Jest jak misternie recznie malowana babcina filizanka z kruchej polprzezroczystej porcelany.
Delikatne.
Jakby zbudowane z powietrza: ogladane pod slonce i poruszajace sie od najlzejszego oddechu.
Wibrujace od najlzejszego dotyku.
Rozbite na drobne kawaleczki krzywym jak bumerang slowem uczynkiem lub przemilczeniem lezy pod nogami razem z pogruchotana podstawka z nadziei wiary i calej tej klocek po klocku budowanej budowli z kart.
Mozna probowac – jasne, probowac zawsze mozna – skleic je, scalic do pierwotnego stanu lepkimi jak klej slowami, wyszlifowac wystajace ostre krawedzie usmiechem i zamalowac cieplem, ale nigdy juz nie bedzie takie samo.
Male pekniecia, rysy, niewidoczne na pierwszy rzut oka blizny zostana zawsze.
I nie da sie ich wymazac.
Zadnym pocalunkiem.