Łukasz Ferchmin
Użytkownicy-
Postów
30 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
nigdy
Treść opublikowana przez Łukasz Ferchmin
-
za chwilę poczujesz, jakbyś schodził do brzucha krowy o trzech żołądkach. to za chwilę. a teraz chłoń jej poskręcane, rozczłonkowane cielsko ze wszystkich stron. z dawnej fabryki została tylko ceglasta skóra o bruzdach zabliźnionych wapnem i komin zaczopowany latarnią, jak u głębinowej ryby, która wystawia wabik na odkrywców trzewi świata. daj się rozgryźć, bez obaw, potem nastaw ucha - chwyć rytm, który wciąga do wnętrza jak oczy węża. dum, dum, matczyne tętno wspina się po schodach. dum, dum, każdy krok jak skurcz w jej przełyku. na samym dnie puls jest już znajomy, czujesz go od stóp do głów. patrzysz, jak marszczy szklanki w drżące, koncentryczne koła, jak radar. pamiętasz? przecież znasz ten puls - swego czasu był dla ciebie kosmosem. dziś gra głęboko, gdzieś u nasady czaszki. wystarczy tam zejść, wejść w rozedrgany tłum, co wije się i mnoży we frykcyjnym tańcu. zamknij oczy, zaciśnij piąstki. jest ciemno i ciepło. tuż obok tulą się larwy twojego rodzeństwa. naciśnij membranę głośnika - ona poczuje, jak kopiesz. szepnij „mamo”. wróciłeś.
-
tytuł akurat bezwstydnie zerżnięty, była kiedyś taka książka. ale przypasował. dziękuję, do skąpej ilości komentarzy przywykłem. ciekaw jestem tych "szczegółów", też mam parę miejsc wątpliwych. pozdro
-
na twojej sukience kłębią się koronki. czuję zapach oliwek, patrzę, jak barwi fałdy, sploty, powoje i girlandy. powiedz, gdzie dostałaś takie ciuchy, co dotknięte brudną kroplą rozkwitają i sypią po szwach cekinami? chciałbym wrastać w ciebie, jak one. ukorzeniać atłas bluzki. oplatać, wypuszczać pędy na biodra i piersi. piąć się po kozakach sznurowanych w sportowe paski, przetykać łodygami wstążkę we włosach, zarastać rozpięty sweterek w duże, wełniane oka. tłok, a ty się pchasz. masz szczęście, że takim jak ty łokci się nie wybacza, tylko nadstawia drugi bok. być blisko, bliżej, choćby zabolało. wejść głęboko w tłum, przepchać, otrzeć, oprzeć się, nie oprzeć się pragnieniu, i zapłodnić oczy choć na chwilę, i rękaw rozgrzać na tobie wyobraźnią, że to nie tramwaj, że nie barierki sterczą, nie drzwi otwierają, nie ludzie tłoczą, nie świetlówki szepczą, nie przystanek, nie zwalniaj. nie wychodź. a na zewnątrz wierszyć się nie chce - uliczny szlam wżera się w kolejne pory roku. teraz mamy grudzień, co bieli się solą na butach - sypią ten słony tropik na asfalt, więc nie dziw się, kochanie, (mogę tak cię nazwać?) że wszystko taje. robią nam z miasta jeden wielki topik. zaczerpnijmy go w buty i chodźmy. palce u naszych stóp będą czyste i zimne, jak te, które widuje się w chłodniach.
-
nie słyszę tu choćby szeptu myśli.
-
to fajnie, bo stosunkowo (hm) blisko mojej bajki. choć to nie jedyna bajka. pozdro.
-
słowa łażą jak koty. napowietrznie ważą łapy, jakby niepewne przysłowia o kocim spadaniu. beton bywa twardy. można też wsadzić łapę w oko sieci i utknąć w płynnym kamieniu. dlatego każde słowo warto obrócić trzykrotnie. wylać i zaczekać, aż zakrzepnie w skałę. i nie ma purpurowej ciszy. jest białe czekanie. czujemy się w nim nawzajem jak ryby w szkle. pływamy w zakamarkach, szukamy swoich cel. jedno u drzwi, drugie zatrzaśnięte. zaklinasz: tabu, nawet nie pukaj. a jednak chcę usłyszeć lament pękających zasuw. trzask, pryska sieć prętów. prawda oślepia. słania się pewność w twoich oczach, gdy mówisz: nie wejdziesz, znam cię. nie wchodzę. wstyd sznuruje nam usta. słowa już tylko kapią, pauzy rosną w pożegnanie. te krople potrzebują epok. wypłynę stalaktytem, odrośniesz stalagmitem. coraz niżej, coraz wyżej. ty w niebo, ja w ziemię. ku spotkaniu, kiedyś.
-
wiesz, jak byłem mały i czytałem Sienkiewicza, to też opuszczałem opisy przyrody, bo nic się nie działo. Rządził Karol May, bo zapodawał dużo dialogów. statyczne sceny mówią o innych rzeczach niż te pełne werwy. a czasem nawet o tych samych, tylko inaczej. A jeśli dobrze złapiesz kontrast między akcją i spokojem, punkt dla ciebie - możesz zrobić z tego suspens, pociągnąć utwór jak suitę. Bliki, czy odblaski światełek deski rozdzielczej na oknach to jedna z najfajniejszych rzeczy podczas nocnej jazdy samochodem. Nie jestem też pewnien, że sytuacja jest klarowna po wyjęciu pierwszej strofy. Natomiast konkretnym zarzutem jest jej oczywistość - tu mnie masz, to mnie ubodło, przemyślę ;) pozdro.
-
nie wykopię, bo się napracowałem. ale chętnie posłucham argumentacji. kompozycyjnie pierwsza strofa jest mi potrzebna - historia musi narastać, trzeba jej dać czas, wymalować. mogę pogadać o tym, czy akurat ta strofa dobrze tę rolę spełnia, ale nie o tym, czy w ogóle jest potrzebna. pozdro.
-
nie było jeszcze zupełnie ciemno, choć październik wziął się już za zapalanie lamp w kaplicy madonny opiekunki dróg. zmiataliśmy z dziećmi w stronę domu aż liście fruwały. było jakoś koło siódmej. jeszcze godzinę temu kicz mierzył tu suknie wieczorowe z błagalnych, wotywnych liści. teraz w samochodzie mrok. po szybach łaziły zielone bliki. można by dołożyć muzykę, gdyby nie wlokące się wkoło cyferblatu negocjacje z pasażerką tylnego fotelika. tomcio paluch czy czerwony kapturek? tutaj za chwilę powinien być zakręt. słoń bombik. a może ta fajna z wilkiem? dobra, zwalniam do 80-ciu, redukcja. nie z wilkiem, bo ona chce słonia bombika. dwoje ślepi z przeciwka. zgaś te długie. słoń został w domu, przykro mi kochanie. zgasił. ale jakoś dziwnie jedzie, cholera. nie zdążyła zapłakać. strzał ściął ciszę. w głowie scenariusze, w uszach dzwon, zanim gałki oczne nadążyły z reakcją i rzuciły się w lewo, w lusterko, za sprawcą. nie ma lusterka. nie ma sprawcy. kurwa. pięć stów za przybicie piątki ze śmiercią. ta rysa na szybie - chyba nie do wytarcia, a reszta wisi na bardzo cienkim drucie.
-
pani/panno sway, proszę nie rzucać słów na wiatr.
-
kawa, słońce i kwiaty. ta pierwsza chlapie na zwrotnicach, choć ciągle stawiam łyżeczkę jak falochron. słońce pruje w górę aż nitki idą ze sztucznych kwiatów. za oknem zapyla poranek. uwielbiam zaczynać dzień od krótkiej zapaści w siebie. kolegów puszczam tym o szóstej, potem zwalam na budzik i żyję, zanim Warszawa nie wsadzi szklanych paluchów w nie swoje niebo. „wszyscy moi przyjaciele umarli. mam 83 lata i wokół siebie ludzi co najwyżej życzliwych.” ja mam trzydzieści, znam siebie i ten kawał gazety, wszystko inne jak grafitti na wschodnim przy 140-tu. i żeby chociaż starli ten syf z okna, żeby chociaż drzwi zamykali za sobą i kible myli, bo tak, to tylko łomot między wagonami i słońce na przemian oślepia i maluje na szybie mój portret. trochę przeżarty rdzą.
-
koreczki były owoce i coś co nie wiem jak się nazywa schodami w dół za strzałką dance chill i toalety tylko napoje trzeba było odpłatnie ale co tam sześć złotych nie majątek wyłożę za kolegę się wie a kolegów tłumy i tuziny tuzów z branży wspaniałych przysiadam bez pytania o nastrój ktoś się pnie ktoś inny poleciał jak z pracy wiesz raz na wozie a propos widziałam jak parkujesz lansik nie powiem robi się gęsto robi się pusto ruszasz ustami rybio twoje słowa brzmią bezgłośnie w rytmie modnego elektro staram się jak mogę łowię strzępy zdań wątek tonie za to efekt efekt zadziwia - zaczynamy się rozumieć genialne! niech zatem didżej zje to co nas dzieli niech zmiesza w czarnym winylu nasze drogi i horyzonty twojego Chomsky'ego spuentuję Ratzingerem i dalejże ściskać się w tańcu w stolicy zwą to ponoć melanżem a więc wiwat melanż! komplementy sypmy jak bilon i szczerze wzruszajmy ramionami ale wiesz właściwie to ja przyszedłem się najeść ewentualnie się spisać w toalecie szkic mam już w kieszeni wychodzę oddycham
-
Szanowny Autorze. Szczerze zazdroszczę Ci zarzutów "niepoetyckości" tego tekstu. Na tym forum to niezły komplement. Pozdrawiam!
-
tekst godny jakiejś kiepskiej dyskusji na jeszcze bardziej kiepskim forum internetowym, pomiędzy tymi, co "za" i co "przeciw". nawet na średnią publicystykę za mało.
-
proste i dobre
-
niedziela, szesnasta. nie, jeszcze nie wracam skręcam z Kościuszki w kierunku Szyperskiej kret ryje głęboko pod Placem Wolności podobno wywożą stąd ruchome piaski radio zet wylewa miód do moich uszu wszystko jest tu w c-dur: melodia, mądrości zatykam się. wsłuchuję. tego było trzeba bo gra bez metafor i zawsze znajomo no właśnie - znajomo. wiesz, czemu nie wracam? mijam cię jak refren, jak mantrę da capo? bo zdarza mi się jeszcze przetkać miód i słyszeć wściekłość, jak u Orffa. lub traumę Barbera "uwierz mi, naprawdę musiałem cię okłamać" wysyłam wiadomość i myślę, czy kupisz kiepski refren zdrajcy, który przecież w końcu jednak obiecuje, że to przedostatni przysięga, że to więcej na pewno się powtórzy
-
warsztat i wyczucie rytmu - pozazdrościć. cokolwiek dalej bym napisał, zabrzmiało by mentorsko, więc powiem tylko, że z przjemnością przeczytam kolejne, jak i te wcześniejsze (co już po trosze uczyniłem)
-
o tym, jak strażacy zdążyli i co z tego wynikło w sensie eschatolog.
Łukasz Ferchmin odpowiedział(a) na Łukasz Ferchmin utwór w Wiersze gotowe
trzyma jak grypa i w ogóle nie chce przejść przez myśl. już chyba prędzej przez gardło, ale tylko tak jak flegma przez granicę dobrego smaku - stoimy na niej ością. lecą te liście, wiatr, deszcz, wszystko jak należy. nastrój jest jakbyś zamówił, nic tylko zapalać i odjeżdżać nogami, ale naprzód chciałoby się chociaż zdać sobie sprawę. albo i innym. nie ma tak łatwo. tak raczej nie wypada. nawet jak raz wypadł - to ciszej nad tą cholerną poduszką strażacką. bo on co, niby nie wiedział, że my tutaj jesteśmy chwilowo nieśmiertelni? -
a czyżby kiedykolwiek był inny?
-
bardzo chciałeś udowodnić pierwszy wers i chyba Ci niezbyt wyszło.
-
Historia pewnego poranka-spotkanie z człowiekiem
Łukasz Ferchmin odpowiedział(a) na Lady_Supay utwór w Wiersze gotowe
Kawałek pracy widać, za to myśli jakiejś w miarę ciekawej - niekoniecznie. Czytadełko. Przeczytać, zapomnieć. -
ot, pożegnanko. to czerwone płótno i tafla szkła wydają mi się zbyt pretensjonalne. pozdrawiam.
-
a, pardon, już nie ma :)
-
hę? czegoś nie rozumiem?
-
nie zwiedziesz mnie. wiem, że pod piwną tęczówką chowasz czarne kanały źrenic. i nie mów, że nie znasz siły rażenia tych twoich min. co rusz na nie wpadam. kuka, mówisz, narysuj mi jabłko, i jeszcze jedno i jeszcze. dlaczego już nie chcesz? teraz włącz mi kołysanki, będziemy biegać przez bramę twoich nóg albo się pobawimy w ence pence: w której ręce trzymam swoją czerwoną kartkę? obserwujesz, testujesz szczelność granic, dla pewności groźnie kiwasz sobie palcem. a ja, oglądając spadający słoik z zupką, widzę stop-klatkę: mózg na krawężniku. nie płacz, już tatuś sprząta.