie. Zawsze stosował to kryterium. Trochę brakło mu koncepcji jak sformułować dosłowne pytania. - Ile lat ma córka? - Dziesięć. Zagrożenie ciążą nie wchodziło w grę, niemniej podany wiek nie podważał tematu, który pierwotnie mu się nasunął. - Występują jakieś krwawienia, bóle podbrzusza? - Nie! Sprawa jest delikatniejsza. Widzi pan, u nas jakiś czas mieszkała taka kobieta księdza, do której on przyjeżdżał... - Aaa... - lekarz starał się wydać z siebie oznakę jasności umysłu, chociaż właśnie całkiem stracił swoją listę pytań z pola widzenia. - Córka nic nie mówiła, że pozowała do... portretu dla niego; był księdzem i malarzem; a jak na dziecko to dziwne, żeby tak zataić... Matka Liliany miała specyficzny dar stosowania niedomówień, szczególnie gdy opowiadała o swoim mężu, bądź dzieciach w związku z nim. Jej słuchacze nie potrafili się na przykład zorientować, iż konwersacje z dziećmi nie dość że nie mieściły się w jej zwyczaju, to były nawet traktowane jako powód do ich zawstydzania, zwłaszcza córki. Mariola miała nadzieję, że tą metodą ukróci kontakt Mścisława z dziećmi, który pozwalał sobie na rozmowy z nimi bez pośrednictwa żony. Jej ból z tego powodu nie brał się z fanaberii, poprostu Mariola ojca nie miała i odbierała zachowanie męża jako celową złośliwość. Faktem jest, że i Mścisław miał wiele dziwnych pomysłów na interpretacje zachowań żony np. każde jej zdenerwowanie sprawiało mu przyjemność, bo widział w nim ewidentny dowód uznania jego dominacji (bezradności żony wobec własnej przegranej), a więc swojej męskości. Czy w istocie komunikował się z dziećmi wyłącznie na złość żonie, trudno to było rozwikłać. Bez wątpienia niewiele o nich wiedział, a one z własnej woli się do niego nie odzywały. Tak czy siak, czegokolwiek "nie powiedziała" córka matce, w najmniejszym stopniu nie wynikało z konspiracji dziecka, a bardzo chętnie stosowane było przez matkę jako koronny dowód kryjącego się gdzieś Zła, obnażaniem którego Mariola potrafiła wykreować się na wojującą w słusznej sprawie. Słuchacze z przyjemnością poddawali się jej sugestiom, jakby przez ową tajemnicę ich wiedza stawała się bardziej własna, bo nie podana na talerzu, a wydedukowana bezsporną inteligencją. - Powiem od początku. Mój mąż to nie ma charakteru, żeby komukolwiek odmówić ("tylko do mnie to jest wielki bohater" - zatrzymała rozgoryczenie w myśli, obawiając się, że osobisty kontekst może nasunąć lekarzowi myśl o nierozwiązywalności problemu jego kompetencjami). Ta kobieta, tego księdza, z którą on ma dwoje dzieci - chłopca i dziewczynkę - wynajmowała pokój u znajomych w domku. Też w Ursusie, ale tam przy stadione nie ma bloków, i tam to tak sąsiedzi bardziej patrzą, kto do kogo przychodzi... I jak ten ksiądz już za dużo razy przychodził, to ludzie zaczęli przygadywać tym znajomym, co to ma być... Ciężko im było nawet do bliskiego sklepu chodzić, bo tam zawsze się ktoś trafił, co ich znał... To doszli do wniosku, że w bloku to by było zupełnie co innego, a my mieszkamy w wieżowcu, tam gdzie poczta. A mąż, to jest gotowy wszystko załatwiać za postawienie mu wódki... Pierwszy miłosierny, chociaż do kościoła to za nic nie pójdzie, bo wielki Sekretarz partii na zakładzie i by się ze wstydu spalił, gdyby go kto zobaczył modlącego. Zaszczycony był strasznie, że ksiądz od niego będzie zależny, o pieniądzach nawet nie chciał słyszeć. Mówił tylko w kółko: "To tacy sami ludzie jak wszyscy" ("siebie wyobrażając jako wszystkich!" - szybko pomyślała o łajdaczeniu się męża Mariola). Dopiero potem się okazało, że ten ksiądz tak przyjeżdżał, że do domu wpuszczała go Lilianka, bo jeszcze nikogo nie było z pracy... Dzieci miały wytłumaczone, że to taki pastor z nie naszego Kościoła, bo czasem nosił koloratkę, i że wolno mu mieć żonę i dzieci. To jeszcze wtedy nikt nie myślał, że ta jego pora przyjeżdżania jest dziwna. Wszystko wyszło przy pożegnaniu, jak on już kupił mieszkanie własnościowe tej swojej... Dwa swoje obrazy podarował, że jak kiedyś będzie sławny, to nam się za ten pokój zwróci i powiedział, że Liliana pięknie śpiewa, i dołożył jeszcze jej portret! Nic nie powiedziała, że kazał jej śpiewać, albo pozować... Żeby dziecko nic nie powiedziało? Geneza sporu Mścisława z Mariolą o to czy małomówność i nieśmiałość ich dzieci bierze się z wsiowych i zapijaczonych genów męża czy z dziedziczenia oziębłości żony, na tyle przerastała dzieci, że strały się nie mieć najmniejszego wpływu na jego roztrzygnięcie. W każdym razie na imieninowych imprezach u krewnych, którzy z jakiś względów mieli Lilkę za niedorozwinięty owoc rodu, nie dało jej się zmusić do występów śpiewem, do czego nakłaniał ją ojciec. Wolała już być w drodze powrotnej tarmoszona przez niego i wyzywana od gamoni, za niesubordynację, postanawiając sobie solennie, że napewno nigdy im nie zaśpiewa. Jednak gościa, który miał zwyczaj zamykać się przed nią w jej własnym pokoju, uważała za godnego przekonania do... Polski. Bezwiednie myślała o nim jako o cudzoziemcu, pomimo że mówił wyłącznie po polsku. Skoro był pastorem, to musiał być Anglikiem albo Amerykaninem, jak w filmach. "Ci anglikanie z pewnością nie założyliby oddzielnego Kościoła, gdyby lepiej nas znali..." - w świadomości dziecka, tylko wyobcowanie mogło być przyczyną błądzenia w wierze. Lilka z tak wielkim uczuciem wyśpiewywała księdzu przez ścianę znany przebój Maryli Rodowicz o cyganach: "Jadą wozy kolorowe..." (który nie wiedzieć czemu wydał jej się kwintesencją katolicyzmu i patriotyzmu razem wziętych), jakby od tego zależało zbawienie człowieka... - Te majtki są tak pozlepiane i takie jakieś żółte, że trzeba będzie zbadać co się dzieje! - głos Marioli był dobrze słyszalny z łazienki, bo jej drzwi były otwarte na ościerz. Lilka nie miała wątpliwości o czyich majtkach jest mowa, bo tąbr głosu matki, był typowy dla mówienia o niej. Właściwie wolała, gdy tego typu wypominki matki, które brzmiały jak: "Ja się na matkę nie prosiłam!", spadały na głowę ojca. Pozorne spodufalanie matki, gdy były same, sprowadzało się jedynie do zastraszania Lilki, że ujawnienie takiej czy innej sprawy groziłoby dziecku Straszną Kompromitacją, choć dokładnie nie wiadomo było przed kim właściwie... Liliana nawet nie umiała w sobie wzbudzić strachu przed takową. Cały jej żal z nieposiadania miłości matki kumulował się w pogardę do strachu z kompromitacji. Ale w ogóle bała się... Wystarczająco bała się złych emocji matki, by nie chcieć być ich sprawczynią - starała się nie robić niczego jej na przekór. - Widać, że to upławy! Żeby dziewczyna w takim wieku nic o siebie nie dbała? Podmywać trzeba się codziennie. Miska stoi pod umywalką... Mariola zawachała się czy nie przesadziła w takiej wspólnocie: - Zresztą do wanny też można zawsze nalać trochę wody! Co to trzeba mieć w głowie, żeby takie majtki wrzucać do brudów, jakby ojciec to nie był chłop? - brak odpowiedzi Lilki, albo znowu spóźniona refleksja odwróciły jednak szybko zarzut pustogłowia na zamierzone działanie dziecka. - Brudnymi gaciami nikogo nie podniecisz! Tak myślałaś, że to taki przyjemny widok jak się ojciec napatrzy? I kto to ma prać? Jakby nie można było nalać sobie trochę wody do umywalki, wziąć mydło i uprać. Te upławy to trzeba teraz zbadać, bo jakaś grzybica się mogła wdać... Pójdziemy do lekarza jutro rano, jak ojciec będzie w pracy. Trudno, wezmę dzień wolny. Przecież to wstyd, żeby z takiego niechlujstwa... Ojciec zaraz by się wściekł! - Nie, nic się nie dzieje. Wszystko w porządku. Lekarz i matka stali nad Lilianą rozłożoną na fotelu ginekologicznym, tajemniczo w siebie wpatrując. - To nie ma tych upławów, panie doktorze? - sztuczny ton Marioli podpowiedział lekarzowi o staraniach matki w zachowaniu naturalnego, bezstresowego charakteru wizyty przed dzieckiem, za co obdarzył ją roziskrzonym spojrzeniem, które odwzajemniła uśmiechem. - Nie ma, może być pani spokojna... Mariola wyczekiwała powrotu męża jak zazwyczaj w półprzyklęku, na taborecie ustawionym przy kuchennym oknie, przez które wprawdzie nie dało się go wypatrzeć, bo wracał ulicami znajdującymi się poza widocznością, ale dało się zaobserwować dużą falę ludzi opuszczających wielki zakład - miejsce jego pracy - o jednakowej godzinie. Może nawet niektóre powtarzające się codziennie twarze. Chociaż z szóstego piętra było to bardziej wyzwaniem niż łatwością. Nie było to wyczekiwanie z utęsknieniem, raczej - strachem. Do zrealizowania miała Plan, który raz miewał większe szanse na realizację, raz - mniejsze. Plan na nietykalność osobistą. Miała różne sposoby, jak obronić się przed jurnością męża, nie na pięć minut, podczas których spożywał obiad, ale na parę godzin, a nawet do końca dnia. Potem miała prawo czuć się zmęczona albo nie mieć nastroju po Wielkim Problemie... Źle zrobione zakupy, które mąż musiał poprawiać lub sąsiadka, która dopiero co się wyniosła, uniemożliwiając zajęcie kuchnią, były najsłabsze. Już lepsza była wizyta jej matki przesiadującej u nich po parę godzin przynajmniej raz w tygodniu, tylko że z matką męczyła się prawie tak samo jak z mężem... Z korytarza rozległ się charakterystyczny trzask zamykanej windy i już za chwilę słychać było przekręcane klucze w zamku wejściowych drzwi. Zaczęła, nie oglądając twarzy męża, póki był w przedpokoju: - Już nie wiadomo co z tymi dziećmi robić... Codziennie mówić im to samo... Wszędzie ich szukałam - wołałam przez okno z klatki i nic. Ani nie zjedzą, ani nie ubiorą się porządnie, tylko potem lataj z nimi do lekarza na okrągło. Już dzisiaj, to cały dzień ich nie ma... Lilki to nawet nie widziałam ze szkoły, tak się szybko wyśliznęła. Nastruj żony, który mówił: "Mam za dużo zmartwień, które Cię nic nie obchodzą.", wyzwalał w Mścisławie żądzę radykalnych środków zaradczych. Tym razem także: - W cholerę pozabijam dziadów! - Weź się uspokuj! Uspokuj, bo nie ma co... Trzaśnięcie drzwiami pogłębiło widoczne odpryski farby przy futrynie. Ojciec nie czekał na windę - słychać było jego skokowe pokonywanie schodów. - Mścisław!! - Mariola wyszła i wykrzyczała w klatkę schodową za oddalającym się mężem, jako kategoryczne upomnienie, po którym mogła spokojnie zamknąć drzwi. - Siedzi i siedzi... Tylko z tą Lilką! Nic nie patrzy, jaki żal małemu robi - Mariola podawała picie sześcioletniemu synowi, ale mówiła niby do męża, a przynajmniej ten tak to zrozumiał. - To powiedz jej coś. Przecież to twoja matka! Ja nie będę nerwów tracił - Mścisław szczerze nie lubił teściowej i przeważnie udawało mu się nie zamienić z nią ani zdania podczas jej za częstych, według niego, wizyt. Teściowa przywykła do zajmowania wnuczką w okresie, który uważał za przekleństwo - gdy jeszcze mieszkali razem, w wynajmowanym domu ościennego miasta, przed przydzieleniem mu mieszkania przez zakład pracy. Po ich wyprowadzce teściowa też dostała przydział ze "swojego" zakładu, pomyślnie dla zięcia - do miasta w przeciwnym kierunku. I kiedy wydawało się, że zajmie się własnym, krótkostażowym jeszcze, małżeństwem, po długim wdowieństwie, to obydwoje emerytów zaskoczyło swoje rodziny symetrycznym rozjeżdżaniem się do potomstwa. Nieraz po kilka razy w tygodniu. Rozalia najczęściej rozmawiała z wnuczką (bo tylko wnuczka odczuwała do tego ochotę).. I tylko wnuczka była tematem stycznym jej rozmów z córką - Mariola jakby z niczym innym problemów nie miała. Chociaż, okiem jej matki, największym nieszczęściem rodziny córki był jej mąż. Wnuczka nie uświadamiała sobie, że babcia jest dla niej jedyną osobą dorosłą, której zadaje pytania. Matka była niezadowolona ze wszystkiego o czym próbowała jej opowiadać - szła zaraz omawiać to z ojcem (jeśli był obecny), a najchętniej ucinała: "Idź do psychiatry, albo do księdza, do spowiedzi.", sugerując, iż matki nie są od wysłuchiwania dzieci, bo im za to nikt nie płaci i że Lilka nie ma wstydu tam gdzie go mieć powinna, skoro ma taki tupet... Liliana przyjmowała do wiadomości, że do jej rodziców mówić nie wolno, bo to ich obraża (matkę) lub rozśmiesza (ojca), ale wcale nie uważała tego za normę, bo u innych rodzin widziała co innego. Tylko epoka z mówieniem: " pani matko" i "panie ojcze" (znała z jakiegoś filmu z telewizji), wydawała jej się skonstruowana z dokładnie takich ludzi jak jej rodzice. Z babcią najczęściej przesiadywały w maleńkiej kuchni z dwoma miejscami do siedzienia. Ulubionym zajęciem domowników było oglądanie telewizji (wyłączjąc matkę, która wolała wyszukiwać czegoś za oknem), przerywane jedynie na sen. Teoretycznie więc, nikomu nie przeszkadzały... - Jak to babciu? To dziadek Rączek jest już twoim trzecim mężem? - Tak jakby trzecim... Bo ojca twojej matki zabrali Niemcy, potem już się nie odnalazł. I ja z nim ślubu nie miałam. W wojnę to było coś okropnego - dla kobiet... Jak zostałam wdową, to miałam osiemnaście lat i dwuletniego Bolka - brata twojej mamy. - Byłaś taką młodą żoną? - Lilka wyobrażała sobie, że do małżeństwa trzeba być pełnoletnią. - Nikt nawet nie zapytał czy ja chcę być żoną. Jak dziewczyna dostawała miesiączki, to już była dorosła. Przyszedł taki, postawił ojcu butelkę i tak to było... Trzeba było iść, bo to był zaszczyt, jak mężczyzna chciał się żenić, że takie poważne traktowanie. Gdyby mamusia żyła, to wszystko byłoby inaczej... - babci zaszkliły się oczy. Wnuczka starała się ją pocieszyć: - To nawet dobrze, że go zabili... Przynajmniej nie było ci żal. Babcia przestała płakać jak ręką odjął i starała przypomnieć nawet pozytywy: - Brzydki nie był. Dopóki nie podnósł na mnie ręki, to i serce do niego miałam... Jak zostałam wdową, to mieszkać już nie miałam gdzie. Lilce nie mieściło się w głowie - dlaczego - ale nie zapytała, bo babcia nie przerywała. - Wróciłam do domu rodziców, tylko że ojciec, to miał już taką - drugą żonę, która była w moim wieku, i tylko patrzyli jak mnie wypchnąć. Z trójki mojego rodzeństwa, tylko brat tam niby mieszkał, ale rzadko nocował - ten wujek Gienek, co by ciągle chciał pożyczać pieniądze i trzeba go pilnować, żeby czego nie wynósł jak przychodzi. A Stasiek, to był taki miejscowy cwaniak, co właściwie wszyscy się go słuchali, bo tak się nauczył rządzić ludźmi, nie mając ojca. Potem jak urodziła się twoja mama, a Stasiek zaginął, to mi siostry wynalazły sprzątanie u takich dawnych książat, tylko że aż nad morzem. Z małym Bolkiem przy sobie mogłam sprzątać - tak miałam zezwolone. Twoja mama została przy swojej babci. Babcia się nią zajmowała dopóki nie umarła. - Mama tego Staśka? - Tak. Poza Staśkiem miała jeszcze dwoje dzieci - takiego upośledzonego Filipa i Konstancję, która miała stałą pracę i jej pomagała, bo Stasiek to był zawsze - aby tylko gdzieś iść na szaber, a nawet jak już dorwał jakąś pracę na budowie, to potem to przepił, żeby widzieli, że to jego pieniądze i on nie głupi, żeby komu dawać. Konstancja nigdy nie wyszła za mąż, chociaż była taka piękna i dobra... Tak się napatrzyła na tych łachmytów, zabijaków, na tych wszystkich żołnierzy... I że te kobiety tak zawsze zdane na siebie z tymi swoimi dziećmi. Najwięcej zdjęć jakie były z okupacji, to właśnie ciotki Konstancji - twoja matka ma. Wszyscy się dziwili, że miała takie grube kasztanowe włosy, a wcale nie farbowane... I co pojechała do Warszawy, to ją zaraz ci fotografowie obstępowali. Umarła niedługo po ślubie twoich rodziców... - Babciu, a ty masz jakieś zdjęcia jak byłaś młoda, albo z dziećmi? U nas nie ma twoich zdjęć... - Z dzieci to miałam zdjęcia tylko Bolka, to już mu dałam. Swoje to mam jakieś dwa - jeszcze sprzed wojny, jak byłam panienką - to ci dam kiedyś. - Nie masz zdjęć z pierwszego ślubu? Ani z tym Staśkiem? - Kiedy owdowiałam, to musiałam iść z dzieckiem jak stałam, zdjęcia były najmniej ważne. I wtedy to tak nie było, że każdy miał aparat fotograficzny. Jak już ktoś się dorobił aparatu, to zostawał fotografem ulicznym i to był wielki pan, bogacz. Lepiej mu się żyło niż szewcowi czy szklarzowi... - Tata zawsze robi zdjęcia jak gdzieś jedziemy. - Ten wasz tata... - dało się wyczuć po zmianie tonu, że Rozalia do tego tematu wolałaby innego rozmówcy, bo jakby mówiła do siebie. - Mówiłam Mariolce, że taki raptus! Widać było jak był kawalerem... Coś tam mu się nie spodobało co powiedziałam - już zrywa się z krzesła, leci w prawo, w lewo, jak opętany! Babcia przerwała w najciekawszym momencie, więc Liliana starała się jej pokazać, że jest chętną ją wysłuchać: - Ostatnio jak przyszedł pijany z pracy, to rzucił w mamę tą naszą kryształową popielnicą... Babcia nie zmieniła myślenia, że ten temat nie jest do rozwijania przy wnuczce. A wyobrażenie popielnicy, tym szybciej zakończyło rozmowę: - Wyjdź teraz Lilciu, bo będę paliła papierosa. - No, moja krew! Ma zacięcie do matematyki po mnie - ja to chwytałem matematykę w lot, jeszcze nauczycielowi tłumaczyłem! - Mścisław oglądał półroczne oceny córki wypisane na kartce. Matematyka wśród nich wcale się nie wyróżniała, gdyż zestawienie zawierało wyłącznie piątki. - Na studia się jakoś nie dostałeś z tym chwytaniem w lot - żona nie lubiła żadnych jego przechwałek, a pomysł, że swojość dziecka można rozpoznawać po zainteresowaniach, wydał jej się godny wsiowego pomyślunku Mściwka. - Jidź tłuumoku! - Mścisława zdenerwował brak lotności żony, niweczącej jego pracę nad wzmacnianiem motywacji dziecka do nauki. - Znalazła się znawczyni egzaminów na studia! To nie były takie egzaminy jak teraz! - Jakie egzaminy? Te partyjne, przez które każdy przechodził, tylko Mściwek nie mógł dwa lata pod rząd, bo musiał za dużo wódki wychlać z kim się dało? - z satysfakcją prychła żona. Mariola nie miała nawet pełnego średniego wykształcenia, nie dlatego że uważała Szkoły jako niewarte zachodu (jak potem Lilka). Żałowała, że nie osiągnęła więcej, widząc w tym winę swojej matki, która nie potrafiła zapewnić jej "normalnych" ubrań, niewyróżniających jej od otoczenia, dla których jak naszybciej Mariola podjęła pracę. Jej matka, odkąd zamieszkały razem, utrzymywała dzieci z niewielkich pieniędzy jakie dostawała za pracę portierki w największej fabryce w mieście - "gumówce" wytwarzajacej opony. Było to wykonalne, bo miała bardzo dobrze opanowaną umiejętność szycia, którą zdobyła w najtrudniejszych okresach życia. Odzież dla siebie i dzieci zawsze wykonywała samodzielnie, a czasem dorabiała szyjąc na zamówienie. Potem zostały tylko we dwie, bo syn Rozalii zaręczył się podczas służby wojskowej w innej części kraju i tam już pozostał na stałe po ślubie. Cieszyła się, że radził sobie samodzielnie w tej Nowej Soli. Nie była w sytuacji trudniejszej od niego, żeby upominać się o pomoc materialną. Zresztą nie była nawet przywykła do myślenia, że od mężczyz można oczekiwać jakiejkolwiek pomocy. I tak go wychowała, że on o niej nie myślał, nie odwiedzał. W istocie odejście Mariolki ze szkoły było nieuniknione. Nie z powodu ciuchów, w które lubiła się stroić, ale - silnej identyfikacji z matką idealną, za która uważała własną babkę. Nawet bardziej po śmierci, niż za życia. Na Mariolę działał autorytet i popularność babki, którą znali wszyscy mieszkańcy biednego Piastowa, potaniający nią sobie usługi - a to pogrzebowe, a to położnicze lub najdroższe - medyczne. Znaczenie staruszki przewyższało wszelkie znane Mariolce funkcje. Bo, owszem, spotykała ludzi teoretycznie ważniejszych od babki - choćby nauczycieli w szkole - ale było to płytkie poważanie, podszyte strachem, pogardą za wpajanie wiedzy okładaniem dłoni linijką, i odreagowywane przekleństwami za plecami, po których "odczyniać" ludziom i tak musiała ostatecznie jej babka. Była tak ważna, że nawet trupy się jej słuchały na słowo (nie na jakieś bicia czy straszenia, jakimi to metodami mężczyźni walczyli o władzę). Kiedy mówiła do nich: "Zegnij rękę!" podczas rozbierania przed myciem czy ubierania po myciu, to posłusznie wykonywały jej polecenie, bez którego nie dało się tego uczynić żadnym siłowaniem, co mała Mariola oglądała na własne oczy. Jeżeli jej babcia była bez znaczenia i szkodliwa społecznie, jak uczył nowy porządek, to dlaczego dopiero jej śmierć była w stanie przenieść dziecko ze świata "zdejmowania uroków", do tego uczonego - wyższego rzędu? W świecie Marioli, tylko śmierć poszczególnych ludzi posiadała siłę sprawczą - śmierć jej ojca, choć tylko domniemana, spowodowała odejście jej matki od niej, śmierć babki skazała ją na poprawkę z dzieciństwa, którego już nie chciała... W świecie Mścisława panował zupełnie inny porządek rzeczy - to śmierć była trywialna, a nauka jedyną potęgą wpływająca na los człowieka. Wystarczyło "zdobyć szkołę", by wyzwolić się z konieczności codziennego babrania w gównach świńskich, końskich, krowich, kurzych... A co zmieniła śmierć w studni, jednego z sześciorga rodzeństwa Mścisława? Już na drugi dzień z powrotem najważniejsza była prośna świnia - żeby nie padła. Gdyby to był on, też nikt by nie zauważył, i nie byłoby o czym wspominać - co szczególnego zrobił, mówił, umiał, bo wszyscy byli do tego samego - obrządku. Na żadne sterowanie dziećmi przez Mścisława Mariola nie mogła się zgodzić: - A co z tych jej ocen? U takich dzieciaków, to tylko na grzeczność patrzą. A to pewnie siedzi jak trusia, nic nie mówi, to jej Ogińska stawia te piątki, żeby z całą klasą mieć spokój. Jakby tak naprawdę zaczęła oceniać, to by się skończyło. Nawet Ładek, chociaż dwa lata młodszy, ma lepiej ułożone w głowie - nie jest taka mimoza... Pij - pij Ładuś - myśli skierowała do męża: "Tobie też przydałoby się przejrzeć, jaka to jest twoja krew...", ale że mógłby to zrozumieć jedynie jako wyznanie zdrady, powstrzymała się od artykuacji, czekając wymowniejszych argumentów. Matka podeszła do pakującej tornister Liliany napewno nie z kanapką, bo te leżały każdego ranka w kuchni, przygotowywane przez ojca, wstającego na szóstą do pracy - dwie godziny przed dziećmi i godzinę przed żoną. Nie było powodu robić ich dzień wcześniej. - Wsadziłam do tej koperty karteczkę dla pani Ogińskiej. Żebyś nie zapomniała oddać. Przy tej pracy, to ja już nie mam kiedy chodzić do szkoły. - Lilianko, ty zostań w klasie, chciałam z tobą porozmawiać. Pani Ogińska kazała zostawać w klasie "najgorszym" chłopakom. Jednego po takiej rozmowie zabrali nawet do poprawczaka, czy czegoś takiego, bo podobno powiedział na Panią, że jest stara krowa, i strasznie klął. Jednak nigdy dotąd nie zostawała dziewczynka. I dlaczego - Liliana, skoro to ją Pani chwaliła najczęściej, i dostawała same piątki? Wychodzące z klasy dzieci uśmiechały się do niej porozumiewawczo. Mina Pani była nieprzenikniona. Gdy zostały same, zaczęła zmartwionym głosem: - Twoja mama napisała mi bardzo smutny list... Lilciu. Twoi rodzice oboje pracują, masz młodszego braciszka, a ja się dowiaduję, że nawet dywanu nie chcesz odkurzyć mamie - ? Liliana spuściła wzrok z Pani. Znowu zaczynała się mowa podobna do babcinej - o tym, że ona nie chce czegoś zrobić, chociaż nikt od niej niczego nie chciał. W ogóle nie wiedziała co robić ze sobą poza odrabianiem lekcji - jak siedziała w domu po szkole, to rodzice się denerwowali, że ma wyjść na dwór, żeby "nie zdziczała", a jak już była na podwórku z dziećmi, to nie wiadomo było kiedy wrócić, bo ojciec w każdej chwili mógł przyść po nią wściekły - "Co to, nie wiesz o której się wraca do domu!?", jakby nie dotrzymała jakiegoś umówionego terminu. Pani Ogińska dostała informację od matki Liliany głównie o tym, że ojciec nadużywa alkoholu. Nie mogła tylko zrozumieć czy chodzi o to, że dziecko jest przez tego ojca bite? Matka pisała o wielkich kłopotach z Lilianą, o otępieniu, którego przecież w szkole nie było widać... Najchętniej zapytałaby czy ojciec się znęca nad matką, bo to nasuwało się najwyraźniej, ale przecież - nie dziecko. Ściszyła głos, starając się mówić bardzo delikatnie: - Lilciu... czy ty nie kochasz swoich rodziców? Przez chwilę głos dziewczynki zablokowały wielkie, kuliste łzy, które wypłynęły z jej oczu. Nie mieściło jej się w głowie, dlaczego rodzice nie chcą się przekonać, że ona jest uczynna i dlaczego matka obraziła się na jej piątki, jakby robiła coś przeciwko niej... Bo za co ta skarga? Napewno Lilka nie wiedziała jak się kocha rodziców, tak jak oni chcą, bo tego nikt jej nie tłumaczył - nawet Pani uczyła rzeczy, które niczego nie zmieniały w domu. - Kocham... - odpowiedziała grzecznie. Na pocieszenie beksy pani Ogińska wykonała swój najskuteczniejszy gest, którym uspokajała wszystkie dzieci - i te w szkole, i w domu - Liliana skończyła rozmowę przyduszona do jej dużego brzucha, ale i tak już nie lubiła się uczyć. To był pierwszy sylwester w który mogli nie spać, bo do rodziców przyszli różni znajomi, którzy też nie mieli z kim zostawić dzieci, żeby dało się iść na bal. Atmosfera w pokoju dziecięcym była bardziej szampańska przez samo podekscytowanie awansem w strone dorosłości, niż ta panująca wśród dorosłych i podkręcana trunkami. Początkowe zaabsorbowanie rodziców dziećmi - jakie zabawy im wymyślać, żeby je zintegrować, szybko spełzło na wzgardliwie walających się po podłodze kredkach, i bardziej służyło odstresowaniu dorosłych, którzy nie bardzo wiedzieli o czym ze sobą rozmawiać, niż dzieci, doskonale rozumiejących, że sylwestra wypada świętować w ten sam sposób co "wszyscy", a nie jakimiś rysunkami. Po rozdzieleniu pokoleń na oddzielne pokoje, dziecięce koncepcje, na czym polega dorosłość, rozpoczęły się od naśladowania pracy w telewizji, która była niekwestionowaną królową wzorców dorosłości. Obiektami "występującymi" i "filmowanymi" zostały dziewczynki, a "kamerzystami" chłopcy. Kolorowe kredki początkowo zostały mikrofonami dziwczynek, a dopiero w miarę wyczerpywania się improwizowanych scenariuszy znalazły "sprawiedliwe" zastosowanie dla obojga płci - jako ogonki, które się same trzymały, bo mocowane onalnie. Na toast noworoczny uszczęśliwione dzieci zostały zawołane do dużego pokoju, żeby dopełnić równoprawnych z dorosłymi obchodów święta. Ich wcześniejsze pokrzykiwania obdzielające "role w telewizji" musiały być słyszalne przez ścianę, bo jako temat wspólnej rozmowy po toaście, ktoś podsunął ich marzenia o przyszłej pracy. Jakimś trafem wszystkie przestały aspirować do zaistnienia na telewizyjnym ekaranie, odświażając w pamięci wyłącznie wcześniejsze podpowiedzi rodziców, co do ich pożądanego zawodu. Tylko przyszłość Lilki nie mieściła się w żadnej dorosłej wyobraźni, z której mogłaby zaczerpnąć. O niej nikt nie mówił, że napewno będzie żołnierzem, tak jak o Ładku, który zapytany, pierwszy zadeklarował spełnienie marzeń rodziców. Potem ujawnił się przyszły architekt i aktorka. Lila kojarzyła, że zawód Ładka rodzice typowali według tego, że lubił bawić się plastikowymi żołnierzykami, a przynajmniej tak to wyglądało. Zastanawiała się nad sobą - w co ona lubiła bawić się najbardziej? Kocyk na korytarzu, między piętrami, który improwizował dom, zamieszkały przez nią gotującą obiady dla lalki i nieobecnego z powodu pracy męża, nie był tak wspaniały jak dzisiejsza zabawa... - Dziwką! - wytłumaczyła oczekującym jeszcze tylko na nią dorosłym, którzy wybuchnęli śmiechem, pewni całkowitego nierozumienia słowa przez dziecko. Albo - niewiadomo dlaczego. Jak to dorośli. - Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! - ksiądz stojacy w progu z całą pewnością składał zapowiedzianą na mszy wizytę duszpasterską, ale widocznie tym razem zawiodła poczta pantoflowa, przekazująca informację o tym rodzicom Lilki, praktykującym "wiarę" od wielkiego dzwonu - chrzty, pierwsze Komunie, śluby i pogrzeby - bo Lilce przypadło wyjątkowo samodzielne podejmownie duszpasterza - sam na sam. - Na wieki wieków - amen. - odpowiedziała zwyczajowo i niespecjalnie mając czas na tłumaczenie, że rodziców nie ma, gdyż ksiądz zwyczajnie wszedł na przedpokój, nie przejawiając zainteresowania czyimkolwiek brakiem. Rozpoczął nakłanianie do spowiedzi z zupełnie czego innego: - Jesteś dobrą uczennicą? - Dobrą - na to oklepane pytanie dorosłych odpowiadała w jednakowy sposób raczej z przyzwyczajenia, niż odzwierciedlając pogarszającą się sytuację w szkole. - Masz dobre oceny z religii? - ksiądz chciał naprowadzić dziecko, że pyta o nią jako ucznia Jezusa. Na to pytanie trudno było odpowiedzieć w sposób rutynowy. Już nie pamiętała, kiedy ostatnio widzieli ją na lekcjach religii, które odbywały się w kościele. Zdecydowała się na kompletną szczerość: - Nie chodzę do kościoła. Ksiądz jakby usłyszał to, po co przyszedł, bo nawet nie patrząc na ściany obwieszone dyplomami jej ojca za działalność partyjną na polu "mistrz, nauczyciel i wychowawca młodzieży", wzburzył się jakby był bliski przylania Lilce za prawdomówność: - A co: komunistka, ateistka? Patrzyła na księdza osłupiałymi oczyma. Skąd miałaby wiedzieć czy jest ateistką czy komunistką, jak nikt nie uczy dzieci rozumienia takich słów, chociaż o komuźmie w telewizji słychać w kółko? Dziecko to dziecko i już! Najchętniej powiedziałaby mu, że jest głupi, tylko jego starość ją hamowała. Początkowa konsternacja na widok księdza zamieniła się w rozeźlenie, w którym wspólnie odbębnili jakąś modlitwę przed pożegnaniem. A do takiego Kościoła co nie odróżnia dziecka od komunistki tym bardziej postanowiła nie chodzić. Już wiadomo za co palili na stosie - za nazwy, które sami ludziom nadawali...
-
Do zapytanka kolegi tymczam się nie odniosę, bo jeszcze się nie połapałam czy jest retoryczne, czy nie do końca. Proszę o rowinięcie. Natomiast moja interlekutorko R: Nie wierć mi dziury w brzuchu, przecież sama już przyznałam, że bohaterka odkrywa jedynie własną głupotę. Zresztą całkiem podobnie jak Twoja z "Biura podróży", która wypatrując zbawiciela od dyndania na sznurze doczekała jedynie pocięcia swojego ciała przez oprawcę z głębią (ewidentnie inteligent wedle tego jak się jej przedstawił). Idź do tego filozofa piętro nade mną, co to postanowił zobaczyć w wirusie HIV oręż meżczyzn, mogących dzięki niemu karać kobiety wyłamujace się z wiernego sprawowania społecznych funkcji zawodowych. A przy tym kobiety podnietliwe pod wpływem rozmarzenia, że potrzebne są jako opiekunki dla dziadka... Nie mogę Dziada roztrzelać za to jak mu poukładały w głowie tzw. naleciałości kulturowe (w istocie - religijne), ale mogę pisać o całkiem innej seksualności kobiet, niż ta wygodna dla mężczyzn, mówiąca o seksualnosci różnej psychologicznie z uwagi na płeć, bo mogę pisać o seksualności godnej podziwu, wprowadzającej sprawiedliwość ze swej kobiecej natury, ilekroć kobieta ma odwagę ją zamanifestować. Nie zaspokoiłeś kobiety - jesteś człowiekiem nieudanym, chocbyś był jej mężem. Chyba należy się to kobietom po wiekach glindzenia na wspak?
-
Nie bedę przepraszać, że po przeczytaniu Twojego opowiadania wzięłam Cię za mężczyznę, bo masz niejednoznaczne logo. W każdym razie mnie dalej dziwi, w tym co napisłaś, Twoje nieidentyfikowanie się z kobietami i wielka akceptacja dla męskiej mentalności - tego jacy oni są. Skoro nie jesteś mężczyzną, to musi to wynikać z Twojego wieku... A właściwie, dlaczego coś czego nie chcesz nazywać nawet opowiadaniem umieścłlaś w kategorii dla zaawansowanych?
-
Po troszę, to i mi czegoś w tym opowiadanku brakuje. Ale ponieważ to nie wynika z jego niezamkniętej formy, ponieważ do puenty dochodzi, pomimo maleńkiego rozmiaru, to ten dyskomfort może wynikać jedynie z wadliwego przesłania. Być może bohaterka kończy nie na tej mądrości na której powinna. Dosyć pospolitym i kompletnie nie odkrywczym jest myślenie, że to kobieta winna jest całemu złu dziejącemu na świecie, bo strąciła mężczyznę do przynoszacego mu śmierć świata seksu. Całe życie tak nauczają mężczyźni, a tu jeszcze jakaś kobiecina zaczyna się walić w pierś, w oznace skończonego oświecenia (skończonego opowiadania), że tak właśnie jest, że Oni mają rację. W tym sensie opowiadanie pozbawione jest pazura. Z drugiej jednak strony, gdy kobieta sama dochodzi do takiego wniosku - że jest winna - to mężczyźni nie mają jej już nic do powiedzenia, mogą się wypchać z tym swoim nadrzędnym człowieczeństwem, nie mają jej czego nauczać...
-
Odwołuję, odwołuję! Nie zwróciłam uwagi, że skomentowałeś mnie szybciej, niż ja Ciebie. Ale przyznaj, że ja wysiliłam się dla Ciebie bardziej...
-
Mściwość na miarę faceta. Gdyby jeszcze ten facet umiał powiedzieć jak według niego miałaby wyglądać "większa całość", to dodałabym - mojego formatu (faceta). Opowiadanie zakończyłam tym, że bohaterka uświadamia sobie własną winę zaistniałego zdarzenia. Winę swojej gorliwości. Gorliwości w nadążaniu za Duchem Czasu, w rozumieniu wszystkich i wszystkiego. Nie przypadkiem dzieci wchodzą jej na głowę razem ze swoimi gośćmi. To nie jest symptomatyczne dla całego pokolenia, jak ona sobie błędnie tłumaczy. To jest symptomatyczne dla kobiety altruistycznej, ze zbyt słabym kręgosłupem. Tak patrząc na "obrazek" nie ma w nim nic do dopisania.
-
No, ale to nie jest koniec opowiadania. Bo po przebudzeniu się tej kobiety dowiadujemy się, iż mężczyzną z koszmaru jest jej mąż pracocholik z zabużeniami tożsamosci polegającymi na niezdolności do identyfikowania się z czym innym poza swoją funkcją społeczną właściciela Biura Podróży. Miłująca i nie zastanawiająca się dotąd nad tym żona zaczyna rozmyślać czy to prawda, że w sytuacji wymagającej udzielenia jej pomocy, jej mąż by zawiódł. W kołowrocie codziennych prac pojawiają się niedoskonałości - stłukła talerz, nie posoliła zupy, a przez nieopróżnienie kieszeni dzinsów małżonka z zasmarkanych chustek, ufarbowała jego ukochaną białą chusteczkę po mamusi. Mąż jest wściekły, a ona pewna, że on by zawiodł. Wpada na pomysł testu. Symuluje miesiączkowy ból brzucha z drętwieniem nóg i łamiącym bólem kręgosłupa, który normalnie miewa, tyle że wypadłby dopiero za tydzień. Zwraca się do męża o zakup tabletek przeciwbólowych. Przyzwyczajony, że zaopatrzenie domowej apteczki też zawsze robi żona, mąż bez namysłu urządza jej awanturę o bezmyślność. Tym żarliwiej, że przy chusteczce uważał za zbyt upokarzające dla siebie wyrażenie żalu i wówczas się powstrzymał. Z satysfakcją wymierza jej "nauczkę" za niezdolność do uporządkowanego trybu życia i organizowania sobie dnia, bo przecież "musiała" wiedzieć, że będzie miała miesiączkę. Kobieta ma poczekać na tabletki, aż on wróci ze swojego Bióra Podróży. Jej sen się spełnił, chociaż na szczęście jeszcze nie musiała wisieć... Przez kilka kolejnych dni w domu panuje nienaganna harmonia pod względem wykonywanych czynności, z której mężczyzna jest bardzo zadowolony. W pracy udziela rad koledze skonfliktowanemu z żoną, jak to kobiety należy krótko trzymać, bo bez tego nie nadają się do sprawnego funkcjonowania i same by zginęły w bałaganie który wokół siebie potrafią urządzać. Nawet nie zauważył, że jego żona nie jest już w nim zakochana; ważna jest tylko sprawność mechaniczna żony. Gdy przychodzi weckend, zaczynający się u nich od wypożyczania dla niego przez żonę filmów sensacyjnych o pięknych i przemądrych agentach, specjalistach i innych policjantach, którzy na pięści i pistolety zmagają się z brutalnością życia, żona, tym razem już bez rozmysłu, robi coś nietypowego. Po rutynowym wybraniu kasety, zatrzymuje się przy regale z filmami pornograficznymi i jeden wypożycza dla siebie. Nie wie, że właściciel wypożyczalni jest romantycznym erotomanem, który standardowo zabawia się z klientkami wypożyczającymi ten rodzaj kaset, nadajac im co wieczór sprośne wierszyki na telefony komórkowe. Jej numer też zna, bo to ona dokonywała rejestracji klienta, jak w większości spraw dotyczących rodziny. Anonimowy, wirtualny kochanek staje się dla kobiety ideałem mężczyzny i współżycie z własnym mężem, przestaje być możliwe, nawet pomijając uraz. Zapracowany Biuro Podróży najpierw tego nie zauważa, ponieważ nie miał w zwyczaju przejawiać inicjatywy seksualnej. W końcu jednak zaczyna go to dręczyć i stara się ustalić długimi rozmyśleniami w pracy, które z nich "stało się" oziębłe. Dochodzi do wniosku, że to wobec żony należy podjąć leczenie psychiatryczne, bo przecież on się w ogóle nie zmienił, niezmiennie jest sprawny (gdyby tylko chciała się o tym przekonać), no i radzi sobie z prowadzeniem całej firmy, a ona, jako jednostka nieproduktywna społecznie, musiała dojść do jakiegoś swoistego wyjałowienia emocjonalnego pod wpływem gnuśności i siedzenia w domu. Aby utwierdzić się w swojej racji daje się nawet uwieść koleżance w pracy, która zostaje jego stałą kochanką i powiernicą kłopotów z " chorą" żoną. Ponieważ w domu mąż w kółko wraca do tematu dupnego, że żona powinna się leczyć psychiatrycznie z powodu nie prowadzenia z nim pożycia seksualnego, na które on czeka jak na jej nawrócenie, pomimo posiadania kochanki, o której ona już wie, kobieta wnosi o rozwód, żeby się od niego uwolnić. Tylko teoretycznie wszystko przemawia za udzieleniem jej rozwodu, bądź poddaniu terapii zaburzonego męża. Żaden sąd nie bierze w obronę kobiet niepracujących, a jej mąż na dodatek ma duże pieniądze, i chociaż ich nikomu nie rozdziela, to prawnicy i tak wyobrażają sobie profity po roztrzygnięciu sprawy na jego korzyść. Biegli powołani do wydania opinii w rozwodzie, nie jemu, ale jej zalecają zdiagnozowanie się w szpitalu, w oparciu o co, mąż występuje o sądowe zobowiązanie jej do poddania się takiej obserwacji. Kobieta wisi i nie ma po co pytać męża kim on jest. Ona jest jedyną prawidłowo rozpoznajacą go osobą. To nie jest człowiek, to jest jej Biuro Podróży. Dobrze, że z jechania dalej zawsze można zrezygnować...
-
- A jak mi się zachce spać po północy, to zrezygnujesz z imprezy i będziesz mnie wiózł tyle kilometrów, czy każesz spać z głową w talerzu? Norton tylko przelotnie uśmiechnął się na myśl o głowie Gizy robiącej - klap, tak jak zdarza się to robić jego Simce z gry komputerowej, zbyt długo randkującej z kolejnym kochankiem, którego jej wyznaczył. Z tonu kobiety o wiele wyraźniej, niż pytanie, wyłaniała się apatia, mająca mówić o znajomości odpowiedzi i nie czekaniu na inną, płynacą z jego ust. To musiało oznaczać, że ona nie chce spędzić z nim sylwestra... Nie mogło być o tym, że wypomina coś z zaistniałych relacji między nimi. W zasadzie nic ich nie łączyło poza studiowaniem tego samego kierunku. Kierunku... Poczuł się urażony, że nie zostawiła mu miejsca na odpowiedź, ale zarazem nabrał pewności siebie, że słowa których Giza boi się usłyszeć, nie są jej obojętne. - W jakim taletrzu? Tym za który zapłacę 500 zł. wejściówki? Zsunę cię pod stół, żebyś go nie zapaprała. To bezpardonowe zapominanie Nortona, ile ona ma lat, wpędzało ją w tak głupie stany emocjonalne, że w pierwszym odruchu, to by najchętniej uciekała, tylko wzgląd właśnie na wiek nie pozwalal jej posuwać się do tak niepoważnych zachowań. Sama uważała za naturalne i warte wdrażania, żeby relacje w grupie studenckiej były koleżeńskie bez względu na zróżnicowany wiek. Nie chciała funkcjonować jako matrona między dzieciakami z jakąś jedyną koleżanką "tylko" o 10 lat młodszą. Przecież ich rola była równa... To ona zaczepiła Nortona pierwszego dnia, jak i niejedną z wycofanych, nieszukających kontaktów osób. I jeszcze była zadowolona z siebie, że to zwracanie na Ty, przychodzi jej z łatwością, niczym do własnych dzieci. Dopiero informacja zwrotna w tej komunikacji zaczęła ją przerastać. Była bardzo różna, choć z tym samym Ty w treści. Równość równością, ale na partnerstwo nie jest gotowa z nikim. Z nikim kompletnie: ani z rówieśnikiem, ani ze starcem, a tym bardziej z dzieciakiem - z rówieśnikiem jej dzieci! Może tylko ma obsesję? Może dla Nortona, to wszystko jest jedynie normą koleżeńską, a tylko ona nie potrafi tego prawidłowo identyfikować, jako człowiek z innego pokolenia? To napewno ona jest nienaturalna i robi z siebie ofiarę molestowania... Tak bardzo różnie wyglądała zwyczajność jej młodości, a młodości jej dzieci. Ich goście nie tylko nie zamykają się po kątach i nie starają trafić na nieobecność rodziców w domu, ale w ogóle nie umieją myśleć o sobie, że są inni od domowników, na jakiś innych prawach. Jak są głodni, to robią sobie jeść, szperając bez pytania w lodówce, jak są śpiący, to kładą się spać pokotem z jej dziećmi i zostają tyle ile chcą, ile mogą, a jak są niedopieszczeni, mówią do niej "mamo", czekają na śniadanie do łóżka i picie, a nawert kanapki do szkoły. Jeden przestawił meble, bo poprzednie ustawienie mu nie pasowało. Normalka... - Nortonku, jak załatwisz łóżko i złożysz ślubowanie, że my w tym łóżku będziemy tylko spali, to możemy iść na tego sylwestra - nie chciała mówić protekcjonalnie, tylko poważnie, ale ilekroć zaczynała słyszeć swój za dziecinny do wieku głos, kończyło się to nabijaniem z rozmówcy. Nie zawsze w temacie przemyślanym. Żałowała swoich słów z automatu: "Żesz (...!) nie dość, że jestem stara i z obsesją seksualną, to jeszcze znerwicowana!" - Jadę załatwiać łóżko - Norton starał się przybrać równie rzeczowy ton odchodząc. ********************************************************* Giza zasnęła łatwiej niż sobie wyobrażała. Obecność drugiego ciała w łóżku nie denerwowała jej w ogóle. Może dlatego, że wcześniejsza wielokrotna styczność z nim w tańcu uspokoiła wszekie podejrzenia o zakusy Nortona do zbyt bliskiej zażyłości; może przez szampana, dającego nieprzyjemne wrażenie, że jeśli nie zaśnie się natychmiast, to zostanie go tylko zwrócić; a najpewniej z powodu zbliżającego się świtu po nieprzespanej nocy, który okazał się doskonałą porą do zaśnięcia glęboko. ********************************************************* Jeżeli dotknie tych włosów leżących na poduszce, to one nic nie poczują, i to w zasadzie tak, jakby dotykał poduszki... Pomimo takiego myślenia palce Nortona nie wybiegały w stronę Gizy. Nie dlatego, ze umawiał się z nią na spanie w łóżku. Do żadnego ślubowania w końcu nie doszło. Właściwe szkoda... Czuł, że gdyby miało miejsce, już teraz by spał, a nie przkręcał się, udajac że któryś z boków daje mu wiekszą wygodę, niż ulubione leżenie na wznak, w zasadzie niemożliwe przy Gizie na tym łóżku. Przesadza... Ono jest możliwe z łatwością, tylko że wówczas dotykałby jej... Co to za problem? Dotykał jej całą noc! Dotykał rąk, pleców, czuł nogi, brzuch. Tak, ale wtedy chciał, żeby się uspokoiła, żeby przestała się go bać. A teraz, z tym czuciem jej, zostałby sam. Ono byłoby dla niego... Nie musi leżeć ani na plecach, ani na bokach, może jeszcze leżeć na brzuchu! No i źle zrobił. To już nie tylko ręka przylegająca wzdłuż jej ciała znalazła się w zacieśnionej pozycji... Teraz wszystko jedno. Norton powoli odchylił kołdrę, usiadł na łóżku i ze spokojem zaczął się rozbierać. Zupełnie. Nie bardzo mógł zebrać myśli, dlaczego chce być całkiem goły, ale właśnie tak chciał się czuć - nagi. Gdy w pościel zanurzył obnarzone ciało i przylgnął nim do odwróconej plecami Gizy, to tym razem wcale nie wydawała mu się ona za bliska, tylko ciągle za daleka. Miękka sukienka, promieniująca ciepłem z ciała Gizy, była jakimś trupem oddzielającym go od życia. Nieproszoną granicą, przez którą należało się przedrzeć. Postanowienie jej zadarcia do góry, by zdjąć majtki Gizie przyśpieszyło oddech Nortona. Jakby całe jego ciało wpadło w panikę, że przed czymś nie zdąży i powinno wydłużyć czas jego życia szybkim oddechem. Giza nie miała rajstop w łóżku i zadzieranie jej sukienki posuwało rekę po miłej goliźnie, przez którą ciało Nortona musiało chłodzić go zlewnym potem od narastającego w nim gorąca. Szybko zsunął majtki, jako wroga miejsca swojego całowania, którego był pewien, gdy poczuł, że teraz powinien w nią wejść. Zaraz, natychmiast! Ale chce zobaczyć ją z przodu. Przecież nie może nie widzieć! Gwałtownym ruchem przerzucił nogi Gizy na wznak, upajając widokiem owłosionego sromu, i odkrywając w rozgoraczkowaniu, że nie jest w stanie rozwieść jej nóg z powodu majtek zsuniętych tylko na uda. Nagle drobne dłonie Gizy wbiły się ostro jak szpony w przeguby rąk Nortona, ciągnących majtki do dołu. - Nie kradnij! - wysyczała rozbudzona. Właściwie to chciało jej się płakać, że nie usłyszała swojego dziecinnego głosika, tylko taki akuratny i stary, jaki tu pasował. Dłonie Nortona zwiotczały jak i prącie, ale pozostał jedną nogą w przyklęku między jej nogami. Był goły... Wielki przerośnięty bobas z fałdami tłuszczu i skąpym owłosieniem, które nie chciało się wykształcić pomimo metrykalnej dorosłości. Taki dumny ze swojego wyglądu, a jej nie rozebrał? Wiedział, że nie znajdzie wymion jak u jego bab z tapet notebooka... Za nią się wstydził? Wrażliwiec - (...!). Norma mu się nie zgadzała. Podciągnęła majtki, wysuwając nogę spomiędzy jego nóg, poprawiła sukienkę i nakryła się kołdrą kładąc jak najdalej od niego. Na wznak. Nie zamierzała opuszczać pokoju. Zamierzała powiedzieć coś takiego, żeby go strasznie bolało, ale miała pustkę w głowie. Norton zrozumiał to jako oczekiwanie na tłumaczenie i wszedł pod kołdrę kładąc obok niej. Jedynie ogromne napięcie w oczach Gizy, wpatrującej w niego bez choćby jednego mrugnięcia powiekami, kazało mu zachować dystans. Niemal wyszeptał, starając się w każdej sekundzie umieścić tylko pieszczotę i gładząc odruchowo palcem kołdrę: - Byłoby ci dobrze... Zapalnik zadziałał ze zdwojoną mocą, bo błyskawiczna wyobraźnia Gizy przeniosła ją do oglądania Takiej, której musiał już sprawić przyjemność... Wrzask Gizy, która nagle skoczyła na nogi z łóżka, uświadomił mu pomyłkę: - Nie możesz tego wiedzieć! Gnojku! Norton usiadł. - Wejdź do łóżka. Porozmawiajmy spokojnie - przyjął swój komenderujący ton. - My nie mamy o czym rozmawiać! - Mów za siebie. - A, prze cie bardzo... Nawijaj, nawijaj! - Giza nie zbliżyła się do łóżka, a swój ironiczny ton ubrała w najnowocześniejszą formę językową, na znak swojej zdolności do pełnego zrozumienia młodzieży. Po czym - jakby nagle zakończyła przytomnienie po śnie - z zupełnie obojętną, a może nawet zawstydzoną twarzą, wyszła.