Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Dyzio Rozpustnik

Użytkownicy
  • Postów

    33
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Dyzio Rozpustnik

  1. Cholera, to bylo dobre. Moze za bardzo przygnebiajace, ale ja uwielbiam absurd skrzyzowany z mocnymi i głębokimi myślami- wychodzi z tego papka przyswajalna tylko przez sito ironii, czyli w efekcie wielowymiarowo :) Wielkie pozdr.
  2. Przeczesuję ręką zmierzwione i tłuste włosy. Ciemno. Nie otwieram oczu, bo łatwiej mi wtedy pozostać sobą. Fale rozbijają się o skały, obgryzając sterczące wierzchołki głazów, stępiając przybrzeżne klify. Wiatr wieje z umiarkowaną siłą, czuję jednak, że chce wtargnąć do pokoju przez zabite deskami okna. Stłumione uderzenia fal dźwiękiem swym przypominają bicie podziemnych bębnów, wywołują uczucie niepokoju i potęgują świadomość samotności. Dlaczego? Bo są zmysłowym przedstawieniem przestrzeni, oddalenia od normalnego, zdrowego, codziennego życia. Siadam na łóżku. Nie otwieram oczu, bo, jak wspomniałem, przez to łatwiej mi się skupić na sobie. Jedyne, co mi pozostało z tamtego świata, to zinternalizowane normy i wzorce zachowań, przyswojony sposób myślenia. Jeżeli to zatracę, zerwę całkowicie kontakt, pozostając zagubiony i bezsilny w próżni istnienia. Chociaż nie, to już nie byłoby istnienie – raczej agonalna wegetacja. Zatem jestem, jestem, dotykam poręczy łóżka, stopami przejeżdżam po kamiennej posadzce, czuje zapach własnego potu – jakoś jestem. Rytuał. Nigdy nie byłem wierzący, Bóg wydawał mi się marnym pocieszeniem dla ludzi małego ducha. „Miło tak pomyśleć sobie, że coś tam jest w górze, co?” myślałem, pamiętam, pewnego razu w kościele, patrząc na zgromadzonych tam ludzi. „Jakie to łatwe i przyjemne: mieć oparcie w głupawej nadziei. Pomódlcie się, pomódlcie, i tak będziecie robić swoje. Banda hipokrytów”. Tak dawniej myślałem. Teraz, kiedy jestem sam, Bóg wydaje mi się prawdziwym, wręcz namacalnym pośrednikiem między mną a rzeczywistością. Dalej nie wierzę w Niego – lecz wszystko, co On reprezentuje, łączy mnie emocjonalnie z ludzkością. Przywołuje i rozpala we mnie wszystkie wpojone, kulturowe wartości. Bóg, w ten sposób potraktowany, pozwala mi uczestniczyć w byciu-z-innymi, i w efekcie umożliwia przetrwanie. Jaki to jest Bóg: JHVH, Allah, Shiva, Brahman? Zdecydowanie chodzi mi o Boga chrześcijańskiego, bo potrzebuję wartości, w których się wychowałem. Dalej więc – rytuał. Składam ręce, jak w dzieciństwie, i odmawiam najprostszą, a zarazem najbardziej sugestywną modlitwę „Ojcze Nasz”, a później „Aniele Boży”. Te dwie, najczęściej odmawiane za młodu, przywołują z pamięci dziecięce wspomnienia. Bez wspomnień nie ma tożsamości, bez pamięci nie ma życia. Klękam i żegnam się. Czuję, że jestem umiejscowiony w jakimś miejscu w czasie. Ciągle jednak towarzyszy mi cyniczna świadomość, że Bóg jest dla mnie tylko kontekstem kulturowym, a wartości, jakie uważa się za obowiązujące – ludzkim wytworem. W moim podejściu do Boga nie ma nic z ducha transcendencji. Jest czysty pragmatyzm. Co innego duchowość. Dla mojej duchowości Bóg jest zbędny, może wręcz szkodliwy. Wiem, wiem, sam siebie pytam czasami, jak można znaleźć się w chrześcijańskim kręgu kulturowym, jednocześnie nie dopuszczając do siebie boskiej ingerencji? Jak można odwoływać się do więzi i jednocześnie tę więź negować? Odpowiedź, że chodzi mi tylko o więź między człowiekiem i człowiekiem, a nie między człowiekiem i Bogiem, zadowala mnie tylko w połowie. A co do reszty: cóż, mam chyba pokręcony i spaczony samotnością charakter. Jak mówiłem, co innego duchowość. Bóg z moją duchowością nie ma nic wspólnego. Kiedy byłem między ludźmi, jeszcze tego nie dostrzegałem, ale teraz widzę wyraźnie: jedyną prawdziwą duchowością jest umiłowanie świata. Nie świata jako boskiego wytworu, jako jakiegoś sprawdzianu, zasłony, imitacji czy kłamstwa. Świata jako ostatecznej instancji, jako pola do twórczego działania. Bóg – po co mi Bóg wśród ludzi? W normalnych warunkach Bóg gwarantuje kłamliwe, leniwe bezpieczeństwo w pewności i nadziei. A gdzie jest człowiek z poczuciem bezbrzeżnej i bezbożnej woli twórczej, działający prawdziwie i w zgodzie z samym sobą? Prawdziwą duchowością nazywam świadomy, emocjonalny chaos. Otwieram oczy. Utwierdziłem się w swoich przekonaniach, nasyciłem tradycją. Jeszcze tylko gesty. Klękam na prawe kolano i uderzam trzy razy lewą ręką w wystający z podłogi, zimny kamień. Staram się napełnić chłodem tego kamienia, pragnę odetchnąć aurą wszystkiego, co istnieje wokół mnie. Chłód, ból w prawym kolanie...wyprostowane palce...zapach potu...koszula przylega do ciała...spodnie cisną mnie w brzuch...smród sklejonych włosów. Fale. Ciemność. Śmierć rozmytej świadomości. Potworny ból w skroniach. Padam na podłogę, czuję tylko jeden aspekt rzeczywistości: ból. Coś wtargnęło do mojego schronienia, jakiś towarzysz samotności. Światło oślepiło, światło sparaliżowało moje zmysły. To pewnie promień słońca przecisnął się przez zbutwiałe deski w oknie po przeciwnej stronie pomieszczenia, zalewając przytulną, miękką ciemność ostrym blaskiem. Jednak cały czas nie jestem pewien źródła tej jasności, ciągle mam zamknięte oczy, bo blask jest zbyt natarczywy. Powoli rozchylam powieki, staram się coś dojrzeć. Widzę. No do chuja, to szczur z latarką. Debil świeci mi prosto w oczy, czerpiąc niewątpliwie z mojego oszołomienia sadystyczną przyjemność. - Na cholerę zamknąłeś się tu na strychu, pajacu? – odzywa się grubym, męskim głosem. – Nie szkoda ci życia, że błaznujesz po cudzych domach? – pyta surowo, groźnie zmarszczywszy brwi, potrząsając lekko latarką. Szczur gada do mnie. Nawet gestykuluje. Co ja mam odpowiedzieć? I po co? - Ja...chciałem być sam po prostu. Jak długo to już? - Kurwa, a skąd ja mam wiedzieć, od jak dawna siedzisz w tej ciemnicy? – szczur wyglądał na poirytowanego. Zgasił latarkę. - Weź se gościu zdejmij te dechy, bo nic tu nie widać – orzekł, próbując swoimi łapkami zdjąć z okna wielką drewnianą sztabę. – Co ty, asceta jaki jebany? Patrzę na tego szczura, docierają nawet do mnie jego słowa, lecz nie mogę wyłapać sensu. Udało mu się przesunąć nieco w dół drewnianą deskę i stoi teraz skąpany w wesołym, popołudniowym słonecznym blasku. Mruży swoje małe ślepka, wyczekując ode mnie jakiejś odpowiedzi. I co ja mam mu powiedzieć? Krępujące. A to w dodatku szczur! - Nie asceta. Po prostu samotnik. Chcę dosadnie przeżyć życie, chcę gruntownie poznać siebie i dzięki temu w pełni uczestniczyć w każdej emocji. Moją wolą... - I dlatego się kretynie zamknąłeś w ciemnicy na strychu. – stwierdził gryzoń, kiwając głową z powagą. – To tak uczestniczysz w życiu, że od niego uciekasz. Z Pacanowa się urwałeś? I jak ja mam ze szczurem gadać? Przecież on nie rozumie skomplikowanych procesów psychicznych, których codziennie doznawałem, nie wie, że pełna egzystencja możliwa jest tylko w ciszy własnej zadumy, w niezakłóconej kontemplacji. Tak, ten szczur nie wie nic. - A ty, szczurze, poznałeś już własne możliwości? Wiesz, kim jesteś? – pytam pewny swego, przekonany o słuszności moich racji, o wartości mojej drogi życiowej. Szczur spogląda na mnie z zaskoczeniem, uśmiechając się ironicznie. - Tak, znam się. Szybko się poznałem, bo jestem taki mały – wybuchnął śmiechem, lecz szybko się opanował. – Zrozumiałem wiele na swój temat, przebywając z innymi. Przeżywam świat tak...na kurwa...normalnie. Żyję, jem, śpię, pierdolę. Jak więc widzisz, znam się w wystarczającym stopniu. Czego miałbym chcieć więcej? „Niczego”, myślę. „Jak chcesz, bądź sobie taki. Jak od życia chcę czegoś jeszcze”. - Ja bym tak nie mógł – mówię na głos. – Ja potrzebuję duchowej strawy... - A kto przed chwilą napisał, że prawdziwa duchowość to emocjonalny chaos? – szczur z wściekłością rzucił we mnie latarką. – Nie cierpię takich pierdolonych teoretyków i świętoszków. Najpierw „świat, życie, radość, chaos” wołają, a sami zamykają się na strychach i udają martwych. Człowieku, ty sam siebie oszukujesz! Ja wiodę może i proste, ale za to prawdziwe życie. A ty kurwa kombinujesz, jak to tylko uciec od siebie. - Nie, nie! Prawdziwe istnienie możliwe jest tylko wtedy, gdy poznasz siebie i będziesz w stanie... - Poznasz siebie wśród innych ludzi, a nie na strychu, zjebie! – szczur, krańcowo poirytowany, uderzył łapką w futrynę okna. – Ty chyba jesteś zbyt głupi, żeby w ogóle istnieć. A tak z innej beczki: co ty tu właściwie żarłeś? Będąc jeszcze pod wrażeniem naszej filozoficznej dysputy, nie zrozumiałem pytania. - Co mówisz? – spytałem zdezorientowany. - Co żarłeś, jak przeżyłeś? Podejdź tutaj do światła, muszę zobaczyć, w jakim jesteś stanie. – powiedział, przesuwając się nieco, aby całe światło padło na mnie. Posłusznie podchodzę, jednocześnie zastanawiając się, kiedy rzeczywiście cokolwiek jadłem. Słońce oświetla mnie całego. - Ty zasrana chudzino! – wrzasnął szczur, otwierając z przerażenia ryjek. – Same kości! I co za twarz. Cmentarzysko słoni! Patrzę na siebie. Rzeczywiście, niezły ze mnie kawał zwłok. - Ja...nie wiem, jak przeżyłem. Może żyła we mnie sama dusza, a nie ciało...- zacząłem nieśmiało, bardzo chcąc uwierzyć w to, co mówię. - Och, nie pierdol. Ciało to ciało, zapomniałeś? Świat, ciało – ostateczna instancja? Ale tak na marginesie to rzeczywiście ciekawe, jak przetrwałeś. I bez wody! Piłeś rosę z grzybów na ścianie? - Nie wiem, powtarzam, dziwne rzeczy się ze mną działy – obezwładniony strachem staram się sobie cokolwiek przypomnieć. Niestety, jedyne, co pamiętam, to pozbawione treści rytuały. Nic nie warte, „przejmujące psychiczne doznania”. Bez treści, bez ludzi. Szczur mi współczuje. Widzę to w jego postawie i sposobie ułożenia głowy. Tacy jak on szybko zmieniają swoje nastawienie wobec innych. Nie lubię, jak mi się współczuje. Chcę się odezwać, on jednak uderza mnie przyjacielsko w plecy sztachetą, nie dając mi dojść do głosu. Milczę więc, przygnębiony, skupiając się na bólu w plecach, wywołanego nagłym uderzeniem. Nagle – olśnienie! - Zabiję cię! – w furii chwytam szczura, zamierzając się nim w zabite deskami okno. – Albo nie – zmitygowałem się – lepiej sam się zabiję! Stawiam omdlałego ze strachu szczura na ziemi, a samemu rzucam się na zbutwiałe deski. Wilgotne, nawet nie trzaskają. Spadam na skały, nieco już wygładzone przez fale. Leżę. Płynę w jakiejś łódce. Leżę i płynę w jakiejś łódce, a na dziobie stoi czarna, zakapturzona postać, odwrócona tyłem. Boję się, słyszę jednak swój zdławiony, przerażony głos: - Kim jesteś? - Jestem Charon. Dawaj kurwa obola.
  3. Patrzaj hen daleko Gdzie człowiecze oko nie sięga Tam tańczy trójgłowa Dupa. Boć nie wiesz, jakim sokołem Jest twoja żywotu natura, Acz jeśliście ciekawi pospołem- Z osła zrobili gbura. Panieński żywot wiodą nasze konie, Wiadomo o nich co nieco, W żłobie leży nienarodzony I idzie, gdzie go oczy poniesą. Wiedzieć nie wiem, ile wron Na mej twarzy się ślini. Tylko jedno jest moją ozdobą- To drób z mej głowy - Moja bogini. Patrzam na wrocławskie pielesze I nie wiem, gdzie Dupa ma... Gdzie moja dupa ma swoją dup parę Boć niemożliwym jest nie mieć jej wcale. Kędy się w grobie przewierca dziura Śmiej się w glos - to twój jędrny poślad Na świat się wymyka - na życie, przestrzeń Ogromną, niezmierzony, ohydny jednoślad. Rzeknę wiec jeszcze nieco o tem, jak rok Już przeszło z nawrotem Widno było i sucho, jak na zwiesnę zoraną. Cóż teraz - Homera Nie widać, a ty, plucho zawżdy nie pustosz Obrazu mego drzewa I koni doń przymocowanych; Wszystko za jedno, powiesz, znam ja cię za dobrze. Wiem, lecz z roku na rok coraz gorzej Dzieje się z tą Dupą kwadratową, patrzeć nie chce- Lepiej z głową trochę popracuj, niech się wydrze Na światło dzienne, na świtanie lejcowe. Nie ma, nie ma, jak to w porzekadle - "Kto komu ukradł, Temu po sadle jak po imadle". Więcej nie wracaj, Idź w świat, do gwiazd i nie patrz w dal... Homer cię przyciąga do siebie, Wszystkich światów dupo.
  4. Dobry wiersz, wnikajacy w czlowieka. Moim zdaniem dobrze przedstawia jego sytuacje egzystencjalną. A co do formy- nie znam sie, bo preferuje proze ;)
  5. Rewelacja, juz stracilem nadzieje, ze znajde tu tekst, ktory nie jest napuszonym banałem, a tym bardziej - ze sie szczerze uśmieję. Bardzo mi sie podobalo, choc podobało mi sie tylko dla tego, ze bylo smieszne i dobrze napisane. Sądzę jednak, ze absurdalne opowiadanie musi "odbywac sie" na wielu plaszczyznach, przede wszystkim musi odwolywac sie bezposrednio do uczuc czytelnika. Wlasciwie chodzi o plaszczyzne egzystencjalna, o bezposredni atak(?) na podwaliny świadomości w ogóle. Choć czy to jest atak, hm, moze raczej zasianie niepewnosci i mętliku w głowie. Wtedy absurd się dogłębnie przeżywa. No ale to tylko moja koncepcja, a autorowi gratuluje i winszuje wyobraźni ;d
  6. Ludzie! Ten tekst mnie olśnił - i mówię to bez ironii. Czytając te Wasze wszystkie wypociny nie mogę odetchnąć, bo wszędzie sama powaga, pseudo-głębia i pseudo-morał. A czy ktoś widział bardziej radosny w swej naiwności, pozwalający wypocząć tekst, w ktorym morał sprowadza się do banału? Ja nie kpię w tym momencie, tylko staram się spojrzeć z szerszej perspektywy. Opowiadanie jest rozbrajające, szatkujące swoją oczywistością i płycizną - ale jakże zbawienne potrafią być takie opowiadania! Paradoksalnie, refleksja po przeczytaniu czegos takiego moze byc o wiele głębsza, niz po napoceniu się nad tymi wszystkimi moralitorskimi bredniami (mówię o części opowiadań, na ktore sie tu natknąłem). A poza tym ludzie - więcej poczucia humoru...
  7. Wyśmienite. Wyśmienite! Autor jest geniuszem.
  8. Zakręcił pirueta i uderzył się w głowę. Wazon stał zbyt nisko. -Cholerne wazony, po co je produkują? – zawołał, rozcierając bolące miejsce jednym palcem. Na domiar złego we włosy wplątała Mu się mucha. -Boże, Ja pozabijam was wszystkich zaraz! – wściekłość spowodowana odniesioną raną, brzęczącą muchą, swędzącym brudem i hałasem na sali skumulowała się i eksplodowała. Ludzie ucichli i spojrzeli na Niego. To był bal. Bal kostiumowy. Dominowały kreacje Jezusowe, Piłatowe (dla panów) oraz Matkoboskie (dla pań). Pochodnie zatknięte w metalowe obręcze na kamiennych ścianach oświetlały Jezusów, Piłatów, Marie i jeszcze jakieś zwierzęta kręcące się, wirujące i skaczące w tanecznym szale. Przygrywała wesoła berlińska kapela i w ogóle atmosfera była jakby jeszcze sprzed Auschwitz. Teraz wszyscy zamarli, słysząc Jego złowieszczy okrzyk. Przeczuwali najgorsze. A On podrygiwał jak głupi koło tego nieszczęsnego wazonu, targając się rozpaczliwie za włosy, wydzierając się: „Pozabijam wam matki!” albo „Nienawidzę was!”, niszcząc w sobie chęć uspokojenia. Obezwładniła Go spontaniczna wściekłość, której nie był w stanie opanować. Jezusy oniemiały. - Uciszcie tego bęcwała, bo zasnę! – wrzeszczała Matkaboska, udając niewiniątko – Nie po to porzuciłam rodzinę, aby teraz oglądać trwogę! - Tak, na bakier z Nim! – poparł Matkęboską któryś z Jezusów – To jest bal, święto, co nam tu będzie przeszkadzał jakiś le...- - Chwila, spokojnie, a może urządzimy małe referendum? – wtrącił się jakiś Piłat. - Tak, tak, referendum!! – zakrzyknęły wszystkie Matki, Jezusy, Piłaty i zwierzęta, węsząc niezły ubaw. - No, więc kto jest za tym, aby wygonić Go za zakłócanie stworzonego przez nas porządku i za chęć zniszczenia naszej pogodnej koncepcji balu? – mocnym głosem zawołał Piłat, oblizując się. Odpowiedziało mu okropne wycie, z setek gardeł wyrwane: „My!!!” - Czy jesteście pewni?- Piłat kontynuował zabawę, której zakończenie było oczywiste od samego początku - A może wolicie ukarać któregoś z Jezusów, aby ostudzić wasz gniew, a winowajcę zostawić w spokoju? – z perfidną ironią Piłat zadał pytanie, puszczając do najbliżej stojącego Jezusa oko. Żeby było jeszcze śmieszniej, zdjął maskę zaślinionego cynika z małymi oczkami, zmieniając ją na twarz poważnego, skupionego i zamyślonego władcy, troszczącego się o swych poddanych. Tłum się zaniepokoił (szczególnie Jezusy). Ma myśleć nad wyborem? Ma myśleć? Naraz gruchnął śmiech. To On stał, już pogodny, spokojny, wyprostowany. Mucha najwyraźniej już uleciała, a guz przestał doskwierać, przykryty zimnym kompresem z jakiejś szmaty i lodu do szampana. - Pierdolę te wasze jebane wazy! – i strącił z cokołu tę, o którą się uderzył. Skorupa pokryta pięknym malowidłem zstępującego w blasku słońca Chrystusa rozpadła się na drobne kawałki, a znajdujące się wewnątrz wino zalało kamienną posadzkę. Piłaci jak jeden mąż zakrzyknęli: „Cholernik!”, a później „Na Niego!” i wyciągnąwszy swe gladiusy ruszyli, marszcząc brwi. Jezusy natomiast, ciesząc się, że już o nich się nie myśli, pozwolili tamtym nacierać na Bezbronnego. Zginie i referendum rozstrzygnięte. Matkiboskie stały i rzucały najgorszymi obelgami w Biedaka, zarzucając Mu niszczenie porządku, gwałtowność, nieodpowiednie zachowanie, bezbożność i ogólnie skurwysyństwo. Najspokojniej, a może raczej – najrzetelniej – zachowały się zwierzęta, bo po prostu robiły to, co czuły, zgodnie z panującą atmosferą. Raz poszczekiwały, rzucały się (psy), wyły (wilki), kwiczały (prosiaki) bądź wywalały jęzory, węsząc czyjąś szybką śmierć. I bądź tu człowieku mądry, gdy nie ma człowieka. Walka rozgorzała na dobre i śmieszne. On rzucał w Piłatów wazonami, kielichami, beczkami z alkoholem, zasłaniał się krzesłami przed rozwścieczoną masą Piłatów, siekających jak w kalejdoskopie krótkimi mieczami. A śmiał się jak szalony. - Wy pacany! – krzyczał do tej machiny wojennej, utworzonej z opancerzonych torsów i wyciągniętych ostrzy. Rzucił dzbanem, na którym wyżłobiona była tankująca Matkaboska – rozbił się o hełm Piłata, trafiając drugiego w oko. Zmieniono maski. Piłaci wyglądali teraz jak chochliki z teatru greckiego – groteskowo wygięte usta, pomarszczone czoła, do przodu wyciągnięte podbródki. Miny wściekłych diabłów. W oknie pojawił się fotograf, „Proszę o uśmiech” – zawołał, jebnął zdjęcie i zwalił się do fosy. Bal trwał. Wszyscy balowali, i to ostro. Tam regularna bitwa, tu wrzask opętanych kobiet, Jezusy patrzące na całe zamieszanie z pełnym obawy wyczekiwaniem (przecież, jeśli Piłaci przegrają, to i im się oberwie) i pętające się wszędzie zwierzęta. Istna muzyka sfer, genialna, pozaprzestrzenna i czysta. Nie dla człowieka, właściwie dla nikogo. I śmiech, i śmiech i radość. Lecz wszystko do czasu. Miecz drasnął Go w nogę. - Ty kurwa drabie, dziabnąłeś mnie tym swoim pałąkiem! – patrzył z niedowierzaniem na małą szramę powyżej kolana. Krew sączyła się wolno. - Rozpierdolę tę budę, a co! – wrzasnął i jął wyciągać kamienne bloki ze ściany. Piłaci tymczasem stali, przerażeni czynem jednego ze swoich kompanów. Rozwarte ich usta, wysoko wzniesione brwi – słowem cała postawa – wyrażała kompletną dezorientację. Matkiboskie też uderzyły w inny ton, krzycząc: „Litości dla Nieboraka!” i „Precz z Piłatami!”. Jezusy wiedziały, że jeśli On ocaleje, na nich cała wściekłość Piłatów się skupi, poczęły zatem zatykać Matkomboskim usta, szepcąc im do ucha: „Cicho głupie jędzowate wytwory wyobraźni”. Zwierzęta zaczęły wyć, skomleć, piszczeć, ale do Piłatów jakby to nie docierało. Stali jak zaczarowani. On tymczasem ułożył z kamieni całkiem zgrabny wizerunek dzikiego węża z ogromnymi oczami, który chyba miał coś symbolizować. Dziurą w ścianie, powstałą przez wyjęcie bloków, wpadał syczący wiatr. Płomienie gięły się i przygasały, oświetlając już tylko psa z kulawą nogą, siedzącego w kącie. Matkiboskie się uspokoiły, Jezusy przestały szeptać, Piłaci stali, a zwierzęta, czując rozprężenie atmosfery, zamilkły. Niezłe zdjęcie możnaby zrobić, gdyby fotograf – nieszczęśnik nie wpadł do fosy. Panowała cisza. Tylko wiatr i płomień – wiatr i płomień żyły tutaj. Naraz On pojawił się w kręgu światła, wzniósł ręce do góry i zadarł głowę, przymykając oczy. Stał majestatyczny, w białej szacie, nad ułożonym przez siebie wężem. Powiał mocniejszy wiatr. Wywiało Go kurwa przez dziurę. To był błysk. Jeszcze przed chwilą roziskrzone oczy, patos Jego postaci, ogrom mocy przytłaczający zebranych. A tu kurwa masz. Wyleciał jak skończony debil. No to Jezusy uratowane. Pies z kulawą nogą zawył. Zawtórowały mu zwierzęta z przeciwnej strony sali, nikt się jednak nie poruszył. Wszystko było doskonale statyczne i – rzecz ciekawa – pełne wstydu. Nic się nie działo, więc stary kulawy pies, z całą psią mądrością i pogodą ducha dał się wciągnąć w dziurę przez hulający wiatr. A gdzie ona prowadziła? Zamek stał na najwyższej górze świata, więc bycie wessanym było równoznaczne ze śmiercią. Tak przynajmniej byłoby w dzień, w nocy natomiast (a noc panowała) nie było to już takie proste. Nic przecież nie widać za tą wyrwą w ścianie, więc możliwe nawet, że prowadziła ona przez czarny tunel do tureckiego skarbu. Wszystko było jak było. Stały nieruchawce, a zwierzęta, tracąc jednego ze swoich, zaczęły napierać na ściany i wybijać witraże. W drobny mak poszedł wizerunek klęczącej Natalii Tępobramskiej, mieniącej się (dzięki pochodniom) miliardami barw, wybito scenę z nadania stu przykazań Golasowi na górze Mojżesz oraz strzaskano witraż przedstawiający scenę przybijania jakiegoś kolesia za brodę do krzyża. Wybicie tych kolorowych szyb spowodowało taki przeciąg, że wszystkie mniejsze zwierzęta (chomiki, zające, bucefały) wywiewać zaczęło. Piłatom wiatr zerwał hełmy, Jezusom brody, a Mariom dobry humor, co to go zawsze miały. Nagle stała się rzecz niesłychana. Chomik z impetem trafił Marię w czoło, a ona zaraz po tym znikła. Nie zostało po niej nic prócz zapachu zgniłej zieleni. Zamek tego już nie zdzierżył. Sprofanowano w nim wszystko, co możliwe. On oczywiście był przeciwny poronionemu pomysłowi urządzania Jezuso-Maryjnego balu w jego wnętrzu, ale góra go przymusiła, zaszantażowana przez rzeki podziemne. Zgodził się więc, ale nie przewidział, że dojdzie do zaprzeczenia jakiegokolwiek ludzkiego pomyślunku. Nie zapominajmy, że wszystko działo się jeszcze przed Auschwitz. Doprowadzony do ostateczności zamek rozpadł się, zawalił, zgniatając wszystkich zgromadzonych. Brakowało tylko śniegu i gołębi. Kulawy pies wisiał na drzewie nieopodal ruin. Miał cholerne szczęście, że spadając trafił na drzewo, a nie na tureckie skarby. Śmiał się z Niego w głos. On natomiast leżał rozciągnięty na trawie, w podartych szatach i wyrazem niezrozumienia na twarzy . Wzmógł się wiatr, zatrząsł konarami. Co za Niszczyciel pcha ten szalony wicher? I po co? Pies siedział na gałęzi, pod nim martwy Człowiek, a z boku zawalony bezmiar bezsensu. Pies się śmiał, bo wiedział, że nigdy nie spadnie z drzewa.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...