To była ta dziwna noc,
która nie chciała spać,
w jakiej ledwo widać krawędzie,
zapala świece
i pojawiają się te same istoty,
wypowiadające swoje kwestie napisane wczoraj,
gdzieś na początku lepienia wszechświata,
po to, by obciążać jednych winą drugich,
by zgasić naftę,
aby samemu ubrać maskę pastora lub potwora.
Po prostu jedni noszą kamienie, a drudzy lilie,
omijać ich dany czas ci przyjdzie.
Takimi nocami wymyślano, ile istnień zginie,
a ile zapisze się w podręcznikach, aby
straszyć nienarodzonych,
w jakiej wiatr wyprzedza wypoczynek,
a ruch gwałtowny spokojną myśl,
w jakiej to samobójcy rezygnują z pomysłów na siebie,
a szykują pętle z taboretem dla innych,
spadają kapelusze i pióropusze,
a piasek plami się kolorem widocznym dopiero o świcie,
który nie chce nadejść,
jakby już na zawsze mrok miał pozostać
jedyną dostępną religią,
dla jakiej modlitwy będzie pisać skryba,
któremu podyktowany zostanie rytm i słowa
oswajające człowieka do oddechu w sadzawce.
Tej nocy nie odwiedza się grobu swego ojca
nie pomaga dziecku ani psu,
po prostu obserwuje się,
jak wczorajsze słowa malują posadzkę,
zaplanowaną nienawiścią,
która jutro wyda się niedorzecznym epizodem naszych dziadów.
Tak miało się stać,
zapnij pas,
raduj swe oczy starymi stronami,
jedni śpią z kamieniem w sercu,
inni wraz z liliami.
Jeśli przyjdzie świt
i otworzysz oczy,
puzzle życia zlep
przed nastaniem nocy.
Gdy niebo ułoży
tę cmentarną pieśń,
niech będzie natchnieniem,
sekundy tlenu zbierz,
bo nie wiesz, gdzie i po co
zakładasz rano buty,
jedyną twą mądrością
byś nie odchodził głupi.