
WiatrŚwietlny
Użytkownicy-
Postów
60 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
Treść opublikowana przez WiatrŚwietlny
-
Gdy grasz w szachy przy kominku, robisz to dobrze. Piotrek, szachista o dwudziestu siedmiu wiosnach na karku znał te prawidło. Siedział przy jęzorach ognia w wypłowiałych sweterkach i łykał psychotropy garściami, by dawały mu narkotycznego kopa podczas analizowania rozkładów szachowych, struktur pionowych tudzież zależności między bierkami. Starał się dbać o organizm, bo szachista zdrowy równa się szachiście wydajnemu. Brzoskwiniami karmił swój mózg. Nie zakwaszały mu żołądka, i na zęby nie szkodziły, toteż wykorzystał ich witaminowy potencjał do podrasowania szarych komórek, by sprawne manewry szachowe przeprowadzać. Rankami zaczytywał się w partiach arcymistrzów, co popijał kawą. Piotrek uwielbiał kawę za jej przemożną słodycz, którą sztucznie generował poprzez wsypanie do kubka pół kilo cukru. Smakowała mu wtedy, choć i tak była dalej w chuj gorzka, więcej jednak nie mógł dosładzać, bo matka mu zabraniała. Cukier drożał, jeszcze podatek wprowadzili. Dziewczyna do niego raz zadzwoniła i powiedziała, że na turniej wielkomiejski go zapisała. On tedy w bulwers nietuzinkowy wpadł, że tak za jego plecami. Przesadliwie się ciskał, ale udobruchała go, że od zmagań turniejowych mózg mu się powiększy, tak jak nawet od brzoskwiń nie rośnie. Nawiedziła go osobiście dwa wschody słońca później, w przededniu wejścia księżyca w trzecią kwartę, zastając nad ranem z włosem wymęczonym nocnymi zmaganiami z poduszką. Sytuacyjny bulwers telefoniczny obumarł już dawno, jak tylko Piotrek wykonał research online i dowiedział się, ile wynosi nagroda turniejowa. Pomyszkowali zwinnie w kuchni, przysposabiając się do podróży sutym posiłkiem, zapili konsumpcję „w chuj gorzką kawą”, czyli w miarę nawet słodką, bo prawie kilo cukru poszło. I jeszcze trochę czasu zostało, to strzemiennie parę partyjek pograli. Piotrek najadł się w nocy brzoskwiń, więc Irenkę rozgromił, a potem była zmiana i rozogniony rywalizacją mózg Piotrka rozgromił ją jeszcze bardziej. Irena pochwaliła chłopa, że szastał gambitami jak Zeus ciska w bezbożników piorunami i że właściwie zapędzał ją jak źrebaka w róg stadniny, gdzie Irenka mogła tylko na przemian chlipać i rzęzić. Spakowali się wreszcie do ichniego rzęcha i ruszyli, aby zawojować kolejną odsłonę królewskich igrzysk. Piotrek zawsze miał „wyjebane na system”, szkołę ledwo przeżył, walcząc na przemian z depresją i weltschmerzem. Na studiach profesorkowie ryli mu beret, a w bebechach wydrążyli nie tyle dziurę, co okop, ale tak z litości wszystko mu pozaliczali. Więcej raczej szachista spełniał się towarzysko w akademikach niźli naukowo nad książką. Trochę kiedyś pracował fizycznie, a potem rok wytrzymał cudem w korpo, ale obecnie sałatę pozyskiwał wyłącznie z przesuwania bierek. Po drodze Piotrka nawiedził dół energetyczny, tedy zatrzymali się w głuszy wiejskiej i w jakiejś budzie zakupili kopiec brzoskwiń, które młodzieniec owinął w swój sweter, aby trzymać je w ryzach na tylnim siedzeniu. Terkot na drodze jednak był niemożebny, brzoskwinie uwolniły się z oków swetra i rozpierzchły po całym pojeździe. Nietuzinkowe wstrząsy wehikułu z apetycznego wieńca owoców utworzyły niezjadliwą miazgę, nim Piotrek zdołał zjechać na pobocze. Potem już jedną ręką obsługiwał kierownicę, a drugą faszerował się psychotropami, by jakoś dół energetyczny przewegetować oraz by zabić weltschmerz, który po tej brzoskwiniowej samowolce napęczniał w nim szybciej niźli makaron w zupkach instant. Dojechali do miasta i Piotrek prędko zajechał na ryneczek, gdzie zatopił mordę bezpośrednio w masie brzoskwiniowej, którą sprzedawczyni skumulowała w skrzyni na straganie. Irenka przeprosiła ni to trzepotem dłoni, ni to trzepotem rzęs, i wypłaciła należność za całą skrzynkę, strzemiennie rzucając, iż Piotrek to fachowiec szachów, a wiadomo, że oni, podobnie jak matematycy czy fizycy, kolekcjonują dziwne nawyki jak dziewczynki karteczki do segregatora. Sprzedawczyni, rozdrażniona tematem gender, policzyła im dwukrotnie – jej syn karteczki owe zbierał. Co więcej jej mąż nauczał matematyki w liceum. Piotrkowi nadal spływały brzoskwinie po brodzie, gdy odbierali kluczyk do pokoju w akademiku. Dostali pokoik z ładnym widokiem na dziedziniec kampusu uczelnianego, turniej odbywał się w jednej z uniwersyteckich sal. Namoczyli się w wonnej kąpieli, połączyli łóżka pojedyncze w jedno, aby utworzyć arenę seksu, spełnili się i padli jak muchy, wykończeni podróżą i całym dniem. Po wzejściu słońca rozegrali na rozgrzewkę rapida, a potem jeszcze blitza. Przebrali się i udali na salę turniejową, rozruszane paliczki Piotrka cały czas młóciły w powietrzu, nie mogąc się doczekać aż znów pochwycą za bierkę. W małej auli zbierali się powoli gracze, stało tam najmniej ze dwadzieścia stołów dźwigających sześćdziesięciu polowe pola szachowych zmagań – szachownice. Arbiter poprosił, aby Piotrek nie szurał tak głośno skrzynką brzoskwiń po parkiecie, zjawił się jednak starszy sędzia i w ogóle wyprosił brzoskwinie, ponieważ regulamin zabraniał stosowania dopingu. Swoją pierwszą partię Piotrek zakończył szybko. Wycisnął z lamusa krokodyle łzy, blokował mu figury, a swoim rozpanoszył się, gdzie tylko dusza zapragnęła oraz fach szachowy pozwalał. Nie zajęło to nawet pół godziny. Oponent przedziwnie podawał dłoń, gdy Piotrek ją ściskał, czuł jakby miał w dłoni martwą rybę. W przerwie zagadał go pewien zawodnik, student owego uniwersytetu, i zaprosił po pierwszym dniu rozgrywek na wieczorną partyjkę hobbystyczną, na co Piotrek chętnie przytaknął, bo ileż można bez bierek wszak obcować. – Fachowcy szachów powinni trzymać się razem – rzucił student na pożegnanie. – Skołuję dobre towarzystwo i wspomagacze. Piotrek odruchowo zaszeleścił blistrem neuroleptycznym. Może ten koleś ma w zanadrzu gorące mieszanki psychotropów. Druga partia okazała się nieco trudniejsza, jednak Piotr poruszał bierkami, wyciągając ramię niczym łabędzią szyję, by dokonywać tak śmigłych desantów, iż mroził tym krew w żyłach oponenta. Tym razem ściskając jego rękę, poczuł jakby brał w dłoń cegłę o ostrych krawędziach, bowiem gracz nawet nie zacisnął palców, zaoferował Piotrkowi sztywną kartkę dłoni. Kiedy wszyscy zawodnicy pokończyli drugie mecze tego dnia, nastąpiła przerwa, podczas której Piotrek ubrał wypłowiały sweterek, gdyż uwielbiał integrować się w nim społecznie. Po trzeciej partii dzień turniejowy dobiegł końca, wszystko wskazywało na to, iż Piotr rokuje na zajęcie wysokiej lokaty. Spotkanie szachowe hobbystyczne odbyło się w pokoju któregoś ze studentów-pasjonatów. Zajmowali pokój we trójkę i jeden z nich, zdegustowany szachami, które uważał, że są tak nudne, iż są przedłużeniem Szatana, chwalił się, że dostał bony pracownicze na piwo, kino i kebsa od szefa pizzerii, w której dorabiał. Starał się bonami odwieść pasjonatów od nudnej rozgrywki, jednak nikt się nie kwapił odrywać od bierek, więc pracownik pizzerii ulotnił się, by skorzystać samemu z uroków nocnego miasta. Piotrek i Irena zostali z dwoma pozostałymi, a i jeszcze po jakimś czasie kolejnych trzech z innych pokoi przylazło i nanieśli trochę świeżości towarzyskiej, bowiem do akademika przetransportowali cichcem zgrzewkę browarów jak i bez mała dziesięć litrów wódki, czyli w sumie coś, choć prawie nic, jak na sześciu chłopa i jedną śwarną babkę. Piotrek bardzo się cieszył, że będą grali przy kominku, płomienie pieściły drwa, gdy rozpieczętowywali pierwsze butelki. Bartek popijał wstrzemięźliwie, powiedział, że wypije dziś tylko trochę, ale niedużo, by jutro napierdalać bierami. Ale już jutro poleje się „od chuja”. Potem podzielił się z Piotrkiem taktyką psychologiczną, prezentując, jak powolnym wyjmowaniem bierek z pudełka wkurwia przeciwnika. Piotrek odwdzięczył się szachowo i pokazał, jak gra rozwojowym frontem – tak mówił na specyficzne ruchy pionami podczas debiutu rozgrywki. Dodał, że warto sobie wizualizować otwarcia szachowe jako spowinowacone klastry, bo wtedy szybciej przetwarza się ruchy, jednak nikt nie rozumiał jego autorskiego sposobu. Spytali Piotrka, czemu właściwie nie pije i czy on podobnie jak Bartek uprawia chorą wstrzemięźliwość. – Dzięki, łyknąłem już – odparł tylko i odsłonił za pazuchą blister z tabletkami neuroleptycznymi. Spytali go, czy nie chciał nigdy zmieszać psychotropów z alkoholem, bo w sumie dla nich wódka jest jak fit-płyn witaminujący, a po zażyciu neuroleptyka warto podrasować gospodarkę witaminową. Piotrek przystał na propozycję, nie mieszał wcześniej, ponieważ mu to nawet do głowy nie przyszło i już nie pierwszy raz szturmowała go silna myśl, iż obcowanie z ludźmi przynosi niezmierne korzyści poprzez współdzielenie innowacji. Zmartwiło go tylko, że studenci owi nic zupełnie nie łykają, szprycowali się tylko fit-płynami. Zasępił się, alkohol pogłębił temporalną depresję, stał się ponury, ramię sunęło martwo w powietrzu jakby objęte dżumą, bierkami stukał wymuszenie, bez pasji. Studentów rozbawiło uwstecznienie Piotrka, nazwali go „Królem Rozrywki”. Głowa Piotrka zwieszała się coraz bardziej, coraz mniej kontaktował, oczy szklane, zasysał ślinę obficie wypływającą. Dowcipy i krzyki kolegów nie docierały. Poruszał bierkami na oślep, podbródek osiadł mu na obojczyku, trwał poza światem, zapatrzony w bezkres kominkowa ognia. Wreszcie stało się, Piotrek wpadł w drgawicę, toczył pianę z ust, najgorzej, że padł na sam środek szachownicy i rozwalił ciekawe ustawienie nie do odtworzenia. Odwieźli go do szpitala, ale nic nie pomogło, mózg fachowca szachowego przestawił się na trwałą katatonię. Reagował jedynie na podsuwane mu kule brzoskwiń, które wyjadał komuś z ręki, tudzież mocno posłodzone błoto kawy. Irena postanowiła nakarmić go śmiertelną dawką brzoskwiniowych pestek, zatruwając zawartym w nich cyjankiem, aby były fachowiec szachowych mógł spokojnie opuścić ten padół łez, jednak zmieniła zdanie i pewnego dnia zabrała Piotrka na wózku do jego domu. Spaliła po prostu chłopa w kominku. W czasie gdy zobojętniałego Piotrka ubywało między cegłami, grała sama ze sobą w szachy, jednak nie poruszała bierkami, a pustą szachownicę zapełniała figurami łez. Gdy zamatowała samą siebie, wstała z podłogi, wzięła pogrzebacz i pokopała nim w popiołach Piotrka. Był szachista, nie ma szachisty. Ujrzała jeszcze tylko przedziwną rzecz, w popiołach zachowała się od ognia jasna masa miąższowa. Niezwykle gęsty, niemożebnie skumulowany zlepek częściowo strawionych brzoskwiń, Irena nie była w stanie nawet go podnieść. Od razu się domyśliła, że w żołądku Piotrka powoli formowała się czarna dziura, brzoskwinie scalały się w nim w punkt o nieskończonej masie. Zaparzyła sobie kawy, zapomniała nawet posłodzić. Rozpaliła jeszcze raz w kominku, deszcz zaczął bębnić o szyby. Patrzyła w płomienie i patrzyła, jak ogromna masa brzoskwiń nic sobie nie robi z jęzorów ognia. Piotrek nie był dobrym szachistą, a wybitnym. Gdyby zjadł jeszcze trochę brzoskwiń, prawdopodobnie dałby radę zamatować cały glob.
-
- opowiadanie
- groteska
-
(i 5 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Od pewnego czasu Natalia przechodziła przez potworną katorgę, ponieważ jej siostra – Kamila – bez opamiętania trzaskała czekoladą. Znienacka wyłamywała zębami kolejne kostki czule inaczej tuż przy uchu znerwicowanej Natalii, która to w obawie przed zawałem serca, zaczęła praktykować relaksy przeróżne głębokie. Sole kąpielowe, kojący śpiew tukanów, automasaże, ciepłe kąpiele, mantry jogistyczne, masaże kamieniami. Kamila jednak szturmowała siostrę czekoladą bez ustanku, częstotliwość niemożebnego trzaskania narastała, więc zbiedzona i pełna bladaczki siostra zamówiła sobie wizyty masażysty i to jako tako rekompensowało stresy. Co więcej Kamila dokooptowała do operacji ojca, Tomka, aby i on trzaskał czekoladą. Oszukała go, że w ten sposób sprawi Natalii przyjemność. Kamila była rosłą dzierlatką i uprawiała jazdę figurową na łyżwach. Czyniła to razem z nieco starszymi kuzynami Sieciechem oraz Jessiką. Przygotowywali się do amatorskich zawodów uniseks, pożerali mnóstwo protein i nagabywali Natalię przy każdej sposobności, aby i ona z nimi „nakurwiała płozą”. Zwłaszcza, że Natalia była rzadką posiadaczką „łyżew mentalnych”. Widać to było gołym okiem, ponieważ chodziła w powietrzu jak na niewidzialnych koturnach. Wszyscy obecnie byli studentami różnych kierunków i wszyscy oprócz Natalii bardzo cenili „kindersztubę”, czyli najogólniej mówiąc wypowiadanie się do rozmówcy w pełnej poszanowania manierze podczas podtrzymywania dyskusji. Pewnego dnia Natalia relaksowała się w salonie swego domostwa, kreśląc na papierze ósemki. Wyobrażała sobie, że ma autyzm i że to jest jej sposób na rozładowanie wewnętrznych napięć. Taka myśl zawsze wzmagała u dzierlatki poczucie relaksu. Coś lekko uderzyło o okno, bodaj kropla deszczu, nie wytrąciło to jednak Natalii ze swych wyobrażeń o autyzmie. Uderzenia o szkło ponawiały się jednak i po paru momentach dziewczyna zreflektowała się, że to nie może być deszcz, bo tak hardaszczo woda nie wchodzi przecie w interakcję z szybą, niemożliwość po prostu. Zaciekawiona podeszła do okna. Na dole w ogródku stał wujek Ziga, przybyły podróżnik z dalekich miejskich krain. Pomachał Natalii. Wpuściła go, bo reszta rodziny pojechała do miasta po baterię do dzwonka do drzwi, który przestał działać, stąd też Ziga ciskać musiał o szkło kamieniami z ogródka. Natalia wiedziała, że ta niedziałająca bateryjka to sprawka Kamili, pewnie wyssała z niej energię językiem. Takie wypady do miasta zawsze kończyły się wyżerką do syta w miejskiej dzielnicy gastronomicznej, co oprócz hokeja było głównym hobby Kamilki. Teraz wujek Ziga stał już w pokoju Natalii i podziwiał obrazki, które narysowała i rozwiesiła na drzwiczkach szafy. – Wiesz, tu kolory są zbyt blade, nie widzę w tym mięsistości! – komentował i przechodził do kolejnego obrazka. Natalii przeszło przez myśl, że to wystawa dziewczęcych obrazków, a nie wędlin w sklepie mięsnym. – Tu wyraźnie anatomia ci siadła, to jakiś detektyw? Jedno oko wyżej, drugie niżej, mogłabyś bardziej starać się o realizm. Groteska i inne finezje? Bitch, please… to było dobre w epokach zamierzchłych, teraz w sztuce dominuje dbałość o detale i prawdziwość! Płótno musi wybrzmieć potęgą piękna rzeczywistości! To nie płótno, to są kartki papieru – Natalia może w rysowaniu starała się odbiegać od realiów, jednak w świecie głowy pozostawała zimną suczą dbającą o precyzję wypowiedzi. Samotnicze jestestwo Natalii skowyczało do nieba, aby rodzina wróciła już z miasta i zajęła się nadaktywnym w swej krnąbrności wujem. Modły zostały wkrótce wysłuchane i już niebawem stali razem na parterze w salonie. – Jest i bateria, Ziga, ale z tym dzwonkiem szopka – wzniósł opakowanie bateryjek Tomek, ojciec Natalii i Kamili. – Bateria! U, U, U! – podłapał Ziga, doskoczył do szwagra i jął okładać go przyjacielsko pięściami po klatce piersiowej. Zaśmiewali się. – Kama, Nati, zabawcie swego wuja, my z Anetką przygotujemy szybko jakieś przekąski – rzekł Tomek. – Ziga! Trzeba było ostrzec, że będziesz… zanim coś przyrządzimy nalej sobie czegoś z barku. – Och, tyle że mam numer tylko do Natalii, a ta z jakichś niejasnych i na pewno wydumanych przyczyn nie odbierała smartfona! – powiedział z wyrzutem. – Jesteś bardzo niedobrą bratanicą, ciuś ciuś, Nataleczka, ciuś ciuś! – Przejeżdżał palcem wskazującym po drugim wskazującym, jakby obierał marchewkę. Natalia czuła się co najmniej zmieszana. – To ja ci już podaję swój! – zadeklarował się Tomek. – Nie! – Zygmunt wyciągnął dłoń. – Chcę mieć tylko numer do Natalii! To jest klimatyczne! Chcę, żeby to była ona, właśnie ona, łącznikiem między naszymi pod-rodzinami! Natalio, to na tobie będzie spoczywać ta odpowiedzialność! Musisz odbierać moje telefony, nie stosuj więcej żadnych pseudo-uników! Natalia nie wiedziała, jak zareagować, speszyła się jeszcze bardziej. Tomek wzruszył ramionami. – Twoja decyzja. Tomek i Aneta zniknęli w kuchni. Kamila i Natalia siedziały na kanapie, Ziga przed nimi za stołem. Słychać było świerszcze za oknem, choć to zima. Zygmunt zaczął wykonywać młyńce kciukami, gwizdał, spojrzał w górę. – Macie niczego sobie sufit, czy mówił to wam już ktoś wcześniej? – spytał. – Parę osób, tak, tak… – wydukała Kamila. Zgęstniałą niezręczność kroiłbyś nożem. Może gdyby nie powtórzyła tego „tak”, byłoby choć trochę luźniej. Milczenie trwało, kciuki Zygmunta furkotały w powietrzu. – No skoro krewniaczki nie chcą mnie zabawić, to chyba czas sięgnąć do barku! Zadowolony nalał sobie whiskacza. Nalał również Kamili i Natalii i podał im po kielonku. Ziga wziął eleganckiego łyka. – Natalio, nie żałuj sobie, nie żałuj sobie niczego, dziewczyno! Twoje studia są wymagające, potrzebujesz się wyszumieć w czasie wolnym! – zachęcał wuj. Natalia zbroczyła tylko nieco usta, nie miała teraz ochoty na trunki wyskokowe. Było koło trzynastej. Kamila z kolei tylko mieszała alkohol, kręcąc nadgarstkiem jak magnat u przyjaciela na popijawie. – Kamilo, proszę cię, nie chcesz być jak James Bond? On pijał wstrząśnięte, niemieszane, a ty sobie mieszasz trunek. Nie będziesz jak James Bond przez to! – Ale lubię mieszać, mieszać, mieszać. – No chyba że tak. Pełen szacun. A lubisz kiełbasę lub cegły? – Zależy od permutacji. – Spoko. Spoko, brachu, czuję twoje zwrotki. – Ziga wspinał się na wyżyny młodzieńczości. Próbowali kultywować kindersztubę, ale nie każdy winien się tym zajmować. Zygmunt wziął solidniejszego łyka. – No dobra, patrzcie na to! Ziga was zabawi! Tylko nie mówcie rodzicom, że to zrobiłem, sztama? – Sztama! – obie na raz odparły. Zygmunt wessał tonę whiskacza prosto z butelki, a potem jeszcze ze swojego kieliszka, tak że wychłeptał do dna. Podniósł palec, skupiły moc wzroku na przepełnionych alkoholem policzkach wuja. Policzki wróciły do stanu płaskiego, czyli trunek opadł do żołądka. Ziga jednak nagle pochylił się, zatkał jedną dziurkę od nosa, a z drugiej strzelił całym płynem na blat stołu. Kamila zbladła. Natalia jednak zaśmiała się i zaczęła klaskać jak trzpiota ogłupiona narkotyczną siłą męskości. Ziga potrafił transportować płyny wyskokowe z jamy ustnej do zatok. Źle się jednak złożyło, że akurat do salonu weszli Tomek i Aneta. – Oho… a co tutaj się stało? – Tomek spochmurniał. Piękny stół pokryty był wystrzelonym z nosa płynem. Natalia i Kamila milczały, przecież obiecały, że nie powiedzą, sztama tutaj odeszła. – Kamila pluła we mnie alkoholem!!! – Ziga natychmiast wskazał bratanicę. Co śmieszne tylko jego kieliszek był pusty. Zrobiło się naprawdę niezręcznie. – To… może my was jeszcze zostawimy na moment – rzekł Tomek. Udali się z ANetką na stronę. Naostrzyć pal dla Zygmunta i przygotować łańcuchy na działce. Znów zapadła niezręczność, podsycona niedawnym zajściem. Kciuki Zigi kręciły młyńce. – No to jak to Kamilo jest w końcu. Lubisz cegły? – Wujek pije do konkretnych cegieł czy do konstruktu jako takiego cegieł? – Jezusie Chrystusie Maryjny i Boże Przenajlmiszy Mój Najdroższy! – podniosła głos Natalia. – Jeszcze milisekunda tej jebanej kindersztuby, a wyzwolicie we mnie ogromne pokłady antykindersztuby! Kontrast, kurwa, mocium panki, kontrast! A tego byście, moi umileni krewni, nie chcieli! Po chwili wrócili rodzice, pogaworzyli, pośmiali się z Zygmuntem, a potem powiedzieli, że niestety, ale muszą zakuć go w kajdany na działce. Za pobrudzenie stołu. Niespodziewana wizyta krnąbrnego wuja dobiegła końca. Gdy jeszcze w korytarzyku chwilę tak sobie na odchodnym pogaworzyli, Ziga nagle wyjął tabliczkę czekolady i trzasnął nią tuż obok ucha Natalii. – No do chuja, wujek! – Kryzys Natalii się pogłębiał. – Czy Kamila wujkowi też skłamała, że to mnie ucieszy?! – W żadnym razie. Dała mi po prostu dwie dychy. – Zygmunt pomlaskał czekoladą i schował sobie resztę na wieczór. – Dobra, to widzimy się pewnie pod wieczór, może jakiś seansik machniemy, co, młode? Kamila zmarszczyła czoło. – Jak to pod wieczór? – No przecież będę odbębniał karę u was na działce. – Ach, no tak. I co, wujek się tak na to zgadza? – Przecież nabroiłem. Każdy nasz czyn znajduje ujście w konsekwencjach. Wieczorem będę pewnie spał w gościnnym, ale przekradnę się do którejś z was i zrobimy sobie wujkowo-bratanicowy seans! U, U, U! Seans! – Uderzył się w klatkę jak goryl. – Ach, nie, wujek nie zrozumiał – klarowała Kamila. – Będzie wujek spał w kajdanach i obroży w tej kanciapie na działce. Zygmunt na moment strapił się, lecz od razu poweselał. – A więc aż tak nabroiłem! – Zaśmiał się. – Tu nie chodzi o stopień nabrojenia. Po prostu takie są zasady. Parę momentów później Natalia i Kamila popijały herbatę na balkonie przy salonie i obserwowały jak nieopodal, po drugiej stronie przedmiejskiej uliczki, Tomek i Aneta zakuwali wujka w łańcuchy pośród działkowych krzewów. To było mgliste, klimatyczne popołudnie. – Kamila – Natalia szczęknęła filiżanką, odstawiając na spodeczek. Wyrafinowaną metodą odstawiła talerzyk na stolik między nimi. – Naprawdę nie podoba mi się twoje zachowanie. Nie wiem, co ta twoja główka sobie ubzdurała, ale spróbuj przekabacić jeszcze jedną osobę, żeby trzaskała czekoladą koło mojego ryja, to pomogę Zygmuntowi w pieleniu działki, ale zamiast grabek użyję twojego cielska. Usztywnię cię sznurami i będę ryła w glebie twoim ryjem, twoimi szkaradnymi zębami. Kamila promiennie się uśmiechała niczym niewinny źrebak i miło spoglądała na swą siostrę. Dopiły w spokoju herbatkę. Kamila próbowała kindersztubowych podejść, ale Natalia bez słowa raczyła się piciem i spoglądała ku działce. Wreszcie zabrały zastawę i zamknęły balkon. Natalia została w salonie sama. Przezierała wzrokiem przez ażurową firankę, rodzice nadal byli z Zygmuntem. Zwykle to tyle nie rwało, musieli mieć jakieś problemy z zapięciem kajdan. Natalia tak naprawdę w głębi serca bardzo podziwiała Zygmunta. Gdy tak śledziła, jak rodzice przypinali go łańcuchem do obręczy przytwierdzonej do kanciapy, docierało do niej gromkimi obrazami, jaki to los jest nieprzewidywalny. Wujek Ziga będzie teraz dosłownie na wyciągnięcie ręki przez pewnie najbliższy miesiąc. Po policzku Natalii spływała łza. Dziwna łza ulgi, szczęścia, a nawet wyzwolenia. Natalia napompowała opony swych terenowych rolek, w uszy wpuściła tęskne bity nocnej muzyki. Wybrała się na wojaż samotnego wilka po wertepach pobliskiej ścieżki rowerowej. Zapuściła się w głuszę, w morze drzew, niczym wielorybnik skory do spontanicznych łowów. Gdy dotarła na szczyt wzgórza poza miastem, piłując w rolkach jak Szatan na sterydach, uwolniła stopy z pojazdów i oparła plecami o pień jesionu. Westchnęła tęsknie, wspominając, jakie to szczęście, że po drodze nie rozjechała żadnej norki tudzież łasicy. Jazda nocą po lesie ze słabą czołówką to zupełnie nie w stylu Natalii, ale co mogła zrobić, gdy zew przygody wzywał. Uniosła głowę ku niebu, przezierając wzrokiem na księżyc i gwiazdy poprzez gęstą siatkę listowia. Rozpieszczona pędem grzywka powiewała trącana nocnymi zefirami. Natalię brało na śmiech – odkryła właśnie swój autorski sposób na przemożną relaksację układu nerwowego. Tak ostatnio nadwyrężonego czekoladowymi trzaskami siostry. Rolki w terenie nocą z akompaniamentem tęsknych bitów, w których gotycka wampirzyca woła za swym wampirzym kochankiem, którego brzydcy wieśniacy nakarmili czosnkiem. Cóż poza tym jest bardziej kojącego niż mroczne, wilgotne knieje, w które zagłębić się można całym swym jestestwem? Po powrocie Natalia położyła się na biurku i za karę za nieroztropną jazdę po ciemku oślepiała się przez kwadrans powziętą z blatu lampką. Cóż za konstruktywna, samokrytyczna osobowość. Ułożyła się wreszcie spać, a przez zabawy z lampką jeszcze długo, długo wielokolorowe ciapki majaczyły w polu widzenia.
-
Ryszard był praktykującym Emo-satanistą, a także masochistą. Czcił Szatana, regularnie ciął się żyletkami, szminkował usta na czarno i z takimi kolorami na co dzień gorliwie obcował, oczy skrywał za grzywką i marzył o śmierci. Rodzina paliła go krzyżami na dobranoc, ale wiele nie pomagało. Przytykali mu drewniane dewocjonalia do skóry, a młodzieniec w bólu i spazmach wił się w pościeli, że aż ślina zmieszana z bąbelkami piany przeciekała przez uzębienie. Przez wzgląd na masochizm nie narzekał na takie wieczory. Raz wypryszczyło chłopaka, to te pryszcze papierem ściernym pozdzierał i potem chodził z pokaleczoną mordą do szkoły. Brechtali z niego w liceum, a nauczyciele od zombie wyzywali, to drugie Emo-chłopaka dowartościowywało i było naumyślnym zabiegiem wychowawczym ciała pedagogicznego. Pewnego dnia, gdy jak co dzień odmawiał w pokoju litanie do Szatana na różańcu, sowa przycupnęła za oknem i mrugała do niego oczami. Chłopak w pełni aprobował, a nawet podziwiał opierzenie ptaka i już w młodzieńczych widziadło-wyobrażeniach widział, jak wyrywa stworzeniu pióro, a potem wbija sobie jego trzpień w żyłę, albo w mięsień dla urozmaicenia wachlarzu doznań sensorycznych. Sowa okazała się co najmniej magiczna, bowiem z dzioba wywaliła język i w brudzie na niemytym od miesięcy oknie Ryszarda wyżłobiła nim wiadomość, jakby spreparowaną przez Szatana. Chłopaka zaszturmowało momentalne objawienie – już wiedział, że podziemia naznaczyły go i wybrały do objęcia ważnej funkcji piekielnej. Pocałował swój tatuaż z trzema szóstkami na wewnętrznej stronie przedramienia i przyjrzał się wiadomości. Nakazywała ona, aby wziął sowie pióro i udał się z nim do lasu oraz żeby nie mył okna, bo przylecą kolejne wieści. Sowa odfrunęła, a z ptasiego odwłoka odczepiło się pióro, po czym opadło na zewnętrzny parapet. Ryszard otworzył okno, powziął je w prawicę, by następnie polizać chorągiewkę – smak siarki potwierdził przypuszczenia: Szatan zawezwał do działania. Młodzieniec odprowadził wzrokiem furkoczącego w przestworzach ptaka, by następnie samemu skierować się do lasu. Wziął uprzednio plecak z butlą wody, aby regularnie się nawadniać. Zabrał również torbę z namiotem, gdyby musiał zabawić tam dłużej. Zagłębiał się w niszę przyrodniczą, drzewa gęstniały, wnet potknął się i walnął mordą o kamień. Nie zrobił sobie żadnej kontuzji, a twarzoczaszka nakurwiała bólem, więc się młody masochista podwójnie cieszył. Potknął się o zwierzęce truchło. Nie zdziwiło go nawet, że nie zauważył wcześniej martwego jelenia na swej drodze. Wiedziony szatańską intuicją wbił trzpień pióra w brązowego trupa, z rany wtrysnął strumień czarnej zropiałej posoki o niebywałym impecie, krew przyszturmowała w nastolatka i cisnęła nim o pobliską olszę szarą. Ryszard zachował trzeźwość, podziwiał jak martwy jeleń wpada w niemożebną drgawicę, konwulsje łamały kończyny, czarna krew sikała zewsząd. Wreszcie gałki oczne zwierzęcia tak spuchły, że aż powieki się rozerwały. Finalnie oczy eksplodowały, a z oczodołów wszechpotężne tryskanie się odbywało, ale już nie błotnistą posoką, a fioletowo-zieloną gnuśną mazią. Z oczodołów poturbowanego jelenia wypłynęła wraz z ostatkami mazi mała szczęśliwa gromadka pozlepianych jajeczek. Ryszard pomasował sobie obite o olszę szarą lędźwie, po czym podniósł jajeczną aglomerację. Dla zabawy parę jajek poodczepiał, bo przezabawnie przy tym mlaskały. Gdyby Ryszard prowadził pamiętnik, opisałby to wszystko jeszcze dzisiejszego dnia z młodzieńczymi wypiekami na bladaczce twarzy. Śmiesznie mu było nawet teraz, głównie dlatego, że wiedział, iż mózg nie mógł mu się od tego wszystkiego tutaj zrezać, bo już był dostatecznie zlasowany na przestrzeni żywota. Zabrał jajka na chatę, bo gdy je trzymał, trzy wytatuowane szóstki na ramieniu Ryszarda świeciły się na czerwono i generowały przyjemne ciepło w obrębie całego ciała, niczym trój-żebrowy mini-kaloryferek. Przez tydzień wysiadywał jaja na sianie w pokoju jak kura, starając się jakoś zgrać to z koniunkcjami planet, i Szatana zirytowała niemożebna głupota Ryszarda, bo przyfrunęła sowa i napisała językiem na brudnej szybie, co dokładnie ma z nimi zrobić. Musiała tym razem pisać mniejszą czcionką, bo napis sprzed tygodnia, źle zaaranżowany logistycznie, zajmował połowę dostępnej przestrzeni. W mrocznym pokoju Ryszarda, na biurku obwarowanym czaszkami, jeszcze tego samego wieczora stanęła misa o ponadziemskiej pojemności, gotowa, aby służyć swą obłością, ofiarowująca się pod piekielne igraszki, pod dyktando Szatana. Emo-chłopak splunął sześć razy do misy i zmieszał plwocinę z białkiem jajek powziętych z lodówki. Następnie w moździerzu zgniótł na proch pancerzyki polnych żuków i dodał do mieszaniny. Ponownie splunął sześć razy i dodał szczyptę ziół prowansalskich. Starł trochę naskórka z pięty i również nim domieszkował zawartość misy. Na koniec splunął sześć razy po raz trzeci i ostatni. Włożył aglomerację jajeczek do powstałej „esencji wiedźmy”, przykrył misę talerzykiem – dla kumulacji zawiesiny – i pozostawił na sześć godzin, sześć minut i sześć sekund. Preparację esencji rozpoczął o godzinie dziewiętnastej, więc zejdzie do pierwszej, toteż szykuje się zarwana nocka, a jutro szkoła. Ryszard jednak spożytkował czas prawilnie i wybrał sobie tomik edukacyjny o życiu rozpłodowym borsuczyc, aby w towarzystwie móc kultywować kindersztubę, prowadząc kulturalne rozmowy i popisując się znajomością modnych faktów. Siedział w fotelu, a jajka żyły swoim życiem, pęczniały i rozrastały się, wypchnęły talerzyk, a ten zbił się na podłodze, Emo jednak nie przejęło się i czytało dalej o borsuczycach. Jaja powypadały z misy na podłogę i dalej rosły, miękkie skorupki zaróżowiły się i stały się półprzezroczyste, za błonami jaj uwidoczniły się kobiety w pozycjach płodowych. Wreszcie gdy kobiety zamknięte w stale powiększających się gumowych bańkach osiągnęły naturalne człecze rozmiary, przebiły się przez cienką błonę elasto-jaja i tak oto przed Ryszardem stanęło dziewięć nagich bab. – Nie mam dziewczyńskich ubrań – rzekł do nich – przeszkadza wam negliż? Nic nie odpowiedziały, tylko popruły prześcieradło Ryszarda i zmajstrowały sobie przepaski dla miejsc newralgicznych. Do pokoju zapukał zaspany ojciec, zbudzony harmidrem – parę chwil temu kobiety podczas przebijania się przez błony oddawały wrzaski z piekła rodem. – Synu, u ciebie w porządku? Śpisz teraz? – ojciec szanował prywatność Ryszarda i ani śmiał zaglądać. – Tak, tato, śpię. – Przecież wiem, że nie śpisz, inaczej byś nie odpowiedział. – Czytam o borsuczycach. Imitowałem ich wrzaski porodowe, przepraszam, jeśli was obudziłem. Ojciec całkowicie się uspokoił, zdawał sobie sprawę, że teraz nastolatkowie gorąco się tym interesowali, niech się chłopak wyszumi. A w sumie to Emo aż tak nie oszukało ojca – może to nie borsuczyce skowyczały, ale jednak samice. Może to nie one rodziły, ale jednak się naradzały. Samice owe przedstawiły się jako wiedźmy, służebnice Szatana, wysłannice piekła oraz oblubienice Belzebuba. Ryszard spostrzegł jak na dłoni, że to skore do rytuałów pannice i w sumie niezłe laski, więc był kontent. Zapalili multum świec, aby nadać wieczorowi klimatu i rzecz jasna przystąpili do okultyzmu. Świece kumulowały energię potrzebną do wypędzenia złej energii, bowiem okazało się, że ta skupiała się w pudełku po pralinach, w którym chłopak chomikował amulety z Afryki. Ryszard czuł się, jakby miał dur brzuszny po tym całym wysiłku alchemicznym, gdy z jajek naradzał wiedźmy, jednak teraz, podczas wypędzania zła, zionął siłami jak smok po Viagrze, tak skwapliwie wszystko notował w swym kołonotesie, tak analizował najmniejsze detale, by zoptymalizować proces rytuału, że już po wszystkim wiedźmy okrzyknęły go ojcem ich lokalnego sabatu. Aby zregenerować się po wycieńczającym energetycznie przemaglowaniu satanistycznym, urządzili sobie mikro-ucztę. Ryszardowi zostało trochę chitynowych owadzich pancerzyków, piskali więc na nie bitą śmietaną i zajadali się chitynowo-śmietanowymi chipsami. – Chcecie ciąć się żyletkami? Mam tutaj cały zestaw z EmoStore, wszystkie zdezynfekowane – zaproponował młodzieniec i wyjął pudło z brzytewkami, aby być uprzejmym. Panny jednak odparły, że nie chcą współdzielić z nim ponurych, bezużytecznych hobby. Ryszard posmutniał nieco, jednak natychmiast poweselał, gdy dotarło do niego, że wszystek tutaj czynili w imię Szatana. Nazajutrz był tak padnięty po nocnych ekscesach, że zaspał do szkoły, matka więc weszła do pokoju, aby gnoja zbesztać i ujrzała stado nagich bab zastygniętych na podłodze w głębokim śnie. Obudziła syna ciosem z liścia i wygarnęła, że naczytał się o samicach borsuków i na czerep mu się rzuciło, że sobie orgię pod dachem rodzicieli urządza. Kajał się biedak, nieco na pokaz, nic nie sprostował ani nie wyjaśniał w sumie, bo tu dużo by mówić. Zaklinał się tylko na plakaty zespołów heavy metalowych przylepione tam na ścianach przylepcami aptecznymi, że się poprawi i wyrośnie na dorodnego obywatela. Wiedział, jak ugłaskać matkę, bo nawet mu do szkoły puszkę prażonego ziarna dała. Pomimo że został dziś w nocy ojcem sabatu, nadal chodzić musiał na nudne zajęcia do szkoły, co wielce uwierało, było jak przemożnie kanciasty migdał, który utknął między fałdami mózgowia. W szkole uczniowie początkowo mijali go szerokim łukiem, ponieważ wyczuwali, że od kolegi bije obca aura, z dnia na dzień jakby struktura energetyczna Ryszarda przetransformowała się. Tak naprawdę skrystalizowały się na nim drobinki Szatana. Po dwóch lekcjach przywykli do nowego oblicza kolegi, otoczyli go, przywitali się piąstkami jak stare dobre ziomale i już niemal natychmiast umówili na cięcie się żyletkami. Ryszard bardzo się cieszył, że wciąga kolegów w swoje toksyczne zainteresowania. Po szkole poszli zatem do niego, ekwipując się po drodze w marihuanę w myśl zasady, że dzień bez zioła, to dzień gówniany. Weszli do Ryszarda. – Mamo, tato, przyprowadziłem kolegów i będziemy się ciąć. Mam gdzieś, co o tym sądzicie – krzyknął z przedpokoju. Kolega wchodzący za Ryszardem zestrofował się. Zatrzymał go ręką. – Stary, nie ma opcji. Nie wiedzieliśmy, że chcesz nas wykorzystać, aby walczyć z uciskami rodzicielskimi. To w ogóle nie jest kumplowskie. Sorry, wyłamujemy się z tego gówna. Opuścili domostwo kolegi, nawet nie zostawili dla niego działki zioła. Dziwne, dla Ryszarda to było bardzo kumplowskie, może w sumie jeszcze za mało się znali po prostu. Spuścił nos na kwintę, lecz powitała go wysoko uniesiona broda ojca w salonie przy stole. Obiadowali z wiedźmami i toczyli ożywiony, przepełniony kindersztubą dyskurs. – Synu, dlaczego nic nie mówisz, że zostałeś ojcem sabatu!. Chłopak dziwował się co nie miara. – Nie przeszkadza ci to? Myślałem, że nie akceptujesz moich satanistycznych zapędów. – Oj, no nie bardzo to fajne i społeczne, ale… w twoim wieku zająć takie stanowisko, to dla ojca powód do dumy. Karierka się rozkręca, co, Ryszardzik? Zjedli omlety z wiórami migdałowymi polane syropem glukozowo-fruktozowym, czyli toksyczne danie, którym raczono Ryszarda w chwilach wyjątkowych. Chłopak chciał podczas posiłku ugrać u rodziców brak przymusu „chodzenia do budy”, ale nie przeszło. U siebie w pokoju dostrzegł na brudnym oknie jeszcze jedną wiadomość od Szatana: „Brawo, synu”. Było także post scrptium, iż okno może być już umyte, a nawet powinno, bo jutro do Ryszarda wpadnie znamienity gość. Tej nocy Ryszard z wiedźmami również odprawiali czarnomagiczne rytuały. Samice wyły jak zarzynane, gdy mieszały swą krew z żółtkami jajek, sprasowanymi orzechami oraz wymiocinami kukułki. Ojciec sabatu zaś klęczał, bił pokłony diabelnikom wszelakim i wymrukiwał łacińskie litanie, bulgocząc jak głodna wydra na kacu. Rodzice nawet nie zapukali do pokoju – nie zbudził ich cały ten dziki rwetes, ponieważ spali przemożnie głęboko, ukojeni myślą, że wreszcie synek wyszedł na prostą. Pogodzili się zatem, że mają satanistę pod dachem, bo ważne, że kariera kiełkowała. – Tak trzymaj, synu! – Ojciec klepnął rano Ryszarda po plecach – Właściwie to nie jestem twoim synem. Szatan pochwalił mnie „Brawo, synu” po tym, jak wbiłem trzpień w martwego jelenia, wyklułem z jajecznej aglomeracji wiedźmy i stałem się ich Wielebnym. – Oj, bo to się tak tylko mówi. Ryszard jednak wiedział, że jest synem Szatana. W szkole kumple nie odzywali się do niego, obrażeni, że chciał ich wykorzystać do rebelii przeciw rodzicom, jednak szybko się pogodzili, gdy Ryszard buchnął z palca ogniem. Palec ten jakby sczezł czy zgnił, więc polonistka odesłała chłopaka do pielęgniarki, gdzie szatańską siłą perswazji ugrał zwolnienie ze szkoły do końca tygodnia. Zapragnął, aby odebrały go wiedźmy, ponieważ chciał lansować się laskami przed kumplami. Przyfrunęły we dwie na mopie, bo w domu Ryszarda nie uwidzisz miotły. Wsiadł na trzeciego i przemoczył sobie tyłek na mokrym włosiu mopa. Tedy w domu trochę nie w humorku, groszek zjadł niechętnie i już marzył tylko, aby umrzeć albo przynajmniej odpakować nowy zestaw żyletek. Wiedźmy zaczęły uczyć swego Ojca, jak ustawiać tarota, ale Ryszard zupełnie tego nie kminił, więc przestawili się na tradycyjne karty i grali w Rozbieranego. Po paru rundkach, gdy jeszcze jakaś większa nagość nie panowała, do pokoju Wielebnego ktoś zapukał delikatnie i subtelnie, a więc musiał być to osobnik o przemożnej charyzmie. Do pieczary Emo zaszedł sam Szatan we własnej osobie. Ryszard nie mógł się pomylić – każdy satanista wie, że w obecności Pana Ciemności włoski stają dęba jak naelektryzowane. Jezu, pomyślał Ryszard, jaki elegant! Szatan skarcił go za użycie imienia Pana Boga nadaremno. Wyjaśnił, że można go używać tylko w celach propagandowych, ewentualnie przy przeklinaniu Jedynego. Istotnie odznaczał się eleganckością: czerwona niezapinana marynarka oraz czarne dopasowane pantalony, lecz nie tak jak homo miałby dopasowane. W prawicy dzierżył oczywiście pałkę mocy. Była to potężna krótka laska, która mogła się wydłużać, by wspierać krok, mogła stawać dęba, gdy tylko zapragnął, i ciskać niemożebnie mocne uroki, czy też po prostu zwisać luźno w ręce i wyglądać jak niegroźny poniekąd patyk. Pierwsze lody przełamali, tocząc pogodną rozmowę o życiu rozpłodowym borsuczyc. Potem Ojciec Sabatu pokazał Panu Piekła swój kołonotes i zaprezentował mu uwagi techniczne usprawniające rytuały. Szatan tak miło się czuł u Ryszarda, że nawet pokazał mu w zamian, jak z oczu modliszki można czarnomagicznie stworzyć diamenty. Zapowiedział, że zabawi w tym domostwie parę dni, właściwie do pełni, kiedy w eterze kumuluje się najwięcej energii, a więc i da się przeprowadzać najpotężniejsze rytuały czy sakramenty. Ryszardowi aż kołonotes wyślizgnął się z dłoni – zapalił się na myśl o czarowaniu ramię w ramię z Panem Mroku. Zapalił się chłopak dosłownie, jednak wiedźmy szybko zgasiły go kocami. Dni do pełni Ryszard wykreślał czarnym oczywiście flamastrem w swym kalendarzu osobistym. Następnego ranka jednak Szatan zbiesił się z deka, ponieważ Ryszard nastąpił mu na stopę, gdy wspólnie szczotkowali zęby przed lustrem. Co śmieszne chłopak uczynił to naumyślnie, aby spoufalić się z Panem Mroku, jednak temu taki stopień zażyłości nie spodobał się. Wywołało to kompensującą falę zachcianek. Pan Piekła wyczarował sobie krowi dzwonek i wzywał nim Ryszarda. Najpierw chciał napić się kawy i aby wsunięto mu na stopy bambosze. Potem młodzian miał rozmasować mu barki, następnie przystrzyc niesforne loki, aż w końcu po spreparowaniu mu wanny do błogiej kąpieli z olejkami Szatan wybaczył podwładnemu. Moczył się właśnie z ogórkami na oczach, a Ryszard wypierdział z butli resztki balsamu w mętną wodę spowijającą ciało Pana Mroku. – Ryszardzie, wybacz, że mówię ci to nagi i z ogórkami na oczach, ale jesteś Antychrystem – rzekł wypieszczony olejami Szatan. Ryszard parsknął śmiechem. – Nie rozumiem. – Twój tatuaż – z trzema szóstkami na przedramieniu. Masz go od urodzenia, prawda? Musisz wiedzieć, że jesteś zrodzony do wielkich rzeczy, naznaczyli cię prenatalnie w jamach piekielnych. Mordę chłopaka wykrzywił grymas niezadowolenia. – Nie chcę być antychrystem! – Aż tupnął nogą z boku. – Chcę być wicedyrektorem piekła! – No to, to już jest chciejstwo – Szatan ganił. – bardzo dobrze, popieram chciwość, jednak w pewnych granicach. Nie można nie chcieć być Antychrystem, Ryszardzie, nim się jest albo nie. Doceń to, nawet nie wiesz, ile nastolatków o tym marzy… – E tam, co to za ubaw… Antychryst staje na podium, tylko kiedy doprowadza do upadku świata, a potem o tobie zapominają, a wicedyrektor piekła? To stała posadka, szacunek i uznanie współpracowników oraz nieustanna ciągłość tychże. – Chciejstwo, Ryszardzie, donikąd cię nie zaprowadzi. Ale brawo, popieram chciwość. Ranek nie nazbyt udany więc dla Emo-chłopca, toteż grymaszenie nad owsianką odbywało się srogie. Przy stole, gdy jedli, ojciec spoglądał nieufnym okiem na gościa. – I pan jest.. – Panem Piekła, tak – dokończył nazbyt szybko, by zaliczyć to do spontanicznej uprzejmostki. – Ile zarabia… taki wicedyrektor piekła? – zainteresował się ojciec. Szatan tylko pokręcił głową, ile można. Po posiłku jako że Ryszard urlopował od szkoły przez wzgląd na sczeźnięcie onegdajsze palca mieli mnóstwo czasu, zatem spożytkowali go na poprawiający perystaltykę jelit spacer. Zaszli do lasu, chyżym krokiem, więc aż czuli, jak w jamie brzusznej masują im się jelita, a krok Szatana wspierała wydłużona obecnie pałka mocy. Pośród drzew natknęli się na dziwną czaszkę, wielka jak słoniowa głowa, z miejsca ust spływało mrowie skostniałych macek. – Wygląda jak mikroskopijna czaszka Cthulhu – rzekł Ryszard. Szatan smagnął pałką mocy, by prysnąć w strukturę kostną snopem iskier. Osobliwa czaszka jęła porastać mięsem, uniosła się nad ziemie, a macki uruchomiły. Nadał jej żywą, mięsną formę, a ta, lewitując, nieustannie badała mackami powietrze, jak owad, który rozpatruje sensorycznie świat. Zaczęły się przeróżne śmieszki z mięsnego ożywieńca i stanęło na tym, że dla jaj przetransportują ową czaszkę do pobliskiej groty i będą w jej macki wrzucać niewiernych mocom ciemności głupców, aby te zgniatały ich przez bezkres czasu. Szatan nałożył dodatkowo na grotę magiczną membranę, która odcinała ją od przepływu czasu, tak by „naprawdę” grzesznik cierpiał tam bóle i spazmy przez wieczność. Gdy już zaaferowanie oziębło, a śmiech ustał, Pan Ciemności ucałował swą pałkę, kontent z jej pożytku, i powoli zawrócili nazad. Ryszard był pod wrażeniem – rzeczywiście pałka mogła wspierać krok, ciskać potężne uroki oraz, tak jak właśnie teraz, zwisać niegroźnie przy nodze. Pod wieczór Ryszard z wiedźmami postanowili rozerwać Szatana, gdyż wyraźnie dłużyło mu się oczekiwanie na pełnię, co poznali po pląsających oczach. Zagrali w pokera rozbieranego, a Pan Piekła miał to kręcić kamerką. Początkowo nie chciał, ale powiedzieli, że może wrzucić materiał na Dark Weba i dorobić sobie. Ojciec przyniósł im przekąski, przymknął oko na wszędobylską oraz namnażającą się goliznę. Zdusił też w sobie niepokój w związku z osobliwym zapachem siarki oraz śmierci, a także spostrzeżeniem, że meble syna jakby zbutwiały. Tak właśnie na otoczenie oddziaływały moce piekielne. Szatan szybko się znudził kręceniem i chciał już się kłaść, zawsze cierpiał na humorki, gdy Wenus była w koniunkcji z Jowiszem. Trochę nabrał wigoru dopiero, gdy przekąsił swojego batona z siarki. Akurat podładował się na dobre sny nocne. W kolejnych dniach oczekiwania na apogeum energetyczne Ryszard starał się wciągnąć Szatana w zabawy z żyletkami, ale Pan Piekła wolał rzucać brzytewkami w plakat z Justinem Bieberem, niż się ciąć. Często poruszali temat życia rozpłodowego borsuczyc, ale de facto nie zawiadowała nimi kindersztuba, co raczej żywa pasja, jak również prawdziwe, niczym nieskalane wnikliwość oraz szacunek w stosunku do porodu oraz położnictwa. Chłopak próbował parę razy wyperswadować, że lepiej by się sprawował jako wicedyrektor piekła niż Antychryst, lecz Szatan zawsze ucinał temat w zarodku. Aby się rozerwać, zesłali na szkołę Ryszardę plagę mononukleozy. Sięgali również po ezoteryczne aktywności, zaczadzali się kadzidełkami, magnetyzowali powłoki duchowe kryształami czy też wąchali dziwne substancje. Nareszcie po prawie dwóch tygodniach nastała pełnia. Jasny balon satelitarny wisiał nad globem ziemskim, racząc go niespożytymi podmuchami wirującej energii. Wyborna okazja do przeprowadzania wysokoenergetycznych rytuałów. W pokoju Ryszarda postawili zbiornik metalowy wielki jak bala kąpielowa i wypełnili go zdychającymi owadami. Wszystkie trwały na granicy życia i śmierci, otumanione urokami Szatana podrygiwały w konwulsjach diabelnych. Tworzyły sobą istny basen padaki. Ryszard postrzegał owady jako medium transmisyjne dla niepowstrzymanych przedśmiertnych fal mroku. Fascynował się takimi smaczkami co niemiara, zaś duchota nocy przyklejała mu grzywkę niemożebnie mocno do czoła – jeszcze nigdy nie czuł się takim wartościowym Emo jak w tej chwili. Szatan wsypał do basenu padaki mąkę pszeniczną i wymieszał ją z owadzią martwicą przy pomocy nietuzinkowego mieszadła owiniętego włoskami spod słoniowych warg. Dalej mieszał, co sześć obfitych mieszań zmieniając z prawa na lewo i z lewa na prawo, a w tym czasie Ryszard dosypał spopielony udziec dzika oraz sproszkowane pancerzyki chitynowe domieszkowane kurkumą. Chitynowy proszek wszedł w potężne reakcje z chityną na żywych jeszcze owadach, buchnęły ognie, mąka groźnie warczała, pryskała białymi pióropuszami dymu na wszystkie strony. – Teraz dodaj batony z siarki – polecił zajęty mieszaniem Szatan, jak tylko mąka przestała się miotać. Ryszard usłużnie wykonał, uprzednio starannie odwijając z papierków. Wreszcie pozostał do dodania ostatni składnik. Obserwujące tylko dotąd wiedźmy wyrwały loczek Szatana piekielną pęsetą moczoną w płynnej siarce. Jak tylko wiedźma ustawiła pęsetę bezpośrednio nad basenem padaki, wszystko tam zawrzało, zagotowało się, a przestrzeń naokoło jęła dziwnie się zaginać. Piekielnica rozluźniła chwyt na pęsecie i loczek Szatana pofrunął do mieszanki. Gdy tylko zetknął się z pozostałymi składnikami nie stało się zupełnie nic oczojebnego, po prostu szatańska moc czarnomagicznie posklejała ze sobą resztę ingredientów. Wszystek materii scalił się w jasnoczerwoną świecącą jednorodną substancję, zawartość padaki upłynniła się do plazmatycznej formy. Kiedy na moment przed procesem scalania owady zastygły w bezruchu, Ryszard uczuł, jakby ktoś wyjął mu z rdzenia kręgowego dokuczającą szpilę. Poczuł się wyzwolony. Jednak zaraz po tym uczuł się stłamszony, bowiem Szatan rzekł mu, że ma wejść do bali, skąpać się w płynie plazmatycznym i zaakceptować szept piekła, gdyż ten umocni w Ryszardzie czarci fundament, na którym wykiełkuje przyszłość Antychrysta. Chłopaka zaskoczył dynamizm ścieżki rozwojowej w kręgach piekielnych, spodziewał się raczej, że podczas tego rytuału wezwą kohortę demonów, by obalić choćby szkoły. Że stanie się coś oczojebnego. Taki nudny plot twist dosłownie zgwałcił mózg Ryszarda i temporalnie ogołocił z wiary w szatańskość mocy Szatana. Szatan oczywiście czytał w myślał, więc wkurwił się niemożebnie, bo tyle się napocili, aby stworzyć basen padaki. – Nie bądź gówniarzem, zaakceptuj szept piekła. – Nie, nie wejdę tam. Pan Piekła porzucił temporalnie nietuzinkowe mieszadło, zaczęły się przepychanki. – Wejdziesz! – Nie wejdę! Wreszcie Szatan siłą wepchnął ojca sabatu do basenu padaki. Chłopak walnął o plazmę, rzygi piekła plusnęły aż w sufit. Ryszard moczył się w swoistej lawie i bił pięściami o taflę, a naokoło jęły się wzmagać mroczne, cichutkie szepty, czekające na przyzwolenie, aby mogły scalić się z jestestwem nastolatka. – Nie chcę być Antychrystem! Nie chcę być! – Bił pięściami. – Chcę być wicedyrektorem piekła! Jeszcze w całej historii świata podziemnego Szatan nie ujrzał bardziej stanowczego i jednocześnie bardziej żałosnego odtrącenia Intencji Piekła. Szept obumarł, a plazma jak za machnięciem diabelskiego drąga przemieniła się w najzwyklejszą wodę. – Jesteś z siebie dumny? Teraz będziemy musieli czekać do kolejnej pełni – skarcił chłopaka. – Mam to gdzieś, nie chcę być Antychrystem! Cały ten rytuał to było gówno! Tę wodę to teraz możemy zmienić w wino, o, to by było coś! A nie jakieś „szepty piekła”. Nie chcę być Antychrystem! Szatan pochylił łeb, wyrosły mu z czaszki rogi, a hardaszczy minas dopraszał o mord. To było bardzo, bardzo nieuprzejme – Ryszard śmiał insynuować, że Hebrajczyk robił fajniejsze sztuczki. – Wiesz co… i chyba jednak nie będziesz. Ryszard został solennie ukarany. Szatan wtrącił go do piekła, konkretnie do groty, w której ulokowali wielką czaszkę z mackami. Ryszard już po kres wieczności miał cierpieć katusze, zgniatany przez potężne macki. Jednak dla Ryszarda to było jak niebo, ponieważ był masochistą. Wiedźmy z kolei pozmieniał w borsuczyce, które nieustannie przeżywają bóle porodowe. Za karę, że nijak nie potrafiły wpłynąć na nastolatka. Szatan zabrał ze sobą kołonotes z notatkami rytualnymi chłopaka, bo to jedyne, co Ryszard wartościowego po sobie zostawił. Wrócił w czeluście piekła, by oczekiwać narodzin kolejnego wybrańca. Kolegom ze szkoły Ryszarda przyśniło się objawienie i nakazało zanieść i zapalić znicze pod grotą w środku lasu, gdzie cierpiało Emo. Pomimo mononukleozy zerwali się, jeszcze gdy świat trwał w bladaczce i oddali hołd koledze, przyzwani jego charyzmą piekielnika. Czynili to aż do końca życia w dzień po każdej pełni. Ryszard zatem jednocześnie trafił i do piekła, i do nieba i jeszcze posiadł grono fanów wyznawców. Niesamowity masochista, Emo-karierowicz, hobbystyczny satanista.
-
Selektywna buntowniczka - część pierwsza
WiatrŚwietlny opublikował(a) utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Tytuł alternatywny: Smęcenie niedojrzałego człowieka. Najmocniej przepraszam. Niektórzy nigdy nie nauczą się poprawnie pisać. ~Autor na zachętę PROLOG (dla wytrwałych!) Bunt to złożone przedsięwzięcie, choć tak naprawę wcale nie. Wzorowy bunt jest podświadomy, nieskazitelnie momentalny, idealny w swej spontaniczności, wyzbyty z pomyślunku. W sferze momentu, w której się naradza, nie ma miejsca na drobinki refleksji, żadne zanieczyszczenia nie mają prawa się wkraść w przestrzennie wyzerowany pocisk energii, który przejmuje władzę nad naszym ciałem i przymusza do określonych słów czy działań. Ja i moja kuzynka Natalia jesteśmy buntownikami, nie, rebeliantami, w walce o przynależność do paradoksalnie niezależnych połaci egzystencjalnych. Jesteśmy czarnymi owcami naszego rodu. Bunt to właściwie przestrzennie wyzerowany bąbel, który jednak rozdyma powłokę cielesną, rozpycha narządy wewnętrzne, masuje żyły, pobudza krążenie, niweluje opuchliznę słabowitego podporządkowania oraz podskórnej akceptacji mainstream. Bunt to droga życia, jego sposób. CIAŁO GŁÓWNE (też dla wytrwałych) Spotkaliśmy się ostatnio na mitingu siostrzano-kuzynowskim – ja wraz z szwesterą odwiedziliśmy je w ichnim domu dosłownie na obrzeżach małego miasteczka. Nieopodal znajdowała się stadnina koni i mniej więcej na jej wysokości mieścina mała przeradzała się w jeszcze mniejszą mieścinę. Kiedyś przy owej stadninie straszyłem kuzynki i siostrę, iż z ciemnej drogi wybiegnie na nas dziewczynka z długimi włosami przesłaniającymi twarz. Oddawaliśmy się tam obserwacjom gwiezdnym, ćwicząc swą sprawność astronomiczną, która mogłaby się okazać przydatna, gdyby na biwaku niedźwiedź grizzly podarłby nam namiot, a jużci zwłaszcza skonsumował kompas. Docierało tam już niewiele światła cywilizacyjnego, wybitnie więc była to odpowiednia miejscówka pod obserwacje, rzekłbyś ciemność wiodąca ku gwiezdnemu oświeceniu. Gdy jednak zwerbalizowałem moje wyobrażenie o przerażającej dziewczynce, a co więcej uczyniłem to z lekkością arystokraty woskującego swój wąs przy pomocy odbicia w chińskiej wazie zakupionej na czarno od karawany na Jedwabnym Szlaku, ubódł mnie strach i rozterka wypisz-wymalowane na licach kuzynek i siostry. Ich rozmokłe oczy, blade wargi, małżowiny napięte do granic możliwości, by wychwytać niepokojące plaskanie bosych dziewczęcych stópek. Poraziło mnie piorunem ciśniętym przez gromowładnego Zeusa, który akurat oglądał operę mydlaną dłuższą i bardziej zawiłą od Mody na Sukces, a piorun, który we mnie cisnął, okazał się przetransformowaną łzą energetyczną wylaną z oka na wskutek procesów wrażliwca rozwijających się w piersi boga. Tak, bardzo wzruszył mnie tedy strach, który zasiałem zwłaszcza w umyśle kuzynki Natalii. Obiecałem sobie, że już nigdy więcej nie zastosuję podobnej nieuprzejmej zagrywki. Nigdy, tak mi dopomóż Moda na Sukces. Wracając do mitingu ostatniego, zainicjowaliśmy odnowę kontaktów krewniaczych przy herbacie w kuchni. Jedynie Kamila piła ową z kleksem mleka, była bawarkową outsiderką. Nigdy nie zrozumiem, jak można kalać złocisty trunek herbaty cieczą z krowich cycków, transformując go w błotniście nudną i bezpłciową maź. Nigdy nie pojmę tej bawarkowej podniety co poniektórych, gdybym mógł, anihilowałbym każdą krowę tej ziemi, z której wymienia mleko miało skończyć w herbacie – gdybym tylko znał dokładny rozkład wydarzeń w przyszłości, dałbym radę to uczynić, ale to już boskie przedsięwzięcie. I byłby to piękny zew zbuntowanego ducha, który niemal ze mnie wyparował, gdy patrzyłem jak kuzynka Kamila z uśmiechem ekstazy wtłacza w siebie błoto. Cóż miałem tedy jej rzec? „Pijesz błoto, kuzynko”. To za mało, by uświadomić. Wiem, że może po prostu niektórzy z Was sobie teraz myślą, że niektórym bawarka smakuje, ale to ułuda. Bardzo nie chciałbym, abyście tkwili w tym oszukańczym systemie. Wierzę, że kiedyś uda się społeczeństwu zbuntować i wyłamać z tego kulawego oraz fałszywego do bólu mainstreamu. Bycie buntownikiem nie jest łatwe, to nieustanna walka, trudy, znój i cierpienie. Jednak nagrodą jest, gdy każdego dnia możecie z czystym sumieniem spojrzeć na własne odbicia w lustrze i rzec do siebie w myślach: „Podążam ścieżką szlachetnego wojownika. Nie piję bawarki i nigdy w życiu nawet najgorszemu wrogowi mleka bym do herbaty nie wstrzyknął”. A może to moim jestestwem zawiaduje nieuleczalna nerwica, która zwodzi mój umysł i zmysły na manowce. Bardzo możliwe, że tkwię po uszy w bagnie swej mrocznej jaźni, gdzie zimne topielce trzymają mnie długimi paliczkami i puścić na powierzchnię nie chcą. Żerują na mym ciele, plując mi w krew błotem gnuśności i otumanienia. Po herbatce zrobiło się późnawo, zmrok powoli opanowywał dzielnicę, słychać było chichot wzgórz widzianych z okiem kuchni – zaśmiewały się na samą myśl, co się może tej nocy wydarzyć pośród drzew wyrastających z ich ziemistych, martwych połaci leśnego ciała. – Okrążmy dzielnicę – zaproponowałem – na wysokości wzgórz ochoty nie mam się wspinać, co najwyżej musnąć dół pagórca. – Mądrze i roztropnie przemawiasz, kuzynie – rzekła Kamila, ścierając z warg ohydne plamy po bawarce. – Na wzgórzach o tej porze wałęsają się już pierwsze trupy, ożywieńce i zmory. – Och, zatem czemu tam nie idziemy? – zmartwiła się Natalia. – Potrzebuję zasilić mój pokój nową czaszką lub krzyżem cmentarnym. Jak znalazł świetna okazja na łowy. – Nie dziś, Natalio Nasza Miła – Jessika wtrąciła. – Oddałam pistola do namagnetyzowania. Siostra beknęła i walnęła szklanicą o blat kuchenny, aż sztućce podskoczyły. Udaliśmy się na piętro celem przemiany odzieżowej, przeszliśmy transformację z trybu domowego na wyjściowy. Gdy ablucje siostry powoli chyliły się ku końcowi, czekaliśmy z Kamilą na korytarzyku i wtedy rzekła taką rzecz, iż sroga depresja zawładnęła mymi członkami, a w żołądku zbierać się zaczęła żółć smutku i braku nadziei na miłe spędzenie wieczora. Gdy spytałem, czy na spacerze udamy się do Kauflanda po coś słodkiego, rzekła, że nie i że aktywowałem swym nieprzemyślanym pytaniem dietetyczną subskrypcję na Messengerze. Nienawidzę Kamili! Nienawidzę, zakazuje mi jeść słodyczy. Ależ bym jej wyszorował uszy pastą! Żeby miała czyste od słodyczy uszy, jak ja mam niby mieć zęby! A potem do wewnętrznych małżowin przypnę jej spinacze i będę takie pytania zadawał, żeby musiała kręcić głową i te spinacze będą tak głupio klekotać i ona będzie czuła wstyd, i dobrze jej tak! Zatem poszliśmy na spacer, jednak Natalia zbuntowała się i rzekła, że oczy się jej kleją. Przeprosiła nas uniżenie za ten brak taktu i zamknęła się, wielce skruszona, w swym gnuśnym pokoiku. My dostąpiliśmy zaszczytu zjednania się z ożywczym małomiasteczkowym powietrzem wczesnego lata. Skręciliśmy po wyjściu od razu w prawo, ku rzece, i przeszliśmy asfaltową dróżką, odprowadzani czujnym wzrokiem przysadzistych chat. Potem skrętek w lewo, zachowanie czujności, aby nie rozjechało nas na miazgę jakieś auto lub rowerzysta, i już po niecałym kwadransie zakotwiczyliśmy na pierwszym naszym punkcje widokowym: wielce klimatyczny most nad spokojną rzeką o czerwonych barierkach i drewnianych dechach wiodących do podnóża wzgórz i lasku. Swe ciała ulokowaliśmy ni mniej, ni więcej na środku owego przejścia rzecznego. Spokojny nurt tej rzeki zawsze gładził mą duszę balsamami utopijnej harmonii, zatapiał w sokach jestestwa bardzo stabilny oraz przemożnie pogodny pław, który udrękom mego ducha wskazywał najprostsze drogi ku ucieczce od nerwic, zgiełku pogoni za nie wiadomo czym oraz ogólnie od wszystkiego, co nękało me zmysły bodźcami zupełnie niepotrzebnymi. Mostek zaś wspaniale dopełniał mozaiki spełnienia, gdyż opierając łokcie o mile czerwone barierki poczuwałem się do całkowitego zakorzenienia w sferach istotnych. Och, liście, szumcie mi, szumcie tak bez końca. Gdyśmy tak sterczeli tam jak zjawy pogubione, na przejściu łączącym las kresu oraz zatokę względnej cywilizacji, wsłuchiwaliśmy się w osobliwe pyknięcia dobiegające z powierzchni wody. Niecodzienne, kosmiczne dźwięki, niby pękające bąbelki gazu w mgławicach, bo w mgławicach aż roi się od bąbelków, gdyż wiadomo, że gazowe mgły próżniowe powstają, kiedy przelatującym kosmitom wyleje się trochę wody gazowanej. Ale dość popisywania się wiedzą astronomiczną. Początkowo myśleliśmy, że nagle rzeka zamarzła i przemierzają nią tabuny łyżwiarzy – podobne odgłosy przecież powstają podczas mikropęknięć lodu skuwającego zbiornik wodny. Szybko jednak przetransformowaliśmy nasze spostrzeżenia – toć przecież nietoperzy teraz w ciemnych przestworzach bez liku, latają i plują w wodę i takież powody cyklicznych plumknięć. Po prawdzie marzyłem na jawie, żeby jeden z tych krwiopijców wplątał się we włosy mej szanownej kuzynki Kamili – choćby za te bawarkę, którą na moich oczach wtłaczała w swe nieświadome błota ciało, za te zakazy słodyczowe, które narzucała na mą niewinną personę. A potem moja siostra próbowałaby nocnego ssaka wyciągnąć z włosów Kamili i czyniłaby to swą prężną, wyćwiczoną ręką akrobatki, więc w konsekwencji wyrywałaby kuzynce całą fryzurę i Kamila nabyłaby tej klimatycznej nocy piękną łysą głowę. Utworzenie łysowatości na jej głowie byłoby w pewnym sensie pomocne przy naszych pewnych projektach artystycznych, ale może o tym kiedy indziej, może nawet nie w tym wpisie pamiętnikowym. Staliśmy na mostku na skrajnym odludziu, na przedmieściach małego miasteczka, gdzie za parę kroków wieś witała, i słuchaliśmy jak nietoperze spluwają śliną w rzeczny nurt. Czy można by dodać cokolwiek, by impresję uczynić choć odrobinę piękniejszą? Tak, świadomość, że choć nie było widać kaczek, one tam z nami były, tyle że to były podwodne kaczki i pływały nomen omen pod wodą. Szumcie mi liście, szumcie po kres mych buntowniczych dni, podwodne kaczki pływajcie i ani krztyny dzioba ponad powierzchnię nie wynurzajcie, gdyż zioniecie w ten sposób z kuprów skrytych i rozmokłych wielką tajemnicą i nikt doprawdy nie wie właściwie, jak wyglądacie i czy istnieć możecie. Kamila trochę zepsuła impresję, bo spytała z niedowiarstwem, czy kaczki podwodne oddychają pod wodą, skoro nigdy się nie wynurzają. Obraziłem się straszliwie i napomknąłem, że ich kacze struktury są wyposażone w skrzela. Wiem, być może kaczki podwodne, istnieje taka szansa, były tylko wytworem mego umysłu, aby zbuntować się przeciw tym, którzy mówią, że właściwie już nie ma nic ciekawego do odkrycia na tym świecie. A przecież są takie rzeczy, choćby właśnie podwodne kaczki. Badacze, szykujcie notesiki i liczydła, rzucam Wam wyzwanie. -
Na miłość
WiatrŚwietlny odpowiedział(a) na Lidia Maria Concertina utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Niemal poezja :D Spoko się czyta. -
To powtarzające się "ż" daje jakąś ożywczą moc xD Chwytliwe, rozbawiło pozytywnie :)
-
Mistrzowski brąz
WiatrŚwietlny odpowiedział(a) na WiatrŚwietlny utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
@Gosława Dzięki :) ano, trafna uwaga xD, zasłużyli sobie. Przybysz ze smarowidła ukarał Bogusia i resztę, choć jeszcze sam tego nie ogarnął. Taki z niego olejek ochronny.- 1 odpowiedź
-
Od autora: Cześć, wzięło mnie na takiego kwaśnego szota :D pisane wyłącznie humorystycznie, specyficzne. Mistrzowski brąz Bogusław zapragnął rozkoszować się urlopem, więc wyjechał z kumplami na małą wyspę, gdzie wynajęli domek właściwie tuż przy plaży. Mogli sobie pozwolić na drogie wakacje, ponieważ sprzedawali młodym narkotyki, bardzo prestiżową pornografię oraz udostępniali uczniom szkoły podstawowej obiekty pod srogie libacje, które często kończyły się śmiercią wielu dzieci. Gdy kumple palili haszysz, Boguś poszedł poopalać tors na plaży, bo już najsilniejsze południowe Słońce ustało i można było bezpiecznie złapać trochę brązu. Bogusław roznegliżował tors na piachu i popukał w skórę naokoło sutków, bo kiedyś zasłyszał plotkę, że skóra tamtejsza słabiej wchłania promieniowanie UV i potrzeba dodatkowej stymulacji. Sensorykę wszelaką Bogusław miał obcykaną, bo za młodu specjalne kursy masażu odbywał, i teraz popukać się w cycki nie było dla niego większym jakimś szkopułem. Ryba raz z wody wyskoczyła, to się przeląkł, ale relaksem równie sprawnie władał, nerwice mu były dalekie i obce, toteż wartko wrócił ciałem do linii na złocistym piachu i nie potrzebował nawet recytować mantry Om ani jakiejkolwiek innej, a już niemal zasypiał niczym bobas spojony promieniami mleka. Przebudził się jednak z sykiem, ponieważ poczuł, że przesadził ze stymulacją sutków, owe zaczęły piec od nadmiaru słońca, więc zapragnął poczuć na ciele kojącą moc olejku. Wyjął tubkę z torby podróżnej, otworzył swe smarowidło plażowe i mocno ścisnął w prawicy, że aż knykcie pobielały. Biała plazma wytrysnęła z tuby niemożebnie mocno, takiego wytrysku Bogusław jeszcze nie doświadczył. Plazma wzleciała wysoko w przestworza, po czym opadła nieelegancko na piach. Niemożebnie ciężka, wyżłobiła dziurę głęboką jak nora dla zmutowanej łasicy. Fale uderzeniowe wstrząsnęły wyżłobionym treningami układem mięśniowym Bogusia. Plazma w dziurze zaczęła się kotłować, pryskała w górę strumieniami, jakby morda w piachu pluła rzygami. Wreszcie z substancji uformował się humanoidalny twór. Biały człowieczek z głową w kształcie żarówki i dwoma czarnymi pestkami oczu, jak napompowane radioaktywnie daktyle. – Więc chciałeś się poopalać? – spytał przybysz na poziomie telepatycznym. – Nie pogardziłbym nutą brązu. – A więc chcesz być mistrzem opalenizny? – Oczywiście. Jestem wirtuozem wielu dziedzin. Na przykład potrafię opylić kokainę noworodkowi. – Imponujące. Będę więc z tobą szczery. Zasługujesz na prawilny brąz. Pozwól, że cię napromieniuję. – Proszę, bez krępacji. Boguś wyprostował nogi i wsparł się na łokciu w oczekiwaniu na kosmiczne solarium. Plazma-przybysz uformowany ze smarowidła uniósł ręce nad głowę i złączył je palcami. W przestrzeni trójkąta z dłoni zmaterializowała się płynna przezroczysta substancja, po czym zastygła. Utworzyła się soczewka skupiająca. Paliczki plazma-przybysza ułożyły się w odpowiedniej konstelacji i dzięki temu soczewka wewnątrz nabrała takich krzywizn, iż przechodzące przezeń promienie słońca skupiały się niemożebnie mocno. Przybysz tak ustawił soczewkę, by promienie atakowały tors Bogusia, nim jednak zdążył wprowadzić jakiekolwiek modyfikacje dostosowawcze w strukturze soczewki, Bogusław zajął się ogniem i w parę sekund sfajczył do postaci zwęglonego humanoida. – Przesadziłem. Chwilę pomyślał, jakby aferę odkręcić, ale żadne rozwiązanie nie zajaśniało w bąblu głowy. Kumple Bogusia wyjrzeli z chaty, zaciekawieni jak tak długo potrafił wytrzymać bez używek. Przeszli na plażę i nieufnie zerknęli na kosmitę. – Gdzie Boguś? To on tu tak leży? – Ale poczerniał, chyba zgon. Wiedziałem, że długo nie wytrzyma bez używek. Wygrałem. Kumple przelali mu dla spokoju milion złotych na konto, bo o tyle się założyli. Zaproponowali kosmicie browca w chacie, bo zaintrygowały ich jego daktylowe pestki oczu. Balowali długo i obficie, a plazma-przybysz naszprycowany bombowym kombo narkotyków głowił się i głowił nad naturą swego istnienia. Jak to możliwe, że narodził się z olejku do opalania, a wydarzenia tak się potoczyły, że całkowicie spalił mężczyznę, którego w zamyśle miał chronić przed słońcem. Do żadnych wniosków nie doszedł, bo rozpuścił się pod wpływem narkotyków. Kosmiczną aurą pośmiertną rozpuścił wszystkich pozostałych urlopowiczów jak i całe umeblowanie. W chacie nadmorskiej z całej szalonej ekipy ostały się tylko dwa zesuszone daktyle.
- 1 odpowiedź