A tymczasem w rzeczonym Betlejem
od gospody zawarte wierzeje.
Blada Maria się słania,
idzie czas rozwiązania.
Mocniej siąpi i zimny wiatr wieje.
Blask komety rozświetla przez chmury
skryte w mroku dotychczas kontury.
Szopa! Wrota pchnąć te i
próg przechodzą nadziei.
Trzeszczą deski od parcia wichury.
Mocne skurcze i Maria zaczyna
rodzić – na świat przychodzi dziecina.
-Zdrowy syn, Mario, patrz!
Pod strop wznosi się płacz.
Józef sam pępowinę przecina.
Milknie wiatr, deszcz nie bije o ściany,
bobas do piersi jest przytulany.
Wtem ktoś puka we wrota.
Józef woła: A kto tam?
-Trzej magowie! Skąd wschód przybywamy.
Wchodzą czujnie, cichutko jak trusie.
Słychać szept: O najsłodszy Jezusie!
Jednocześnie klękają,
hołd głęboki składają.
-Józek, wiesz, co wyprawia nam tu się?
-Oto dary dla Ciebie, nasz Boże:
mirra, złoto, kadzidło. I może
przyda się Ci maskotka,
plastikowa grzechotka?
Tu buciki na rzepy położę.
Z niebios płynie huk trąb, śpiew aniołów.
"Niebo, Ziemia się cieszą pospołu!"
A pastuszków już hordy
biją w bębny, drą mordy.
Osłów ryk im wtóruje i wołów.
W szopie tumult i wciąż nowi goście,
Józef mówi, jak umie, najprościej:
-Jest noc, późna godzina
i chce zasnąć dziecina,
więc, tentego, no, pa, się wynoście.
Nim komety ostatni blask zgaśnie,
Jezus jeszcze zakwili i zaśnie.
Niech się przyśni mu świat
kolorowy, bez wad.
I w tym miejscu baśń kończy się właśnie.
*
Podziękowania dla tych, którzy całość przeczytali. A podziękowania razy dwa tym, którzy podczas lektury się uśmiechnęli. :)