Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Łukasz Ferchmin

Użytkownicy
  • Postów

    30
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Odpowiedzi opublikowane przez Łukasz Ferchmin

  1. za chwilę poczujesz, jakbyś schodził do brzucha
    krowy o trzech żołądkach. to za chwilę. a teraz
    chłoń jej poskręcane, rozczłonkowane cielsko
    ze wszystkich stron. z dawnej fabryki została tylko
    ceglasta skóra o bruzdach zabliźnionych wapnem
    i komin zaczopowany latarnią, jak u głębinowej ryby,
    która wystawia wabik na odkrywców trzewi świata.

    daj się rozgryźć, bez obaw, potem nastaw ucha -
    chwyć rytm, który wciąga do wnętrza jak oczy węża.
    dum, dum, matczyne tętno wspina się po schodach.
    dum, dum, każdy krok jak skurcz w jej przełyku.
    na samym dnie puls jest już znajomy, czujesz go
    od stóp do głów. patrzysz, jak marszczy szklanki
    w drżące, koncentryczne koła, jak radar. pamiętasz?

    przecież znasz ten puls - swego czasu był dla ciebie
    kosmosem. dziś gra głęboko, gdzieś u nasady czaszki.
    wystarczy tam zejść, wejść w rozedrgany tłum,
    co wije się i mnoży we frykcyjnym tańcu. zamknij oczy,
    zaciśnij piąstki. jest ciemno i ciepło. tuż obok tulą się
    larwy twojego rodzeństwa. naciśnij membranę
    głośnika - ona poczuje, jak kopiesz. szepnij „mamo”.

    wróciłeś.

  2. tytuł akurat bezwstydnie zerżnięty, była kiedyś taka książka. ale przypasował. dziękuję, do skąpej ilości komentarzy przywykłem. ciekaw jestem tych "szczegółów", też mam parę miejsc wątpliwych.

    pozdro

  3. na twojej sukience kłębią się koronki.
    czuję zapach oliwek, patrzę, jak barwi
    fałdy, sploty, powoje i girlandy.
    powiedz, gdzie dostałaś takie ciuchy,
    co dotknięte brudną kroplą rozkwitają
    i sypią po szwach cekinami? chciałbym
    wrastać w ciebie, jak one. ukorzeniać
    atłas bluzki. oplatać, wypuszczać pędy
    na biodra i piersi. piąć się po kozakach
    sznurowanych w sportowe paski, przetykać
    łodygami wstążkę we włosach, zarastać
    rozpięty sweterek w duże, wełniane oka.

    tłok, a ty się pchasz. masz szczęście,
    że takim jak ty łokci się nie wybacza,
    tylko nadstawia drugi bok. być blisko,
    bliżej, choćby zabolało. wejść głęboko
    w tłum, przepchać, otrzeć, oprzeć się,
    nie oprzeć się pragnieniu, i zapłodnić
    oczy choć na chwilę, i rękaw rozgrzać
    na tobie wyobraźnią, że to nie tramwaj,
    że nie barierki sterczą, nie drzwi otwierają,
    nie ludzie tłoczą, nie świetlówki szepczą,
    nie przystanek, nie zwalniaj. nie wychodź.

    a na zewnątrz wierszyć się nie chce -
    uliczny szlam wżera się w kolejne pory
    roku. teraz mamy grudzień, co bieli się
    solą na butach - sypią ten słony tropik
    na asfalt, więc nie dziw się, kochanie,
    (mogę tak cię nazwać?) że wszystko taje.
    robią nam z miasta jeden wielki topik.
    zaczerpnijmy go w buty i chodźmy. palce
    u naszych stóp będą czyste i zimne,
    jak te, które widuje się w chłodniach.

  4. słowa łażą jak koty. napowietrznie ważą łapy,
    jakby niepewne przysłowia o kocim spadaniu.
    beton bywa twardy. można też wsadzić łapę
    w oko sieci i utknąć w płynnym kamieniu.
    dlatego każde słowo warto obrócić trzykrotnie.
    wylać i zaczekać, aż zakrzepnie w skałę.
    i nie ma purpurowej ciszy. jest białe czekanie.
    czujemy się w nim nawzajem jak ryby w szkle.

    pływamy w zakamarkach, szukamy swoich cel.
    jedno u drzwi, drugie zatrzaśnięte. zaklinasz:
    tabu, nawet nie pukaj. a jednak chcę usłyszeć
    lament pękających zasuw. trzask, pryska sieć
    prętów. prawda oślepia. słania się pewność
    w twoich oczach, gdy mówisz: nie wejdziesz,
    znam cię. nie wchodzę. wstyd sznuruje nam usta.
    słowa już tylko kapią, pauzy rosną w pożegnanie.

    te krople potrzebują epok. wypłynę stalaktytem,
    odrośniesz stalagmitem. coraz niżej, coraz wyżej.
    ty w niebo, ja w ziemię. ku spotkaniu, kiedyś.

  5. wiesz, jak byłem mały i czytałem Sienkiewicza, to też opuszczałem opisy przyrody, bo nic się nie działo. Rządził Karol May, bo zapodawał dużo dialogów.

    statyczne sceny mówią o innych rzeczach niż te pełne werwy. a czasem nawet o tych samych, tylko inaczej. A jeśli dobrze złapiesz kontrast między akcją i spokojem, punkt dla ciebie - możesz zrobić z tego suspens, pociągnąć utwór jak suitę.

    Bliki, czy odblaski światełek deski rozdzielczej na oknach to jedna z najfajniejszych rzeczy podczas nocnej jazdy samochodem. Nie jestem też pewnien, że sytuacja jest klarowna po wyjęciu pierwszej strofy. Natomiast konkretnym zarzutem jest jej oczywistość - tu mnie masz, to mnie ubodło, przemyślę ;)

    pozdro.

  6. nie wykopię, bo się napracowałem. ale chętnie posłucham argumentacji. kompozycyjnie pierwsza strofa jest mi potrzebna - historia musi narastać, trzeba jej dać czas, wymalować. mogę pogadać o tym, czy akurat ta strofa dobrze tę rolę spełnia, ale nie o tym, czy w ogóle jest potrzebna.

    pozdro.

  7. nie było jeszcze zupełnie ciemno,
    choć październik wziął się już za zapalanie
    lamp w kaplicy madonny opiekunki dróg.
    zmiataliśmy z dziećmi w stronę domu
    aż liście fruwały. było jakoś koło siódmej.
    jeszcze godzinę temu kicz mierzył tu suknie
    wieczorowe z błagalnych, wotywnych liści.
    teraz w samochodzie mrok. po szybach
    łaziły zielone bliki. można by dołożyć muzykę,
    gdyby nie wlokące się wkoło cyferblatu
    negocjacje z pasażerką tylnego fotelika.

    tomcio paluch czy czerwony kapturek?
    tutaj za chwilę powinien być zakręt.
    słoń bombik. a może ta fajna z wilkiem?
    dobra, zwalniam do 80-ciu, redukcja.
    nie z wilkiem, bo ona chce słonia bombika.
    dwoje ślepi z przeciwka. zgaś te długie.
    słoń został w domu, przykro mi kochanie.
    zgasił. ale jakoś dziwnie jedzie, cholera.
    nie zdążyła zapłakać. strzał ściął ciszę.

    w głowie scenariusze, w uszach dzwon,
    zanim gałki oczne nadążyły z reakcją
    i rzuciły się w lewo, w lusterko, za sprawcą.
    nie ma lusterka. nie ma sprawcy. kurwa.
    pięć stów za przybicie piątki ze śmiercią.

    ta rysa na szybie - chyba nie do wytarcia,
    a reszta wisi na bardzo cienkim drucie.

  8. kawa, słońce i kwiaty. ta pierwsza chlapie
    na zwrotnicach, choć ciągle stawiam łyżeczkę
    jak falochron. słońce pruje w górę aż nitki idą
    ze sztucznych kwiatów. za oknem zapyla poranek.

    uwielbiam zaczynać dzień od krótkiej zapaści
    w siebie. kolegów puszczam tym o szóstej, potem
    zwalam na budzik i żyję, zanim Warszawa
    nie wsadzi szklanych paluchów w nie swoje niebo.

    „wszyscy moi przyjaciele umarli. mam 83 lata
    i wokół siebie ludzi co najwyżej życzliwych.”
    ja mam trzydzieści, znam siebie i ten kawał gazety,
    wszystko inne jak grafitti na wschodnim przy 140-tu.

    i żeby chociaż starli ten syf z okna, żeby chociaż
    drzwi zamykali za sobą i kible myli, bo tak, to tylko
    łomot między wagonami i słońce na przemian oślepia
    i maluje na szybie mój portret. trochę przeżarty rdzą.

  9. koreczki były owoce i coś co nie wiem jak się nazywa
    schodami w dół za strzałką dance chill i toalety
    tylko napoje trzeba było odpłatnie ale co tam
    sześć złotych nie majątek wyłożę za kolegę się wie

    a kolegów tłumy i tuziny tuzów z branży wspaniałych
    przysiadam bez pytania o nastrój ktoś się pnie
    ktoś inny poleciał jak z pracy wiesz raz na wozie
    a propos widziałam jak parkujesz lansik nie powiem

    robi się gęsto robi się pusto ruszasz ustami rybio
    twoje słowa brzmią bezgłośnie w rytmie modnego elektro
    staram się jak mogę łowię strzępy zdań wątek tonie
    za to efekt efekt zadziwia - zaczynamy się rozumieć

    genialne! niech zatem didżej zje to co nas dzieli
    niech zmiesza w czarnym winylu nasze drogi i horyzonty
    twojego Chomsky'ego spuentuję Ratzingerem i dalejże
    ściskać się w tańcu w stolicy zwą to ponoć melanżem

    a więc wiwat melanż! komplementy sypmy jak bilon
    i szczerze wzruszajmy ramionami ale wiesz właściwie
    to ja przyszedłem się najeść ewentualnie się spisać
    w toalecie szkic mam już w kieszeni wychodzę oddycham

  10. niedziela, szesnasta. nie, jeszcze nie wracam
    skręcam z Kościuszki w kierunku Szyperskiej
    kret ryje głęboko pod Placem Wolności
    podobno wywożą stąd ruchome piaski

    radio zet wylewa miód do moich uszu
    wszystko jest tu w c-dur: melodia, mądrości
    zatykam się. wsłuchuję. tego było trzeba
    bo gra bez metafor i zawsze znajomo

    no właśnie - znajomo. wiesz, czemu nie wracam?
    mijam cię jak refren, jak mantrę da capo?
    bo zdarza mi się jeszcze przetkać miód i słyszeć
    wściekłość, jak u Orffa. lub traumę Barbera

    "uwierz mi, naprawdę musiałem cię okłamać"
    wysyłam wiadomość i myślę, czy kupisz
    kiepski refren zdrajcy, który przecież w końcu
    jednak obiecuje, że to przedostatni
    przysięga, że to więcej
    na pewno się
    powtórzy

  11. trzyma jak grypa i w ogóle nie chce przejść
    przez myśl. już chyba prędzej przez gardło,
    ale tylko tak jak flegma przez granicę
    dobrego smaku - stoimy na niej ością.

    lecą te liście, wiatr, deszcz, wszystko jak należy.
    nastrój jest jakbyś zamówił, nic tylko zapalać
    i odjeżdżać nogami, ale naprzód chciałoby się
    chociaż zdać sobie sprawę. albo i innym.

    nie ma tak łatwo. tak raczej nie wypada. nawet
    jak raz wypadł - to ciszej nad tą cholerną
    poduszką strażacką. bo on co, niby nie wiedział,
    że my tutaj jesteśmy chwilowo nieśmiertelni?

  12. nie zwiedziesz mnie. wiem, że pod piwną
    tęczówką chowasz czarne kanały źrenic.
    i nie mów, że nie znasz siły rażenia
    tych twoich min. co rusz na nie wpadam.

    kuka, mówisz, narysuj mi jabłko, i jeszcze
    jedno i jeszcze. dlaczego już nie chcesz?
    teraz włącz mi kołysanki, będziemy biegać
    przez bramę twoich nóg albo się pobawimy

    w ence pence: w której ręce
    trzymam swoją czerwoną kartkę?

    obserwujesz, testujesz szczelność granic,
    dla pewności groźnie kiwasz sobie palcem.
    a ja, oglądając spadający słoik z zupką,
    widzę stop-klatkę: mózg na krawężniku.

    nie płacz, już tatuś sprząta.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...