Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Alicja Nowak

Użytkownicy
  • Postów

    10
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez Alicja Nowak

  1. Chciałabym z największą serdecznością podziękować wszystkim, który w 2021 roku czytali moje wypociny. Dziękuję podwójne osobom, które komentowały "Miasteczko na końcu świata", to jest @Leszczym i @A-typowa-b. Dzięki Państwu miałam motywację, aby pisać dalej i znalazłam odwagę, żeby wysłać pierwszą książkę do wydawnictwa. Udało się! Zadebiutowałam na rynku 23 czerwca 2023 roku. Moja pierwsza książka nosi tytuł "Najciemniejsze odcienie czerwieni". Historia o czarownicach również jest kontynuowana. Piszę ją równolegle z jeszcze jedną historią, która jest bardzo bliska memu sercu i myślę, że obie ukażą się w formie książek w przeciągu dwóch lat. Dziękuję jeszcze raz wszystkim czytającym, bo gdyby nie Wy, mogłabym to po prostu rzucić. Spełniło się moje marzenie -bycie docenioną. Dziękuję z całego serca!
  2. @A-typowa-b Dziękuję serdecznie za wszystkie Twoje oceny i komplementy :) Przestałam tutaj publikować, ponieważ zaczęłam wydawać książki w formie tradycyjnej, a moje wydawnictwo ma taki wymóg, że dzieła nie powinny być publikowane nigdzie indziej. Mój debiut: "Najciemniejsze odcienie czerwieni". Zapraszam i dziękuję jeszcze raz za podnoszenie na duchu!
  3. 6 - Marzę o takich włosach… - powiedziała latynoska, zaplatając pasma czarnych włosów Odetty w długi warkocz. - Prawda, że są piękne? – odezwała się druga nieznajoma mi dziewczyna. - Takie miękkie… Jak o nie dbasz? - Nie dbam – odparła Odetta – Urodziłam się z takimi. - Zazdroszczę ci – szepnęła rudowłosa, głaszcząc głowę mojej siostry. - Przestańcie, wasze są niemal tak piękne jak moje – powiedziała Odetta z machnięciem ręki. Pokręciłam głową, a na moje usta wkradł się litościwy uśmiech. To właśnie cała moja siostra. Zna swoją wartość, brak u niej kompleksów; uwielbia, gdy ludzie ją podziwiają. Nie jest jednak pozbawiona wad, a myśl o tym, że ich nie posiada jest najbardziej irytującą i odpychającą cechą jej charakteru. Wzbudza zazdrość u wielu kobiet, a zazdrość prowadzi do nienawiści. Nieraz zastawałam Odettę płaczącą pod kołdrą, zdradzoną lub oszukaną przez osoby, które uważała za przyjaciół. Myślałam wtedy, że tylko ja jestem jej prawdziwą przyjaciółką. Kto, jeśli nie rodzona siostra, mógłby zrozumieć ją lepiej? Komu mogła zaufać, powierzyć sekrety? Tylko na mnie mogła bezwzględnie polegać. - Mamy gości – odezwała się czwarta osoba. Popatrzałam w prawo, tam, skąd dobiegał spokojny, beznamiętny głos. Pod oknem, na drewnianym wózku inwalidzkim siedziała dziewczyna, właściwie dziewczynka niemogąca mieć więcej niż piętnaście lat. Patrzyła na mnie z obojętnością, a jej przygaszone, zielone oczy pozbawione były wyrazu. Uwagę moją przykuły jej długie ciemnoblond włosy wylewające się za oparcie wózka i ciągnące się kilka centymetrów po podłodze. Ich długość była imponująca. Rozmowa ucichła. Wszystkie oczy w pokoju zwróciły się na mnie i Ines. - Odetta! – szepnęłam z uśmiechem na ustach. Nagle cała złość i żal, którą trzymałam w sercu przestała istnieć. Z niebywałym wysiłkiem powstrzymywałam się, by ze szczęścia nie rzucić się siostrze w ramiona. Stało się. To naprawdę się stało. Po czterech latach w końcu doczekałam tego momentu. Moje szczęście było nieopisane. Odetta wstała. Wychwytywałam i starałam się zapamiętać każdy szczegół jej wyglądu: biodra szersze niż ramiona, obszycie w talii ciasno opinającej białej sukienki, bransoletka z białego złota na wiotkim nadgarstku, długie zadbane paznokcie, naszyjnik z pereł na szczupłej szyi; długie rzęsy podkreślone czarną kredką, pieprzyk pod lewym okiem, ostro zarysowane ciemne brwi. Bałam się, że jeśli coś przeoczę, nie będzie mi dane tego już więcej zobaczyć. - Kochane – zaczęła Odetta – Czy mogłabym prosić was o wyjście? Jej dwie przyjaciółki wstały bez słowa. Ubrana w golf i kusą spódnicę rudowłosa podeszła do okna, by wyprowadzić wózek inwalidzki z pokoju. - Jedziemy, siostrzyczko – powiedziała ściszonym głosem do niepełnosprawnej dziewczynki. - Nie musisz tak do mnie mówić, Mayro – odparła z naciskiem jej siostra. Ustąpiłam miejsca w drzwiach nieznajomym, a te, wymijając mnie, obserwowały mnie z nieufnością. - Ty też wyjdź, jeśli możesz, siostro – Odetta splotła ręce przed sobą. Zdumiałam się. Nie zdążyłam nawet przekroczyć progu, a już miałam wyjść? Ramię Ines otarło się o moje. Spojrzałam na dziewczynę. Zerknęła na mnie, po czym odwróciła się i opuściła pokój. Otworzyłam usta. Dotarło do mnie, że to nie mnie Odetta nazwała siostrą. Cała radość, którą czułam przez tę krótką chwilę została mi odebrana. - Siostro? – powtórzyłam drżącym głosem. - Nilce… - zaczęła Odetta. Choć uniosła ręce, jakby do uścisku, przerwałam jej. - Siostro?! – podniosłam głos, robiąc krok do przodu – To ją nazywasz teraz siostrą?! Zacisnęłam zęby. Patrzyłam prosto w kryształowo błękitne oczy Odetty, czekając na odpowiedź, której tak naprawdę nie chciałam usłyszeć. Znałam ją, ale wiedziałam, że jeśli wypłynie ona z ust mojej siostry, wzmocni to ból, który poczułam. - Co ty tu robisz, Nilce? – spytała spokojnie Odetta, cofając się o krok. Spłynęła po mnie ulga. Nie musiałam tego słyszeć. - Szukałam cię – odparłam. - Po co? Z mojego gardła wyrwał się krótki śmiech, lecz zaraz umilkłam, widząc powagę na twarzy siostry – nie żartowała. - Po co? – powtórzyłam – Zniknęłaś na cztery lata bez słowa! Zostawiłaś w domu wszystkie swoje rzeczy, nie zabrałaś nawet walizki! Nikt nie chciał mi powiedzieć, co się z tobą stało! - To nie jest twoja sprawa – Odetta odwróciła wzrok. - Nie moja sprawa? Umierałam ze strachu! – krzyknęłam – Umierałam ze strachu! Dzień w dzień od twojego zniknięcia próbowałam znaleźć jakąś podpowiedź, gdzie się podziałaś. Co chwilę przeszukiwałam twoje rzeczy, myślałam tylko o tobie. Modliłam się bez przerwy! Jesteś moją rodzoną siostrą… - głos mi się załamał. Na policzkach poczułam gorące łzy. Trudno powiedzieć, czy płakałam ze złości, czy ze smutku, jakiego doznałam w tamtej chwili – Ale teraz masz inną siostrę… - dodałam cicho i zwiesiłam głowę. - To prawda – przyznała Odetta. Zaśmiałam się raz jeszcze mimo łez. - Nawet nie zaprzeczasz. - Po co tu jesteś? – zapytała. - Chciałam cię zobaczyć… i upewnić się, że żyjesz – otarłam spływające po brodzie łzy. - Widzisz, że żyję i jestem szczęśliwa – Odetta usiadła w fotelu pod ścianą. Założyła nogę na nogę i oparła głowę na wewnętrznej stronie dłoni. W tej pozycji, ubrana w białą suknię i z wyrazem zobojętnienia w jasnych oczach wyglądała elegancko jak dama. - Szczęśliwa? – uniosłam oczy. - No tak. Jestem wśród swoich – mówiąc to, moja siostra rozłożyła ostentacyjnie ręce. - Czyli? – dopytałam. - Wśród przyjaciół, rodziny – odparła, po czym wstała – Po co tu jeszcze jesteś, Nilce? Już wiesz, że wszystko ze mną w porządku. Położyłam rękę na czole. Ból w skroni powrócił, promieniując na cały przód mojej głowy. Zrobiło mi się słabo. Pozwoliłam sobie usiąść w fotelu. Nie spodziewałam się po Odetcie takiej oschłości, niechęci wobec mnie. - Nie myślałaś o powrocie do domu? – zapytałam. - Nie – Odetta wbiła wzrok w kryształowy żyrandol – Dlaczego miałabym tam wracać? Otworzyłam usta, lecz przez moment zabrakło mi słów. W mojej głowie zrodziło się pytanie: czy ona zawsze taka była? Czy to wioska ją tak zmieniła? - A co z rodzicami? Babcią Millan? Twoimi przyjaciółmi? Co ze mną? – mój głos ponownie się załamał. - Tutaj mam rodzinę, Nilce – wciąż na mnie nie patrzyła – Prawdziwą rodzinę. - I siostrę również – dokończyłam. - To prawda – potwierdziła Odetta – Odejdź stąd, Nilce. Nie pasujesz tutaj. - Nie odejdę. Nie bez ciebie – zaprotestowałam. - Zrozum, że tutaj jest moja rodzina, nie w Wyoming! Poderwałam się z fotela mimo bólu, który czułam w skroni. Nie mogłam dłużej znieść tej rozmowy. Szarpały mną skrajne emocje: najpierw nieopisana radość, gdy weszłam do pokoju, potem żal, a następnie przykrość zmieszana z wściekłością. Przypomniałam sobie, dlaczego tu jestem. Bez słowa zerwałam łańcuszek z krzyżem, który przylegał to mojej szyi. Wyciągnęłam zaciśniętą w pięść dłoń w stronę Odetty. - Weź to – powiedziałam – Chciałam ci go oddać. Należał do ciebie. - Nie przyjmę tego – moja siostra osunęła się z odrazą. - Weź – zbliżyłam się do niej – Nie chcę mieć go ze sobą. Zapanowała między nami cisza. Patrzyłyśmy na siebie wrogo, każda oczekując na ruch tej drugiej, niby czekając na atak. Zaciskałam dłoń coraz mocniej, a łańcuszek wbijał mi się w skórę. - Myślę, że czas na ciebie – wycedziła w końcu Odetta. Rozluźniłam się. - Masz rację… - westchnęłam, opuszczając rękę – Nie powinno mnie tu w ogóle być. Rzuciłam siostrze ostatnie spojrzenie i opuściłam francuski pokój. Gdy stanęłam na chodniku, odetchnęłam czystym wiejskim powietrzem, którym przepełnione było miasteczko. Brakowało tu spalin samochodów i wojskowych wozów przejeżdżających przez drogę. Otaczała mnie cisza zmącona jedynie przyciszonymi rozmowami nielicznych przechodniów. Z wściekłością rzuciłam złoty łańcuszek przed siebie. Upadł bezgłośnie na środek ulicy. Więc tutaj kończy się moja podróż. Przekonałam się, że nic nie znaczę dla Odetty. Przestało mnie dziwić to, że rodzice tak unikali jej tematu. Wraz z jej zniknięciem przestała być ich córką. Ruszyłam przed siebie. Musiałam wrócić do gospody, a nie wiedziałam nawet, który kierunek obrać. Nigdzie nie było oznaczeń ulic, a ja nie skupiłam się na kierunkach, którymi prowadziła mnie rano Ines. Pozostawało mi iść prosto w nadziei, że uda mi się wrócić do karczmy Maven. Wsunęłam rękę do kieszeni, w której schowałam paczkę papierosów i zapałki. Przysiadłam na murku po drugiej stronie ulicy. Gdy rozpoczyna się wrzesień, dni zaczynają być krótsze, niż w lecie. O czwartej po południu w lipcu słońce wisiałoby wysoko na niebie, a dziś – dziewiętnastego września – chowało się za dachami domów, malując sklepienie czerwienią. Nade mną zapaliła się lampa, rzucając światło na ciemniejący chodnik. Raz po raz wypuszczając dym z ust, oglądałam spadające z drzew liście, które mizernie odwracały moją uwagę od niebieskiego domu naprzeciwko. Za wszelką cenę starałam się nie myśleć o tym, co zaszło tam parę chwil temu; chciałam wymazać to z pamięci, a jednak myślałam tylko o tym. Nagle usłyszałam trzepot skrzydeł. Zadarłam głowę, szukając źródła dźwięku. Czarny punkt krążył nade mną, szybko zmieniając swoje położenie. Zmrużyłam oczy, by przyzwyczaić się do ciemności. Na początku wydawało mi się, że to ptak, ale gdy zwierzę zbliżyło się do mnie, po czym przysiadło na mym ramieniu, przekonałam się, że to nietoperz. Jego szpony wbijały mi się w skórę, ale nie przegoniłam go. On również był sam. Potrzebowaliśmy nawzajem swojego towarzystwa. Minęło kilka minut. Z westchnieniem rzuciłam papierosa na chodnik, a wiatr poderwał liście na nim leżące. Nietoperz zapiszczał. Kiedy położyłam palec na jego główce, chcąc go pogłaskać, on potrząsnął nią dwa razy. Uśmiechnęłam się flegmatycznie. Wszystkie lampy na ulicy zapaliły się. Zwierzę na moim ramieniu wzbiło się w górę, po czym zniknęło na tle nocnego nieba. Musiałam wracać. Wstałam i rozejrzałam się. W oczy znów rzuciła mi się wieża kościelna. Poszłam w jej stronę, traktując ją jako drogowskaz. Nie musiałam długo iść, by trafić prosto pod kościół. Szczęściem, gdy stanęłam przed budowlą, która w rzeczywistości okazała się być skromną kaplicą ozdobioną wieżami, rozpoznałam jedną z ulic, którą szłam rano z Ines. Miasto opustoszało. Wpatrzyłam się w drzwi kaplicy. Poczułam się źle z tym, jak potraktowałam łańcuszek siostry. Nawet, jeśli nie chciałam go mieć, nie powinnam wyrzucać go na środek ulicy. Jest to symbol Chrystusa, a ja go zbrukałam. Czułam wstyd przez grzech, który popełniłam. Powinnam go odpokutować lub chociaż przeprosić Jezusa w modlitwie. Z determinacją weszłam do kaplicy. Stukot moich obcasów odbił się echem od ścian. Choć przy ołtarzu paliły się świece, wnętrze było ciemne. W gotyckich oknach brakowało witraży, kamienne ściany pozbawione były obrazów, a na suficie zaś namalowana była strzelista ćma. W ławce ozdobionej kwiatami, tuż przed ołtarzem, siedziała jedna osoba. Przeszłam przez środek sali, równie skrępowana, co za każdym razem, gdy wchodzę do niezmąconego żadnym dźwiękiem pełnego ludzi kościoła przed mszą. Usiadłam niedaleko kobiety w pierwszym rzędzie. Przeżegnałam się, po czym spojrzałam na nią kątem oka. Z daleka wyglądała bardzo ładnie: bujne brązowe loki spływały wraz z pochyloną w dół głową, przesłaniając nieco zgarbiony nos. Ubrana w czarną suknię z dekoltem odsłaniając obfity biust, siedziała ze złożonymi na kolanach dłońmi. Czerwone usta szeptały coś, a oczy okalane ciemnymi rzęsami były zamknięte. Gdy jednak przyjrzałam się bliżej, odskoczyłam przestraszona. Lewy policzek pokrywała rozległa czerwona blizna, choć gładka, to bardzo głęboka. Kobieta spojrzała na mnie szklistymi ciemnymi oczami. Szybko odwróciłam wzrok i złożyłam ręce do modlitwy. - Wybacz mi Boże, bo zgrzeszyłam… - zaczęłam. Moje przeprosiny zaraz zmieniły się w modlitwę. Modliłam się o przeżycie ojca na froncie, o spokój matki po moim zniknięciu, o to, by rodzice pogodzili się ze stratą córki, by Odetta zmieniła się i wróciła do rodziny, a jeśli nie – by była szczęśliwa w swym nowym życiu. Mimowolnie uniosłam głowę, gdy usłyszałam przed sobą kroki. Stała przede mną kobieta śniadej cery, o migdałowych bursztynowych oczach i zadartym nosie. Mieniące się ciemne blond włosy sięgające do pasa splotła w warkocz. Ręce złożyła na brzuchu, na satynowej koszuli z żabotem, a usta ozdobiła łagodnym uśmiechem. - My się chyba nie znamy – rzekła. - N… nie – zająknęłam się, zapatrzona w ranę wydrapaną na jej czole. - Msza odbywa się pod koniec każdego miesiąca, ale cieszę się, że jesteś tu, by pomodlić się do Matki – powiedziała – Ja mam na imię Rivi. Jestem tutaj kapłanką – rozłożyła ręce niczym księża za piedestałem, głosząc kazanie. Do Matki?, powtórzyłam w myślach, nie jest to kościół chrześcijański? To wyjaśniało brak krzyży, obrazów i witraży. Zarumieniłam się, wstydząc się własnej głupoty. - A ty jak masz na imię – spytała kapłanka. - Nilce – odparłam bezzwłocznie. - Miło mi cię poznać. Mam nadzieję, że będę widywać cię tutaj równie często, co Eleonore – mówiąc to, wskazała na kobietę z blizną na twarzy. Eleonore rzuciła nam krótkie spojrzenie. - Tak… ja również – mruknęłam zmieszana i wstałam. Pośpiesznie ukłoniłam się kobietom, po czym wyszłam z kaplicy. Kiedy wyszłam na zewnątrz, miasteczko było pochłonięte przez ciemność. Części chodnika rozświetlone były lampami ustawionymi w sporych odstępach od siebie. Niebo zasnuły chmury. Idąc pustą ulicą, ciągle miałam przed oczami bliznę Eleonore. Co musiało się stać tej biednej kobiecie? Z pewnością jakaś tragedia, jej twarz będzie oszpecona do końca życia. Poczułam dreszcz na plecach. Współczułam jej. Kończąc swe rozmyślania, trafiłam przed gospodę „Trującą”. Drewniane drzwi z dwoma oknami przypominały mi te, które widziałam w knajpach na wyciecze w Teksasie. Przez szybę widoczne było kilka stolików i Maven stojącą za barem na tle butelek alkoholu. Weszłam do środka. - Nareszcie wróciłaś – powiedziała do mnie barmanka – Czekają na ciebie od jakiegoś czasu. - Kto? – uniosłam brew. Nie spodziewałam się, że ktoś mógłby czekać na mnie w obcym mieście. Maven wskazała ruchem głowy na stolik po lewej stronie pod oknem. Siedziała tam Meridia, a obok niej kolejna nieznajoma mi młoda kobieta o afrykańskiej urodzie, czarnej skórze, długich ciemnych włosach i mieniących się płomienną żółcią oczach. - Mogę w czymś pomóc? – zapytałam, podchodząc do stolika. Meridia uśmiechnęła się. - To my chcemy pomóc, kochana – powiedziała. - Jestem tu, by uleczyć twoje rany – odezwała się nieznajoma. - To jest Afia – przedstawiła ją Meridia – Jest naszą uzdrowicielką. Uzdrowicielką? Być może w Orhill nie było wykwalifikowanego lekarza ze względu na małą liczbę ludności; do Coppermine zaś było daleko, a ja nie wdziałam tutaj ani jednego samochodu bądź przystanku autobusowego. - Ze mną jest wszystko w porządku – stwierdziłam. Odwróciłam wzrok, gdy usłyszałam otwierające się drzwi. Do gospody weszła latynoska, którą spotkałam w domu Ines. Usiadła przy barze. Afia wstała. - Niestety nie. Uderzenie w głowę spowodowało u ciebie łagodny wstrząs mózgu… Jestem pewna, że bardzo cię boli. Mimochodem dotknęłam bandaża pod moimi włosami. - Cóż… właściwie, masz rację – przyznałam. Trudno było ukryć bóle głowy, które uginały moje kolana. - Pozwól mi siebie opatrzyć – poprosiła uzdrowicielka. Popatrzałam z niepewnością na Meridię, która trzymała na kolanach dwie butelki i gazę. Nigdy nie korzystałam z usług uzdrowiciela. Pojęcie to znałam z książek, gazet i opowieści. Wiem, że stanowisko to funkcjonowało kilka Wejów temu, lecz nie sądziłam, że spotkam kogoś takiego we własnej osobie. Meridia kiwnęła głową zachęcająco. - Bursztyny bardzo dobrze działają na otarcia i rany – powiedziała Afia, gdy usiadłam we wskazanym przez nią miejscu. - Bursztyny? - Zgadza się – namoczyła gazę w brązowozłotym płynie z fiolki, którą podała jej Meridia – Niestety przygotowanie naparu jest bardzo czasochłonne. Merida u siebie w aptece posiada jego duży zapas – uśmiechnęła się, rozwiązując bandaż na moim czole i przyłożyła do niego gazę. Poczułam kojący chłód wilgotnego materiału. Zastanawiałam się, jak można zrobić napar z kryształu. Kamień nie posiada w sobie esencji, którą można pozyskać. Chcąc go stopić, potrzeba szalenie wysokiej temperatury, ale nawet wtedy pozostaje on kamieniem. To, co posiadała Afia z pewnością nie było skałą. Ocknęłam się, kiedy Maven postawiła z hukiem kubek na stoliku. Meridia wyciągnęła korek z drugiej butelki. W powietrzu uniósł się ostry zapach ziół. - Wypij – przysunęła do mnie kubek. Wzięłam go do ręki. Skrzywiłam się, gdy do moich nozdrzy dostała się gryząca woń. - Co to jest? – zapytałam. - Miłorząb i złocień zaparzone w gorącej wodzie z naszych źródeł – odparła Meridia – Pomoże ci, zaufaj mi. Przez myśl przeszło mi, że gdy to wypiję, zostanę otruta, a moje ciało porzucone w lesie na pastwę dzikich zwierząt. Od mojego przybycia nietrudno było mi zauważyć, że mieszkańcy miasta nie są do mnie przyjaźnie nastawieni. Przechodnie patrzyli na mnie zmrużonymi oczami i szeptali między sobą. Tak, jak powiedziała Marina – byłam intruzem. Z drugiej jednak strony otrzymałam pomoc i od Ines, i od Meridii, i od Afii. Dlaczego miałabym nie zaufać im tym razem? Afia przyniosła ulgę dla mojej rany, Meridia pomogła mi, gdy znalazła mnie w lesie nieprzytomną i brudną od błota, a Ines zaprowadziła mnie do Mariny, a potem do Odetty. Powinnam być im wdzięczna. Przełknęłam ślinę i za jednym zamachem wypiłam napar. Wyrazistość ziół rozgrzała mnie od środka. - Niebawem ci się polepszy. Odpoczywaj – poleciła Meridia i razem z Afią wstały. Maven zabrała kubek i wróciła za ladę. - Dziękuję wam – powiedziałam, a w odpowiedzi otrzymałam ciepłe uśmiechy. Usiadłam przy barze. Przygnębienie i poczucie winy nie minęło. Moim wciąż targało rażące uczucie zwodu. Zerknęłam w prawo, na latynoskę siedzącą kilka miejsc dalej, czując na sobie spojrzenie jej ciemnych oczu. Nie było w nich nienawiści, ani przyjaźni, brakowało im wyrazu, który mogłabym odczytać. Po prostu na mnie patrzyła. Utrzymałam z nią kontakt wzrokowy. Zastanawiałam się, kim dla Odetty jest ta dziewczyna, jak bardzo są sobie bliskie, czy są przyjaciółkami? Choć w ustach wciąż czułam posmak ostatniego papierosa, wyciągnęłam kolejnego i odpaliłam zapałkę. - Tu się nie pali – oznajmiła Maven, nim zdążyłam zbliżyć do niego płomień. Wyciągnęłam go z ust. - Przepraszam – mruknęłam i wbiłam wzrok w blat. Ból w skroni złagodził się, a ciepło ziół czułam w całym ciele. Prócz mnie, w gospodzie została tylko latynoska. - Coś podać? – zapytała barmanka. Zorientowałam się, że to pytanie było skierowane do mnie. - Tak, piwo – odparłam bez namysłu. Piłam alkohol tylko kilka razy w życiu. Nie były to duże ilości, jedynie lampka wina z okazji wesela lub przyjęcia urodzinowego kogoś z rodziny. Nie czuję potrzeby jego spożywania, jak i również nie widzę sensu w piciu na poprawę humoru tak, jak robiła to moja matka po kłótni z ojcem, lub gdy działo się coś złego. Mimo iż była wtedy spokojna, nie mogłam patrzeć, jak zataczała się albo spała na stole w kałuży rozlanego wina, nie lubiłam słuchać jej majaczenia i niezrozumiałego bełkotania. Według mnie alkohol nie jest potrzebny. Maven postawiła kufel z pieniącym się piwem. Wzięłam łyk. Skrzywiłam się, czując chmielową gorycz. Rudowłosa podparła się na ladzie, lustrując mnie. Zerknęłam nad nią znad kufla. - Czemu tu jesteś, co? – spytała – Po co przyjechałaś? Westchnęłam, odstawiwszy dzban. - Chciałam… Odnaleźć siostrę – ostatnie słowo z trudem przeszło mi przez gardło. Skoro Odetta uważała, że nie jestem jej siostrą, to dlaczego ja miałabym ją tak nazywać? - I znalazła się? Kiwnęłam głową. - Powiedziała mi, że nie uważa mnie za rodzinę i kazała mi wyjechać… - w odpowiedzi Maven prychnęła pod nosem z uśmiechem. Ściągnęłam brwi – Co w tym śmiesznego? - Kim ona jest? – barmanka wyminęła moje pytanie. - Odetta… - zawahałam się, nie będąc pewną, czy używa ona jeszcze swojego nazwiska – Rymer. - Rymer, Rymer… - powtórzyła do siebie Maven, owijając wokół palca rudego loka – Aha!, wiem, która to. Ładna dziewczyna, bardzo ładna, ale niezbyt zdolna. - Co to znaczy „niezbyt zdolna”? – nie zrozumiałam. - Wiesz co? – właścicielka „Trującej” wskazała na mnie palcem. Nie odpowiedziałam, czekając na to, co powie dalej – Jesteś swoja. Powinnaś tu zostać. Znając twoją, jak mówisz, siostrę, za kilka dni zmieni zdanie i sama zacznie cię szukać. - Naprawdę w to wątpię – odparłam. Czekałam na nią cztery lata, czy w kilka dni mogłoby się coś zmienić? - Ja wiem, że tak będzie – Maven zmrużyła oczy, niby grożąc. Opuściłam wzrok. - Mama na mnie czeka – starłam z kufla spływającą po nim kroplę wody. Maven niespodzianie rozłożyła ręce. - Jesteś tu bezpieczna! – wykrzyknęła – Nikt ci krzywdy nie zrobi! Zaczęłam stukać paznokciami w ladę. Miała rację. Do tej pory nikt w Orhill mnie nie skrzywdził, a nawet dostałam więcej pomocy, niż oczekiwałam. - Czuję, że należysz do nas… – barmanka pochyliła się do mnie tak blisko, że dzieliło nas ledwie kilka centymetrów – Odzyskasz siostrę – dodała, gdy nie odpowiedziałam, zastanawiając się nad sensem jej słów. Napiłam się piwa. Zawiesiłam wzrok na butelce whisky stojącej na półce za Maven w towarzystwie wielu innych alkoholi: win, piw, miodu, nalewek i cydru. Zostając tutaj, nie straciłabym nic z życia w Wyoming. Być może nawet wtedy coś mogłoby się zmienić. Na lepsze. - Budka telefoniczna jest za budynkiem – powiedziała Maven, jakby odgadując moje myśli. Pokręciłam głową. - Chcę napisać list. Zdawałam sobie sprawę z tego, że matka będzie na mnie wściekła. Wyjechałam, nie zostawiając po sobie śladu i znalazłam się w miasteczku, którego ona z pewnością nienawidziła przez tym jak odebrało jej ono córkę. Będzie chciała zabrać mnie stąd, by nie straciła także mnie. Im później się dowie, tym lepiej. Maven mruknęła pod nosem ze zrozumieniem, po czym schyliła się. Oczekując, aż wyłoni się z powrotem spod lady, spojrzałam w prawo. Latynoska, wsparta na łokciach, parała nad filiżanką herbaty, myśląc o czymś intensywnie. Przede mną pojawiły się kartka i pióro. - Skrzynka pocztowa znajduje się niedaleko kaplicy – podpowiedziała mi barmanka. W gospodzie zapanowała cisza. I ja, i Maven umilkłyśmy. Nie spostrzegłam nawet, kiedy latynoska wyszła, a na jej miejscu pozostała jedynie pusta filiżanka. Ręka, w której trzymałam pióro, zawisła nad kartką. Nie miałam matce nic do powiedzenia – prócz przeprosin. Zaczęłam pisać. Droga mamo, Wiem, jak bardzo musisz być zła na mnie za to, co zrobiłam. Zapewne wypłakujesz teraz oczy i ja również myślę o tym cały czas. Nie musisz się jednak o mnie martwić, jestem w Orhill. Znalazłam Odettę. Wrócę niebawem, nie mogę powiedzieć kiedy, bo sama tego nie wiem. Nie martw się, mam gdzie mieszkać i jestem bezpieczna. Otrzymałam pomoc od mieszkańców. Babcia Millan cię wesprze; przekaż jej, że jej fiat wytrzymał podróż. Kocham cię, Nilce. Kiedy odłożyłam pióro, Maven podała mi kopertę. Wsunęłam tam list i podpisałam ją. Kufel piwa był prawie pusty, na dnie pozostała tylko sycząca po cichu piana. Przetarłam szczypiące mnie oczy. Zegar z kukułką nad barem wybił północ. Zsiadłam z krzesła. Trudno mi było uwierzyć, jak szybko minął ten dzień. Spędziłam za barem więcej czasu, niż myślałam. - Możesz płacić dwadzieścia dolarów za noc. Rozgość się – rzuciła z machnięciem ręki Maven i zniknęła w korytarzu, do którego ja również zmierzałam. Zamknęłam po cichu drzwi mej nowej enklawy. Ten pusty pokój stał się właśnie moim mieszkaniem. Szczęściem, nie musiałam płacić za niego zbyt wiele. Jednak przy sobie miałam jedynie sukienkę, w której wysiadłam z samochodu i weszłam do miasta i pantofle. Nieziemsko żałowałam, że zostawiłam walizkę w czerwonym fiacie 500 babci Millan. Uchyliłam okno i zapaliłam papierosa. Postanowiłam wrócić po nią jutro rano, oczywiście, jeśli samochód będzie jeszcze stał tam, gdzie go zostawiłam. Wielu ludzi pokusiłoby się zabrać auto stojące samotnie na pustkowiu. Na tę myśl moje serce zabiło szybciej. Starałam się wyrzucić ją z głowy. Obiecałam babci, że zadbam o jej auto i nie mogłam jej zawieść. Dym z moich ust ulatywał w mrok bezgwiezdnej nocy. Księżyc raz po raz wyłaniał się zza chmur, to rozświetlając, to na powrót gasząc pole posągu anioła. Mej uwagi nie przykuła jednak górująca nad błoniami figura, a postać kryjąca się na skraju lasu. Wytężyłam wzrok. Biała suknia i wieniec ze stokrotek na ciemnych grubych lokach podpowiedziały mi, ż postacią tą, stojącą w towarzystwie dwóch leżących u jej stóp wilków jest Meridia. Powolnymi ruchami gładziła głowę jednego z nich. Pierwszy raz udało mi się zobaczyć, by wilk pozwolił dotknąć się człowiekowi. Silny podmuch wiatru rozwiał włosy Meridii, jak i moje. Dziewczyna przestała nagle głaskać swego pupila, podniosła głowę i popatrzała przed siebie. Również spojrzałam w tamtą stronę. Posąg anioła drgnął, po czym rozbujał się i z ogłuszającym łomotem runął na ziemię. Głowa pięknej, aczkolwiek zniszczonej kamiennej istoty potoczyła się po trawie. Otwarłam szeroko oczy, a dreszcz na plecach poruszył moimi ramionami. Czy wiatr naprawdę mógłby być na tyle silny, by przewrócić kilkutonową rzeźbę? Nie, tylko trąba powietrzna lub trzęsienie ziemi byłyby w stanie to zrobić. Doprawdy, dziwne miasteczko, pomyślałam. Zewsząd otaczała mnie woda. Płynęłam w powietrzu, niczym ptak, bezgłośnie, obserwując zieloną taflę jeziora. Słyszałam bzyczenie ważek, lilie na gigantycznych liściach dryfowały od brzegu do brzegu. Zza obrośniętych mchem drzew wyłaniało się czerwone światło. To słońce zachodziło. Usłyszałam pod sobą plusk. Spojrzałam w dół. Brązowe loki rozpływały się na wodzie, a splecione w wianek stokrotki zmiękły, gubiąc białe płatki. Biała, przybrudzona ziemią suknia falowała spokojnie. Do moich uszu dotarły dźwięki muzyki. Choć wciąż byłam w lesie, jezioro zniknęło. Poczułam grunt pod stopami. Przede mną na kamieniu siedział młody mężczyzna. Błyszczące blond włosy związane były błękitną frotką. Przez ramię, na beżowym swetrze przewieszoną miał torbę podróżną. Jego kolana i kalosze były zakurzone. Grał na flecie. Melodia wdzierała mi się w głowę, hipnotyzując mnie i sprawiając, że chciałam słuchać więcej i więcej, bez końca.
  4. 5 Jęknęłam z bólu i przewróciłam się na plecy. Choć otworzyłam oczy, nie widziałam prawie nic; korony drzew rozmazywały się i zlewały z pomarańczowym niebem. Coś ciągnęło mnie za ramię. Spróbowałam się podnieść, ale ból głowy położył mnie z powrotem na ziemię. - Hej! Wstawaj! – usłyszałam obok siebie dźwięczny, dziewczęcy głos. Zerknęłam jednym okiem w tamtą stronę. Pochylała się nade mną dziewczyna, której rozczochrane ciemne loki spływały swobodnie do piersi, białą sukienkę miała lepką od błota, a wianek ze stokrotek przekrzywił się, opadając na jej delikatną twarz. Jej źrenice mieniły się błękitem, potem fioletem, a następnie różem, choć zapewne było to tylko złudzenie wywołane moim oszołomieniem. - Co? – zapytałam zdezorientowana, gdy nieznajoma postawiła mnie na nogi. - Pośpieszmy się – szepnęła nerwowo – Słońce zaraz zajdzie. Nim zdążyłam zareagować, chwyciła mnie za rękę i pociągnęła biegiem za sobą. Biegłyśmy w stronę białego domku, tam, gdzie dążyłam wcześniej. Zaczęłam zastanawiać się, jak długo byłam nieprzytomna, jeśli w ogóle zemdlałam. Czułam się, jakby od momentu mojego zderzenia się z głazem minęła zaledwie chwila, a być może leżałam w stanie otumanienia godzinę, może całą dobę, a może kilka minut. - Szybciej! – zawołała dziewczyna, przyciągając mnie bliżej siebie. Musiała doskonale znać właściwą drogę przez bagna. Prowadziła mnie w taki sposób, że nie potknęłyśmy się ani razu. Śledząc jej kroki, zręcznie omijałam drzewa, kamienie i doły przykryte błotem i mchem. Minęłyśmy biały dom. Przyjrzałam mu się przez krótki moment. Dwa okienka z obu stron drewnianych drzwi przesłonięte były firankami, farba popękała na całej długości ścian; trawę ozdabiały kwiaty każdego koloru, a boczną ścianę porastał bluszcz. Zwolniłam z myślą, że to tam zaprowadzi mnie dziewczyna. Kiedy spojrzałam przed siebie, zobaczyłam wiele domów przed nami. Rozpromieniłam się na ich widok, ale uśmiech znikł mi z twarzy, gdy moją skroń przeszył ból. - Jesteśmy już blisko – usłyszałam przed sobą. Każdy dom, który mijałyśmy różnił się o poprzedniego. Niektóre były małymi chatkami z bali lub z betonu, inne przypominały osiemnastowieczne wille bogaczy z zachodu, zbudowane ze spróchniałego, trzeszczącego drewna, ale mimo wieku wciąż majestatyczne i tajemnicze. Nad nimi majaczyła wysoka wieża kościelna. Czułam na sobie wzrok nielicznych osób, które wymijałyśmy. Trudno było mi patrzeć na kogoś dłużej niż przez sekundę, ale mogłam przysiąc, że każdy kogo widziałam był kobietą. Nieznajoma naprowadziła na spory dom o stromym dachu, na którym widniał pordzewiały zielony szyld z napisem „Gospoda Trująca”. Nie zdążyłam zastanowić się nad sensem tej groteskowej nazwy, bo jak tylko ją przeczytałam, wpadłyśmy z hukiem do środka. Wszystkie oczy zwróciły się na nas. Zdyszana niemal padłam na kolana, zginając się wpół ze zmęczenia. Czułam kłucie w gardle, nie mogłam złapać oddechu. Klientki baru patrzyły na nas zdziwione, mrugając oczami, przerywając rozmowy i zatrzymując kubki przy ustach. Musiało minąć kilka chwil, nim udało mi się złapać oddech i wyprostować się. Cofnęłam się zaskoczona, gdy tuż przed moimi oczami pojawił się obfity biust częściowo odkryty przez głęboki dekolt. Zadarłam głowę. Stała przede mną kobieta wyższa od niejednego mężczyzny, którego znam. Zadziwiająco pełne usta wykrzywione były w grymasie niezadowolenia. Okrągłe zielone oczy były tak przenikliwe, że trudno było oderwać od nich wzrok. Wzrostu dodawały jej rude loki związane w wysoki kok. Z uniesioną cienką brwią wertowała mnie krytycznym spojrzeniem. - Co to jest? – wskazując na mnie, zwróciła się napastliwie do dziewczyny stojącej obok. - To jest… - zaczęła nieznajoma i zamilkła. W pośpiechu, który nam narzuciła nie zdążyłyśmy nawet poznać swoich imion, a ja – podziękować jej za pomoc. - Nilce – dokończyłam. - Nilce, i? – rudowłosa kobieta pochyliła się do przodu, przyglądając się mojej twarzy. Poczułam, jakby moje ciało kurczyło się pod wpływem jej wzroku. - Szukam Mariny – oznajmiłam i z miejsca skarciłam się za to w myślach. Mogłam powiedzieć o Odetcie, ale nie zrobiłam tego. Dlaczego? Raz jeszcze rozejrzałam się po gospodzie. Kobiety tutaj nie wyglądały na skore do pomocy. Patrzyły na mnie równie skrzętnie, co kobieta przede mną. Czułam się jak intruz, który wtargnął na ich teren. Możliwe, że dobrze zrobiłam. Zapytałam o Marinę ze względu na historie babci. Opowiadała o niej jak o kimś niebywale ważnym, jak o burmistrzu, kimś kto sprawuje pieczę nad mieszkańcami. Ona mogła mi pomóc. - Mariny, tak? – nieznajoma wyprostowała się, krzyżując ręce pod biustem. Kiwnęłam głową, a ona odwróciła się. Weszła za bar, schyliwszy się, wyciągnęła ścierkę i kufel do piwa, i zaczęła go wycierać. Ciszę między nami przerywały szepty klientek rzucających na mnie ukradkowe spojrzenia. - No i? – zapytałam, gdy straciłam cierpliwość. - Ja ci nie pomogę – barmanka pokręciła głową – Nie od tego jestem. Odpowiedź ta nie zawiodła mnie. Usposobienie tej kobiety wskazywało tylko na to, że chce pozbyć się mnie jak najszybciej ze swojej gospody. - Dobrze. W takim razie znajdę ja sama – obwieściłam i odwróciłam się w stronę wyjścia. - Czekaj! – zawołała dziewczyna, która mnie przyprowadziła, chwyciwszy mnie za ramię – Jesteś ranna, nie możesz iść! Afia musi cię opatrzyć! Dotknęłam miejsca, które wskazała na moim czole i wyczułam piekące, lepkie otarcie. To było źródłem mojego bólu głowy. - Jeśli chce iść, to niech idzie, Meridio – odezwała się barmanka. - Dziękuję za pomoc, ale nic mi nie będzie – uśmiechnęłam się z wdzięcznością do Meridii i raz jeszcze odwróciłam się do wyjścia. - Przynajmniej pozwól mi iść z tobą! - wykrzyknęła, ponownie mnie zatrzymując. Powstrzymałam westchnięcie, które cisnęło mi się do ust. - Przestań, już wystarczająco dużo zrobiłaś – wtrąciła się ruda kobieta za barem – Chodź i napij się – uniosła w górę kufel, z którego wylało się piwo. - Musisz być taka oschła, Maven? – nabuzowała się Meridia. - Ja mogę iść – ktoś nowy dołączył do rozmowy. Wszyscy zwrócili oczy w tamtą stronę, a Maven klasnęła w dłonie. - Doskonale! Ines się zgłosiła! Przede mną stanęła niewiele niższa ode mnie, szczupła dziewczyna o porcelanowej, niemalże białej cerze. Jej śmiejące się, przykryte makijażem, ogromne szare oczy okalały gęste rzęsy; duże usta przyozdobione szarą szminką uśmiechały się szeroko, odsłaniając lśniące zęby. Białe włosy spływały gęstą kaskadą do jej ramion, zakrywając lewe oko. Ubrana była w długą do kostek sukienkę z białym zdobionym kołnierzykiem. Przeszło mi przez myśl, że wygląda równie pięknie, jak Odetta. - Absolutnie nie możesz wyjść! – zaprotestowała Meridia – Twoja rana jest zbyt poważna. - Dam sobie radę. To tylko otarcie – skłamałam, choć ból atakował moją skroń. Chciałam jak najszybciej opuścić gospodę, by znaleźć Marinę przed zachodem słońca. Obawiałam się powrotu do samochodu samotnie, nocą, przez ciemny las. - Wciąż krwawisz – zauważyła Meridia. Raz jeszcze dotknęłam swojego czoła. Na opuszkach palców poczułam lepką ciecz. Fakt, nie czułam się najlepiej. Spojrzałam przez okno. Niebo przybierało barwę fioletu. Być może przydałaby mi się chwila wytchnienia. Skoro dotarłam tam, gdzie dotrzeć chciałam, nie musiałam się spieszyć. Wierzyłam, że jutro po południu będę w drodze powrotnej do Wyoming. - Zajmiesz których z pokojów Maven, a teraz usiądź i napij się – powiedziała Meridia, zupełnie jakby odczytała moje myśli i zaprowadziła mnie do baru. - Nie ma pieniędzy, nie ma pokoju – oznajmiła Maven, odstawiając z łoskotem kufel na blat – I napitku również – dodała, mrużąc oczy, kiedy wyciągnęłam portfel. - Ile? – zapytałam z westchnieniem. - Pięćdziesiąt – odparła, schyliwszy się pod ladę w taki sposób, że widziałam jedynie czubek jej koka. Podałam jej banknot, gdy wyłoniła się z ceramicznym kubkiem w ręku – Za napój siedem. Powstrzymałam się przed przewróceniem oczami. Pięćdziesiąt siedem dolarów za pokój w gospodzie i kubek kawy czy herbaty to stanowczo za wysoka cena, a mimo to, z braku wyboru, wyciągnęłam dodatkowe siedem centów. - Kawa, herbata, piwo? – zapytała barmanka. - Herbata. I papierosy – poprosiłam, dokładając kolejny banknot. - Najlepiej będzie, jeśli położysz się niezwłocznie – ponagliła mnie Meridia, lustrując uważnie moją zmęczoną twarz. - A co ze mną? – Ines dała o sobie znać zawiedzionym głosem, kiedy zamierzałam już sprzeciwić się Meridii, oznajmiając, że chciałabym najpierw dopić herbatę. - Spotkamy się jutro rano, dobrze? – spojrzałam na Ines przez ramię. - Będę tu zaraz po świcie! – wykrzyknęła, stanąwszy na baczność i zasalutowała. Kąciki moich ust uniosły się w uśmiechu. Przypomniałam sobie, jak w dzieciństwie razem z Odettą wykradałyśmy z szafy ojca jego mundur. „Melduję się na rozkaz!” wołałyśmy, stając przed mamą, ja w mundurze sięgającym niemal do ziemi, Odetta w czapce opadającej jej na oczy. Ines przypominała mi właśnie ośmioletnie dziecko – lecz w ciele dorosłej osoby – niemądre i pocieszne zarazem. Upiłam łyk herbaty. W pokoju, który wynajęłam w gospodzie „Trującej” nie było ani krzyża, ani obrazka Matki Boskiej. Był to dość pusty pokój: lampa zwisająca z sufitu posiadała tylko jedną, nadpsutą żarówkę, raz po raz gasnącą i rozświetlającą wnętrze na przemian, szerokie łoże zajmowało większą część podłogi, a w prawym kącie stało samotne krzesło. Nie było stolika, szafy, czy zasłon w oknie. Zobaczywszy pokój po raz pierwszy żałowałam, że pozwoliłam sobie wydać na niego pięćdziesiąt dolarów. Nie miałam jednak innego wyboru. Kiedy zaszło słońce, a podłogę pomiędzy oknem, a łóżkiem rozświetlało co chwila gasnące światło żarówki, położyłam na pościeli różaniec i uklęknęłam przed nim ze złożonymi dłońmi. Odmawiałam modlitwę za modlitwą, myśląc o mamie, babci Millan i ojcu, który nawet w tej chwili mógł walczyć gdzieś w Europie na froncie. Modliłam się o jego przeżycie, o to, by matka nie martwiła się o mnie, by matczyny instynkt podpowiedział jej, że jestem bezpieczna. Choć przeżyłam zbyt wiele, jak na jedną dobę i nie odpoczywałam od kilku dni, przez poruszenie i nadzieję, którą dało mi odnalezienie miasteczka, nie czułam zmęczenia. Myślałam tylko o poranku, spotkaniu z Ines, a potem z Mariną, która wskaże mi drogę do siostry. Nie mogłam doczekać się, aż obudzą mnie promienie wschodzącego słońca. Z dołu dobiegły mnie odgłosy rozmowy. Prawdopodobnie gospoda była czynna całą dobę. Byłam w stanie rozpoznać głos Maven, ale drugi – również należący do kobiety – był mi nieznany. Trwała kłótnia. Maven chodziła w kółko, raz podnosząc głos, raz zniżając go niemal do szeptu, ale deski, z których zbudowany był budynek, były na tyle grube, że skutecznie tłumiły i zniekształcały słowa wypowiadane przez kobiety pod moimi stopami. Nie przysłuchiwałam się gniewnej wymianie zdań. Nie interesowało mnie to. Nie miałam sił ani chęci, by starać się wyłapywać spod podłogi każde słowo i starać się budować zdania. To nie była moja sprawa. Miałam w głowie własną historię; wędrówkę, którą pragnęłam jutro zakończyć. Chciałam zamknąć rozdział, który motał moim życiem przez wiele lat i skupiałam się tylko na tym. Zdając sobie sprawę z tego, ze nie zasnę w towarzystwie odgłosów dołu, otworzyłam okno na oścież. Uderzył we mnie orzeźwiający podmuch chłodnego powietrza. Oparłam łokcie o parapet i zapaliłam papierosa. Obserwowałam rozświetlone blaskiem księżyca pole i posąg anioła stojący na jego skraju. Była to bardzo stara i przerażająca figura. W dwóch rękach trzymał miecz skierowany ostrzem do dołu, lewe skrzydło było pęknięte, a marmur poczerniały, jakby pochlapany farbą. Smugi na jego policzkach wyglądały jak łzy. Tak, jakby anioł płakał, czuwając nad miasteczkiem. Smak tytoniu spowodował odruch wymiotny w moim gardle. Rozmowy ucichły. Z trudem powstrzymywałam ziewanie. Teraz, gdy zapanowała cisza, a emocje opadły, poczułam, jak bardzo zmęczona byłam. Nareszcie mogłam iść spać. Pozwoliłam sobie na zgarbienie się. Od ciągłego siedzenia w fotelu kierowcy krzyż bolał mnie bezlitośnie. Niespiesznymi ruchami ściągnęłam pantofle, z których wysypywał się piach. Moje rajstopy były podarte i zlepione błotem, sukienka poplamiona zielenią, beżem i brązem. Nic dziwnego, że klientki gospody patrzyły na mnie w tak polemiczny sposób. Nie chciałam wiedzieć, jak wygląda moja twarz. Siadając w bieliźnie na łóżku, z całego serca żałowałam, że wychodząc z samochodu, nie zabrałam ze sobą walizki. Nie byłam przygotowana na dłuższy pobyt w miasteczku. Nie spodziewałam się tonięcia w bagnie, upadku, uderzenia głową w kamień i utraty przytomności. Nie przeszło mi przez myśl, że będę uciekać przed zachodem słońca, trzymając dłoń nieznajomej dziewczyny i że spędzę noc w karczmie pod najniezwyklejszą nazwą, jaką kiedykolwiek spotkałam. Planowałam znaleźć Odettę przed zmrokiem, wyznać swoje uczucia, oddać złotu łańcuszek, po czym wrócić ze spokojem do domu. W tej chwili miałam jechać samochodem, paląc papierosa z paczki babci Millan w rytmie bluesa płynącego z głośników. Zamiast tego spoczywałam na twardym materacu na piętrze gospody, ochładzana przez wczesnojesienne powietrze, wpatrując się w nierówne deski na suficie. Nie mogłam doczekać się rana. Obudziły mnie promienie słońca dostające się do pokoju przez okno pozbawione firan. Ból w skroniach minął, ale zastąpił go dyskomfort w plecach. Coś zaciskało się na mojej głowie. Moją ranę na czole ktoś owinął bandażem. Na krześle obok lustra dostrzegłam złożone czyste ubrania. Domyśliłam się, że jest to prezent od Meridii. Byłam jej wdzięczna za pomoc i zamierzałam jej się odwdzięczyć. Zmieniając odzież, poczułam się, jakbym zmieniała skórę. Jedynym, czego mi brakowało, była ciepła kąpiel. W wynajętym pokoju mogłam pozwolić sobie tylko na obmycie twarzy zimną wodą. Biała sukienka podobna do tej, którą miałam na sobie wcześniej, pasowała na mnie idealnie. Nie miałam jednak czasu przyjrzeć się jej w lustrze, bo gdy tylko ją założyłam, usłyszałam nieśmiałe pukanie do drzwi. - Proszę! – zawołałam. Drzwi otworzyły się, skrzypiąc diabelnie głośno i zza progu wyłoniła się twarz Ines. - Wstałaś, Nilce? – zapytała. - Najwidoczniej – odparłam, rozkładając ramiona. - Czekałam na ciebie godzinę na dole, ale nie zjawiałaś się – powiedziała Ines – Przyszłam sprawdzić, czy wszystko w porządku. Uniosłam brwi i spojrzałam w okno. Niebo wciąż było żółte od słońca, które dopiero wznosiło się na sklepienie. - Przecież jest jeszcze wcześnie – stwierdziłam. - Kazałaś spotkać się rano… - Ines spuściła wzrok, splatając dłonie za sobą. Przypomniałam sobie wieczór poprzedniego dnia, kiedy dziewczyna oznajmiła, że będzie czekać na mnie zaraz po świcie. Roześmiałam się. - Tak, rano, ale nie tak wcześnie – powiedziałam rozbawiona. - Ale… dochodzi dziesiąta. Zamilkłam, a moje usta pozostały otwarte ze zdumienia. Jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się spać tak długo, zawsze budziłam się, kiedy wskazówki zegara wybijały siódmą. Poprzedniej nocy byłam tak wyczerpana, że nie pamiętam nawet, kiedy zasnęłam. - Wybacz, że musiałaś czekać – przeprosiłam onieśmielona. Nie chcąc dłużej zwlekać, zabrałam z pościeli różaniec, który leżał tam przez całą noc. Spojrzawszy na Ines zobaczyłam, że jej usta skrzywiły się nagle, jakby w grymasie obrzydzenia. - Wszystko w porządku? – zapytałam. W odpowiedzi otrzymałam uśmiech i krótkie kiwnięcie głową. - Dzień dobry – powiedziałam do Maven stojącej za ladą, gdy razem z Ines weszłyśmy do gospody. - Dzień dobry – margnęła rudowłosa, zerkając na mnie jednym okiem. O tej porze „Trująca” była pozbawiona gości. Prawdopodobnie byłam jedyną przyjezdną. - Śniadanie? – Maven przejechała ścierką po blacie. - Dziękuję, zjem później – odparłam. Moje serce biło mocno, a gardło było ściśnięte z podniecenia. Wiedziałam, że nie będę w stanie nic zjeść, dopóki nie spotkam Mariny. Gdy tylko postawiłam stopę na chodniku, oślepiło mnie słońce. Przesłoniłam oczy ramieniem. W porównaniu do dziennego światła, które padało na wioskę, wnętrze karczmy było ciemne, jakby panował tam wieczny wieczór. - Tędy – powiedziała Ines i ruszyłyśmy we wskazanym przez nią kierunku. Orhill nie przypominało żadnego miasteczka znajdującego się w Kanadzie. Każdy dom z osobna wyglądał, jakby pochodził z innej epoki. Mijałyśmy drewniane chatki zdobione przez ogrody pełne kwiatów, odpychające, betonowe domy o jasnych ścianach, budynki o wielu piętrach zwieńczane ostrymi dachami, otoczone wysokimi płotami. Mogłoby się zdawać, że z każdym krokiem przenosimy się w czasie. Najbardziej w oczy rzucała się wieża kościelna wysokością dorównująca słońcu wiszącemu na niebie, jednak na jej czubku brakowało krzyża. Ulice były opustoszałe. Oglądałam budynki o zasłoniętych oknach i zaciemnionych szybach, zastanawiając się, czy za którąś z nich nie śpi Odetta. Ona od zawsze lubiła długo spać. Przed jej zniknięciem, budząc się rano, za każdym razem widziałam jej okryte kołdrą plecy i czarne fale włosów wylewające się poza materac. Chyba nigdy nie udało mi się zobaczyć jej twarzy pogrążonej we śnie. Zasypiała na lewym boku, przodem do ściany i tak też się budziła. Wychodząc na śniadanie, stawałam na palcach, precyzyjnie unikając każdej skrzypiącej deski w podłodze. Dzięki temu, po pewnym czasie, udało mi się zapamiętać ich układ w taki sposób, że nigdy nie obudziłam siostry. Nie miałam zamiaru tego robić. Odetta zawsze wracała późno i późno kładła się spać. Minęło zaledwie kilka minut, kiedy wraz z Ines dotarłyśmy do domu umiejscowionego na skraju miasteczka. Z zewnątrz przypominał kaplicę. Zbudowany był z ciemnych, hebanowych bali, półokrągłe okna ozdobione w wiktoriańskim stylu, szeroki dach podtrzymywany przez kolumny stojące po obu stronach ganka. Szczyt budynku wzbogacała wąska wieżyczka z jednym oknem pośrodku. Zagapiłam się na imponującą konstrukcję, podczas gdy Ines wspięła się po schodach i nacisnęła dzwonek do drzwi. Rozległ się syk, a ona cofnęła się o krok. Stałam z zapartym tchem, czekając w napięciu, aż masywne drzwi otworzą się, a w progu stanie kobieta, której szukam. Nie byłam w stanie wyobrazić jej sobie. Twarz Mariny, jej strój, i sylwetka zmieniały się w mojej głowie bez przerwy. W jednej chwili była młodą, wysoką kobietą o blond włosach, w następnej zgarbioną, o pomarszczonej twarzy i siwych sypkich włosach w czarnej sukni, potem w długiej do kolan, z fartuchem przepasanym w talii, w płaskich pantoflach, w butach na wysokim obcasie. Moje imaginacje były nieskończone. By dowiedzieć się, która z nich jest prawdziwa, mogłam tylko czekać na otwarcie się drzwi. Ale tak się nie działo. Ines drapiąc się po głowie, wydała z siebie cichy pomruk. - Nie ma jej w domu? – spytała samą siebie. Wychyliwszy się przez płot, zajrzała w okno. Choć szyba nie była zasłonięta, nie mogłyśmy nic dostrzec. Dom tonął w ciemnościach. Ines okręciła się wokół własnej osi i chwyciła za mosiężną klamkę. Drzwi zaskrzypiały przeraźliwie i otworzyły się. Na korytarz wpadł snop światła, ukazując naszym oczom czerwony, zdobiony złotem dywan prowadzący w głąb domu. Na ścianie po lewej stronie wisiały półki. Na pierwszej z nich stało miedziane popiersie kobiety, na drugiej wazon z kwiatami, a za nimi drewniany zegar z kukułką, którego tykanie dało się słyszeć nawet na zewnątrz. Ines wsunęła głowę do środka, rozejrzała się i po chwili, patrząc na mnie przez ramię, gestem pokazała mi, bym szła za nią. Zawahałam się. Nic nie dawało nam prawa wejść bez zaproszenia do czyjegoś domu. Nawet jeśli drzwi były otwarte. - Chodź! – pośpieszyła mnie szeptem moja przewodniczka i zniknęła za drzwiami. Nie miałam innego wyboru, jak tylko podążyć za nią. Prędko spojrzałam za siebie, upewniając się, że nikogo nie ma w pobliżu i również weszłam do środka. Rozciągał się przede mną ciemny korytarz, na którego krańcu widoczny był zarys schodów. Ines przesunęła dłonią po ścianie, a zaraz potem żyrandol zapalił się. W świetle hol nie wyglądał tak mrocznie, jak mi się wydawało. Żółte ściany rozjaśniały wnętrze, a mieniący się drobinkami złota dywan ciągnął się po schodach w górę. Prawą ścianę zdobiła niska, rzeźbiona komoda z różanego drewna. Nie miałam czasu dalej podziwiać wnętrza, bowiem Ines dała mi znać szeptem, bym weszła za nią po schodach. Trafiłyśmy do pomieszczenia pogrążonego w półmroku, którego okna przesłonięte były ciężkimi zasłonami. Wytężyłam wzrok. Była to biblioteka. Otaczały nas regały zapełnione niedbale ułożonymi książkami. Wzdłuż mojego kręgosłupa przebiegł dreszcz, kiedy uderzył we mnie ostrzy podmuch wiatru. Skromna lampa wisząca na suficie zachwiała się. Wokół latały ćmy, które zalęgły się tu zapewne przez panującą zewsząd ciemność. Pod oknem, między dwoma regałami stał fotel. W słabym świetle dostrzegłam zarys ludzkiej sylwetki i szeroki kapelusz na jej głowie. - Zostawię cię – oznajmiła po cichu Ines i zbiegła ze schodów. Moje serce próbowało wyrwać się z piersi. Odwróciłam się, chcąc zatrzymać Ines, ale ta, opierając się o poręcz u dołu stopni machała ręką, zachęcając mnie do wejścia do biblioteki. Przełknęłam ślinę, która zebrała mi się pod językiem. Przestąpiłam krok do przodu. Mój but zatopił się w miękkim dywanie. Fotel pod oknem poruszył się. Sylwetka skryta w ciemności drgnęła. - Ktoś ty? – usłyszałam ochrypły damski głos, z pewnością należący do osoby starszej. Zmrużyłam oczy. Nogi fotela zaskrzypiały, gdy kobieta podniosła się z wolna. Podeszła bliżej. Nikłe światło padło na jej twarz. Wąskie, przenikliwie niebieskie oczy przyglądały mi się badawczo. Czubek haczykowatego niemal dosięgał jej spierzchniętych pomalowanych ciemnobrązową szminką ust. Pomarszczona twarz usłana była piegami i ciemnymi znamionami. Dostrzegłam, że jej lewy policzek jest pęknięty, jak ściana w starej kamienicy. Stała przede mną Marina. - Mam na imię Nilce… - wydusiłam przytłoczona aurą wyższości bijącą od kobiety. - Nilce… - powtórzyła powoli Marina – I co dalej? - I szukam siostry… - odparłam bez namysłu, zgodnie z prawdą. - Siostry? – kobieta przede mną wyprostowała się nieco z uniesioną brwią. Z zaciśniętym gardłem kiwnęłam głową, a ona odwróciła się przodem do okna. Na rondzie jej kapelusza przysiadło kilka motyli, poruszając sennie skrzydłami. - Mówisz, że szukasz siostry, tak? – jednym ruchem odsunęła zasłony. Zmrużyłam oczy pod wpływem oślepiającej bieli, która zalała bibliotekę. - Zgadza się. - W takim razie dlaczego przychodzisz do mnie? – zapytała cierpko – Wyglądam ci na detektywa albo informację turystyczną? - Ja… - zająknęłam się, zdziwiona nagłym wybuchem Mariny. - Przychodzisz tutaj nieznajoma, bez zapowiedzi – przerwała mi – Wchodzisz do mojego domu niezaproszona, sama otwierając drzwi… - To nie tak, to Ines… - chciałam wytłumaczyć, a wtedy Marina wymierzyła laskę w moją stronę. - Milcz, kiedy ja mówię! – zagrzmiała. Ćmy siedzące na jej kapeluszu wzbiły się w górę – Jesteś tu intruzem! Jak śmiesz prosić mnie o pomoc, zachowując się tak bezczelnie?! Nie jesteś stąd, wkroczyłaś na cudzą ziemię! - Proszę mnie posłuchać… - złożyłam dłonie w błagalnym geście. - Nie obchodzi mnie czego ode mnie chcesz. Nie obchodzi mnie, jak się tu dostałaś i kogo szukasz. Nie jesteś jedną z nas i nie powinno cię tu być – wysyczała kobieta, wymachując laską – A teraz wynoś się stąd, zanim każę cię powiesić! Oniemiała stałam z szeroko otwartymi oczami, patrząc na dybiącą na mnie Marinę. Małymi krokami wycofałam się w stronę schodów, by chwilę później w mgnieniu oka znaleźć się na ganku. - Co się stało? – zapytała mnie Ines. Nie odpowiedziałam. Byłam w szoku. Nie spodziewałam się serdecznego powitania, ale to, co zastałam, przerosło me najśmielsze oczekiwania. Jeszcze nigdy nie spotkałam kogoś tak nieprzyjemnego i nigdy nie zostałam tak potraktowana. Czułam jednocześnie wstyd, złość i zawód. Nie liczyłam na gościnę, tylko na jedną wskazówkę lub chociaż potwierdzenie, że Odetta jest tutaj, w Orhill. Zamiast tego zostałam wyrzucona za próg, nim zdążyłam cokolwiek powiedzieć. Zadziwiało mnie, jak babcia Millan mogła żyć w przyjaźni z taką kobietą. Czy ktokolwiek mógł żyć z nią chociażby w zgodzie? Zadygotałam. Co miałam teraz zrobić? Stałam na ganku, wypędzona z domu osoby, w której pokładałam całą nadzieję. Przemierzyłam tak długą drogę tylko po to, by pozostać z pustymi rękoma. Spełniły się moje największe obawy. Wciąż stropiona zeszłam powoli po schodach. W głowie ciągle słyszałam słowa, które wykrzyczała do mnie Marina. Co zrobiłam źle, że wybuchła taką złością? Jestem dla niej intruzem, który wkroczył na jej ziemię. Nie jestem „jedną z nich”. Czy to znaczyło, że w miasteczku naprawdę żyje zamknięta społeczność, do której wstęp mają tylko nieliczni? Jeśli Odetta do niej należy to ja, jako jej siostra powinnam mieć prawo do zobaczenia się z nią choć na kilka minut. - Nilce! Co się stało? – dotarły do mnie słowa Ines. Przystanęłam. Byłam tak zajęta swoimi myślami, że nie spostrzegłam nawet, jak bardzo zdążyłam się oddalić od domu Mariny. Popatrzałam na Ines z otwartymi ustami. Nie znałam odpowiedzi na jej pytanie. Sama nie byłam pewna, co stało się kilka minut temu w zaciemnionej bibliotece. Byłam tam, ale obserwowałam wszystko z boku, jakbym była inną osobą, skrytą w ciemności pod jednym z regałów. Słowa, które grzmiały z ust Mariny po prostu ulatywały z mojego umysłu. - Przegoniła mnie… - wykrztusiłam miałko – Nie wiem, co zrobiłam źle, ale zdenerwowałam ją… - O rany! Że też o tym nie pomyślałam! – wykrzyknęła Ines i zakryła dłonią usta. - Słucham? - Mogłam cię ostrzec… - ściszyła głos, a jej policzki oblał rumieniec. - Przed czym? – ściągnęłam brwi. - Marina niespecjalnie przepada… za obcymi – Ines skuliła się. - Nie rozumiem – przyznałam. - A, to nic istotnego! – zaśmiała się nerwowo w odpowiedzi, po czym spoważniała. Patrzyła na mnie ze zmrużonymi oczami, rozmyślając nad czymś – Właściwie… dlaczego tak bardzo chciałaś zobaczyć się z Mariną? – zapytała. Wbiłam wzrok w chodnik. Straciłam ostatnią szansę na poznanie prawdy, więc cel mojej podróży nie był sekretem. Niebawem i tak miałam wrócić do domu, zapomnieć o Orhill i o tym, że kiedyś miałam siostrę, którą mimo wszystkich różnic jakie tworzyły między nami przepaść, kochałam nad życie. - Próbuję odnaleźć siostrę – powiedziałam i podniosłam głowę. W moich oczach zebrały się łzy, które za wszelką cenę próbowałam powstrzymać przed wypłynięciem. - Przecież ja mogę ci pomóc! – Ines podskoczyła – Dlaczego nic nie powiedziałaś? - Ja… nie wiem – pokręciłam głową, nie rozumiejąc własnych intencji. Nie ukrywałam tęsknoty za Odettą; na darmo wstrzymywałam się od poproszenia o pomoc, a z pewnością oszczędziłoby mi to zawodu, którego doznałam. - Możesz ją opisać? – zapytała moja towarzyszka. - Jest piękna… - szepnęłam – jestem pewna, że nigdy nie widziałaś kogoś równie pięknego, jak ona. Ma czarne włosy, zdrowe i błyszczące i błękitne oczy, takie, jak moje. To chyba jedyna rzecz, która nas łączy – przyznałam ze smutkiem i nie powiedziałam nic więcej. Popatrzyłam na Ines, oczekując na jej reakcję. Otworzyła szeroko usta w nieokreślonym grymasie przypominającym jednocześnie uśmiech i zdziwienie. - Czy coś nie tak? – zapytałam. W odpowiedzi dziewczyna chwyciła mnie mocno za nadgarstek i pociągnęła za sobą. Narzuciła zapierający dech w piersiach bieg. - Ines… zaczekaj… dokąd my… biegniemy? – wołałam za nią z bólem w płucach. Nigdy nie pracowałam nad kondycją. Moje życie polegało w głównej mierze na czytaniu książek i spacerowaniu po obrzeżach rodzinnego miasta. Nie miałam problemów z wagą, więc też nie odczuwałam potrzeby by trenować jakikolwiek sport. Przez ostatnie dwa dni czułam tego konsekwencje. Ines nie odpowiedziała. Mknęłyśmy, zwinnie omijając przechodniów oglądających się za nami z zaciekawieniem. Budynki wokół nas zlewały się w kolorowe smugi. Pantofle spadały mi ze stóp. Potykałam się na każdym kroku, a moje kostki zaczęły pulsować z bólu. W myślach modliłam się, aby ten pęd nie trwał długo. Ku mej uciesze, po skręceniu w jakąś uliczkę zatrzymałyśmy się przed jednym z kilku domów w szeregu. Wzięłam głęboki oddech, dzięki czemu ból w klatce piersiowej uderzył we mnie ze zdwojoną siłą. Stałyśmy przed niepozornym domkiem jednorodzinnym o niebieskich ścianach. Ines przekroczyła bramę w żywopłocie, ja poszłam za nią. Drzwi wejściowe otwarły się przed nami. Trudno było uwierzyć, że wnętrze domu, w którym się znajdowałyśmy należało do tego samego, który stał na zewnątrz. Salon, przez który przechodziłyśmy pełen był antycznych ozdób, gablot z porcelaną. Na białych ścianach wisiały portrety kobiet oprawione w ozdobne ramy. Zagapiając się na jeden z nich, przedstawiający damę w błękitnej sukni, o błękitnej skórze i oczach, siedzącej prosto na tle błękitnego nieba, niemal potknęłam się o twardą kanapę ozdobioną wyblakłym obiciem wyszytym kwiatami. Ines przede mną stąpała powoli i po cichu. Im dalej szłyśmy w głąb domu, tym głośniej słyszałam dziewczęce głosy i śmiechy dobiegające z któregoś z sąsiednich pokojów. Przystanęłyśmy przy lekko uchylonych drzwiach. Deski pod naszymi stopami skrzypiały, lecz nie zagłuszały odgłosów z pokoju. Moja przewodniczka nacisnęła bezdźwięcznie klamkę. Moim oczom ukazało się pomieszczenie jasne, pełne ozdób i koronek, przywodzące na myśl osiemnastowieczną Francję. W jego centrum siedziały trzy młode kobiety. Jedna z nich była latynoską o ciemnych włosach i przygarbionym nosie, druga, siedząca po prawej o rudawej głowie, skąpo ubrana w czerń, z uśmiechem na pełnych ustach. Pośrodku zaś, u ich stóp z anielskim wyrazem twarzy siedziała Odetta.
  5. 4 Przekroczyłam próg domu, gdy słońce dopiero wschodziło na niebo. W jednej dłoni dzierżyłam walizkę, w drugiej zaś kluczyki do czerwonego Fiata 500. Nigdy nie opuszczałam Wyoming, a za chwilę miałam usiąść za kierownicą i przejechać w samotności wiele setek mil. Moje ciało drżało, lecz trudno mi określić czy z podniecenia, czy ze strachu. Czekała mnie długa droga. Miałam jeszcze szansę, by się wycofać, wejść z powrotem do domu, rozpakować się i pójść spać, zapominając o Odetcie, jednak podjęłam decyzję wsiadając do samochodu i odjeżdżając w towarzystwie mapy leżącej na siedzeniu pasażera. Mijałam lasy, pola i małe wsie. By nie czuć się samotnie, słuchałam radia. Pełne werwy piosenki zmieniały się z monotonnym głosem prezentera wiadomości. Mknąc szosą przez las sosen, dostrzegłam pod skrzynią biegów niedbale rzuconą paczkę papierosów. Znużona podróżą sięgnęłam po nią. Czerwone Marlboro. Nigdy nie pomyślałabym, że babcia Millan kiedykolwiek zapaliła papierosa. I ja również, z nudów i ciekawości, zapaliłam. Dym, który wpłynął do moich płuc podrażnił mi gardło, wywołując atak kaszlu tak intensywny, że na moment straciłam panowanie nad kierownicą. W porę jednak opanowałam się, by powstrzymać auto przed zjechaniem w dół na poboczu. Spróbowałam zaciągnąć się raz jeszcze; choć nie krztusiłam się już, przełyk wciąż mnie piekł. O dziwo, polubiłam ten cierpki, gorzki smak. Pozwalał mi zająć czymś głowę, do której napływały tysiące myśli i scenariuszy tego, co się stanie, gdy zobaczę Odettę. Pozwalał mi wyciszyć się i umilał czas, gdy sunęłam przez puste pola. Po wielu godzinach jazdy zmęczenie dało mi o sobie znać. Oczy piekły mnie od niewyspania, a plecy bolały od siedzenia w jednej pozycji przez cały dzień. Musiałam jednak jechać dalej, mając po swoich obu stronach łąki i rosnące przy drodze drzewa, podczas gdy noc mijała nieubłaganie szybko. Kiedy zatrzymałam się przed przydrożnym motelem, spojrzałam na zegarek. Dochodziła czwarta nad ranem. Trzask zamykanych drzwi samochodu rozniósł się echem po pustym parkingu. Przyjrzałam się budynkowi. Był to obskurny niski blok, ciągnący się parę metrów w prawo. Tam zapewne znajdowały się pokoje. Do szarych ścian przylegała pleśń, okna przesłonięte były czerwonymi firanami. Tuż nad drzwiami wejściowymi zwisał pająk. Minęłam go i weszłam do środka. Wnętrze wyglądało równie odstręczająco. Ściany w kolorze jesiennych liści i czerwone kanapy zlewały się ze sobą. Na złotobrązowej wykładzinie odznaczył się kurz i rozrzucone po niej śmieci. Obudziłam śpiącego portiera, uderzając w dzwonek leżący na blacie. Starszy mężczyzna podskoczy i podniósł głowę. Zdezorientowany przebiegł wzrokiem po recepcji. Poprawił okulary, które zsunęły mu się w dół nosa. - Tak? – zapytał. Wyglądało na to, że nie spodziewał się gości o tej porze. - Chciałabym wynająć pokój – oznajmiłam. - Trzydzieści – odparł portier i wyprostował się na krześle. Położyłam pieniądze na ladzie, a on przeliczył skrupulatnie banknoty, mimo iż były one tylko trzy, po czym podał mi klucz do pokoju numer dwanaście. Weszłam na długi korytarz, który tak, jak recepcja tonął w czerwieni. Zmrużyłam oczy. Ściany zdawały się wydłużać w miarę, jak stawiałam kolejne kroki. Żarówki rzucające szkarłatną poświatę na dywan sprawiały, że pomieszczenie stawało się ciemniejsze, niż powinno być. Pokój mi przydzielony znajdował się na samym końcu, a jego wnętrze było skromne, ograniczające się do zagospodarowania przestrzeni jedynie najpotrzebniejszymi przedmiotami. Łóżko stało prostopadle do drzwi, a równolegle do okna ozdobionego ciemnymi zasłonami. Zza szyby widoczny był cały parking i lampa ustawiona przy drodze, której żarówka na przemian gasła i rozświetlała ulicę. Zaszyta w kącie, niska przezroczysta gablota pełniła zapewne funkcję szafy i stolika. Zamknąwszy za sobą drzwi spostrzegłam, że nie zabrałam ze sobą walizki. Nie przejęłam się tym. Byłam zbyt wyczerpana, by się przebierać, a nikt raczej nie siliłby się na kradzież walizki pełnej ubrań z bagażnika samochodu zaparkowanego pośrodku pustkowia. Zapaliłam lampkę i usiadłam na łóżku. Rozłożyłam na pościeli mapę. Szczęściem, droga, którą jechałam prowadziła niemal nieprzerwanie prosto i bez trudu mogłam określić swoje położenie. Westchnęłam i rzuciłam się na poduszki. Miałam przed sobą jeszcze co najmniej dwa dni drogi. Mimo morderczego wręcz zmęczenia, które mną władało, nie byłam w stanie zasnąć. Myślałam o Odetcie. Zastanawiałam się, co jej powiem, kiedy ją zobaczę. Czy w ogóle ją zobaczę. A jeśli okaże się, że trafię na puste pole? Co jeśli wszystko, czego dowiedziałam się o siostrze przez ostatnie dni było kłamstwem? A jeśli jej nie odnajdę? Wtedy wrócę do domu skonana i przytłoczona największym zawodem, jaki doświadczę w życiu. Zakryłam twarz dłonią i odetchnęłam. Miałam dość gdybania. Mogłam tylko zgadywać, co miałoby się stać i nie byłam w stanie na to wpłynąć. Moje rozmyślania przerwał szmer, który usłyszałam nagle za oknem. Nie była to gałąź stukająca w szybę, ani samochód przejeżdżający po żwirze. Brzmiało to tak, jakby ktoś przesuwał długimi paznokciami po ścianie. Ktoś stał na zewnątrz. Moim ciałem wstrząsnęły dreszcze. Przestałam czuć się bezpiecznie. Dźwięk zbliżał się do okna, a zza nie do końca zasuniętych firan wyłonił się cień. Z przestrachem podniosłam się na łóżku. Dziecięcym odruchem skryłam się pod kołdrą, choć wiedziałam, że jeśli włamywacz dostanie się do środka, żaden sposób mnie to nie ochroni. Wtem afryt zatrzymał się. Miałam szansę przyjrzeć się mu. Była to sylwetka kobiety, nieco pochylona, z garbem u nasady nosa i włosami spiętymi w niski kok. Wokół niej latało stado motyli. Przetarłam oczy, by upewnić się, że to, co widzę jest prawdą, czy też zmęczony mózg przyprawił mnie o przewidzenia. Nim zdążyłam po raz drugi obarczyć wzrokiem zarys kobiety, ta zniknęła. Zbliżyłam się do okna i odsunęłam zasłonę. Jednak gdy wyjrzałam na zewnątrz, zobaczyłam jedynie czerwonego Fiata 500 babci Millan stojącego samotnie na parkingu. Zbudziły mnie promienie słońca wpadające gęsto do pokoju. Kiedy otworzyłam oczy potrzebowałam chwili, by dotarło do mnie, gdzie jestem. Rozbudziwszy się, spojrzałam przez szybę w miejsce, w którym stał mój samochód. Wtedy też przypomniałam sobie, co widziałam w nocy. Czy może był to tylko sen? Na jawie nie istnieją ludzie, do których motyle lgnęłyby jak do ognia tak, jak lgnęły do tamtej kobiety… W takim motelu jak ten, w którym zmuszona byłam zostać na noc nie oczekiwałam, że otrzymam rankiem śniadanie. Zresztą, jak mogłabym spodziewać się hotelowych luksusów w motelu przeznaczonym na spędzenie jednej nocy? Ruszając w dalszą drogę musiałam zadowolić się jedną z kanapek, które przygotowałam jeszcze w domu. Bezustannie myślałam o Odetcie. Nie byłam w stanie pozbyć się z głowy brzmienia jej imienia. Kilka razy odruchowo musnęłam palcami szyję, jakby krzyż ze złota wciąż do niej przylegał, jednakże łańcuszek tkwił w walizce leżącej w bagażniku za moimi plecami. Modliłam się. Modliłam się niemal cały czas: o to, by ojciec przeżył na froncie, by mama i babcia Millan pozostały bezpieczne pod moją nieobecność, bym odnalazła Odettę tam, gdzie babcia kazała mi jej szukać. Przez wydarzenia, które miały miejsce w ostatnich dniach zapomniałam o tym, co dla mnie ważne. Przestałam radzić się Boga, nie zważałam na to, czy grzeszę swymi czynami. A zgrzeszyłam. Okłamałam matkę, zniknęłam, nie zostawiając jej nawet wiadomości spisanej na kartce. Uciekłam. Pozwoliłam, by zamartwiała się i wypłakiwała przeze mnie oczy. Stałam się egoistką. - Nie będziesz miał bogów cudzych przede Mną – zacytowałam szeptem. Do kogo modliłam się, gdy odprawiałam z babcią rytuał nad świecą? Kto miał spełnić życzenie, które złożyłam, paląc kartkę w płomieniu? Zadygotałam. Jak mogłam zgodzić się na odprawienie pogańskiego obrzędu? Gdybym mogła, przyłożyłabym do ust paciorek różańca i przeprosiła Boga w modlitwie. Na drodze, którą wybrałam motele były rzadko spotykanymi obiektami. Już po pierwszej nieprzespanej nocy przestałam liczyć godziny mojej podróży. Wieczory były chłodne, a spanie na siedzeniach samochodu było dla mnie mordęgą. Musiałam wyprzeć z siebie zmęczenie i bóle pleców, które doskwierały mi bez ustanku, by brnąć dalej przez puste szosy, ale dzięki temu znalazłam się w Coppermine szybciej, niż się spodziewałam. Odetchnęłam z ulgą, gdy postawiłam samochód na parkingu pod supermarketem i wysiadłam, by rozprostować nogi. Gdy stanęłam na asfalcie, rozejrzałam się. Miasteczko tętniło kolorami. Jaskrawe szyldy rzucały się w oczy, wystawy za szybami sklepów zachęcały do wejścia. Chodnik był wypełniony ludźmi, w większości młodymi, trzymającymi się w swoich własnych grupach. Głód dawał mi o sobie znać. Przełknęłam ślinę, która zbierała się w moich ustach. Zapasy, które przygotowałam skończyły się kilka godzin wcześniej, a żywienie się przez cztery dni jedynie chlebem nie służyło mojemu żołądkowi. Musiałam zjeść coś treściwego, a przede wszystkim ciepłego. Miejsce, w którym się zatrzymałam było zapewne centrum miasta. Idąc wzdłuż ulicy mijałam markety, sklepy odzieżowe i stoiska z pamiątkami. Co rusz zatrzymywałam się, by obejrzeć wystawy i przedmioty prezentujące się przed straganami. Moją uwagę przykuła ponad półmetrowa figurka Maryi stojąca za szybą jednego ze sklepów. Podeszłam bliżej, by się jej przyjrzeć. Matka Boska zwieńczała ekspozycję porcelanowych aniołów, wszelkich wydań Pisma Świętego, łańcuszków, krzyży i różańców. Właśnie tego było mi trzeba, by pozbyć się wyrzutów sumienia, które mąciły mój umysł – różańca, na którym mogłabym odmówić modlitwę. Kilka minut później wyszłam ze sklepu, niosąc w dłoni papierową torebkę. Stanąwszy na chodniku przebiegłam wzrokiem po dzielnicy, zastanawiając się, co robić dalej. Kątem oka dostrzegłam wysoki, jaskrawożółty szyld. Zmrużyłam oczy, a kiedy przeczytałam napisane na nim czarnymi literami „danie dnia”, omal nie podskoczyłam z radości. Wnętrze restauracji wyglądało podobnie, jak wszystkich w Kanadzie: popękane ściany były niewprawnie pomalowane żółtą farbą, blaty stolików zdobiły ceraty w czerwoną kratę, dopasowane do skórzanych kanap; za barem korpulentna kobieta o zdrożnej twarzy czyściła kufel do piwa, obserwując salę. Było to puste miejsce, zajęte były zaledwie dwa stoliki – jeden przez dwójkę młodych ludzi, drugi zaś przez szczupłą starszą kobietę o cienkich włosach i ustach zaciśniętych w wąską linię. Zajęłam miejsce przy oknie, chcąc mieć widok na ulicę. Kiedy podano mi menu, bez zastanowienia zamówiłam na wpół wypieczony stek. Kelnerka odeszła, a ja rozłożyłam przed sobą mapę. Choć byłam w miejscu, do którego dążyłam, opuszczając dom, nie był to kres mej podróży. Teraz musiałam odnaleźć miasteczko nieistniejące na mapie. Wątpiłam w to, by prowadziła tam którakolwiek z głównych dróg, ścieżka mogła być ukryta między drzewami lub zarośnięta przez trawę. Pomyślałam, że ktoś z miejscowych mógłby mnie poprowadzić. Przebiegłam wzrokiem po sali. Kobieta i mężczyzna, którzy zajęli miejsce w najdalej wysuniętym od drzwi kącie byli pochłonięci rozmową, wstydziłam się im przerywać. Spojrzałam na starszą kobietę siedzącą nieopodal mnie. Wyglądało na to, że nie oczekiwała niczyjego przyjścia. Staruszka była tak zajęta jedzeniem zupy, że nie zauważyła, kiedy podeszłam. - Dzień dobry – przywitałam się i dopiero wtedy podniosła wzrok, lecz nie odpowiedziała. Ściągnęłam brwi, podczas gdy ona lustrowała mnie od góry do dołu, oceniając i przeklinając mnie w duchu a przerywanie jej posiłku – Nie przeszkadzam? Mogę się przysiąść? – uśmiechnęłam się dobrotliwie, ściskając w dłoni mapę, obawiając się, że kobieta odprawi mnie, chcąc dokończyć posiłek w spokoju. - Jedyne, w czym możesz mi przeszkodzić, to w jedzeniu zupy, dziecko – odparła wreszcie, a jej cienkie usta wykrzywiły się w dracznym uśmiechu. Odetchnęłam. - Chciałam zapytać… - zaczęłam, siadając naprzeciw seniorki – Czy zna pani może drogę do Orhill? Łyżka w wysuszonej dłoni zawisła między zupą, a wąskimi wargami. Ciemne oczy spojrzały w głąb moich. - Orhill? – powtórzyła. Kiwnęłam głową, a ona ponownie wbiła wzrok w stół, siorbiąc powoli zupę. Cisza między nami trwała tak długo, że zaczęłam żywić obawę co do tego, czy otrzymam jakąkolwiek odpowiedź. - Tak, znam drogę do Orhill – powiedziała po dwóch dłużących się okrutnie minutach. Wypuściłam powietrze, które trzymałam w napięciu w płucach. Jej pamięć musiała najwyraźniej pracować nie tak sprawnie, jak w młodości – Ale nie rozumiem, dlaczego ktoś taki, jak ty chciałby tam jechać… - Co ma pani na myśli? – uniosłam brew. - Nie przypominasz tych wszystkich dziwaków, co tam mieszkają – powiedziała, wymachując łyżką. Uchyliłam się przed lecącymi w moją stronę kawałkami warzyw z zupy – Zresztą jest tam nie więcej, jak pięćdziesięciu mieszkańców. To malutka wieś. Dobrze, że spytałaś mnie, a nie tamtych – mówiąc to, wskazała na parę siedzącą w kącie. - Dlaczego? – zapytałam. - Większość młodych tutaj nie wie nawet o istnieniu tej wioski. Zupełnie o niej zapomniano. Gdy byłam mniej więcej w twoim wieku napływało tam dużo kobiet. Tak, jak ty pytały o drogę, ale, jak Boga kocham, nigdy nie widziałam tam mężczyzny! Nie jestem nawet pewna, czy widziano kogokolwiek stamtąd u nas. Dziwne miasteczko, naprawdę dziwne – staruszka pokręciła głową, jakby wyrażała swoją dezaprobatę. Przysłuchiwałam się jej opowieści z dreszczem na plecach. Tak dokładnie zgadzała się niektórymi historiami babci Millan, że aż trudno było mi w to uwierzyć. Brak mężczyzn, jedynie kobiety, sąsiadki babci sprzeciwiające się jej małżeństwu. Czyżby naprawdę rozprzestrzenił się tam tak szeroko pojęty mizoandryzm? Czy część opowieści babci była prawdziwa? Rozłożywszy mapę, wyciągnęłam drżącą dłoń trzymającą ołówek w jej stronę. - Mogłaby pani zaznaczyć drogę? – zapytałam, a ona kiwnęła głową. - Musisz jechać tą drogą, ale uważaj, żeby nie przegapić ścieżki. Nie jestem pewna, czy jest na tyle szeroka, żeby zmieścił się na niej samochód, a z tego co wiem, dalej są bagna – tłumaczyła, przesuwając ołówkiem po mapie. Uważnie śledziłam grafitową rysę powstającą na papierze – Gotowe. Odebrałam ołówek i zwinęłam mapę, dziękując kobiecie. Wstałam od stolika w samą porę, bo w miejscu, które zajęłam wcześniej kelnerka postawiła właśnie jedzenie. Podczas posiłku nie odrywałam wzroku od wyrysowanego na papierze planu miasta, zwracając szczególną uwagę na drogę wyznaczoną przez starszą nieznajomą, która chwilę temu opuściła lokal. Trasa nie wydawała się być trudna, pomijając bagna, o którym wspomniała kobieta, ale aby zobaczyć siostrę byłam w stanie pokonać każdą przeszkodę. Wyjrzałam przez okno. Jeśli wyruszyłabym bezzwłocznie, zdołałabym dotrzeć do Orhill jeszcze przed zmierzchem. Westchnęłam. Z przejedzenia i ze zmęczenia nie byłam w stanie ruszyć się z miejsca. Musiałam się jednak przełamać. Niemal dotarłam do celu, jak mogłabym się poddać? - Im szybciej dotrę, tym lepiej dla mnie – powiedziałam do siebie, podnosząc się. Odpoczynek czeka mnie w domu. Rzuciłam pieniądze obok pustego talerza, chcąc jak najszybciej wyjść. Nie poprosiłam o rachunek, ale zapamiętałam cenę, czytając menu. Nietrudno było mi znaleźć samochód. Restauracja znajdowała się w tej samej przecznicy, co supermarket górujący wielkością, kolorami i jaskrawym szyldem nad wszystkimi innymi sklepami. Usiadłam za kierownicą i wyjechałam z miasta. Znaki drogowe zastąpiły wysokie polne trawy, a gdy skończyłam odmawiać modlitwę asfalt zasnuł się mgłą tak gęstą, że nawet reflektory nie były w stanie jej rozproszyć. Przewiesiłam różaniec przez szyję. Serce zdawało się chcieć wyrwać się z mojej piersi. Zawładnął mną strach. Wyobraźnia pracowała poza moją kontrolą. Kątem oka widziałam cienie mknące na równi z autem, każdy ptak przelatujący nieopodal sprawiał wrażenie, jakby zmierzał wprost na przednią szybę. Zacisnęłam dłonie mocniej na kierownicy. - Uspokój się, Nilce – rozkazałam sobie – Boisz się rzeczy, które nie istnieją. Sięgnęłam po paczkę papierosów. Do tej pory wypaliłam ich już sześć. Zapaliłam siódmego. Dym drapał mnie w gardło i podrażniał oczy. Powstrzymałam kaszel i przetarłszy powieki, odsunęłam szybę. Odetchnęłam. Nikotyna pozwoliła mi odzyskać równowagę. Mgła zagęszczała się, jakby mieszała się z obłokami dymu palonego tytoniu. Zerknęłam na siedzenie pasażera, gdzie leżała rozłożona mapa. Pokonałam trasę szybciej, niż się spodziewałam. Gdzieś niedaleko miała znajdować się ścieżka. Świat wokół mnie pokrył się beżem. Z samochodu byłam w stanie zobaczyć jedynie lusterka. Nie miałam wyjścia – musiałam iść pieszo. Zaparkowałam auto jak najbliżej trawy w obawie, że ktoś mógłby w niego uderzyć, gdyby stał na jezdni. Szłam wzdłuż szosy, obserwując to swoje stopy, zważając na każdy krok, to na pole po prawej stronie, wypatrując ścieżki. Mogłoby się zdawać, że gdzieś niedaleko trwa pożar, a bladożółta poświata, która przesłania widok jest dymem unoszącym się znad płomieni. Wiatr poruszał trawami, stwarzając pozór ukrytych wśród nich dzikich zwierząt, oczekujących, by rzucić się na ofiarę: bezbronną, kroczącą z daleka od cywilizacji. Ofiarę taką, jak ja. W miarę jak oddalałam się od czerwonego Fiata 500, znikającego powoli z mojego pola widzenia, traciłam nadzieję, że uda mi się znaleźć ścieżkę. Niewykluczonym było, że mogłam minąć ją jadąc samochodem lub nie zauważyć pod wysoką trawą. Z każdym przebytym przeze mnie metrem wysuszone trawy zmieniały się w drzewa. Świerki jodły i sosny stały zwarte obok siebie, prócz jednego rozwidlenia, pustej przestrzeni między pniami. Moje serce zabiło szybciej. Czyżbym znalazła to, czego szukałam? Z zawierzeniem rzuciłam się do biegu, a zatrzymałam się dopiero, gdy moja stopa trafiła na wilgotną, wydeptaną ziemię. Była to szeroka na dwie osoby ścieżka usłana kamieniami. Wytężyłam wzrok. Korony drzew były tak gęste, że przez ciemność, którą kładły na drogę mogłam zobaczyć tylko wejście do lasu. Powolnym krokiem ruszyłam przed siebie. Wiatr ustał, jedynym dźwiękiem, jaki rozlegał się wokół mnie było delikatne uderzanie moich obcasów o podłoże. Zbliżając się do lasu, zauważyłam, że coś wyłania się zza drzew. Podskoczyłam ze strachu, usłyszawszy nad sobą krakanie wrony. Popatrzałam w górę. Trzy ptaki krążyły nade mną, niczym sępy czekające na pustyni na śmierć odwodnionego zwierzęcia, po czym odleciały w bór. Powiodłam za nimi wzrokiem. Czarne punkty zmniejszały się, a skrzeczenie cichło, choć nie ustało, bowiem ponownie zaczęły nad czymś krążyć. Raz jeszcze spojrzałam na drzewo, na którym wcześniej zawiesiłam oczy. Wśród traw pojawiła się nagle postać o sylwetce kobiety. Mimo przerażenia podeszłam bliżej. Ciało jej okalał czarny płaszcz, perfekcyjnie zlewający się z mrokiem lasu. Kaptur zasłaniał jej twarz, nie śmiałam go podnieść. Wysuszone palce wskazywały na ścieżkę, którą przyszłam, jakby każąc mi, bym zawróciła. Wrony latały wokół niej, siadały na ramionach i głowie, kracząc donośnie i obserwując mnie, a ona ani drgnęła. Zaśmiałam się do siebie rozbawiona swoją płochością. Przeraził mnie strach na wróble! W dodatku bardzo niepożyteczny, skoro ptaki tak do niego lgną, dodałam w myślach. Zaczęło się ściemniać. Nie mogłam tracić czasu na oglądania stracha na wróble. Nim jednak zdążyłam zrobić choćby krok, usłyszałam szelest z prawej strony. Odwróciłam głowę, a gdy we mgle zobaczyłam znikającą sylwetkę sarny, odetchnęłam z ulgą. Po raz kolejny obawiałam się dzikiego zwierzęcia, czekającego na odpowiedni moment, by pozbawić mnie życia i pożywić się moim ciałem. Zmarszczyłam brwi, obserwując rozpływające się zwierzę. Nagle doznałam deja vu. Czułam, że już kiedyś brałam udział w tej scenie. Byłam tego pewna. Jednakże gdybym miała w tej chwili rozmyślać i próbować przypomnieć sobie, w jakich okolicznościach przeżyłam coś podobnego, mogłabym stracić cały wieczór, a wędrowanie po lesie w ciemnościach było ostatnią rzeczą, której pragnęłam. Musiałam iść na przód. Byłam tak blisko, że nie było już odwrotu. Raz jeszcze rzuciłam okiem na stracha na wróble i weszłam między drzewa. Moje nogi raz po raz zatapiały się w błocie, a złote pantofle zmieniły kolor na brunatny. Robiło się coraz chłodniej, a nie zabrałam ze sobą walizki, w której trzymałam wszystkie ciepłe ubrania. Marzłam z przemoczenia i przez wiatr, który przewiewał mnie niemal do kości. Marzyłam, by dotrzeć w końcu do cywilizacji. Cieszyłam się każdym promieniem słońca, który na mnie padał, ocieplając nieznacznie moją skórę. Choć maszerowałam zaledwie pół godziny, moje stopy pokryły się pulsującymi boleśnie odciskami. Raz tonęłam w bagnie, następnie wspinałam się na śliskie skały, nie mogąc znaleźć prostszej drogi. Po niemal godzinnej wędrówce coś zamajaczyło przede mną na horyzoncie. Dom! Niewielka, pomalowana na biało chatka z jednym oknem. Nareszcie dotarłam! Rzuciłam się do biegu. Potykałam się o korzenie i kamienie, chwytałam się pni drzew, by utrzymać równowagę, ale nie zwalniałam tempa. Chciałam jak najszybciej znaleźć się w miasteczku, które było już tak niedaleko ode mnie, znaleźć Odettę i powiedzieć jej to, co planowałam powiedzieć jej przez całą podróż. Białe ściany budynku zbliżały się do mnie, kiedy znienacka poczułam szarpnięcie. Przez ułamek sekundy czułam się, jakby ktoś wciągnął mnie w przepaść, potem czułam tylko ból w skroni.
  6. 3 Usłyszałam za sobą trzask zamykanych drzwi samochodu. Stałam na skraju lasu. Otaczała mnie beżowa mgła. Po pozycji słońca wyłaniającego się zza niej wnioskowałam, że było późne popołudnie. Popatrzałam w prawo. Zobaczyłam skaczącą w wysokiej trawie sarnę. Weszłam pomiędzy drzewa. Moja stopa ugrzęzła w bagnie, gdy nagle usłyszałam rozdzierający serce szloch kobiety – mojej matki. Otworzyłam oczy. Płacz nie dobiegał z mojego snu, ale z rzeczywistości. Mama płakała tak donośnie, że jej głos bez problemu przedzierał się przez zamknięte drzwi mojego pokoju. Rzuciłam okiem na zegarek. Była prawie siódma rano. Choć oczy piekły mnie z niewyspania, zerwałam się z łóżka. Nie musiałam się zastanawiać, by wiedzieć, że stało się coś złego. Wypadłam za drzwi. Ze szczytu schodów widziałam mamę kulącą się od spazmów, babcię przytulającą ją i ojca stojącego nieruchomo z kopertą w ręką. - Co się stało? – zapytałam, zbiegając po schodach. Mama zaczęła lamentować jeszcze głośniej. Babcia Millan pokręciła głową, a ojciec patrzył na mnie przeszklonymi oczami. Skoro nikt nie zamierzał mi odpowiedzieć, wyrwałam ojcu list z dłoni. Nadawcą był major Frank Browen, a adresatem właśnie mój tata – Sven Rymer. Pod jego nazwiskiem wielkimi literami wypisane było WEZWANIE. Odwróciłam kopertę. W rozerwanym laiku rozpoznałam pieczęć wojskową. W młodości ojciec zaciągnął się do wojska. Nie z rozkazu, ale z powołania. Chciał służyć państwu tak, jak dane było to robić mężczyźnie. W wieku dwudziestu jeden lat, po sześciu miesiącach szkolenia i trzech latach służby osiągnął stopień chorążego, w międzyczasie wiążąc się z moją matką. Mając czterdzieści trzy lata, rok prze narodzinami moimi i mojej siostry przeszedł w stan spoczynku, by móc opiekować się nami. Gdy cztery lata temu zaczęła się wojna, wszyscy mieliśmy nadzieję, że nie będzie musiał wyruszać na front. I tak mogłoby się wydawać aż do dzisiejszego dnia, do wezwania, które przyniósł parę chwil wcześniej listonosz, nie zdając sobie sprawy z tego, że koperta, którą doręczał, a którą ja ściskałam w tej chwili w palcach, mogła przyczynić się do czyjejś tragedii. Nie miałam odwagi przeczytać zawartości listu. Wiedziałam, jak mocno we mnie ona uderzy. Po moich policzkach spłynęły łzy. Rzuciłam się tacie w ramiona, a on pociągnął cicho nosem. Nie chciał pokazać rodzinie, jak bardzo ta wiadomość była dla niego bolesna. Puściłam go. - To było niespodziewane, co? – zmusił się do śmiechu, ocierając oczy. Faktycznie, nikt nie spodziewał się, że w poniedziałkowy poranek, na początek ciężkiego tygodnia pracy zawita do nas tak dotkliwa wiadomość. - Kiedy wyjeżdżasz? – zapytałam. Z trudem powstrzymywałam łzy, które cisnęły mi się do oczu. - Kiedy ktoś po mnie przyjedzie. Pewnie jutro lub w środę – odparł ojciec. Z chwilą, w której zabrał mi list, zobaczyłam, że cały drży i mocno zaciska zęby. Zapanowała cisza. Nikt nie potrafił znaleźć właściwych słów pocieszenia. Z żalem popatrzałam na przytulające się babcię Millan i mamę. Babcia odwzajemniła moje spojrzenie. Ojciec mrucząc coś o przygotowaniach, wyminął mnie, żonę i teściową. Wyrwałam się do pomocy. Nieczęsto spędzałam z nim czas, można by powiedzieć, że wcale. Choć jesteśmy rodziną, od zawsze trzymamy się na dystans. Nie jesteśmy dla siebie wrogami, po prostu nie udało nam się stworzyć bliskiej relacji. Mimo to perspektywa utraty go napawała mnie niemal takim samym rozgoryczeniem, co utrata siostry. Bądź co bądź, wychował mnie. Tata popatrzał na mnie przez ramię, próbując uśmiechnąć się w geście podziękowania. Przyjrzałam mu się. Będąc niskim i szczupłym, noszącym koszule w niebieską kratę i wąskie okulary nie wyglądał na żołnierza. Byłam w stanie wyobrazić go sobie w ten sposób tylko dzięki zdjęciom, które pokazywała mi mama. Razem weszliśmy do sypialni rodziców. Rzadko tam zaglądałam, od wielu lat nie miałam takiej potrzeby. O wiele częściej odwiedzałam mamę i tatę w łóżku, gdy w dzieciństwie śniły mi się koszmary i bałam się spać sama. Czasem zapominałam, jak duży i przestronny jest to pokój. W środku stoją jedynie łóżko, komoda oparta o jego ramę i szafa pokrywająca całą ścianę po prawej stronie, a szare ściany dodają przestrzeni temu pustemu pomieszczeniu. Tata z westchnieniem odsunął drzwi szafy. Między licznymi garniturami i koszulami ukrył swój stary mundur. Wyciągnął go i przymierzył przed lustrem. Prócz nielicznych zmarszczek, które pojawiły się przez upływ lat na jego twarzy, wyglądał teraz uderzająco podobnie do siebie ze zdjęć. Oglądał się tak chwilę, kiedy w jego głowie rozgrywały się zapewne wszystkie wydarzenia, które przeżył podczas swojej służby, po czym odłożył strój moro na łóżko i rozejrzał się po sypialni sam nie wiedząc, czego szuka. - Co chcesz zabrać? – zapytałam. Próbowałam obrać swawolny ton, jakbyśmy pakowali się na kilkudniową wakacyjną wycieczkę. Chciałam sprawić, by zapomniał, że szykuje się na wojnę, ale on tylko westchnął niepocieszony. - Raczej tylko mundur i piżamę – wzruszył ramionami – Całą resztę dostanę na miejscu. - Ja przygotuję piżamę – oznajmiłam. - Dobrze, dobrze – ojciec machnął pośpiesznie ręką, zanurzając się na kolanach w odmętach szafy w poszukiwaniu walizki. Odsunęłam szufladę pełną perfekcyjnie złożonych przez mamę ubrań. Szybko odnalazłam leżącą na wierzchu piżamę ojca. Pod koszulą nocną zauważyłam zdjęcie plaży w słoneczny dzień – pocztówkę. - Nie zgubiłeś czegoś tato? – zawołałam do zagłębionego pomiędzy koszulami ojca. - Poczekaj, Nilce! – odkrzyknął, wciąż próbując wyciągnąć walizkę mieszczącą się zapewne pomiędzy wieloma pudełkami, które mama składowała na wypadek, gdyby miały się do czegoś przydać. Ojciec przez problemy z pamięcią miał tendencję do gubienia rzeczy. Co najmniej raz dziennie pytał mamy lub mnie, gdzie zostawił paczkę papierosów, zapalniczkę, gazetę, czy nawet okulary, ale zazwyczaj znajdowały się w tych samych miejscach, w których je zostawiał. Obejrzałam pocztówkę. W prawym górnym rogu tłustymi białymi literami napisana była nazwa miasta – Coppermine. Moje serce zabiło szybciej. To było to samo miasto, które niedawno rozpoznałam na skrawku mapy z kieszeni mamy. Odwróciłam kartkę. Na samej górze zapisano datę na piętnastego czerwca 1940, a pod nią ślicznymi pochyłymi literami wiadomość: Kochani mamo i tato Jestem już w Coppermine. Nadchodzi wieczór i zaraz zrobi się ciemno. Kobieta, która po mnie przyszła zostawiła mnie tu i powiedziała, że muszę sama znaleźć drogę do Orhill. Pytałam paru mieszkańców, ale nikt nie chciał mi odpowiedzieć. Postanowiłam zatrzymać się na noc w motelu i rankiem wyruszyć w kierunku, który podpowie mi instynkt. Prawdopodobnie nigdy więcej się nie zobaczymy… Będę za Wami tęsknić, ale wszyscy wiemy, że tak będzie lepiej. Całusy, Odetta. Zagapiłam się na zdjęcie wybrzeża. Wyobrażałam sobie, że na tej plaży stoi Odetta i macha do mnie, bym przyłączyła się do kąpieli w morzu. Było mi przykro. Czułam, że zostałam pominięta. Dlaczego moja siostra nie wspomniała o mnie choćby słowem? Czy było coś, o czym nie powinnam wiedzieć? Dotarło do mnie, że miasteczko, o którym opowiadała mi babcia naprawdę mogło istnieć; że Odetta naprawdę mogła tam być i mieszkać przez te cztery lata, kiedy na próżno próbowałam ją odnaleźć. Rodzice ukrywali przede mną wszystkie informacje o niej, a ona sama nie dała mi nawet najdrobniejszego znaku życia. Dlaczego byłam od tego odcięta? Dlaczego jako jedyna nie mogłam wiedzieć, co dzieje się z moją siostrą? Czy było możliwe… aby Odetta tego chciała? Nagle pocztówka została wyrwana z moich rąk. Zamrugałam kilka razy zaskoczona nieoczekiwanym wyrwaniem z zamyślenia. Ojciec pomachał mi kartką przed twarzą, jakby przyłapał mnie na kradzieży ważnego dokumentu. Nic nie mówiąc, schował ją do kieszeni w koszuli. - Potrzebujesz jeszcze czegoś, tato? – wyminęłam, chcąc uniknąć wprawiającej w nerwy i dla mnie, i dla niego rozmowy na temat mojej siostry. Wiedziałam, że jeśli będę próbowała o niej rozmawiać, zawiodę się po raz kolejny. Poza tym, sama nie chciałam poruszać jej tematu. Byłam zła na nią. Ona nie chciała, bym wiedziała o niej cokolwiek, ja nie chciałam o niej rozmawiać. - Nie, nie, dziękuję, Nilce – odparł ojciec. Widziałam, jak konfuzja na jego twarzy ustępuje miejsca uldze. Odetchnął niezbyt dyskretnie. - W takim razie pójdę zjeść śniadanie – oznajmiłam równie nieswoja i wyszłam z sypialni rodziców najszybciej, jak tylko mogłam - Przekaż matce, że zaraz przyjdę! – krzyknął ojciec, zanim drzwi zamknęły się za mną. Choć umierałam z głodu, nie poszłam do kuchni. Zamiast tego zamknęłam się w swoim pokoju. Chciałam odizolować się od rodziców i babci. Odetta mnie wykluczyła. Rodzice wiedzieli, co działo się z ich córką, gdzie ją zabierano. Skoro tak było, musiało to oznaczać, że jest bezpieczna. Ale dlaczego ja nie mogłam o tym wiedzieć? Moja siostra musiała tego chcieć. Czyżbym zawiodła jako siostra? Ona wiedziała, że długie lata spędzę, modląc się o jej życie i dociekając, co się z nią stało; wiedziała, że będę cierpieć, a mimo to porzuciła mnie. Porzuciła mnie, więc ja mogłam porzucić poszukiwanie jej. Dałam upust swoim emocjom. Płakałam tak głośno, jak pozwalał mi na to mój głos. Nie zważałam na to, czy ktoś mnie usłyszy. Rodzice i babcia mogli pomyśleć, że bałam się o życie ojca, lecz nie martwiłam się o niego. Wierzyłam, że sobie poradzi. Zatraciłam się w swojej rozpaczy na tyle długo, że w tym czasie słońce zdążyło zawisnąć wysoko na niebie. Kiedy się uspokoiłam, zaczęła boleć mnie głowa. Wpatrzyłam się w ścianę, skupiając się na pulsującym bólu w okolicach czoła i raz po raz ocierając wierzchem dłoni opuchnięte oczy. Mogłabym siedzieć tak zapewne wiele godzin, gdyby drzwi się nie otworzyły i do mojego pokoju nie weszłaby babcia Millan. - Nie płacz, dziecko – powiedziała cicho, przysiadając na brzegu mojego łóżka. - Po prostu bardzo martwię się o tatę, babciu… - zwiesiłam bezradnie głowę. Ku mojemu zaskoczeniu babcia roześmiała się. Podniosłam wzrok. - Kogo ty próbujesz oszukać? Mnie, czy siebie? – zapytała. Nie odpowiedziałam. W dłoni babci dostrzegłam dwie części przejrzystego białego materiału. Dlaczego próbowałam okłamać babcię? Może i była ona na swój sposób dziwna, ale tylko z nią mogłam być szczera; rodzice nie przynieśliby mi pomocy. Tylko babcia chciała rozmawiać o Odetcie. Na myśl o niej znów zaczęłam płakać. Łzy spływały gęstym strumieniem po mojej twarzy. Byłam pewna, że jeszcze chwila i odwodnię się. - Porzuciła mnie, babciu! – powiedziałam między zawodzeniem. Schowałam głowę w ramionach. Poczułam, jak mocno trzęsło się moje ciało. Babcia pogładziła moje włosy. - Skarbie, Odetta cię nie porzuciła… - szepnęła krzepiącym głosem. - Przecież mnie zostawiła! – krzyknęłam, podnosząc się z łóżka i stanęłam nad babcią – Nie dawała znaku życia od czterech lat! Nie chciała, bym wiedziała, co się z nią dzieje! Babcia Millan popatrzyła na mnie ze spokojem. - Ona po prostu się pomyliła, Nilce. Parsknęłam śmiechem. - Pomyliła się? Ona mnie zostawiła! Byłam jedyną osobą, która zawsze z nią byłą. Zostawałam, gdy inni odwracali się od niej! Byłam jej jedyną siostrą… Nogi ugięły się pode mną. Usiadłam na podłodze. Choć ze złości przestałam płakać, zakryłam twarz dłonią. - A nie byłaś o nią zazdrosna? Nie chciałaś, by zniknęła? – spytała babcia. - To było lata temu – odparłam niemal bezgłośnie. To prawda. Byłam zazdrosna o wygląd Odetty, o brzmienie jej głosu, sposób poruszania się, niespotykaną w naszych stronach urodę, o jej charyzmę, dzięki której zyskiwała nowe znajomości, o to, że mężczyźni za nią szaleli. Może to dlatego czasem czułam do niej tak mocną nienawiść. Jej zachowanie mnie nie zrażało, byłam zawistna. Gdy byłam mała marzyłam, by Odetta zniknęła choćby na jeden dzień, abym to ja była przynajmniej przez chwilę ulubienicą rodziców, bym została doceniona, abym miała przyjaciół, być może nawet mężczyznę. - Lata temu, ale jednak – babcia Millan kiwnęła z powagą głową – A co, jeśli ci powiem, że niektóre marzenia się spełniają? – zapytała zagadkowo. - To nie było marzenie – odwróciłam wzrok. - Nilce, mocne pragnienie czegoś jest tym samym, co marzenie o czymś. - Nie myślałam o tym poważnie – mruknęłam. Dziecięcy umysł nie jest tak silny, by spełniać pragnienia. Żaden umysł nie jest. Tylko ciężka praca i dążenie do celu są w stanie to uczynić. Nie istnieje coś takiego, jak „potęga umysłu”. - Teraz nie, ale w dzieciństwie – owszem – babcia uniosła palec do góry. - Mam rozumieć, że to, o czym myślałam, mając dziesięć lat, miałoby się ziścić? – zaśmiałam się, niedowierzając słowom babci. - Otóż to – babcia zachowała ważkość. Ściągnęłam brwi i przyjrzałam się babci. Próbowałam dostrzec kropelki potu na jej czole, trzęsące się dłonie, drżącą wargę lub zwężone źrenice. Szukałam znaku wskazującego na to, że może tracić rozum na starość. - Dobrze się czujesz, babciu? – uśmiechnęłam się nerwowo, kładąc swoją dłoń na jej dłoni. - A wyglądam, jakbym czuła się źle? – zdziwiła się. - Bredzisz – stwierdziłam zgodnie z prawdą. - Oh, bredzę! – parsknęła babcia – Po prostu mówię, jak jest, Nilce. - Przepraszam, babciu, ale nie wierzę w to – wstałam i ruszyłam do wyjścia. Teraz byłam zła również na nią. Czy wmawianie mi, że zniknięcie mojej siostry było moją winą miało mi pomóc? Miało poprawić mi nastrój, sprawić, że przestanę się przejmować? Jeśli babcia tak myślała, to mocno się przeliczyła. - Zaczekaj, Nilce! – podniosła nagle głos, gdy otworzyłam drzwi. Kiedy unosząc brew odwróciłam się, przewiązała mi jeden skrawek materiału przez szyję niczym chustę, a drugi wcisnęła mi do ręki – Zatrzymaj to. Nie musisz mi teraz wierzyć. Coś czuję, że niebawem przekonasz się na własne oczy, że wszystko, o czym ci opowiadałam jest prawdą. Wiesz, komu dać drugą – wskazała palcem na chustę w mojej dłoni – Przekaż, że to prezent ode mnie. - Jasne – odparłam szorstko i wyszłam. Zeszłam na dół. Czułam, że z głodu mój żołądek związał się w niemożliwy do rozwiązania supeł. Mogłabym zjeść cokolwiek. Gdy weszłam do kuchni, zastałam tam tylko mamę. Rodzice już dawno skończyli jeść. - Jesteś Nilce. Przegapiłaś śniadanie – matka odwróciła się od zlewu, z którego kranu ciężkim strumieniem płynęła woda i wskazała na talerz z omletem. - Tak, wiem. Przepraszam – mruknęłam, siadając do stołu. Zaczęłam jeść, mama dosiadła się do mnie. - Skarbie, tata sobie poradzi – zaczęła – Obie martwimy się o niego, ale musimy wierzyć, że wszystko będzie dobrze. - Wiem, mamo – skupiłam wzrok na widelcu, którym jeździłam po powierzchni talerza. - Słyszałam, jak płakałaś. Wszyscy słyszeliśmy. Zwiesiłam głowę. Popatrzyłam na białą chustę, którą babcia podarowała mi jako prezent dla Odetty. Zastanawiałam się, jak miałabym jej ją dać. Wysłać pocztą Nie mogłam przekazać jej osobiście, przecież miałam jej już nigdy nie zobaczyć. Ścisnęłam materiał w dłoni. - Nie masz się czego wstydzić, kochanie – powiedziała mama, gładząc moje ramię – Cieszę się, że nie trzymasz tego bólu w sobie. Wypłacz się. Będzie dobrze. Uśmiechnęła się pociesznie, a ja spróbowałam to odwzajemnić. Nie musiała wiedzieć, z jakiego powodu płakałam. - Masz ładną chustę – ciągnęła mama, gdy nie odpowiedziałam. - Dziękuję, babcia mi ją dała – chwyciłam w dwa palce jedwabny materiał przewiązany przez moją szyję. - A ta druga? Zamilkłam na moment, wahając się. Nie byłam pewna, czy mogę powiedzieć matce prawdę. Jak miałaby zareagować? Temat Odetty niezmiennie pozostawał tematem tabu w naszym domu. Mogłam spodziewać się, że matka roześmieje się litościwie, twierdząc, że babcia ma urojenia na starość i za bardzo tęskni za wnuczką. Powiedziałaby mi, że mam nie zwracać uwagi na babcię Millan, która wciąż nie może zrozumieć, że Odetta przez swoją chorobę nie może mieć kontaktu z rodziną. Z drugiej strony mogłaby wpaść w złość; wstać od stołu i uderzyć pięścią w blat, mówiąc podniesionym głosem: „Dość! Koniec tematu Nie chcę więcej o niej słyszeć!” Jednak nic gorszego nie mogło się stać. Byłam w stanie przeżyć krzyk matki, jej wymuszony z litości śmiech. Słyszałam to wystarczająco wiele razy, by przywyknąć. - Również od babci. Mam ją przekazać… Odetcie – przez nieminiony gniew z trudem wymówiłam imię siostry. Tak, jak się spodziewałam, mama zaśmiała się krótko. - Odetcie? – powtórzyła. Wstała z krzesła, by popatrzeć na mnie z góry. Mówiła powoli, spokojnie, z dobrotliwym uśmiechem, jakby rozmawiała z kimś nie w pełni sprawnym – Skarbie… Odetta tego nie dostanie. - Dlaczego? – ściągnęłam brwi. - W szpitalach nie przyjmują prezentów. Lepiej mi to oddaj – odparła mama i wyrwała chustę z moich rąk – Do mojej matki musi w końcu dotrzeć, że nie zobaczy już twojej siostry - machnęła jedwabnym materiałem. Zostałam w kuchni. Zaskoczona patrzyłam na znikającą za rogiem mamę. Zrozumiałabym krzyk, zrozumiałam łagodny śmiech, którym mnie obdarzyła, ale czy musiała zabierać chustę? Odetta nie dostałaby jej tak czy inaczej, więc czy miało znaczenie, kto był w jej posiadaniu? Właśnie, nie miało. Więc może lepiej było, że była ona w posiadaniu mamy. Czego nie zobaczę, to mnie nie zaboli, pomyślałam. Mama dobrze zrobiła. Nie chciałam znać Odetty, nie chciałam mieć przy sobie przedmiotów, które przypominałyby mi o niej; takich, jak wisiorek z krzyżem, którego obracałam w palcach. Nie chciałam mieć przy sobie czegoś, co należało do osoby, której nigdy na mnie nie zależało. Zdjęłam łańcuszek i położyłam go przed sobą na blacie. Choć byłam wściekła na Odettę, nie byłam w stanie wyrzucić go ot tak. Nie przez to, że należał on do niej. Krzyż jest symbolem Jezusa, wisiał on na nim przybity dłońmi i stopami, cierpiąc katusze przez trzy godziny. Nie byłabym w stanie go zbezcześcić. Musiałam go schować. W czasach dzieciństwa razem z Odettą lubiłyśmy podkradać sobie nawzajem rzeczy: zabawki, sukienki, prezenty od rodziców. Tak, jak Odetta, ja również prowadziłam pamiętnik. Często przyłapywałam moją siostrę na czytaniu moich zapisków, jak i ona przyłapywała mnie. Pamiętnik każdego dziecka jest rzeczą nad wyraz prywatną, dostępną tylko dla oczu właściciela, dlatego starałyśmy się ukrywać przed sobą swoje przelane na kartki przemyślenia. Odetta wymyślała zazwyczaj proste do odnalezienia kryjówki. Chowała dziennik pod poduszką, w szufladzie pomiędzy ubraniami, na półce za kolekcją książek. Ja wykazałam się większą kreatywnością. Dzieci mają to do siebie, że lubią ukrywać swoje rzeczy pod łóżkiem. Kiedy Odetta zaglądała tam, szukając moich własności, ja wykorzystywałam swój spryt. Deski pod moim materacem są szerokie i znajdują się w równych odstępach od siebie. Między dwiema z nich wycięłam w materiale wąski otwór, przez który mieściła się moja dłoń do nadgarstka. Na deskach, pomiędzy którymi znajdowała się dziura zostawiałam rzeczy, które chciałam ukryć. I tam też zamierzałam zostawić łańcuszek. Wchodząc do pokoju spodziewałam się, że przywita mnie tam jedynie cisza, lecz zamiast tego zastałam babcię Millan siedzącą wciąż na moim łóżku. Pochylała się nad czymś, co ściskała w palcach. - Co ty tu jeszcze robisz, babciu? – dosiadłam się do niej. - Nie bądź nieuprzejma, Nilce! – uniosła się – Chyba mogę tu siedzieć, czekając na powrót wnuczki? - Przepraszam – odparłam krótko. Spostrzegłam, że przedmiot w dłoni babci był zdjęciem – Co oglądasz? Wychyliłam się przez jej ramię dla lepszego widoku. Moje serce zatrzymało się na moment, gdy zobaczyłam Odettę. Uśmiechała się szeroko, jej oczy błyszczały szczęściem, jej prawa ręka wystrzeliła ponad głowę, niby w geście zwycięstwa. Wyglądała pięknie, jak zawsze, a mimo to nie chciałam na nią patrzeć. - Drżysz, Nilce – zauważyła babcia. Odwróciłam wzrok od zdjęcia. - Nie chcę już nigdy więcej widzieć jej twarzy – mruknęłam. - Kogo? Twojej siostry? - Nie jest już moją siostrą! – bez kontroli podniosłam głos, ale zaraz po tym uspokoiłam się i skuliłam ze wstydu. Już dość krzyczałam na babcię. Nie powinnam nigdy mówić do niej takim tonem – Nienawidzę jej… Położyłam się na pościeli. Chowając twarz w poduszce byłam pewna, że babcia tego nie usłyszała. - Skoro masz do niej taki uraz, to może powiesz jej to w twarz? – zapytała ku mojemu zaskoczeniu. - Słucham? – podniosłam głowę. - Jeśli tak mocno cię skrzywdziła, jedź do niej. Odnajdź ją w Orhill i wykrzycz jej to w twarz. Z pewnością mówiła to, by wzbudzić we mnie skruchę, by dać mi do zrozumienia, że tak naprawdę nie myślę w ten sposób o siostrze, ale nie zmieniłam zdania. Podniosłam się na łóżku. Babcia miała rację. Chciałam zobaczyć Odettę, chciałam wcisnąć jej wisiorek w dłoń i wykrzyczeć jej prosto w twarz wszystko, co do niej czułam. - Jak mam tam dotrzeć? – szepnęłam z przejęciem. - Ty wiesz Nilce. Ty wiesz – babcia Millan kiwnęła głową, po czym opuściła mój pokój. - Wiem? – zapytałam siebie na głos. Wiedziałam tylko o jednym z postojów Odetty w Coppermine. Czy Orhill znajdowało się niedaleko? Mogłam tylko domniemać. Jedynym śladem była mapa, którą trzymała przy sobie mama. Poproszenie jej, aby mi ją udostępniła byłoby niemądrym posunięciem. Najpewniej przegoniłaby mnie, mówiąc, bym nie wtrącała się w nie swoje sprawy. Nie znam geografii Kanady na tyle dobrze, żeby wiedzieć o każdym malutkim, odciętym od świata miasteczku o niskiej populacji. Zakładając, że takie miasteczko, jak Orhill istnieje, że babcia nie kłamie i rodzice naprawdę ukrywają przede mną prawdę, musiałam wyruszyć tam na własną rękę. Mój ojciec, jak prawie każdy mężczyzna, miewał swoje drygi. Co kilka tygodni zmieniał zainteresowania, ale każde z nich ekscytowało go tak bardzo, że razu jednego postanowił urządzić na strychu swój prywatny gabinet. Składował tam książki, które zakupił, kiedy zdecydował się poświęcić życie literaturze, gdy zechciał zostać malarzem, postawił tam sztalugę, był tam również aparat i wędka, która przewracała się czasem, przyprawiając mnie i mamę o zawał serca. Jego oku entuzjasty nie umknęła również geografia. Pewnego razu zdecydował, że zajmie się amatorsko archeologią. Chciał wydobywać kości dinozaurów, zwierząt żyjących przed wiekami i skarby pozostawione przez starożytne cywilizacje. Jeszcze tego samego dnia pojechał do najbliższej księgarni i zakupił każdy dostępny rodzaj atlasu i dwie liczące sobie ponad pięćset stron książki historyczne. Po powrocie do domu zamknął się w swojej pracowni, gdzie studiował mapy, poszukując miejsc, w których można by znaleźć wartościowe rzeczy, które z chęcią kupiliby kolekcjonerzy i właściciele muzeów. I ja, i matka spodziewałyśmy się, że minie kilka dni i marzenie ojca o karierze archeologa odejdzie w niepamięć. Tak też się stało. Po niewiele ponad tygodniu zapiski, plany i miejsca zaznaczone czerwonymi pinezkami na mapie zostały porzucone, a ojciec powrócił do czytania codziennych gazet w swoim niebieskim fotelu. Mapy wciąż jednak leżały zakopane w kufrze na strychu, zakurzone i nieużywane przez długi czas. Mogłam wykorzystać jedną z nich, by poznać drogę do Orhill. Nie chcąc dłużej zwlekać, wyszłam na korytarz, gdzie w suficie mieściła się klapa. Chwyciłam za przytwierdzoną do niej linę i wysunęłam schody, po czym wspięłam się na strych. Będąc już na szczycie, zamknęłam za sobą klapę. Rozejrzałam się. Gabinet ojca wyglądał jak stacja każdej dziedziny wiedzy: podłogę przykrywały stosy książek i rulonów papieru, deski gdzieniegdzie poplamione były atramentem, biurko przepełnione było różnej wielkości śrubokrętami, cyrklami i ołówkami, a niebezpiecznie blisko krawędzi blatu leżała lupa. Moją uwagę jednak przykuł kufer stojący w kącie. To tam ojciec wrzucał rzeczy, którymi tracił zainteresowanie. Klęknęłam przy skrzyni i podniosłam ciężkie wieko. Na samym wierzchu powitała mnie kolekcja książek pożarta przez mole, przepasana skórzanym paskiem i pokryty warstwą kurzu aparat. Ostrożnie wyjęłam sprzęt i położyłam go za sobą. Pod nimi znajdował się komplet farb i na wpół pomalowane płótno, na którym ojciec próbował wyrazić swoje emocje – czerwień, pomarańcz i żółć zlewały się razem, tworząc groteskowy obraz gniewu i agresji. Nim udało mi się dostać do atlasu znalazłam jeszcze pomięte kartki, na których tata pisał opowiadania, lekko wgniecioną trąbkę i otwarty kałamarz plamiący granatem wnętrze kufra. Szczęściem, atlas nie zabrudził się na tyle, by stał się nieczytelny. Wyciągnęłam go. Usiadłszy za biurkiem zapaliłam lampkę i odnalazłam mapę Kanady. Z lupą przy oku wodziłam palcem wzdłuż wybrzeża, aż trafiłam na to, czego szukałam – Coppermine. Ze względu na wielkość zaznaczone było drobnymi literami. Kiedy przesunęłam palcem na wschód do miejsca, które zapamiętałam dzięki fragmentowi mapy matki, nie zobaczyłam czarnych liter układających się w słowo „Orhill”. Nic nie zobaczyłam. Jak przypuszczałam, widniał tam zarys drogi prowadzącej przez las. Tak myślałam, póki nie odkryłam, że owa droga urywa się na niewielkim obszarze na południowym wschodzie od Coppermine. Czy malutkie wsie zaznacza się na mapach? Wyrwałam kartkę z mapą Kanady i zamknęłam atlas. Doszłam do wniosku, że nie mogę zrobić nic innego, jak tylko tam pojechać. Nie miałam nic do stracenia. Jeśli okaże się, że trafię na puste pole między drogami, po prostu wrócę do domu i postaram się zapomnieć o Odetcie; żyć tak, jakby nigdy jej nie było. Złożyłam mapę i wsunęłam ją do kieszeni w sukience. - Im szybciej pojadę, tym szybciej wrócę – mruknęłam do siebie. Z ręką w kieszeni zeszłam po schodach. Z parteru usłyszałam warkot silnika. Wychyliłam się przez barierkę. Drzwi były otwarte, do holu wlewało się białe światło. Zalane słońcem, splecione w uścisku ciała rodziców zasłaniały częściowo jeepa czekającego na podjeździe. Nie musiałam się przyglądać by wiedzieć, do kogo należy. - To już? – zapytałam, zbiegając ze schodów. Mama i tata odsunęli się od siebie. Drzwi jeepa otworzyły się. Z samochodu wysiadł mężczyzna w średnim wieku o siwych włosach, ubrany w przyozdobiony odznakami mundur. Patrząc na mnie, zdjął czapkę w geście powitania. - Pośpieszcie się, Rymer – rozkazał. Przeniosłam wzrok z oficera na ojca. - Tato… - miałeś jechać jutro albo w środę – wykrztusiłam zdezorientowana. Tata przerzedził dłonią włosy i złożył okulary, po czym schował je do kieszeni w koszuli. - Też tak myślałem – zaśmiał się nerwowo, jakby popełnił nic nie znaczącą pomyłkę, lecz zaraz potem westchnął i zgarbił się – Listonosz spóźnił się z dostarczeniem zawiadomienia. Powinno dotrzeć do nas w piątek. Byłam w takim szoku, że nie byłam w stanie odpowiedzieć ojcu. On zaś otarł pot z czoła i schylił się po walizkę stojącą pomiędzy jego nogami. Wziął głęboki oddech. - Czas na mnie – oznajmił. Odwrócił się do wyjścia. Szedł powolnym krokiem, odwlekając chwilę, w której usiądzie na miejscu pasażera w wojskowym aucie i pojedzie do bazy, gdzie czekał będzie na koniec wojny lub dopóki nie zostanie odprawiony z powrotem do domu. Ale na to nie miałam nadziei. Gdy był już w progu, zatrzymał się i raz jeszcze odwrócił w naszą stronę. - Niedługo do was powrócę – powiedział z takim przekonaniem, że niemal w to uwierzyłam. - Do zobaczenia… - zamamrotałam, gdy tata wyszedł na ganek, by zaraz potem zniknąć we wnętrzu jeepa. Oficer podniósł nieznacznie czapkę na pożegnanie i zajął miejsce kierowcy. Razem odjechali. Szybkim ruchem wyciągnęłam walizkę z dna szafy. Nie chcąc dłużej zwlekać, postanowiłam wyjechać jak najszybciej rano. Przygotowałam najpotrzebniejsze ubrania, a w szufladzie w stoliku nocnym znalazłam sakiewkę z pieniędzmi, które oszczędzałam na czarną godzinę. Od dziesiątego do piętnastego roku życia, przez czas, w którym dostawałam kieszonkowe udało mi się zgromadzić ponad trzy tysiące dolarów. - Czym zamierzasz jechać? – usłyszałam nagle za sobą. Podskoczyłam zlękniona. Odwróciłam się. Babcia Millan siedziała na brzegu mojego łóżka. Nie miałam czasu zastanowić się, jak udało jej się wejść do pokoju tak cicho i niepostrzeżenie, bowiem uświadomiła mi, że nie przemyślałam tego, jak miałabym dotrzeć do Orhill. Choć ojciec nauczył mnie prowadzić, nie mam własnego samochodu i nigdy nie wyraziłam potrzeby, by go posiadać. Między Coppermine a Wyoming dzieliło mnie ponad tysiąc siedemset mil. Gdybym jechała autobusem, czekałoby mnie zapewne wiele przesiadek i nie miałabym pewności, czy uda mi się zdążyć na czas odjazdu, czy znajdę motel, czy też będę musiała nocować na zewnątrz. Miałam przed sobą kilka dni drogi. Nagle wszystko się skomplikowało. Ku mojemu zaskoczeniu, babcia roześmiała się donośnie. - Nie ma się nad czym zastanawiać, Nilce – powiedziała po chwili – Dam ci swój samochód. Ze zdziwienia otworzyłam szerzej oczy. - Nie mogę tak, babciu – odmówiłam zdecydowanie – Nie wiem, jak długo mnie nie będzie. Jak wrócisz do domu? - O mnie nie musisz się martwić. Twojej matce przyda się moje towarzystwo. Nie zostanie sama w domu, bidulka – odparła babcia. - Jesteś tego pewna? – zapytałam po chwili zastanowienia. - Oh tak, tak, jak najbardziej. Szczerze to sama chciałabym tam wrócić, ale Marina pewnie nie wpuści mnie nawet do gospody przez to, że poślubiłam mężczyznę… Widziałam, że babcia próbowała uśmiechnąć się, ale nie była w stanie. Być może wspomnienie o mieście napawało ją smutkiem. Nie mogłam jedynie zrozumieć, jakie znaczenie miało to, że wzięła ślub. Jaka dziwaczna społeczność zamieszkiwała to miasteczko? Czyżby rozprzestrzenił się tam mizoandryzm? Tak szybko, jak ta myśl zaświtała mi w głowie, tak też się jej pozbyłam. Gdyby tak było, babcia nie spędziłaby tam młodości. - Wyruszę rano – oznajmiłam.
  7. Temat Odetty na kolejne dni zanikł w moim domu. Postanowiłam nauczyć się że pytanie o siostrę nigdy nie zaowocuje pozytywnymi skutkami. Nieważne, ile razy próbowałam, zawsze spotykałam się z niemożliwą do pokonania ścianą milczenia. Przez cztery lata spotykały mnie zawody, już dawno powinno do mnie dotrzeć, że nie mogłam liczyć na pomoc ze strony rodziców. Powinnam to sobie uświadomić. Pogodzić się z tym. W miarę, jak rozmyślałam nad moją ostatnią rozmową z matką, poczucie, że mnie okłamała wzrastało. Dlaczego musiała trzymać leczenie Odetty w takiej tajemnicy? Nie mogłam wiedzieć, w którym szpitalu się znajduje, odwiedzić jej. Czy to naprawdę było niemożliwe, bym mogła ją zobaczyć choć na chwilę? To, co powiedziała mi mama było czystym kłamstwem, a ja znów modliłam się i marzyłam, że odnajdę siostrę. Leżąc w swojej pościeli i wpatrując się w łóżko Odetty, wyobrażając sobie, że widzę ją tam śpiącą spokojnie, jak przez całe nasze dzieciństwo, usłyszałam zza otwartego okna warkot samochodu. Ucieszyłam się na sam ten dźwięk. Nieczęsto miewamy gości, a było to okazją do porozmawiania z kimś innym, niż rodzice. Nie posiadam wielu znajomych, a przez wojnę rzadko wychodzę z domu. Choć Ameryka nie bierze w niej czynnego udziału, moja matka wciąż jest przewrażliwiona. Tylko z tego powodu nie wyprowadziłam się jeszcze z domu. Nie chcę, by odchodziła od zmysłów. Po wojnie zamieszkam w domu z telewizorem, może w Wyoming, by być blisko rodziców, może gdzieś dalej. Może z Odettą… Zbiegłam po schodach. Drzwi wejściowe były otwarte. Na podjeździe stał czerwony Fiat 500 warkoczący głośno, wskazując na to, że silnik jest o wiele bardziej wykorzystany niż powinien być. Po chwili samochód zgasł, a drzwi otwarły się. Na chodnik wyszła starsza kobieta w zielonym płaszczu. Siwe włosy skryła pod kapeluszem, w prawej dłoni dzierżyła walizkę, a w prawej papierową torbę. Babcia Millan! Nim babcia zdążyła chociażby stanąć na ganku, rzuciłam jej się na szyję. Ostatnim razem widziałam ją kilka lat temu, jeszcze przed zniknięciem Odetty. Kalifornia mieściła się ponad 1181 mil od Wyoming, a samochód babci nie do końca pozwalał na pokonywanie takich odległości. Podobnie, jak mama, ona również była bardzo sensytywna i bojąc się o naloty, nieczęsto opuszczała swój dom. Zbyt rzadko widywałam babcię i zbyt mało pamiętam z dzieciństwa, kiedy to widziałam ją najczęściej, by pamiętać o opowieściach, które snuła mi i Odetcie. Pamiętam jednak, jak zachwycona nimi była moja siostra. Opowiadała nam o swoim młodym życiu, zanim spotkała dziadka i urodziła mamę. Ja nigdy nie poznałam dziadka, nie znam nawet jego imienia, a babcia zawsze unikała pytań na jego temat, tak samo, jak matka. Z czasem zaczęłam rozumieć, że dziadek albo umarł młodo, albo zdradził babcię. Nie znam go, nie mam o nim zdania i nie potrafię określić, jakim był człowiekiem, ani wykluczyć żadnej z tych możliwości. W opowieściach babci uczestniczyły chyba same kobiety, w każdym razie nie przypominam sobie, bym słyszała w nich o jakimkolwiek mężczyźnie, prócz dziadku, ale wzmianka o nim zawsze brzmiała tak samo - „zanim poznałam waszego dziadka”. Babcia opowiadała o dziwacznych obrzędach, tańczeniu wokół ognia. Wyobrażałam sobie wtedy letnie bezgwiezdne noce, księżyc w sierpie i palenisko wyższe od człowieka, rzucające czerwone światło na wysoką trawę, a dookoła niego krążące ubrane w skąpe suknie kobiety o długich rozpuszczonych włosach rozwiewanych przez delikatny wiatr, wirujące w rytm mrożącej krew w żyłach, złowrogiej muzyki granej na bębnach i tamburynie bose stopy i smukłe ręce wyrzucone nad głowy. Zawiesiłam się na szyi babci i nie puściłam, dopóki nie poczułam jej uścisku. - Tęskniłam! – wykrzyknęłam. - Ja też, Nilce, ja też – odparła babcia. Miała dziwny zwyczaj do powtarzania rzeczy, które powiedziała chwilę temu. - Nie widziałyśmy się całe wieki. - Niestety wojna wszystko utrudnia – westchnęła – A tak daleka droga, też mi nie pomogła w dotarciu tutaj. - Zostajesz na dłużej? – zapytałam, biorąc od babci walizkę. Okazała się ona zadziwiająco lekka. - Mamo, nie spodziewaliśmy się ciebie, mogłaś chociaż zatelefonować, dać znać, że się zjawisz – wtrąciła się zakłopotana mama. - Oh, już przestań – babcia Millan machnęła ręką – Chciałam wam zrobić niespodziankę, Janet. Chyba znajdzie się dla mnie miejsce na trzy dni? We trzy weszłyśmy do środka. Zamknęłam za sobą drzwi i postawiłam walizkę na dywanie pod schodami. - Napijesz się herbaty, mamo? – zapytała z westchnieniem mama, splatając przed sobą ręce. Nie sprawiała wrażenia szczególnie zadowolonej z niezapowiedzianej wizyty babci. - Z chęcią, Janet, z chęcią – babcia odwróciła się i weszła do salonu. Podążyłam za nią. W niebieskim fotelu siedział ukryty za gazetą ojciec. W ustach trzymał nieodpalonego papierosa. Gdy usłyszał, że ktoś wszedł do pokoju, zamknął gazetę i wstał. - Teściowo – skłonił się szorstko, po czym w kilku krokach znalazł się na ganku, trzaskając za sobą drzwiami. Ojciec nigdy nie żył z babcią Millan w dobrych stosunkach. Rzadko się do siebie odzywali, a jeśli już to robili, to tylko z konieczności. Babcia nigdy nie kryła niechęci do mojego taty. Nie zdziwiłabym się, gdyby była taka w stosunku do wszystkich mężczyzn. Tak, jak nie chciała rozmawiać ze swoim zięciem, tak też nie chciała mówić o swoim mężu. Razem z babcią usiadłyśmy na kanapie naprzeciw stolika do kawy. W tej samej chwili weszła mama. W rękach trzymała tacę, a na niej trzy filiżanki i imbryk. - A wy dalej nie macie telewizora – pokręciła babcia głową, wsypując cukier do swojej filiżanki. - Już ci mówiłam, mamo, nie jest nam to potrzebne – odpowiedziała mama. Zmusiła się do uśmiechu. Co takiego było w babci, że nie potrafiła cieszyć się z jej obecności? - Ciekawe, czy gdyby Odetta była z nami, toby się z tobą zgodziła? – na dźwięk imienia siostry zatrzymałam filiżankę przy ustach. - Ale jej nie ma – mama zacisnęła zęby. Poczułam, jakby w moim gardle pojawiła się narośl, która blokowała mi dopływ powietrza do płuc. Mówiły o Odetcie, jakby była Martwa. Na tę myśl moje plecy przeszyły dreszcze. Z trudem przełknęłam ślinę. - Janet… nie mów o niej, jakby była martwa. To wciąż twoja córka. Moje serce pozbyło się wielkiego ciężaru, który naparł na nie wraz z rozpoczęciem tej rozmowy. Odetchnęłam, a moja mama otworzyła usta, by odpowiedzieć babci, gdy do salonu wszedł ojciec. - Gdzie zamierza teściowa spać? – zapytał, krzywiąc się gorzko. - O to się nie martw, zięciu – babcia machnęła ręką – Znajdę sobie jakiś kącik. Mama przewróciła oczami. Gdy ja i Odetta byłyśmy dziećmi, a babcia często odwiedzała nas w Wyoming, próbowała łagodzić cierpkie wymiany zdań między mężem, a matką, ale nawet jeśli udawało jej się to, to po pewnym czasie wszystko wracało do poprzedniego stanu rzeczy. W końcu, po wielu latach ich waśni, zrozumiała, że nie może nic na to poradzić. - Możesz spać w pokoju z Nilce – powiedziała. Podniosłam się z miejsca, chcąc zaprotestować, ale ona posłała mi dosadne spojrzenie. Jej oczy mówiły, że nieważne, jak mocno sprzeciwiałabym się, i tak nic nie zdziałałbym tym. Usiadłam i wbiłam wzrok w fusy herbaty. Byłam zła. To łóżko Odetty. Jest tylko jej i nikt nie miał prawa w nim spać, nawet babcia Millan. Ale niestety nie miałam nic do powiedzenia. - W takim razie rozpakuję się – babcia wstała. - Pomogę ci – odparłam, nie kryjąc urazy. Wyszłyśmy razem z salonu. Walizka stała w tym samym miejscu, w którym ją postawiłam - Dziękuję, Nilce. Babcia uśmiechnęła się do mnie. Przepuściłam ją na schodach. Wspinała się powoli, trzymając się poręczy. Przystawała co chwilę, aby odetchnąć. Podeszły wiek dawał jej się we znaki. Schody na górę nie są wcale tak wysokie, nie powinny nikogo męczyć. Szybko ją wyminęłam, by otworzyć przed nią drzwi. - Nic się tu nie zmieniło – powiedziała, gdy weszłyśmy do środka – Ale tak tu pusto bez Odetty… Babcia zaczęła otwierać po kolei szuflady w szafce nocnej mojej siostry, wyciągała książki z półek, przeglądała ubrania w szafie. - Nic ze sobą nie zabrała… – mruknęła – Marina musiała nie zapowiedzieć swojej wizyty. Zresztą ona zawsze była taka tajemnicza… Wszystkich zaskakiwała! – roześmiała się. Klęcząc przy walizce babci, odwróciłam głowę, słysząc imię obcej kobiety. - Kto, babciu? – zapytałam. - Wciąż nie wiesz, gdzie jest Odetta, Nilce? – trudno było mi określić, czy było to pytanie, czy stwierdzenie. - Mama mówiła, że jest w szpitalu… psychiatrycznym, czy jakoś tak – wzruszyłam ramionami. - Oh, w szpitalu psychiatrycznym! Czegóż to ona nie wymyśli! – roześmiała się babcia, tylko po to, by za chwilę zmrużyć tajemniczo oczy – Ona jest w Orhill. Włosy zjeżyły mi się na karku, a przez kręgosłup przebiegł dreszcz. Przypomniałam sobie, gdzie słyszałam tę nazwę. Opowieści babci. To tam mieszkała, gdy była młoda. - Ciebie tam nie zabrali, ale coś czuję, że jeszcze się tam zjawisz… - O czym ty mówisz, babciu? – zapytałam. - Chciałabyś się z nią zobaczyć, prawda? – wyminęła. Zrozumiałam, że nie otrzymam odpowiedzi na moje pytanie, dlatego odparłam: - Nawet nie wiesz, jak bardzo. Babcia Millan przysiadła na skraju łóżka Odetty. Przesunęła dłonią po pościeli. - Gdy byłam w kowenie, miałam przyjaciółkę. Miała na imię Clair. Była niewiele młodsza ode mnie, ale niestety śmierć szybko ją odebrała, jeśli można powiedzieć, że to była śmierć. Pewnego ranka po prostu zniknęła. Do tej pory za nią tęsknię… W każdym razie zajmowała się rytuałami. - Rytuałami? Takie rzeczy nie istnieją, babciu – przerwałam jej opowieść, z trudem powstrzymując śmiech, który cisnął mi się do gardła. Babci wydawało się, że w wieku dwudziestu lat wciąż nie wyrosłam z takich bajek. - Kiedyś ci mówiłam, że nie wolno przerywać, gdy ktoś mówi coś ważnego – babcia uniosła palec do góry w geście groźby i nie czekając na moje przeprosiny, opowiadała dalej: - Tak, jak mówiłam, Clair lubowała się we wszelkiej maści rytuałach. Odprawiała jej prawie codziennie, ciągle studiowała księgi z nimi związane. Pewnie gdyby w naszym miasteczku była biblioteka, to nie opuszczałaby jej. Mnie to nie bardzo interesowało… Właściwie trochę mnie to przerażało. Nigdy nie wiadomo, jakiego stwora można przywołać, jeśli coś pójdzie nie tak. To naprawdę ryzykowna sztuka, kochana. Ale pewnego dnia zaczęło mi czegoś brakować. Prawda, miałam swój kowen i przyjaciółkę na śmierć i życie, ale widzisz, Nilce, gdy człowiek dorasta, zaczyna mu brakować kogoś. Kogoś bliższego, niż przyjaciel, kogoś takiego, z kim można być szczerym w stu procentach, liczyć na niego bez względu na wszystko… - Brakowało ci miłości – odgadłam. - Tak, miłości. Każdy jej potrzebuje, a ja przez długi czas jej nie miałam i w końcu zaczęłam jej pragnąć. Nie jestem cierpliwa, nie, nie. Wiedziałam, że gdzieś tam, zapewne daleko ode mnie, jest ktoś mi przeznaczony i na mnie czeka, ale ja nie chciałam czekać. Z racji tego, że sama nigdy nie podjęłabym się wykonania takiego rytuału, poprosiłam o to Clair. Wiedziałam, że będzie umiała przywołać do siebie bratnią duszę. Do tej pory pamiętam, jak on przebiegał… - Zadziałał? – spytałam z grzeczności. Nie wierzyłam w tę historię. Zdawałam sobie sprawę, że takie rzeczy, jak „rytuały” nie działają, ale widziałam, jaką przyjemność sprawiało babci opowiadanie o tym. - Oh, tak. W każdym razie nie od razu – odparła babcia Milan – Musiałam trochę zaczekać, ale w końcu, po paru dniach, w naszej wiosce pojawił się mężczyzna. Marina nienawidziła mężczyzn i pewnie jest tak do tej pory, ale pozwoliła mu zatrzymać się w gospodzie. Sądziła, że zostanie na krótką chwilę i odejdzie. Dla mnie był niesamowicie przystojny – roześmiała się – Jakoś tak wyszło, że zaczęliśmy rozmawiać, zbliżyliśmy się do siebie. Został w Orhill na kilka dni dla odpoczynku i musiał ruszać w dalszą drogę. Nie chciałam go puścić, o nie! Powiedział mi, żebym pojechała z nim. Ale ja nie mogłam zostawić kowenu. Długo mnie prosił, zanim się zgodziłam. Zrozumiałam, że to on jest miłością, której pragnęłam. Był nią twój dziadek. Babcia skończyła opowiadać, a ja otworzyłam usta, nie wiedząc, co powiedzieć. Była to pierwsza opowieść o dziadku, jaką usłyszałam i równie dziwaczna i nierealna, jak wszystkie, którymi raczyła mnie babcia. Nie chciałam jej urazić w żaden sposób, dlatego milczałam. Po chwili ciszy babcia uśmiechnęła się zagadkowo. - Chcesz zobaczyć Odettę? – szepnęła. Z niepewnością zacisnęłam usta i kiwnęłam głową. Babcia wstała z łóżka – Przygotuj kartkę i pióro – poleciła mi i wyszła szybko z pokoju. Gdy drzwi zamknęły się za nią, zmarszczyłam brwi. Domyślałam się, że będziemy pisać jakiś list. Nie bez powodu kazała mi przygotować przybory do pisania, a sama zapewne poszła znaleźć kopertę. Babcia bez wątpienia znała adres tego dziwnego miasteczka; jeśli w ogóle ono istniało. Był to sposób na skontaktowanie się z Odettą. Po czterech latach w końcu mogłam to zrobić. Znalazłszy rzeczy, o które prosiła babcia, przysiadłam na łóżku. Z niecierpliwością patrzałam to na drzwi, czekając na jej powrót, to w okno, obserwując ciemniejące na niebie chmury. Wyglądało na to, że zbierało się na burzę i faktycznie – chwilę potem spadł sowity deszcz, a niebo raz po raz przeszywały błyskawice. Grzmot zagłuszył dźwięk otwieranych drzwi, dlatego gdy babcia Millan położyła dłoń na moim ramieniu, podskoczyłam zlękniona. Popatrzałam na nią. Nie trzymała w ręku koperty tak, jak oczekiwałam, a wysoką białą świecę. Była to jedyna świeca, jaką mieliśmy w domu. Od lat stała w salonie, zdobiąc kominek, ale nigdy nie była zapalana. Babcia usiadła na podłodze pośrodku pokoju i poklepała otwartą dłonią miejsce naprzeciw siebie, każąc mi zrobić to samo. Zawahałam się. Miałyśmy pisać list na ziemi, choć obok stał stolik? - Oh, już nie zastanawiaj się tak, tylko usiądź – przewróciła oczami babcia, ale gdy się nie ruszyłam, dodała: - Zaufaj mi. Wzruszyłam ramionami. Właściwie czemu miałabym tego nie zrobić? Nie było różnicy, czy pisałam na blacie, czy na ziemi. Usiadłam tam, gdzie wskazała mi babcia, a ona ustawiła świecę pomiędzy nami. Przełożyła pudełko zapałek, którego nie zauważyłam wcześniej z lewej na prawą rękę. Ostrożnie zapaliła knot. Drżącą dłonią wskazała na kartkę i pióro. Trudno było stwierdzić, czy była przejęta, czy zdenerwowana. - Napisz życzenie. No dalej! – pospieszyła, nim zdążyłam pochylić się nad papierem. Życzenie? Miałyśmy pisać list do Mikołaja? Popatrzałam na babcię, by upewnić się, że nie przejęzyczyła się. Zza okna usłyszałyśmy kolejny grzmot, a ona niewzruszenie oczekiwała na mój ruch. Wiedziałam, co mam napisać. Nakreśliłam szybko Odnaleźć Odettę. Kilka kropel atramentu splamiło papier. Życzenie to odbijało się w mojej głowie niczym mantra. Podałam babci kartkę, a ona bez słowa wskazała na płomień. - Mam ją spalić? – zdziwiłam się. Kiwnęła głową. Moje dłonie zadrżały. Kompletnie nie rozumiałam sytuacji, która miała miejsce. Znów zawahałam się, ale babcia zachęcała mnie łagodnym uśmiechem. Pokręciłam głową. To było bez sensu, ale zrobiłam to, o co prosiła babcia. Położyłam kartkę na ogniu, trzymając ją w dwóch palcach. Patrzyłam na oświetloną pomarańczowym światłem twarz babci, w jej oczy, w których tańczyły dwa małe płomyki i na jej uśmiech. Nie dało się ukryć, jak bardzo przejęta tym była. Ogień powoli zajmował papier, chłonąc litery zapisane czarnym atramentem. Gdy zajął ostatnią z nich, ogień wystrzelił wysoko ponad nasze głowy. Ze strachu wypuściłam kartkę z palców. Kiedy ostatni skrawek dopalił się, płomień opadł. - Co teraz? – przełknęłam ślinę. - Czekamy – odparła szeptem babcia. Jej oczy podążały za skapującym na podłogę woskiem. Mijały minuty. Obie obserwowałyśmy zniżającą się, jakby znikającą świecę i opadający na knocie płomień, aż w końcu na podłodze pozostała tylko biała kałuża. Gdy ogień zgasł, za oknem usłyszałam grzmot. Orkan na zewnątrz wzbierał na sile. Niebo coraz częściej przeszywały błyskawice. Z kolejnym uderzeniem piorunu okno otworzyło się, wpuszczając do środka gęste strugi deszczu. Wraz z nimi coś wpadło do pokoju, przelatując nad moją głową, po czym odbiło się od ściany, zostawiając na niej mokrą plamę i upadło na podłogę. Babcia Millan wstała, by zamknąć okno, a ja bacznie lornetowałam czarną rzecz. Wyglądało na to, że ta bezkształtna masa była ptakiem. Postanowiłam podejść i sprawdzić, czy żyje. Nie chciałam chować martwego zwierzęcia na swoim podwórku. Klęknęłam przy ptaszysku. Była to chyba wrona. Wyciągnęłam do niej rękę. Nagle otrzepała się i sama stanęła na nogach. Zaczęła krakać. - Nic ci nie jest, mała? – zapytałam jej, jak człowieka. Wziąwszy ją na ręce, sprawdziłam skrzydła. Nie były złamane – Chyba po prostu przemokłaś. Jakby w odpowiedzi, ptak po raz kolejny otrzepał się. Na moją twarz pofrunęły krople wody. W powietrzu uniósł się zapach mokrego zwierzęcia. Popatrzałam w okno; ulewa nie ustawała. - Musisz się wysuszyć – powiedziałam do wrony i podeszłam z nią do parapetu. Babcia poklepała ją po głowie, jak psa. - Udało się – powiedziała szeptem, spoglądając przez okno. - Słucham? – spytałam. Babcia nie odpowiedziała.
  8. Do wiedźm, które poznałam 1 Kiedy ja i moja siostra byłyśmy dziećmi, prawie zawsze irytowała mnie i była dla mnie nieznośna, ale kochałam ją tak, jak siostra powinna kochać siostrę. Różniłyśmy się od siebie tak bardzo, że można było pomyśleć, że któraś z nas była adoptowana. Odetta miała długie, sięgające za pas czarne włosy, ja cienkie, brązowe, które musiałam spinać w kok, by ich zniszczenie nie było widoczne. Ona była szczupła, ponętna, o szerokich biodrach, wąskiej talii i ramionach i obfitym biuście. Ja biustu nie posiadam prawie wcale, a figurę odziedziczyłam po ojcu. Nie mam białej i idealnie proporcjonalnej twarzy, jak ona. Moje policzki zawsze oblane są nierównymi rumieńcami, nawet moje usta są nierówne. Z Odettą łączą mnie tylko błękitne jak niebo oczy. Moja siostra miała bardzo mało przyjaciółek. Może jedną lub dwie, ale rzadko je widywałam. Za to często widziałam mężczyzn, przez których była rozchwytywana. Zapraszała ich do domu, zaprowadzała do naszego pokoju, a mnie wypraszała. Dostawała prezenty; kwiaty, biżuterię. Listy miłosne codziennie wpadały przez otwór w drzwiach, ale ona nigdy na nie nie odpowiadała. Dla mnie było to gorszące. Zachowywała się zupełnie nie tak, jak wychowała nas matka. Była z dala od Boga, nie modliła się i rzadko bywała w domu. Jednak, gdy byłyśmy razem potrafiłyśmy znaleźć wspólny język. Mimo to była narcystyczna. Popisywała się swoim wyglądem, chwaliła złamanym sercami mężczyzn. Sprawiało to, że czułam się gorsza od niej, ale nie potrafiłam mieć jej tego za złe. Obie wiedziałyśmy, jaka była ona, a jaka byłam ja. Jakbyśmy były siostrami z różnych matek. Po jej zniknięciu cztery lata temu w 1940 roku, gdy obie miałyśmy szesnaście lat, wszystko się zmieniło. Nasz duży jednorodzinny dom wydawał się być pusty. Matka i ojciec zachowywali się, jakby nic się nie stało. Jakby Odetta nigdy nie zniknęła, nigdy nie istniała, nie była ich córką. Nigdy nie odpowiadali na pytania na jej temat. Być może została porwana. Każda myśl o tym rozdzierała mi serce, ale jak mogłabym dziwić się temu przy jej urodzie? Mężczyźni są zdolni do wszystkiego. Tak, jak mój ojciec był kiedyś zdolny uderzyć moją matkę. Być może sama uciekła z mężczyzną, w którym prawdziwie się zakochała, daleko od Wyoming, chcąc wziąć z nim ślub, urodzić syna lub córkę. Tęsknię za nią. Tracąc ją, straciłam część siebie. Nawet po czterech lat nie jestem w stanie pogodzić się z jej zniknięciem. Często myślę o tym, co mogło ją spotkać, gdzie się teraz znajduje i co najważniejsze – czy żyje. Jedyną moją pamiątką po niej jest złoty łańcuszek z krzyżem, który dostała kiedyś od naszej matki. Od momentu jej zaginięcia nigdy go nie zdejmuję. - Nilce… Nilce! – usłyszałam głos matki, który wyrwał mnie z zamyślenia. Zorientowałam się, że obracam w palcach złoty krzyżyk Odetty. Popatrzałam po rodzicach. - Dlaczego nie jesz? – zapytał ojciec, wskazując na mój talerz z nietkniętym posiłkiem. - Zamyśliłam się, przepraszam. - O czym myślałaś? – kawałki jedzenia wylatywały odpychająco z ust mojego taty i lądowały na białym obrusie. Było tak codziennie, nauczyłam się na to nie patrzeć. - O Odetcie – odparłam. Tak, jak się spodziewałam, rodzice przestali jeść. Matka odłożyła sztućce na stół, ojciec wyprostował się i przetarł brodę chusteczką. Wstał, skinieniem głowy podziękował za posiłek i odszedł. Powiodłam za nim wzrokiem. Patrząc przez ramię widziałam, jak siada na niebieskim fotelu w salonie, który należy tylko do niego i otwiera gazetę. Popatrzałam na mamę z nadzieją, że choć ona coś odpowie, ale również wstała od stołu, zabrała talerze i zniknęła za drzwiami w kuchni. Nienawidziłam tych momentów. Każda myśl o siostrze napawała mnie goryczą i odbierała apetyt. Choć wstałam od stołu o pustym żołądku, nie czułam głodu. Żal go napełniał. W takich momentach potrzebna mi była modlitwa. Rozmowa z Bogiem przynosiła mi ukojenie, sprawiała, że mój wewnętrzny spokój powracał. Prawie zawsze modliłam się o Odettę z wiarą, że gdy będę modlić się wystarczająco mocno, odnajdę ją. W moim pokoju na poddaszu nad łóżkiem wisiał drewniany krzyż. Skromny, bez żadnych ozdobników. Klęcząc przed nim, codziennie odmawiałam pacierze. Czasem rozpraszało mnie łóżko należące do Odetty, które widziałam kątem oka, a które stało naprzeciw mojego. Ten pokój należał kiedyś do nas obu. Miałam dziwną tendencję do przeszukiwania rzeczy siostry. Miałam nadzieję, że trafię na jakiś trop, coś, co mogłoby mi wskazać drogę do niej. Choć cztery lata poszukiwań nic mi nie dawały, powtarzałam tę czynność niemal codziennie. Czułam, że coś przegapiam, coś przede mną ucieka. Szukałam bez przerwy, prawie każdego dnia, by za każdym razem przekonywać się znów, że nic nie znajdę. Półki na książki, kredens przy łóżku, szafa, z której przed zniknięciem nie zabrała żadnych ubrań. Czy naprawdę było coś, czego nie spostrzegałam? Czy istniało miejsce, w którym jeszcze nie szukałam? Położyłam się na łóżku siostry, chcąc z tęsknotą poczuć jej zapach, który w niewielkim stopniu ostał się na białej pościeli. Przyłożyłam do twarzy jej poduszkę. Prosiłam Boga, by dał mi wskazówkę, jakiś znak, cokolwiek, co mogłoby mi pomóc. Zakryłam twarz jeszcze mocniej. - Gdzie jesteś, Odetto? – zapytałam samą siebie. Wodziłam palcem po aksamitnym wierzchy białej poduszki, gdy moje palce trafiły na uwypuklenie, twardy przedmiot ukryty pośród gęsiego pierza. To był znak, o który prosiłam. Coś, co Odetta zostawiła, może przez przypadek, może specjalnie dla mnie, bym ją odnalazła i zobaczyła po latach, całą i zdrową. Dlaczego nie pomyślałam o tym wcześniej? Dlaczego zawsze szukałam pod poduszkami, pod pościelą i materacem, ale nie w ich środku? Moje dłonie trzęsły się z podniecenia, a serce zabiło szybciej. Znalazłam suwak pod szwem poduszki i włożyłam rękę do środka. Od razu odnalazłam ukrytą tam rzecz. Wyciągnęłam rękę. Książka. Mieszcząca się w dłoni mała książeczka o czarnej skórzanej okładce, a na niej wypisany złotymi literami tytuł Trucizny i eliksiry. - „Trucizny i eliksiry”? – przeczytałam raz jeszcze. Uniosłam brew i otworzyłam pierwszą stronę. Moim oczom ukazało się zdobione pismo Odetty, a pod nim rysunek kotła, chochli i wysokiego paleniska. Zaczęłam czytać. Eliksir - ciecz złożona z składników magicznych, bądź niemagicznych, posiadająca magiczne właściwości i powodująca w organizmie czarodzieja określony efekt. Wywar - wywar to napój otrzymywany przez przygotowanie składników w gorącej wodzie. Trucizna - substancja wywołująca szkody w organizmie. Antidotum - neutralizują substancję toksyczną, która dostała się do organizmu wraz z wypiciem eliksiru. Ingrediencja - każda część, która jest składnikiem eliksiru. Przewracałam kolejne kartki. Każde słowo zapisane było tym samym pismem, każda strona była ozdobiona rysunkami zwierząt, drzew i roślin, a także rzeczy, o których nigdy nie słyszałam, ani ich nie widziałam. Dziwna roślina z rozpościerającymi się daleko liśćmi, której korzeń przypominał człowieka, podpisana jako mandragora, zielony, zwinięty w kłębek wąż, podpisany jako boomslang, a obok niego instrukcja zdejmowania z niego skóry, ogony jaszczurek, oddzielone od ciała nóżki żab, niebieskie kwiatki przypominające dzwoneczki, czyli tojad, cały szereg owadów sproszkowanych i przerobionych na wyciągi. Z pewnością większość z tych składników, których było bez liku istniała, ale czy naprawdę były w stanie dać w połączeniu ze sobą taki efekt, jak „wywar tojadowy”, „eliksir energii”, lub „napój miłosny Wenus”? Nie, to nie było możliwe. Zamknęłam książkę i odrzuciłam ją za siebie. Co to miało znaczyć? Czy gdy Odetta to pisała, traciła rozum? Czy to był powód jej zniknięcia? Czy rodzice zabrali ją gdzieś, by ją wyleczyć? Przycisnęłam poduszkę do twarzy. Próbowałam odpędzić złe myśli. To nie mogła być prawda. Moja siostra była zdrowa. Musiała być zdrowa. Przytuliłam mocniej poduszkę. Znów poczułam coś twardego wewnątrz niej. Kolejna dziwna książka? Tam mogły znajdować się odpowiedzi na wszystkie moje pytania. Znalazłam ją pod poszewką. W dotyku poczułam, że była większa od tej, którą trzymałam na kolanach. Gdy ją wyciągnęłam, zobaczyłam, że obita była krowią skórę, a na okładce brakowała tytułu. Zawiodłam się już od pierwszej strony. Był to dziennik z dzieciństwa Odetty. Ten sam, który zdarzało mi się wyjmować spod jej poduszki i czytać skrycie, gdy mojej siostry nie było w pobliżu. Uśmiechnęłam się, czytając rączo jej zapiski pisane ślicznymi zdobionymi literami. Odetta była śliczna, ubierała się ślicznie, wysławiała i równie ślicznie pisała. Zaśmiałam się pod nosem. Wstydziłam się swoich myśli. Jestem zazdrosna, że nie jestem taka, jak ona. Jestem zazdrosna do tej pory. Ale nie mam jej nic za złe. Jest moją jedyną siostrą. Kocham ją ponad wszystko. Nie musiałam czytać całych notatek z pamiętnika. Wystarczyło, bym rzuciła okiem na kartkę i wiedziałam, co jest na niej napisane. Znałam go na pamięć. Znałam prawie wszystkie zapiski, prócz tego, który rzucił mi się w oczy na jednej z ostatnich stron. Nie wyglądał tak, jak poprzednie. Były pisane niechlujnie, w pośpiechu, brak im było zdobień, jakby Odetta nie miała czasu na ich dodanie. Drogi pamiętniku, moja mama przyszła dziś do mnie i powiedziała, że niedługo, przed samym świtem, przyjdzie po mnie pani i zabierze mnie do miasteczka na końcu świata. Mówiła mi o tym już kiedyś, kiedy byłam dzieckiem, ale nie rozumiem, dlaczego pozwala obcej kobiecie mnie zabrać. Ale to moja mama i ufam jej. I nic więcej. Zapisanych było zaledwie kilka linijek. Kiedyś Odetta zapisywała całe strony swoich przemyśleń, skarg, marzeń i wydarzeń z życia. Teraz było to tylko pół strony. Tak, jakby pisał to za nią ktoś inny. Ale to było jednak jej pismo. Choć niedbałe, wciąż poznałam jej charakterystyczne „j” i „k”. To dłoń mojej siostry pisała te litery. Ale dlaczego wyglądały w ten sposób? Spieszyła się gdzieś? Czy ktoś na nią czekał? Była spóźniona na spotkanie? Bała się czegoś? Zamknęłam dziennik i wstałam. Stanęłam pośrodku pokoju. Rozejrzałam się po nim, sama nie wiem, czego szukając. Przeczytanie dziennika nic mi nie dało, nadal nie rozumiałam, co stało się z Odettą. Tajemnicza kobieta, która miała zabrać ją do „miasteczka na końcu świata”? Kim ona była? Czy w ogóle istniała? I co ważniejsze, czy to miasteczko istniało? Jeśli tak, to gdzie się znajdowało? Co miał znaczyć „koniec świata?” Ziemia nie ma końca. Jest okrągła. Jeśli ktoś będzie szedł ciągle przed siebie, w końcu trafi do miejsca, z którego przyszedł. Koniec świata nie istnieje. To miasteczko mogło być ukryte wszędzie, mogło być każdą wsią, miastem. Skoro Odetcie powiedziała o nim nasza matka, musiała wiedzieć, gdzie się znajdowało. Ufałam, że odkryje tę tajemnicę również przede mną. Jest moją matką, a Odetta jest moją siostrą. Musiałam odnaleźć ją, upewnić się, że żyje. Zeszłam po schodach, ściskając w ręku znalezione książki. Z korytarza widoczne jest wnętrze kuchni i salonu. W ścianach nie ma drzwi, ale drewniane łuki. Nim jeszcze weszłam do salonu, widziałam moją matkę siedzącą w fotelu przy kominku. Czytała książkę. Jesienią, nawet tak wczesną, jak wrzesień rodzice lubili rozpalać wieczorem ogień w kominku i czytać przy nim. Ojciec gazety, matka książki, zazwyczaj poezję. Nie mamy telewizora. Nie dlatego, że nie jest nas na niego stać, ale przez to, że rodzice nie uznają „cudów technologii”, pojawiających się ostatnimi czasy na rynku. Ja zawsze chciałam zobaczyć telewizor, transmisje, jakie można w nim obejrzeć. Gdy już zamieszkam sama, może kiedy skończy się wojna, będę miała w salonie telewizor. Postawię przed nim stolik do kawy z ciemnego drewna. Na białym dywanie będzie stała skórzana kanapa. Ściany pomaluję na bladożółty kolor. Jeśli będzie mnie stać, kupię portret Matki Boskiej wyrzeźbiony z czystego srebra. Wciąż jednak będę miała kominek i fotel, w którym będę mogła czytać w chłodne jesienne i zimowe wieczory. Marzę o właśnie takim ciepłym i przytulnym domku, w który będę czuła się bezpiecznie. Tylko czy miałabym mieszkać tam sama? Nie poznałam jeszcze swego wybranka serca. Ale jeśli moja siostra również pozostała sama, może mogłybyśmy mieszkać tam razem? - Mamo… - zaczęłam, stanąwszy za fotelem. Z nerwów mój żołądek związał się w supeł. Ścisnęłam mocno okładki książek, które schowałam za plecami. - Hm – mruknęła matka, przewracając stronę w tomie poezji, którą czytała. - Chciałabym porozmawiać o Odetcie – kontynuowałam. Mama znów zaszemrała coś pod nosem. Nie oderwała wzroku od tekstu. Nie słuchała mnie – Znalazłam te książki. Były ukryte w poduszce Odetty – podsunęłam jej książki pod nos. - Co to jest? – zapytała, marszcząc brwi. - Zobacz. Mama popatrzała na mnie zmieszana, ale zabrała ode mnie zeszyty. Otworzyła ten, wydrukowanym na okładce złotymi literami tytułem Trucizny i eliksiry. Przeglądała powoli kartki, oglądając dokładnie każdą z osobna. Ja stałam za fotelem i obgryzałam paznokcie. Zawsze to robiłam, gdy byłam zdenerwowana. Od dzieciństwa nie wyzbyłam się tego nawyku. Nigdy nie miałam długich paznokci. Moja matka długo przeglądała i dziennik, i dziwaczną książkę z przepisami na nieistniejące napoje aż w końcu wybuchła długim śmiechem. - Co w tym śmiesznego? – zapytałam. Mama nie odpowiedziała. Wciąż śmiejąc się, lecz ciszej, wstała z fotela i pochyliła się nad paleniskiem. Wrzuciła książki do ognia. Poczułam, jak moje serce zatrzymuje się na moment. - Odetta była niespełna rozumu, jeśli już tak bardzo chcesz wiedzieć – matka machnęła ręką z lekceważeniem. - Słucham? – zająknęłam się – Ale te… eliksiry… miasteczko na końcu świata – nie wiedziałam, co powiedzieć. Pozwoliłam samodzielnie wypłynąć słowom z moich ust. - Myślisz, że Odetta była jakąś czarownicą? Diablicą? Rusałką? – przerwała mi mama – Takie rzeczy nie istnieją, Nilce. Musiałam jej coś powiedzieć, by zgodziła się pójść na leczenie. Spuściłam wzrok. Ze smutkiem patrzyłam na płonące w kominku książki. Jak mogła zrobić to z taką łatwością? Litery na stronach pod tymi okładkami były pisane ręką jej córki. Były to jej wspomnienia, wspomnienia po niej. W oczy rzucił mi się zwitek papieru rzucony nieopodal ognia, ale na tyle daleko, że jego języki nie mogły go dosięgnąć. - Ale dlaczego mi nie powiedzieliście? – ten zwinięty w kulkę papierek nie wypadł z zeszytów. Musiał wypaść z kieszeni w sukience mamy, gdy się schylała – Dlaczego ukrywaliście to przez cztery lata? - Przecież to twoja siostra. Mieliśmy sprawić ci ból? – spytała mnie matka. - Przez cztery lara dzień w dzień modliłam się o jej powrót! Bałam się, że nie żyje, a ty mówisz mi teraz, że zabrali ją na leczenie? Jak mogliście to przede mną ukryć?! – podniosłam głos. Po moich policzkach spłynęło kilka łez. Piekły mnie oczy. Starałam się nie krzyczeć, by ojciec mnie nie usłyszał. Stał na zewnątrz i palił papierosa. Matka nienawidzi zapachu dymu. Tylko dlatego zawsze wychodził na zewnątrz. - Teraz już znasz prawdę – mama wzruszyła ramionami i po prostu wyszła, zostawiając mnie stojącą pośrodku pokoju we łzach. Raz jeszcze zawiesiłam oko na leżącym na ziemi papierku. Mama musiała go nie zauważyć. Otarłam oczy i podniosłam go, by oddać go jej. Ciekawość to pierwszy stopień do piekła, ale zwyciężyła ona nade mną. Choć myślałam, że mogła być to po prostu lista zakupów, albo przypomnienie o jakiejś rzeczy, rozwinęłam kartkę. Zobaczyłam fragment mapy Kanady. Rozpoznałam ją po wybrzeżu przy mieście Coppermine. Była stara i porwana, zaczynała się właśnie na wybrzeżu, dalej oznaczona była droga prowadząca przez pola i lasy. Byłaby pusta, gdyby nie jeden mały punkt zaznaczony czarnym długopisem, a pod nim podpis. Miasto Orhill. - Orhill? – powtórzyłam na głos. Kiedyś już słyszałam tę nazwę, ale choć z całych sił próbowałam sobie przypomnieć gdzie, nie potrafiłam. Musiała być to bardzo mała wioska, skoro była zaznaczona na mapie długopisem. Nagle kartka została wyrwana z moich rąk. Podskoczyłam zdziwiona. To moja matka trzymała skrawek mapy, marszcząc rozeźlona brwi. - Nie powinno brać się nie swoich rzeczy – powiedziała i chowała na powrót zmięty papier do kieszeni sukienki. - Przepraszam, chciałam ci go właśnie oddać – odparłam zgodnie z prawdą. - Powinnaś to zrobić od razu – obruszyła się mama. Zawstydzona pokiwałam głową. - Co to za miasteczko oznaczone na mapie? – zapytałam, zanim zdążyłam ugryźć się w język. - Są sprawy, o które lepiej nie pytać, Nilce. Mama odeszła, a ja zamyśliłam się. Jak wiele rzeczy ukrywała jeszcze przede mną? Czy istnienie tego miasta było tajemnicą tak wielką, że nie miałam prawa o nim wiedzieć? Czy jako matka powinna mieć przede mną jakiekolwiek sekrety? Przeczucie podpowiadało mi, że miało to coś wspólnego z Odettą. Zresztą mając dwadzieścia lat, mam prawo wiedzieć, co dzieje się z moją siostrą. Na ile wersja z leczeniem jest zgodna z prawdą? A jeśli Odetta znajduje się zupełnie gdzieś indziej? Mieszkałyśmy, żyłyśmy ze sobą przez szesnaście lat. Nigdy nie wyglądało na to, by coś złego działo się z jej umysłem. Coś mówiło mi, że matka mnie okłamała. Raz jeszcze spojrzałam na płonące szczątki dzienników. Jak miałam tego dowieść?
  9. Płomień w kolorze lawendy 1 Białe firany odsunęły się, wpuszczając do pokoju poranne światło. Śpiąca jeszcze dziewczyna przewróciła się na drugi bok, chroniąc twarz przed jasnymi smugami, które oświetlały bladym blaskiem jej kasztanowe włosy. - Dzień dobry, Mariette – do jej uszu dotarł spokojny głos, który słyszała każdego ranka, zawsze wymawiający te same słowa, zawsze tym samym kojącym tonem – Czas wstawać – dźwięk lejącej się wody i delikatnie postukiwanie porcelany zmieszały się z tymi słowami. Mariette podniosła się na łóżku i oparła plecami o jego bogato rzeźbioną ramę. - Dziękuję, Eltefio – wymamrotała wciąż zaspanym głosem, kiedy służąca podała jej filiżankę z herbatą. Pociągnęła niewielki łyk – Pogoda dzisiaj nienajlepsza – zauważyła, podążając wzrokiem za ciemnymi chmurami, które raz po raz przesłaniały białe słońce, sunąc z wiatrem po niebie. - Racja – przyznała Eltefia. Odsunęła krzesło, które stało przed toaletką z dużym lustrem pośrodku i wskazała Mariette, aby usiadła – Robi się coraz chłodniej – dodała po chwili, gładząc szczotką włosy Mariette. - Kiedy na ciebie patrzę widzę twoją matkę. Jesteś do niej taka podobna… Tylko rysy masz delikatniejsze – Eltefia uśmiechnęła się. Mariette dostrzegła błysk w lawendowych oczach dziewczyny, kiedy wypowiadała te słowa – Pora się ubrać – oznajmiła po chwili i odłożyła szczotkę na bok. Mariette podziwiała w tafli lustra blondwłosą dziewczynę w niebieskiej sukience, kiedy ta otwierała szafę stojącą naprzeciw toaletki. Zawsze podobała jej się sukienka Eltefii; błękitna z nieodłącznym, białym fartuszkiem i falbanami, pasowała do niej i dodawała jej jeszcze więcej delikatności. Moja mama ma fenomenalny gust, pomyślała Mariette. - Nie chcę tej – oznajmiła, kiedy Eltefia wyciągnęła z szafy szmaragdowozieloną sukienkę z satyny w złote kwiaty – Ani tej – powtórzyła, kiedy zobaczyła pudrowo różową suknię z szerokimi rękawami i gorsetem na tyle. Odmówiła tak kilkakrotnie, aż w końcu wszystkie suknie zostały złożone na łóżku i w szafie została tylko jedna sukienka. - Oh, nie może panienka chodzić w jednej sukni trzeci dzień z rzędu! – wykrzyknęła Eltefia karcąco, kiedy założyła Mariette kreację. - Ależ mogę – Mariette przejrzała się w lustrze i okręciła się wokół, podziwiając białą suknię, która na tle innych wydawała się po prostu zwyczajna – Dopóki się nie ubrudzi – uśmiechnęła się niewinnie. Eltefia oparła ręce na biodrach i pokręciła głową. - W takim razie zapraszam panienkę na śniadanie– powiedziała wymijająco, wiedząc, że jej prośby i tak nie skłonią Mariette do zmiany stroju. Mariette wyszła bez szemrania, zostawiając Eltefię samą w pokoju. Podążając pustym korytarzem, wsłuchała się w stukot obcasów, który odbijał się echem od ścian. Wyjrzała przez okno na dziedziniec, podziwiając fontannę, przy której lubiła czytać w lecie, kiedy tryskające z niej krople wody przyjemnie ją ochładzały. Zeszła po schodach wyłożonych dywanem, na którym nigdy, jak tylko sięgała pamięcią, nie widziała ani jednego paprocha, ani nawet drobinki kurzu. - Dzień dobry, Lidio – powiedziała, obdarzając szerokim uśmiechem czarnowłosą sprzątaczkę, którą mijała właśnie w holu głównym. - Witaj, panienko – Lidia skinęła głową do Mariette i obracając w placach piórko od miotełki ruszyła szerokimi schodami w górę. Drzwi do jadalni były otwarte na oścież. Mariette już przed wejściem widziała długi stół i dwadzieścia krzeseł stojących przy nim. Nigdy nie rozumiała, dlaczego stało ich tam aż tyle, skoro zawsze zasiadały przy nim tylko cztery osoby. Służący nigdy nie uczestniczyli we wspólnych posiłkach. Dziewczyna weszła do środka i zajęła krzesło przy jednym krańcu stołu; przy drugim siedziała kobieta w złoto-brązowej sukni i włosach starannie upiętych w gładki kok. Mariette przywitała się z matką ledwie skinieniem głowy, a swój wzrok przeniosła na pozłacane framugi okna. Tam, w oddali przez szybę widziała ogród pełen kwiatów i dziewczę, które niczym duch przechadzało się z wolna wokół jeziora, powtarzając swoją codzienną rutynę. - Mamo, mamo! Zobacz! – za plecami Mariette rozległ się słodki, dziecięcy głosik. Do jadalni wbiegła złotowłosa dziewczynka z pomiętą kartką, którą ściskała mocno w drobnych rączkach. Zatrzymała się przed matką i wyciągnęła kartkę przed siebie. Kobieta na ten widok uśmiechnęła się jedynie popijając herbatę, którą właśnie podała Eltefia. - Zobacz, Mariette – oczom dziewczyny ukazał się koślawy, ale uroczy rysunek – To ty, a to Aksel, tu jestem ja, a tutaj mama – dziewczynka zaczęła przesuwać palcem po obrazku, pokazując kolejne postacie. - Bardzo ładnie, Wisenno – Mariette uśmiechnęła się – Ale usiądź już, zaraz będzie śniadanie – poleciła po chwili, kiedy Eltefia wyszła z jadalni z pustą tacą pod pachą. Dziewczynka usiadła posłusznie z prawej strony Mariette, a naprzeciw niej usiadł chłopiec o niemalże identycznej twarzyczce. Jedynymi rzeczami, które różniły tych dwoje była długość włosów i stroje. - Dzień dobry – odezwał się chłopiec i ziewnął. - Witaj, Akslu – jako pierwsza i jedyna odpowiedziała mu Mariette. Wisenna prawdopodobnie przywitała się z bratem jeszcze w swoim pokoju, kiedy oboje przygotowywali się do śniadania wraz z Eltefią. Ich matka zaś wczytywała się w tekst napisany starannie drobnymi literami na pożółkłych kartkach, które Mariette widziała odbijające się pod papierem w świetle słońca. W jadalni panowała cisza chwilami przerywana postukiwaniem sztućców. Dla Mariette nie było to nowością i nawet rozbrykane bliźniaki siedzące po jej prawej i lewej stronie rozumiały, że matce nie wolno przeszkadzać. Kiedy Mariette kończyła jedzenie drugiej grzanki, przez drzwi do jadalni wkroczyła kobieta w różowej spódnicy i swetrze o nieco ciemniejszym odcieniu tego koloru. Na jej piersi połyskiwała broszka w kształcie róży, z którą nigdy się nie rozstawała. - Pani – wymawiając te słowa, kobieta skłoniła się nisko – Wybacz, że przerywam ci posiłek, ale chciałabym przypomnieć panience Mariette o popołudniowej wizycie Victorii Appérit na naszym dworze. - Dziękuję, Sharon – odrzekła Mariette i wstała od stołu, zostawiając na talerzu niedojedzoną grzankę. Ukłoniła się w stronę matki i opuściła jadalnię. Tak, jak każdego wolnego dnia po śniadaniu, Mariette skierowała swe kroki do biblioteki. Z niewielkim trudem Mariette oparła drabinę o jedną z półek z książkami. Wspięła się po niej ostrożnie i sięgnęła po książkę leżącą tuż obok jej ręki. Obejrzała okładkę, a kiedy ta nie zaciekawiła jej dostatecznie, rzuciła książkę na ziemię. Wiele nieciekawych według niej książek lądowało w ten sposób na wykładzinie i wydawało się, że wcale ich nie ubywało. Kiedy dziewczyna zrzucała dwunastą z kolei książkę, wraz z nią spadła inna, mniejsza od reszty, a ukryta pomiędzy dwoma grubymi tomiszczami. Mariette powiodła wzrokiem za spadającą książeczką, z której wypadły również kartki, a ona sama upadła otworzona okładką do góry. Dziewczyna zeskoczyła z drabiny i pozbierała porozrzucane dookoła kartki. Resztę książek odsunęła gdzieś na bok, po czym usiadła na dywanie i zaczęła oglądać zebrane kartki. I jakież było jej zdziwienie, kiedy zamiast tekstu, jej oczom ukazały się zdjęcia. Od razu rozpoznała na jednym z nich siebie, jeszcze za czasów, kiedy miała nie więcej niż pięć lat, trzymającą się kurczowo dłoni matki. Uśmiechnęła się na widok swojej naburmuszonej twarzyczki i przeniosła wzrok na inne postacie ze zdjęcia. Zobaczyła tam całą służbę z Sharon na czele stojącą tuż obok jej matki. Przejrzała kolejne fotografie. Na jednym z nich zobaczyła Wisennę i Aksla śpiących w jednej kołysce, a obok Eltefię czuwającą nad nimi; na innym również Eltefię, podnoszącą malutką Mariette, która wybierała swoją pierwszą książkę w bibliotece. Dziewczyna otworzyła książkę, która do tej pory leżała zamknięta na jej kolanach i odkryła w niej jeszcze więcej zdjęć. Zaczęła przerzucać kolejne kartki. Na każdej fotografii była ona lub Wisenna i Aksel wraz ze służącymi bądź matką, jednak wszystkie były stare i na żadnej nie zobaczyła siebie czy bliźniąt z czasów, kiedy byli starsi. Przeglądając album, Mariette rzuciła się w oczy pewna rzecz. Dla pewności przejrzała raz jeszcze wszystkie zdjęcia, przyglądając się zwłaszcza Eltefii. Wcześniej myślała, że tylko zdawało jej się, że Eltefia w ogóle nie zmieniła się na przestrzeni lat, ale wzrok jej nie mylił; na każdym, nawet najstarszym zdjęciu Eltefia wyglądała tak samo. Na jej delikatnej twarzyczce nie pojawiła się ani jedna zmarszczka, włosy zawsze ułożone były w ten sam kok, nawet jej uniform wyglądał na zupełnie nienaruszony, tak jakby codziennie dostawała nowy. Mariette dotarła do ostatniej fotografii w albumie, na której to Eltefia podnosiła ją przed wejściem do rezydencji. Dziewczyna przywołała w pamięci obraz dnia, w którym Eltefia przybyła na dwór. Miała wtedy trzy lata. Razem z Sharon, której dłoń mocno ściskała, stały przed posiadłością, a przed nimi zatrzymywała się kareta zaprzężona w dwa czarne ogiery. Drzwi karety otworzyły się. Wyszła z niej kobieta wysoka i poważna, której upięte w kok kasztanowe włosy odbijały się jasnymi refleksami słońca wznoszącego się wysoko na niebie. Sharon na widok pani skłoniła się nisko i pozostała w bezruchu, dopóki z karety nie wyszedł ktoś jeszcze. Młodziutka blondynka posłała Mariette nieśmiały uśmiech. Mariette zaś nie mogła zrozumieć, dlaczego ktoś tak śliczny nosi takie łachmany. Jej matka powiedziała coś do dziewczyny na tyle cicho, że Mariette nie zdołała tego usłyszeć, jednocześnie wskazując dłonią na córkę. Obie ruszyły w jej kierunku. Przestraszona dziewczynka schowała się za długą spódnicą Sharon. Szybko jednak wychyliła głowę z kryjówki, aby lepiej przyjrzeć się nieznajomej, która właśnie przed nią kucnęła. Złote loki opadały jej swobodnie na ramiona przykryte czymś, co wyglądało jak koszula, ale bardzo brudna i podarta. Jej zaróżowione policzki i czoło były pokryte rozmazanymi smugami kurzu, które dziewczyna najwidoczniej próbowała zetrzeć. - Hej, skarbku – szepnęła do Mariette i wyciągnęła rękę w jej stronę. Chociaż jej dłoń była wytarta, pod krótkimi paznokciami tliły się resztki ziemi. Mariette przeskakiwała myślami między zdjęciem zrobionym w bladej sepii, na którym tkwił jej wzrok od kilku minut a wspomnieniami pierwszego spotkania z Eltefią. Mimo upływu lat, pamięć jej nie zwiodła. Dziwiła się sama sobie, że była w stanie zapamiętać takie szczegóły, jak ubranie Eltefii, czy brud pod jej paznokciami, a nie mogła przywołać prawidłowego obrazu koloru jej oczu. Dziewczyna wytężyła umysł. Wbrew najsilniejszym staraniom kolor oczu Eltefii w jej pamięci pozostawał niebieski, a nie taki, jaki był naprawdę – urokliwy i głęboki, niemalże fioletowy, lawendowy. Opierając czubki palców u jednej ręki na czole, przerzucała kolejne strony ciągle od nowa i od nowa, szukając jakiegokolwiek szczegółu, który mogła przegapić, a który wskazywałby na chociażby najmniejszą zmianę w wyglądzie któregoś ze służących. Jednakże nawet fryzura Sharon była niezmienna na każdym zdjęciu. Mijały minuty, które potem zmieniały się w godziny, a Mariette wciąż wpatrywała się w fotografie z taką intensywnością, że w pewnym momencie poczuła pulsujący ból w skroniach i czole. Była wręcz pewna, że gdyby ktoś spytał o któreś ze zdjęć, byłaby w stanie opisać je z pamięci, zawierając przy tym nawet najmniejsze szczegóły. W końcu zamknęła album. Po bibliotece rozniósł się cichy huk. Głowa dziewczyny opadła bezwładnie na drewniany stolik. Westchnęła. Nie ważne, jak bardzo wytężała umysł, jej myśli jakby zapętlały się, nie pozwalając jej dojść do dalszych wniosków. Cisza panująca w bibliotece pozwalała na usłyszenie każdego dźwięku, który rozchodził się pomiędzy regałami. Naciśnięcie mosiężnej klamki przyozdobionej rzeźbionymi różami, skrzypienie wiekowych drzwi z dębu, stukanie obcasów na drewnianej podłodze. Mariette zamknęła oczy. Wymieniała pojedyncze dźwięki docierające do jej uszu, bezgłośnie poruszając wargami. - Mariette? – wysoki głos Eltefii… - Eltefia! – wykrzyknęła Mariette, podrywając głowę z blatu. - Dobrze się czujesz? – Eltefia pogładziła swój fartuszek i nie czekając na odpowiedź, kontynuowała: - Za godzinę przybędzie tu panienka Victoria. - Aha, racja – Mariette pokiwała krótko głową. Wstała i zabrała ze sobą album, którym zrzuciła książki, które wcześniej ułożyła w stosie na krawędzi stolika. Eltefia od razu rzuciła się do sprzątania. Kiedy ruszyła, aby odłożyć książki na półkach, Mariette zatrzymała ją gestem dłoni. - Połóż je tutaj, zabiorę je potem – wskazała na miejsce, w którym wcześniej leżały księgi. Pomaszerowała z albumem pod pachą w stronę drzwi – Zabieram tę książkę, Williamie – uniosła przedmiot nad głowę, pokazując go starszemu bibliotekarzowi i złapała za klamkę. - Poproś Joaquina, aby upiekł ciasto dla mnie i Victorii – zwróciła się do Eltefii, kiedy obie wyszły na korytarz – Najlepiej z wiśniami! I ruszyła w przeciwną stronę do swojej komnaty. Przed posiadłość nadjechał biały powóz ozdobiony czarnymi wzorami. Koń o kasztanowym, prawie rudym umaszczeniu, który zatrzymał się właśnie z głośnym prychnięciem kompletnie nie pasował Mariette do całości. Dziewczynę nieco rozbawiła myśl, że sierść zwierzęcia ma prawie taki sam kolor, jak jej włosy. Z wozu wysiadła drobna blondynka z idealnie kontrastującą do jej jasnych włosów czarną opaską na głowie. Woźnica pozdrowił Mariette nieznacznym ściągnięciem cylindra i odjechał. Dziewczęta rzuciły się sobie w ramiona. - Victorio! – Mariette odsunęła się od przyjaciółki, wciąż trzymając ją w objęciach. Przyjrzała jej się. Do czarnej sukienki Victorii przywiązany był biały kołnierzyk wysadzany kryształami – Ile to już minęło? - O wiele za długo – Victoria potrząsnęła białą grzywką – Powinnyśmy widywać się częściej. - Masz rację, ale zima w tym roku będzie ciężka i dojazd może być trudny – słowa Mariette potwierdził podmuch listopadowego wiatru, którego chłód obie dziewczyny poczuły prawie w kościach. Przyspieszyły kroku i już chwilę później znalazły się na szmaragdowozielonym dywanie wyłożonym w holu. Tam właśnie zwolniły tempo i dalej szły już ramię w ramię w stronę niewielkiego pokoju z oknem z widokiem na dziedziniec. Kiedy weszły, w pokoju wszystko było już przygotowane. Przy niskim stoliku z jasnego drewna ustawione były dwa głębokie fotele, na srebrnej tacy stały dwie filiżanki i dzbanek z herbatą oraz dwa talerze i jeden większy, na którym ciasto ociekające jeszcze gorącą czekoladą kusiło do zjedzenia. Mariette i Victoria od razu zasiadły do posiłku. Tematy do rozmów znajdywały się same i zmieniały równie szybko, jak szybko znikały kawałki ciasta z talerzy. Słońce wznosiło się na niebie coraz wyżej, co jakiś czas przesłaniane chmurami. Mimo jak najbardziej zajmujących rozmów z przyjaciółką, zdjęcia z albumu ciągle krążyły po głowie Mariette niczym planety orbitujące wokół Słońca. Liczne próby skupienia się na pogawędce działały niestety tylko przez krótką chwilę, po której dziewczyna wracała do stron obklejonych złoto-brązowymi fotografiami. Obrazy te dręczyły Mariette bez przerwy i czuła, że będą ją dręczyć jeszcze długo, dopóki nie dowie się, co tak naprawdę się pod nimi kryje. - Mariette? Mariette! – do uszu dziewczyny dotarł głos Victorii – Wszystko w porządku? Wydajesz się nieobecna. -Wszystko jest jak najbardziej w porządku – Mariette posłała przyjaciółce uśmiech – Po prostu zastanawiam się nad czymś, Victorio… Ostatnia litera imienia blondynki przeciągnęła się w ustach Mariette, kiedy jej myśli zbiegły na nieco inny tor. Victoria! To było przecież takie proste! W końcu, kto inny mógł wiedzieć coś więcej, jak tylko Victoria, która przecież tak bardzo uwielbiała historię? Mariette poderwała się nagle z fotela, jakby leżały na nim rozżarzone węgle. - Zaczekaj chwilę – szepnęła, przykładając palec wskazujący do ust, jak gdyby obawiała się, że ktoś może je podsłuchiwać i wyszła z pokoju. Znalazła się na zadziwiająco cichym, jak na tą porę dnia korytarzu i od razu popędziła w stronę swojej komnaty, która na całe szczęście znajdowała się tylko zakręt dalej. W połowie drogi, bo właśnie przy tym zakręcie, Mariette natrafiła na Lidię, która szła przez korytarz z niebieską ściereczką w dłoni. Na widok Mariette sprzątaczka ukłoniła się nisko, lecz ruda nie odpowiedziała tak, jak zawsze miłym słowem przywitania, tylko zatrzymała się przed służącą i zaczęła: - Lidio, czy mogłabyś zabrać tacę z pokoju gościnnego? Ja i Victoria właśnie skończyłyśmy jeść i chciałybyśmy mieć czysty stolik. - Oczywiście, panienko - Lidia skłoniła się ponownie i ruszyła do pokoju gościnnego. Mariette pobiegła dalej korytarzem. Cieszyła się, że stukot jej butów na niewielkim obcasiku był tłumiony przez złoto-zielony dywan wyłożony na całej długości podłogi. Nie chciała przeszkadzać matce, której gabinet znajdował się piętro niżej. Weszła do pokoju tak gwałtownie, że pod wpływem otwieranych drzwi poruszyły się firany w oknach. Podniosła album leżący pod niewielką lampką gazową. Zanim wyszła, rzuciła jeszcze krótkie spojrzenie na pokój, myśląc, że mogłaby schować gdzieś album przed Eltefią, która w wolnej chwili lubiła sprawdzać, co Mariette czytała danego dnia. Mariette położyła album na stoliku wcześniej wysprzątanym przez Lidię. Przysunęła go w stronę Victorii i pozwoliła jej oglądać go samej. Z każdą stroną wyraz skupienia na twarzy Victorii coraz bardziej ustępował zaskoczeniu. Mariette nie zdziwiła reakcja przyjaciółki, która każdą stronę oglądała po kilka razy, unosząc i marszcząc brwi na zmianę. - I jak? – spytała Mariette, kiedy Victoria podniosła w końcu wzrok znad albumu. - No cóż… - Victoria odchrząknęła i poprawiła opaskę, która opadła jej na grzywkę, sprawiając, że ta przesłoniła jej brwi i zaplątała się w rzęsy – Eltefia i Sharon z pewnością wiedzą, jak chronić się przed starością – zaśmiała się nerwowo. Mariette odetchnęła w myślach. Ucieszyła się, że jej przyjaciółka sama zdołała znaleźć ten szczegół, który nie był jednak aż tak niezauważalny. Dziewczyna przesunęła album na środek stolika. - Victorio, znasz historię Hidôn – zaczęła Mariette niemalże błagalnym tonem, który zdziwił nawet ją samą – Na pewno wiesz, dlaczego tak się dzieje. W pokoju przez chwilę panowała napięta cisza. Victoria przygryzała paznokieć u kciuka, a Mariette łypała na nią, aż jej oczy nie zaszły łzami. Z każdą chwilą czuła narastający ucisk w okolicy żołądka. W duchu modliła się, aby jej przyjaciółka wiedziała cokolwiek, co mogłoby jej pomóc dowiedzieć się prawdy o jej rodzinie. - Przykro mi, Mariette – Victoria pokręciła głową w przepraszającym geście – Znam historię kraju, ale nie każdego z rodów. Mariette zatopiła się w fotelu. Na miejsce ucisku napięcia w żołądku wstąpiło uderzenie rozczarowania. Dziewczyna szybko pożałowała, że w ogóle znalazła ten album. Gdyby nie to i jej ciekawość, z pewnością czułaby się teraz znacznie lepiej, rozmawiając z Victorią o umiejętnościach nowozatrudnionej przez matkę przyjaciółki szwaczce i wykonywanych przez nią sukniach. Takich, jak na przykład tej, którą Victoria miała dziś na sobie. Zamiast tego obie siedziały teraz naprzeciw siebie, otoczone jedynie dźwiękami zza uchylonego okna. - Mariette… - niepewny szept Victorii przerwał przenikliwą ciszę – Zastanawiałaś się kiedyś… Dlaczego nasi służący mają takie same kolory oczu? Mariette na dźwięk tych słów niemalże poderwała się z fotela, chcąc sprawdzić to na własne oczy. - Takie same? – powtórzyła i przysunęła do siebie album, aby od nowa przyjrzeć się zdjęciom. - Na tych zdjęciach tego nie zobaczysz – Victoria spojrzała wymownie na zdjęcia zrobione w sepii – Ale zastanów się! Fabian, Gloria, Jeannette… Oni wszyscy mają niebieskie oczy! Jaśniejsze nawet od moich! Victoria przyłożyła demonstrująco palec do krawędzi oka, którego tęczówka była jasnoniebieska, a na której wyraźnie odznaczała się wąska źrenica. Kiedy przyjaciółka wymieniała imiona służących, Mariette przypomniała sobie dokładnie wszystkie twarze. W jej pamięci kolor ich oczu faktycznie zachował się jako bardzo jasny niebieski, niemalże biały. - A Sharon? Eltefia? Albo Catries? – kontynuowała z nagłą energią Victoria – Czy ich oczy nie są fioletowe? Tym razem Mariette wyobraziła sobie twarze służących w jej domu. Victoria miała rację, a przynajmniej tak było, jeśli pamięć jej nie myliła. - Są lawendowe, Victorio – Mariette poprawiła spokojnie przyjaciółkę. Zamyśliła się. Dlaczego nigdy nie zauważyłam tego sama? zapytała siebie w myślach. Szybko jednak wytłumaczyła sobie, że po prostu nie posiada spostrzegawczości, której nie brak Victorii. Mariette spojrzała na jedno ze zdjęć w albumie i znów przypomniała sobie dzień, w którym poznała Eltefię. Tak, jak poprzednim razem, twarz Eltefii nie zmieniła się wcale na przestrzeni lat, ale oczy dziewczyny w pamięci Mariette pozostawały błękitne. - Dlaczego w takim razie… - Mariette zaczęła zastanawiać się na głos. Zanim zdążyła skończyć zdanie, usłyszała zza okna tętent kopyt i skrzypienie kół jadących po żwirze. Obie z Victorią spojrzały na siebie porozumiewawczo i razem podeszły do okna. Wyjrzały na dziedziniec, przed którym zatrzymała się jasnobrązowa kareta. Mariette zauważyła Sharon, która stanęła przed powozem. Drzwi karety otworzył starszy woźnica, a z niej wyszedł mężczyzna z bujnym, zakręconym wąsem. Był niski, a szara kamizelka z jednym guzikiem ledwo dopinała się na jego okazałym brzuchu. Na jego głowie widniał przekrzywiony melonik. W jednej ręce ściskał złoty lornion, a drugą schował w kieszeni czerwonej marynarki. Za mężczyzną z powozu wyszedł również młody chłopak. Sharon ukłoniła się im obu i razem ruszyli w stronę wejścia do posiadłości. - Kto to jest? – spytała niemalże od razu Victoria. - Nie mam pojęcia – przyznała Mariette, odprowadzając wzrokiem chłopaka idącego na samym tyle, dopóki ten nie zniknął za zamkniętymi drzwiami rezydencji. Mariette nigdy wcześniej nie widziała ani tego mężczyzny, który zresztą wzbudził w niej dziwne obrzydzenie, ani też chłopka, który tak posłusznie podążał za nim. - Pewnie przyszli spotkać się z moją matką – pomyślała na głos Mariette. - A czy to nie oczywiste? – spytała Victoria takim tonem, jakby Mariette powiedziała coś bardzo głupiego. Rudowłosa nie odpowiedziała na pytanie przyjaciółki. Przez chwilę przechadzała się w tą i z powrotem koło okna ze wzrokiem wbitym w podłogę. Kiedy w końcu namyśliła się wystarczająco, złapała niespodziewanie Victorię za nadgarstek i poprowadziła ją w stronę drzwi. - Chodź! – zawołała, kiedy obie wypadły na korytarz – Zobaczymy, o czym rozmawiają! - Czekaj, Mariette! Tak nie można! – wykrzyknęła zaskoczona Victoria, ale Mariette już rzuciła się biegiem wzdłuż korytarza, nie puszczając ręki przyjaciółki. Już po chwili obie znalazły się przed uchylonymi drzwiami gabinetu matki Mariette. Dziewczyna uklękła przy szparze w drzwiach i to samo kazała zrobić Victorii. Obie zaczęły przysłuchiwać się głosom dochodzącym z pomieszczenia. - No, Elvirio! Nie daj się prosić! – wąsaty mężczyzna rozłożył ręce w niemal błagalnym geście. Po chwili przycisnął swój melonik do piersi, przez co stał się prawie całkowicie spłaszczony. - Dlaczego miałabym się na to zgodzić, Gilbercie? – Elviria zmrużyła badawczo brązowe oczy. Raz po raz lustrowała chłopaka ukrytego za pokaźnej tuszy mężczyzną stojącym przed jej biurkiem. Na jego twarzy nie malowały się żadne szczególne emocje. Chłopiec po prostu stał wyprostowany z założonymi do tyłu rękami. Nie kołysał się ani nie rozglądał. Żadnych zbędnych ruchów. Elvirii bardzo imponowała taka postawa, zwłaszcza, że chłopiec miał na oko siedemnaście, może osiemnaście lat. Nie ulegało wątpliwości, że jego wiek był zbliżony do wieku Mariette. - Czyżby nie brakowało ci służących, moja droga? – Gilbert podszedł do biurka i oparł na nim dłonie ozdobione wieloma sygnetami, z których noszeniem stanowczo przesadzał – Z tego, co wiem, masz ich naprawdę niewielu. - Moi służący doskonale radzą sobie z wyznaczonymi im zadaniami… Mój drogi – dodała z naciskiem Elviria. Co za brak ogłady, pomyślała zdegustowana. - Ale rąk do pracy nigdy za wiele. Mam rację? Elviria raz jeszcze przyjrzała się chłopcu. Ten również nie odwrócił od niej wzroku, patrząc jej niewzruszenie prosto w oczy. - W takim razie, co potrafisz, chłopcze? – tym razem kobieta nie zwróciła się do Gilberta, lecz wprost do jego towarzysza. Splotła palce przy podbrzuszu w oczekiwaniu na odpowiedź. - Cóż, chłopak się jeszcze uczy – odezwał się Gilbert, zanim młodzieniec zdążył otworzyć usta. Na jego łysym czubku głowy pojawiły się kropelki potu. – Ale tutaj z pewnością dowie się o swoich zdolnościach. Elviria powstrzymała się przed ciężkim westchnięciem, które cisnęło jej się do gardła. Słowa Gilberta nie przekonywały jej ani trochę, a wręcz przeciwnie – w trakcie tej rozmowy jej zaufanie do mężczyzny zmniejszyło się jeszcze bardziej. Rzadko się raczej zdarzało, aby ktoś wydawał swoich służących dla innego rodu. Czyżby służba Gilberta przestawała mieścić się w jego domu? Elviria powstrzymała się od zadania tego pytania, które w jej mniemaniu było po prostu nietaktowne. A bycie nietaktowną nie leżało w jej naturze. - No dobrze – westchnęła w końcu kobieta, ulegając nachalności Gilberta - Zobaczymy, co potrafisz, chłopcze. Przyjmę go na trzy miesiące na okres próbny – powiedziała tym razem do Gilberta – Po trzech miesiącach chłopiec zamieszka tutaj i będzie pracował na stałe lub też zostanie odesłany do twojego domu. Tymczasem chciałabym, abyś dostarczył mi jego akta. - Oczywiście, oczywiście – powtórzył Gilbert i sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki. Elviria zdołała zauważyć uśmiech pod jego wąsem, który raz pojawiał się, a raz znikał, tak jakby mężczyzna próbował się przed nim powstrzymać. Gilbert wyciągnął zza pazuchy pogniecioną kopertę i podał ją Elvirii. Ta wzięła ją w dwa palce i położyła na boku biurka. - Staw się w rezydencji jutro o poranku, młodzieńcze – Elviria skinęła do chłopca głową. - Liczę na to, że ród Villënów dobrze się nim zaopiekuje – Gilbert ujął dłoń Elvirii i ucałował ją przeciągle, przy czym uśmiechnął się, odsłaniając obrzydliwie żółte zęby. - Oczywiście, Gùnnuar – margnęła Elviria, nie kryjąc odrazy. Kiedy obaj mężczyźni odwrócili się w stronę wyjścia, przetarła dłoń chustką z wyhaftowanymi na niej lawendami. - Ale rąk do pracy nigdy za wiele. Mam rację? – Mariette usłyszała stłumiony głos przez uchylone drzwi gabinetu, zaskakująco wysoki jak na kogoś postury tego mężczyzny. Od klęczenia na niezakrytej dywanem podłodze, kolana Mariette zajął kłujący ból. Zdecydowanie lepiej miała się Victoria, która pochylała się nad przyjaciółką, opierając się dłonią o kant ściany. - W takim razie, co potrafisz, chłopcze? – Mariette usłyszała kolejny głos, tym razem należący do jej matki. - Dlaczego on chciałby… - zaczęła Victoria, ale Mariette szybko uciszyła ją krótkim sykiem. Nie chciała przegapić żadnego skrawka rozmowy. Rudowłosa wychyliła się lekko do przodu, aby lepiej przyjrzeć się całej sytuacji, a kiedy wydawało jej się, że wzrok matki spoczął na chwilę na jej twarzy, szybko schowała głowę z powrotem. Dziecięcy śmiech przeszkodził Mariette w dalszym podsłuchiwaniu. Obie z Victorią odwróciły głowy. Obok nich stanął Aksel ściskający w ręku pluszowego misia. Mariette rzuciła się w oczy jego przekrzywiona muszka w białe kropki. Za chłopcem przybiegła również Wisenna. - Co robicie? – spytała szeptem i uklęknęła przy starszej siostrze. - Idź stąd, Wisenna! – Mariette przegoniła dziewczynkę machnięciem ręki, ale ta pozostała w miejscu. Po chwili, trzymając się ramienia Mariette, Wisenna wychyliła się, aby spojrzeć do gabinetu – Nie tak blisko! – fuknęła starsza i przyciągnęła siostrę do siebie, chwytając ją za łokieć. Aksel zaś stanął przy Victorii, wychylając się tylko nieznacznie. - Wychodzą – zauważyła Victoria, podczas gdy jej przyjaciółka próbowała odsunąć od siebie Wisennę. Mariette poderwała się z ziemi, niemal uderzając czubkiem głowy w wystający brzuch szlachcica. Wycofując się, skłoniła głowę, wciąż jednak patrząc w górę. Wąsaty mężczyzna, którego nazwisko, jeśli słuch jej nie mylił, brzmiało Gilbert Gùnnuar, obrzucił ją zwarzonym spojrzeniem spod lornionu, a potem wcisnął rękę do kieszeni brązowych spodni i ruszył dalej korytarzem. Za nim wyszedł również chłopak. Spojrzenia jego i Mariette skrzyżowały się, a on spojrzał na nią, jakby było w niej coś, na co warto było patrzeć. Trwało to raptem kilka sekund, a twarz chłopaka jedynie przemknęła przed oczami Mariette. Ledwo udało jej się mu przyjrzeć, lecz nie pozwoliła wymknąć się wszystkim szczegółom. Zobaczyła jego rozczochrane włosy w kolorze brudnego blondu, które wyglądały na mocno zniszczone; złoty guzik od brązowej kamizelki założonej na koszulę z podwiniętymi rękawami, a w jego oczach, które, wydawało jej się, zapamiętała najlepiej, odbijał się jasnoczerwony blask. - Pomarańczowe? Jak to pomarańczowe? – powtórzyła Victoria – Musiało ci się przewidzieć, Mariette. Ludzie przecież nie mają pomarańczowych oczu. Blondynka pociągnęła łyk nowej porcji herbaty, którą Eltefia podała parę minut wcześniej. Mariette w tym czasie spoglądała na dziedziniec, opierając łokieć na parapecie. Od czasu, w którym podeszła do okna nikt nie wszedł ani nie wyszedł z rezydencji. Tak więc goście już wyjechali, lub też pozostali w posiadłości na dłużej. - One wcale nie wyglądały na brązowe, Victorio – Mariette westchnęła. Oparła podbródek na wewnętrznej stronie dłoni. - Nie uważasz, że ten cały… Gilbert był nieco… podejrzany? – mówiąc to, Victoria wstała z fotela i dołączyła do Mariette przy oknie. - Podejrzany? – tym razem swój wzrok, którego obiektem zainteresowania do tej pory był wybrukowany chodnik na dziedzińcu, Mariette skierowała na przyjaciółkę – Nie, dlaczego? - No cóż… - Victoria zawahała się przez chwilę – Nie wydaje ci się to dziwne, że ten mężczyzna chciał oddać tego chłopaka twojej matce? Nie chciał nawet za to pieniędzy! Niby dlaczego miałby to robić? Zresztą sama powiedziałaś, jego oczy były pomarańczowe. Czy to nie znaczy, że on już należy do czyjegoś rodu? Mariette ponownie oparła się o parapet z westchnięciem. Ten chłopak wcale nie wyglądał podejrzanie. Fakt, lord Gùnnuar był odrobinę przerażający, zwłaszcza, kiedy patrzył na dziewczynę spod swojego lornionu, który powiększał nienaturalnie jego małe jak dwa guziki oczka, ale to nie musiało oznaczać, że był kimś znikczemniałym. Z kolei chłopak, który przyjechał wraz z nim, wydawał się jej całkiem uroczy. Mariette nie mogła zrozumieć, skąd Victoria wzięła te wszystkie oskarżenia. Po prostu plotła głupoty. - Może lord Gilbert ma po prostu zbyt wielu służących w domu? Sam zresztą zauważył, że brakuje nam rąk do pomocy – dziewczyna przejechała palcem po oknie, robiąc na nim długą, stopniowo zwężającą się ku dole smugę – Powinnaś przestać zbyt pochopnie wszystko osądzać, Victorio. Tuż po tych słowach z wejścia do posiadłości wyłoniły się nie trzy, a cztery sylwetki. Jaki pierwszy wyszedł lord Gùnnuar, a za nim chłopak, którego imię Mariette miała nadzieję poznać już niedługo. Ku własnemu zdziwieniu, dziewczyna zobaczyła za nimi również swoją matkę, a obok niej Sharon dumnie ściskającą niewielki notatnik. Szlachcic i matka dziewczyny dyskutowali o czymś jeszcze chwilę, dopóki pod dziedziniec nie nadjechała kareta, którą wcześniej tego dnia przybyli lord Gùnnuar i jego towarzysz, na którym to spoczął wzrok Mariette. Oboje pożegnali się z panią domu i wsiedli niespiesznie do powozu. Zanim chłopak zniknął we wnętrzu karety, odwrócił głowę, a ich spojrzenia spotkały się. Trwało to ułamek sekundy, kiedy Mariette schowała się pod parapetem, czując, że serce bije jej w piersi jak oszalałe. Jedno z ostatnich okien jadalni wychodziło prawie idealnie na tą część ogrodu, która ukryta była za tylko trochę wyższym od Joaquina murem. Nie było tam żadnych ławek, huśtawek pod drzewami ani fontanny pośrodku. Za niską, czarną bramą kryło się wielkie jezioro, po którym na ogromnych liściach dryfowały lilie, po murze w kolorze piasku wspinały się róże, od białych po czerwone, a pod nim i pod pojedynczym drzewem nad jeziorem tliło się jeszcze więcej wielobarwnych kwiatów. Wśród wszystkich tych roślin przechadzała się postać, którą chyba każdy nieznajomy uznałby za widmo. Z daleka jej biała suknia i srebrne włosy zdawały zlewać się w jedno. I ta wręcz anielska biel, która biła od dziewczyny urzekała Joaquina najbardziej. Chłopak mógłby wpatrywać się w ten widok za oknem przez cały wieczór, a nawet i dłużej, ale głuchy stukot obcasów na drewnianych panelach zwiastował rychłe nadejście Sharon, a wraz z nią nowych obowiązków. - Joaquinie! – niski głos Sharon ubrany w poważny ton sprawił, że blondwłosy chłopak napiął wszystkie mięśnie swojego ciała, stając na baczność – Nakryj do stołu i podaj kolację za czterdzieści pięć minut. To wszystko, co masz dziś do zrobienia. Kobieta przycisnęła swój notes do różowego sweterka i wyszła z jadalni, nie czekając na odpowiedź. Joaquin zaś poprawił przekrzywioną broszkę wpiętą w górną kieszeń garnituru i ruszył do kuchni, od której dzieliło go jedynie przejście przez pokój, w którym właśnie się znajdował. Nigdy nie uważał bycia kucharzem za ciężkie zadanie ani też nie czuł ulgi, gdy Sharon oznajmiała mu wieczorem zakończenie pracy danego dnia. Od zawsze był zdania, że najtrudniejszą do wykonania rolę spełniała Eltefia. Zadziwiało go to, że dziewczyna była w stanie opiekować się Mariette i młodszymi bliźniętami w dzień i w nocy, podczas gdy jemu nie lada problem sprawiało przegonienie buszujących po kuchni w poszukiwaniu słodyczy Wisenny i Aksla. Gotowanie sprawiało mu przyjemność i za każdym razem starał się, aby posiłki wychodzące spod jego ręki były jak najlepsze. Joaquin utrzymywał, że słodycze szkodzą zdrowiu, a jeśli bardzo chce się je jeść, to tylko po dobrym obiedzie, kolacje za to powinny być lekkie, dlatego też tego wieczora zdecydował się na upieczenie łososia w brokułach. Warzywa były bez wątpienia najlepszym pożywieniem dla człowieka, jednak przekonanie do ich zjedzenia najmłodszych z Villënów ewidentnie będzie należało do jednego z trudniejszych zadań. Za zjedzenie przez nich chociaż odrobiny warzyw mógłby im obiecać nawet dodatkową porcję lodów waniliowych na deser. Z tą myślą Joaquin włożył rybę do pieca i, nie chcąc tracić czasu, zarzucił na przedramię wcześniej przygotowany obrus, w prawą rękę złapał ułożone w stos cztery talerze, a w lewą sztućce. Wszystkie te rzeczy położył na wózku, z którego nawet częściej od niego korzystała Eltefia, aby podać herbatę. Na sam koniec postawił na nim trzy filiżanki i dzbanek z herbatą oraz jeden kieliszek z winem. Z wózkiem ruszył prosto do jadalni. Rozłożył obrus i wygładził go skrupulatnie. Poukładał sztućce i talerze, dbając o to, aby żaden z nich nie był przekrzywiony nawet o milimetr. Kiedy już prawie wszystko było gotowe, chłopak zerknął na zegar ścienny wiszący nad drzwiami. Do podania kolacji zostało jeszcze dwadzieścia minut. Spojrzał z uśmiechem na stół, dumny ze swojej pracy. Chłopak podszedł do okna. Mógł obserwować białowłosą dziewczynę jeszcze przez dziesięć minut zanim kolacja będzie gotowa do podania oraz następne pięć minut zanim Sharon i Eltefia zwołają domowników na posiłek. Przez pozostałe pięć minut musi zadbać o to, aby wszystko zostało podane tak, jak należy. Joaquin westchnął. Szyba przed nim zaparowała na wysokości jego ust. Nie oszukując już samego siebie, pożałował, że jego nieśmiałość nie pozwalała mu na zaczęcie choćby zwykłej pogawędki. Ilekroć by nie próbował, zawsze w ostatniej chwili rezygnował, nie mogąc znaleźć nawet tematu na zaczęcie rozmowy. Zobaczył, że dziewczyna podeszła do muru przy bramie. Tam, gdzie rosło najwięcej róż. Wzięła jedną z nich do ręki. Pomyślał, że musiały zacząć więdnąć, przecież nie wyrwałaby tego kwiatu bez powodu. Przez głowę przeszłą mu myśl, że mógłby podejść do niej, spytać, dlaczego ją zerwała, lecz szybko zrezygnował z tego pomysłu. Wydawał mu się on po prostu głupi. Najłatwiej byłoby mu chyba obdarować ją jedną z takich róż. Ale dlaczego miałby to robić, skoro wokół siebie miała takich wiele? Tą, którą chciałby jej podarować nie wyróżniałaby się niczym wśród innych. Chciał podarować jej coś wyjątkowego, coś, czego nie mógłby dać jej nikt inny. Ale wiedział tylko, że ona lubi kwiaty, a on umiał tylko gotować. Słysząc w głowie cichutki głosik mówiący mu to, Joaquin podskoczył, a jego twarz na moment rozjaśnił szeroki uśmiech. Dlaczego nie wpadł na to wcześniej? Rzucił okiem na zegar. Pozostało szesnaście minut. Nie ociągając się dłużej, popędził do kuchni. Zajrzał do pieca, po czym, stwierdziwszy, że ryba nie jest jeszcze gotowa, sięgnął do jednej z szafek, w której trzymał wszystkie składniki potrzebne mu na wypieki. Kiedy wszystkie znalazły się na blacie, poukładane z największą dokładnością, Joaquin wyciągnął z pieca zarumienionego łososia. W czasie, gdy wykładał danie na talerzach, ręce drżały mu z podniecenia, jak i z nerwów. Kiedy wszystko było gotowe, chłopak wrócił do kuchni wręcz w podskokach. Jego skupienie sprawiło, że nim się zorientował, kładł już ostatniego własnoręcznie wykonanego liścia obok jasnoróżowej róży z masy cukrowej, którą przyozdobił niewielkie ciasteczko z niebieskim lukrem. Dumny ze swojego dzieła, przetarł czoło wierzchem nadgarstka i odetchnął. Zdjąwszy lekko pobrudzony fartuch, odwiesił go na wieszak przy wejściu, a ciastko schował w serwetce. Niosąc je w dwóch dłoniach, drzwi otworzył sobie łokciem i wyszedł tylnym wyjściem na zewnątrz. Omijając szerokim łukiem lasek za rezydencją, który przerażał go niemiłosiernie, Joaquin przeszedł koło dziedzińca. Tam przystanął na moment, przyglądając się żegnającym się panience Mariette i Victorii, a kiedy panienka Victoria wsiadła do swego powozu, ruszył dalej. Zanim jeszcze wszedł do ogrodu, do jego uszu dotarły dziecięce śmiechy. Dzieci jego pani bawiły się przy huśtawce przywiązanej do suchej gałęzi drzewa. - Hej, co wy tu robicie? – zawołał od razu, kiedy ich zobaczył. Wisenna i Aksel uspokoili się i stanęli w miejscu – Kolacja na stole. Sharon wam nie mówiła? No już, zmykajcie – Joaquin przepędził dwójkę machnięciem ręki. Wyprostował się i popatrzył, jak dzieci odbiegają. Zdziwił się tym, z jaką łatwością go posłuchały. Zza fontanny, którą musiał obejść wyłonił się skrawek bramy. Tam też Joaquin zatrzymał się, czując narastający ucisk w brzuchu. Miał wrażenie, że jeszcze dwa kroki, a jego żołądek zawiązałby się w supeł. W jego głowie zrodziły się wątpliwości. Skąd mógł wiedzieć, czy się nie wygłupi? Czy ona go nie wyśmieje? Może zacznie się jąkać lub nie będzie w stanie wydusić z siebie słowa? Myśli te sprawiły, że chłopak odwrócił się na pięcie. Jego pewność siebie, którą czuł jeszcze kilka chwil temu rozpłynęła się jak bańska mydlana. Szybkim krokiem ruszył z powrotem do rezydencji. Chociaż większość dźwięków zagłuszała lejąca się kaskadami woda z fontanny, Joaquinowi udało się usłyszeć cichutki, aksamitny głos, niewątpliwie dochodzący z ogrodu za bramą. Na jego dźwięk blondyn zatrzymał się jak na rozkaz. Jeśli nie mógł z nią porozmawiać, chciał móc chociaż usłyszeć jej głos, nawet, jeśli miała rozmawiać z kimś innym. A czasami wydawało mu się, że kwiaty traktuje jak ludzi. Kucharz spuścił głowę, a jego wzrok spoczął na ciasteczku, które wciąż trzymał w dłoniach. Teraz nawet cieszył się z tego, że powietrze było chłodne, bo gdyby nie to, to zapewne wypiek zmieniłby się w kolorową papkę. Joaquin skrzywił się. Nie mógł uwierzyć, że sam chciał pozwolić, aby jego dzieło, z którego był przecież tak dumny, po prostu się zmarnowało. Nabrał głośno powietrza i ściągnął ramiona. Ponownie zawrócił. Zacisnąwszy oczy, przeszedł przez bramę i wkroczył do ogrodu. Myśli, które powtarzał sobie w kółko były doskonałą motywacją, jednak w głębi ducha wiedział, że wcale nie chodziło mu o marnowanie jedzenia - i bardzo dobrze wykonanej pracy- chciał z nią po prostu porozmawiać chociaż raz. Bez stresu, jąkania się czy nagłej utraty zdolności mowy. Furtka trzasnęła lekko, kiedy ją zamykał. Mimo to łagodny głos srebrnowłosej dziewczyny wcale nie ucichł. - Catries? – mówiąc to, Joaquin poczuł, że serce podskakuje mu do gardła. Dziewczyna zwróciła wrzosowe oczy ku niemu. W pierwszej chwili wydawała się zupełnie zdziwiona obecnością, ale zaraz potem na jej ustach pojawił się filigranowy uśmiech. - Zaczęło robić się chłodno – rzekł Joaquin, kiedy znalazł się już dosyć blisko Catries. Serwetkę z ciastkiem schował za plecami, modląc się, aby niechcący jej nie upuścił. - Prawda – przyznała dziewczyna. Joaquin poczuł, jakby dźwięk jej głosu przeszywał go od stóp do głów– Niestety moje kwiaty nie znoszą tego najlepiej… Westchnęła i musnęła dłonią jedną z róż. Jej skóra była równie biała, co jej włosy, a jasnoróżowe usta, jak i paznokcie niemal zlewały się z nią. Zachodzące słońce odbijało się nie tylko od tafli wody w jeziorze, ale też od jej długiej i szerokiej sukni, która dawała jej iście widmowy wygląd. - Chciałabym przesadzić je do donic i przenieść do środka – kontynuowała Catries – Ale nie mogę tego zrobić z różami… Może chociaż moje azalie przetrwają zimę. Ręka dziewczyny zawisła smętnie wzdłuż jej ciała, kiedy spojrzała przez ramię na kwiaty rosnące na brzegu jeziora. Choć cichy i delikatny, smutny głos dziewczyny przeszywał Joaquina od stóp do głów. Przełknął ślinę. - Pomogę ci – oznajmił wręcz nazbyt zajadle. Mięśnie napięły się wbrew jego woli, kiedy poczuł powracające nerwy. - Dziękuję, Joaquinie – Catries spuściła wzrok z westchnięciem – Ale ty również musisz pracować. - Mam długie przerwy – Joaquin roześmiał się – Podczas nich zwykle gotuję dla siebie. Wraz z tymi słowami nadeszła szansa, której tak długo wyczekiwał. Teraz albo nigdy, powiedział sobie w myślach. - Ale dzisiaj, kiedy gotowałem, myślałem o tobie… – rosnąca gula w gardle skutecznie utrudniała mu mówienie, ale mimo to nie zająknął się. Wiatr poruszył liśćmi krzaka tak mocno, że Joaquinowi wydało się, że czai się w nim jakieś dzikie zwierzę. Chłopak odetchnął powoli i zacisnął powieki. - No i upiekłem to dla ciebie – wyciągnął ręce przed siebie. Gdyby Sharon go teraz zobaczyła, niewątpliwie zbeształaby go za jego postawę. Zgarbiony, błądził wzrokiem wszędzie, byleby tylko nie spojrzeć na Catries. Na pierwszy rzut oka, kiedy Joaquin spojrzał na krzaki, pomyślał, że silny wiatr zerwał się ponownie. Jedynym, co go dziwiło było to, że podmuchy nie dotarły jeszcze do miejsca, w którym stali. - On ucieka! – krzyczący dziewczęcy głosik rozwiał wszystkie wątpliwości Joaquina co do obecności wiatru w ogrodzie. Na raz z krzaków jak strzała wybiegł szary zając i popędził wprost na Joaquina, a za nim przez krzaki przeskoczyli Aksel i Wisenna. Zwierzę przebiegło pod nogami chłopaka, który cudem uniknął upadku. Niestety ciastko w jego rękach nie miało tyle szczęścia, a po upadku na ziemię zostało w nią wdeptane przez Aksla, a potem również przez Wisennę. Joaquin poczuł, że robi mu się słabo, kiedy zobaczył, że wytwór jego rąk, w który włożył całe serce, zmienił się w różowo-brązową kałużę. - Wy dwoje! – krzyknął kucharz, dławiąc się ze wstydu – Przepraszam cię za to bardzo – zwrócił się do Catries, na której twarzy malowało się nie lada zdziwienie. Zrobił trzy powolne kroki w tył, po czym rzucił się do biegu z powrotem do rezydencji. Trzasnął za sobą niską, czarną furtką i kopnął ze złością w złote liście leżące na ziemi. Elviria wzięła do ręki jedną z dwóch pożółkłych kartek, które wcześniej rozłożyła na biurku. Przymrużyła ciemne oczy, oglądając fotografię oświetloną roztańczonymi płomieniami świec. Jego włosy nawet na zdjęciu zdawały się być pozbawione połysku. Oczy miał podkrążone, jakby nie zaznał snu przez wiele nocy. Ubrany był w garnitur przyozdobiony różą, zupełnie do niego niepasującą. Chociaż miał dwadzieścia dwa lata, jak podawał w aktach Gilbert, chłopak wyglądał młodo i możliwe, że gdyby nie karta, którą lord dołączył do zdjęcia, Elviria wciąż byłaby przekonana, że młodzieniec jest w wieku jej córki. Pani domu odłożyła zdjęcie na bok. Spojrzała na drugą, ubogą w tekst kartkę. Nie budziło w niej to jednak zdziwienia, a niesmak jednoraki do tego, który czuła na widok lorda Gùnnuara. - Ten wieprz nie postarał się nawet o to – rzuciła do siebie zjadliwe. Fotel z zielonym obiciem odsunął się z piskiem, kiedy Elviria wstała od biurka. Rzucając na okno cień, który z pewnością przeraziłby niejednego wędrowca przechodzącego pobliskim lasem, wyszła z gabinetu. O tej porze posiadłość pozbawiona była dźwięków krzątaniny i dziecięcych zabaw, tak często obecnych w ciągu dnia. Z dołu dało się usłyszeć postukiwanie obcasów; to zapewne Mariette wchodziła właśnie do biblioteki. Idąc po złoto-zielonej wykładzinie, Elviria co kilka kroków mijała świece, których płomienie tańczyły wesoło w rytm jej kroków. Główny hol był znacznie ciemniejszy od korytarzy. Światło dawały jedynie świeczniki umieszczone przy drzwiach po obu stronach schodów. Pani domu przeszła w prawo, gdzie za poręczą skryte były niewysokie drzwi. Przekręciła mosiężny klucz w zardzewiałym zamku. Drzwi otworzyły się wraz z niesionym przez echo trzaskiem. Dopóki Elviria nie zapaliła wiszącej przy ścianie lampy gazowej, w pokoju panowały egipskie ciemności. Kiedy ściany rozjaśniło pomarańczowe światło, kobieta podeszła do dębowej gabloty. Drzwiczki otwarły się, ukazując wiszące tam kłódki; w kilku zamkach widniały klucze, a inne dyndały swobodnie zawieszone na hakach. Długo zastanawiała się nad wyborem tej właściwej. Chłopiec wydawał jej się mizerny, a oczy jego wyrażały zmęczenie godne osoby, która przeżyła już zbyt wiele znojnych lat. Wędrując palcami wśród kłódek, od tych najbogaciej ozdobionych po te jednolite i ciężkie, w końcu w ręce Elvirii wpadła kłódka o kształcie serca, masywna i równie ciężka, co powieki chłopca. Kobieta wsunęła niewielki kluczyk w środek kłódki. - Dbaj o ten dom, jakby twoim był, a twoim się stanie, Quentinie – szepnęła i przekręciła klucz w zamku. Wieczór na dworze Villënów zdecydowanie należał do najspokojniejszej części dnia. Większość służby, poza Eltefią, spędzała czas w swoich kwaterach, gdzie odpoczywała po zakończonej pracy. Eltefia niestety czas na odpoczynek dostawała dopiero wtedy, kiedy udało jej się położyć młode bliźniaki do snu. Mariette zaś ten czas poświęcała na zagłębianie się w tekstach ksiąg. Rudowłosa przeszła przez drzwi prawie całkowicie skąpane w mroku. Drzwi te od biblioteki dzielił ciemny i ciasny korytarzyk, wystarczyło postawić trzy kroki, aby znaleźć się w środku. Późną jesienią i zimą wydawała się ona o wiele bardziej przytulna aniżeli wiosną czy latem. W przeciwieństwie do głównych korytarzy, wykładzina tutaj była czerwona, ale w słabym świetle wszechobecnych świec nietrudno było pomylić ją z brązem. - Witaj, Williamie – przywitała się szeptem Mariette ze starszym pulchnym bibliotekarzem, który układał książki na rozległej półce za ladą. Na szerokim blacie oświetlonym przez małą lampkę gazową leżały trzy stosy książek, po które William sięgał z drabiny opartej o ścianę. - Ah, dobry wieczór, panienko – jego usta roześmiały się pod siwym wąsem, po czym bibliotekarz wrócił do pracy. Mariette podążyła dawno już wyznaczoną przez siebie ścieżką pomiędzy półkami pełnymi książek, które tworzyły istny labirynt. W sercu tego labiryntu stał okrągły stół, a wokół niego cztery białe fotele. W kominku pod ścianą tlił się ogień, którego wesołe trzaskanie dodawało tej scenerii jeszcze więcej uroku. Na jednej z półek leżała niewielka, ale gruba książka, którą Mariette zostawiła tam zaraz po odjeździe Victorii. Wyciągnęła ją, a druga książka, którą podpierała tamtą, osunęła się w bok. Córka Elvirii rozsiadła się wygodnie w fotelu, który kiedyś przysunęła do kominka. Dziewczyna raz po raz przewracała machinalnie kartki, na krótko obarczając wzorkiem wklejone do nich zdjęcia. Minęła jedno, na którym William podnosił ją ponad ramię, kiedy miała zaledwie kilka lat. Chociaż wiek zdążył już odbić na im swoje piętno, tak na tych wszystkich fotografiach wydawało się, jakoby żadna kolejna zmarszczka nie pojawiła się już jego twarzy. Mariette trafiła na kolejne zdjęcie rodzinne, na którym oprócz niej, jej matki i całej służby, jak na poprzednich, obecni byli również Wisenna i Aksel, a że zdjęcia rodzinne były robione dość rzadko, tak rodzeństwo zdążyło już wyrosnąć. Na usta Mariette wpełzł leciutki uśmiech na myśl o ukochanym rodzeństwie. Czas dla Eltefii czy Sharon był o wiele bardziej łaskawy. Nawet Joaquin wyglądał na wciąż tak samo młodego, a Catries nawet na zdjęciach przypominała zjawę. Jak długo człowiek może pozostać tak młodym? zastanowiła się Mariette. Nie znała odpowiedzi na to pytanie, ale była przekonana, że sama się jej nie dowie. Z premedytacją zamknęła książkę. W bibliotece rozległ się głuchy huk, a z nieużywanych dawno stronic uleciał kurz. Chcąc znaleźć jak najszybciej odpowiedź na pytanie, Mariette czym prędzej udała się do miejsca, w którym wcześniej spotkała Williama na wejściu. Na ladzie została jednak tylko przygaszona lampa gazowa. Podążając wąskimi korytarzami w końcu spotkała go układającego kolejne książki gdzieś w zakątkach biblioteki; drabina lekko drżała pod ciężarem bibliotekarza. Dźwięk wciąganego przez usta powietrza obił się echem po ścianach. Z gardła Mariette już prawie wydobył się dźwięk, już miała zagadnąć staruszka, kiedy nagle zawahała się. William najwyraźniej usłyszał świszczący oddech swojej pani, bo odwrócił głowę z uśmiechem. - Mogę w czymś pomóc, panienko? Rudowłosa przygryzła wargę i zacisnęła mocno ręce na albumie, który trzymała za plecami. Czy aby na pewno powinna pytać akurat Williama? Przecież on wcale nie był tak młody jak Lidia czy Joaquin. Zwłaszcza jak Lidia czy Joaquin. A co, jeśli będzie próbował ją spławić? Może przepędzi ją z krzykiem, bo wtyka nos w nieswoje sprawy? Rozterki te przyprawiły ją o szybsze bicie serca. Nie, William nie był dobrą osobą do zadawana takich pytań. Mariette westchnęła i zdobyła się na uśmiech. - Nie, wezmę ze sobą tę książkę – uniosła nad głowę album, tak, aby staruszek zdołał ją zobaczyć w słabym świetle, a kiedy mężczyzna kiwnął głową, czmychnęła do wyjścia. Po zamknięciu za sobą drzwi zobaczyła w półmroku dwie małe sylwetki wyłaniające się zza otwartych drzwi do sali balowej. Mariette roześmiała się cicho, kiedy Aksel i Wisenna stanęli niedaleko niej. Wisenna zakryła usta jedną ręką i pozostała w bezruchu, a Aksel schował się w cieniu. - Przecież was widzę, głuptasy – szepnęła – Uważajcie, aby nie budzić mamy. Albo gorzej… Sharon! – przestrzegła ich, kiwając palcem i ruszyła schodami w górę do swojego pokoju, ubawiona wyrazem twarzy młodszego rodzeństwa na wspomnienie o Sharon. 2 Przed dziedziniec nadjechał jasnobrązowy powóz. Młody stangret skłonił się Sharon z powagą, kiedy zatrzymał dwa okazałe konie, na co ona odpowiedziała skinieniem głowy. Woźnica wypuścił z rąk wodze i otworzył drzwi karety. Pierwszy, sądząc po okazałym brzuchu, wyszedł z niej lord Gùnnuar i od razu przeciągnął się, mlaskając pod nosem. Za nim wyskoczył zmęczony chłopiec ściskający obitą w jasną skórę walizkę. Na ich widok Sharon dygnęła zgrabnie. - Więc, mój drogi chłopcze – Gilbert poklepał chłopca z walizką po plecach – Teraz oddaję cię w ręce tej ślicznej pani – Sharon skrzywiła się, kiedy lord wskazał na nią pulchną ręką. Obaj mężczyźni odwrócili się. Gùnnuar mówił coś bardzo szybko, gestykulując przesadnie, a jego towarzysz kiwał bez przerwy głową. Sharon przewróciła oczami znudzona. Odchrząknęła znacząco, kiedy mężczyźni podali sobie dłonie. Gùnnuar najwidoczniej nie zrozumiał wyrazu zniecierpliwienia kobiety, bo wciąż żegnał się z chłopcem. - Lordzie – zaczęła głośno Sharon – czy mogłabym prosić o pospieszenie się? Obowiązki czekają – i skłoniła nisko głowę. - Oh, ależ oczywiście, oczywiście – Gilbert roześmiał się krótko, niemalże od razu potem odzyskując powagę. Raz jeszcze uścisnął dłoń chłopcu z walizą, na co ten skłonił mu się bez słowa. W końcu lord Gùnnuar wsiadł do swojej karety. Sharon odprowadziła wzrokiem odjeżdżający pojazd, po czym zwróciła się do chłopca stojącego na baczność obok niej. - Witaj na dworze Villënów, Quentinie – gestem zaprosiła go do środka. Przeszli przed obszerny, wybrukowany i całkiem pusty dziedziniec do otwartych, jakby oczekujących na przybycie Quentina drzwi. Sharon zatrzymała się w środku holu, dając chłopcu krótką chwilę na rozejrzenie się. Kiedy uznała, że ta chwila mięła, ruszyła szybkim krokiem schodami w górę. - Na ten moment moim zadaniem jest oprowadzenie cię po posiadłości i przedstawienie cię reszcie służby – zaczęła rzeczowo, kiedy weszli na wąski korytarz na trzecim piętrze, na którym w przeciwieństwie do korytarzy niżej, dominowały brązy i beże – Ja jestem Sharon. Moim zadaniem jest nadzorowanie pracy reszty służby oraz pomaganie naszej pani. Nagle Sharon zatrzymała się przed jednymi ze środkowych drzwi na korytarzu. Otworzyła je małym, srebrnym kluczykiem i podała go Quentinowi. - Tu jest twoja kwatera – powiedziała, otwierając drzwi – Uważaj, aby nie zgubić klucza. Przepuściła chłopca w drzwiach, pozwalając mu zaznajomić się z pomieszczeniem. Był to mały przytulny pokoik. Pod oknem zasłoniętym beżowymi firanami spiętymi na dole złotymi spinkami stało jednoosobowe łóżko. Naprzeciw niego, tuż obok drzwi, postawiona była niewielka komoda, na której stał samotnie świecznik z trzema jeszcze niezapalonymi świecami, a pod prawą ścianą stała wąska szafa. - Zostaw tu swoją walizkę i chodź za mną – Sharon wskazała pospieszająco na łóżko i wyszła na korytarz. Nie chcąc tracić czasu, kiedy tylko Sharon zobaczyła sylwetkę Quentina wyłaniającą się z drzwi, od razu ruszyła korytarzem z powrotem do schodów, które prowadziły już tylko w dół. - Czas na zwiedzanie będziesz miał później, pospiesz się – rzuciła ostro, zauważywszy błądzący po ścianach wzrok Quentina, który nagle zwolnił. Ponownie wyszli przed budynek. Sharon skierowała swoje kroki na wąską, prawie niezauważalną wśród trawy ścieżkę. Przed piaskowożółtym murem z czarną bramą stała ukryta w cieniu drzew fontanna, a z jej prawej strony na huśtawce kołysała się rudowłosa postać, której twarz przesłaniał kapelusz obwiązany błękitną wstążką. - Panienko – Sharon skłoniła się nisko. Kątem oka spojrzała na Quentina, który stał chwilę w bezruchu, by chwilę potem podążyć jej śladem. - Dzień dobry - panienka Mariette uśmiechnęła się do nich i od razu wróciła do książki. Zanim Sharon zdążyła się wyprostować, nadbiegła dwójka prawie identycznych dzieci, u których jedynymi różnicami w wyglądzie były długość włosów i ubiór. - Paniczu, panienko – Sharon ukłoniła się raz jeszcze, ale dzieci przebiegły obok, nie zwracając na nich większej uwagi. Kobieta nakazała Quentinowi, aby poszedł za nią, a kiedy zrównał z nią krok i szum fontanny zagłuszał jej słowa wystarczająco, aby Mariette nie mogła ich usłyszeć, powiedziała: - To była Mariette. Najstarsza córka naszej pani. Ją również masz traktować jak swoją panią, ale nie bój się być wobec niej asertywnym – kiedy Quentin pokiwał głową najwyraźniej nadal nieco wystraszony, Sharon kontynuowała – Z kolei ta dwójka rozwrzeszczanych dzieciaków to Wisenna i Aksel. Owszem, masz im służyć, ale również masz się nimi opiekować. Nie pozwalaj im na zbyt pewne harcowanie i pilnuj, aby nie zrobili sobie krzywdy. Sharon złapała za okrągłą czarną klamkę od niskiej bramy tego samego koloru. - A teraz, Quentinie, zapraszam cię do ogrodu. Mariette przysiadła na huśtawce kołyszącej się pod wpływem powiewów chłodnego jesiennego wiatru i otworzyła cienki tomik bajek. Mimo ciągłej obecności wiatru, powietrze było całkiem ciepłe jak na początek listopada. Mariette zaryzykowała i założyła na siebie pudroworóżową, bawełnianą sukienkę, czego nie żałowała, bo wcale nie czuła chłodu. Udało jej się obejść wzrokiem zaledwie parę stron, nim usłyszała z oddali dziecięce wrzaski i śmiechy. Odwróciła głowę w prawo, skąd dobiegały krzyki. Najpierw nadbiegł Aksel, trzymając za rączkę swego nieodłącznego misia, a za nim Wisenna ściskająca lalkę w niebieskiej sukience I włosami uplecionymi z żółtej włóczki. - Wisenna? Aksel? – krzyknęła do nich starsza siostra, kiedy przebiegli obok niej – Dlaczego jesteście sami? Gdzie jest Eltefia? - Pierze nasze ubrania – odpowiedziała Wisenna w biegu i klepnęła swojego brata w plecy, po czym od razu zaczęła uciekać przed nim wokół fontanny. Mariette westchnęła. Gdyby ich nie znała, pewnie przeszkodziłaby im w zabawie, aby wypytać ich, dlaczego na nią nie poczekali lub chociaż nie zostali w swoim pokoju. Ale Mariette znała swoje rodzeństwo i wiedziała, że wykorzystują każdą okazję na ucieczkę spod jej pilnego oka. Natomiast dziwił ją fakt, że Eltefii udawało się upilnować nieznośne bliźniaki przez tak długi czas, a jeszcze bardziej zadziwiało ją to, że jej słuchali, podczas gdy przed Sharon uciekali, jak tylko ją zobaczyli, Joaquina zbywali fałszywym posłuszeństwem tylko po to, aby potem włamać się do kuchni i wykraść stamtąd słodycze lub resztki kremu na ciasto, a Lidia ich praktycznie nie obchodziła. Wobec tego właśnie nieposłuszeństwa Mariette zdecydowała się dać spokój rodzeństwu i, kręcąc głową, wróciła do książki. - Tylko uważajcie na siebie – nakazała, przestrzegając ich placem. Chłodne powiewy wiatru, spadające z drzewa, pod którym siedziała, liście czy opadająca raz po raz niebieska wstążka z kapelusza nie przeszkadzały Mariette aż tak w czytaniu. Ot, co jakiś czas strzepnęła złotego liścia, który opadł jej akurat na kolano lub odrzuciła wstążkę. Jednak, kiedy tylko Wisenna i Aksel przebiegli przed lub za nią, ona od razu gubiła się w tekście, przez co musiała wracać na początek strony i tym sposobem od prawie dwudziestu minut czytała wciąż pierwszą połowę siódmej strony. Po piątej z kolei próbie przeczytania tego samego akapitu, Mariette zrezygnowała i zaczęła obserwować bawiące się rodzeństwo. - Patrz, wiewiórka! – wykrzyknęła Wisenna do swojego brata, kiedy tylko Mariette podniosła na nią wzrok. Pod nogami Mariette przebiegło rude zwierzątko z puchatym ogonem, zatoczyło koło wokół fontanny i wskoczyło na drzewo stojące naprzeciw huśtawki. Wskazująca na wiewiórkę palcem Wisenna opuściła rękę i wraz z Akslem popędziła pod drzewo. Obydwoje skakali z rękami w górze, próbując dosięgnąć gałęzi, na której usadowiła się wiewiórka. Widać było, że niewiele robiła sobie z ich nawoływań, bo siedziała niewzruszona na krawędzi gałęzi, rozłupując orzecha laskowego. Nagle Aksel przestał podskakiwać wraz z siostrą. Swojego misia, którego przyciskał do piersi, posadził z czułością na trawie usłanej złotymi liśćmi i objął pień drzewa, próbując się po nim wspiąć. - Aksel, uważaj na siebie! – krzyknęła do brata Mariette, nie fatygując się nawet, aby do niego podejść i zdjąć go z pnia drzewa, na którym był już w połowie drogi do gałęzi, którą wybrała sobie wiewiórka. Prawdę mówiąc, nie bardzo przejęła się tym, co próbował zrobić Aksel, ale ostrzeżenie go, nawet mimochodem, uważała za swój siostrzany obowiązek. Każdy w posiadłości przyzwyczajony był do skutków przygód, które przydarzały się bliźniakom. Raz Wisenna próbowała ukryć zakrwawione kolana pod sukienką, innym razem Eltefia przyprowadzała płaczącego Aksla, całego zakurzonego i ubłoconego, karcąc go podniesionym głosem, że jako młody panicz powinien umieć się zachować, a jeszcze innym razem Mariette była świadkiem, jak Aksel zsuwa się, wciąż trzymając się cienkiego pnia brzozy i ląduje pośladkami na mokrej od deszczu trawie, po czym otrzepuje się i jak gdyby nigdy nic wraca do zabawy. Rzadko zdarzało się, aby któreś z nich zrobiło sobie poważniejszą krzywdę niż zdarte kolano czy łokieć. Aksel tak szybko, jak wspiął się na drzewo, tak szybko z niego zszedł, bo wiewiórka spostrzegła się, że ktoś zamierza ją upolować i czmychnęła na inne drzewo. Z pewną ulgą Mariette stwierdziła, że dzieci przestało interesować owe zwierzątko, bo obydwoje podbiegli do fontanny i zaczęli ochlapywać się wodą. Mariette raz jeszcze otworzyła książkę na siódmej stronie z nadzieją, że tym razem uda jej się przeczytać coś więcej. I zanim do jej prawego ucha dotarł dźwięk kroków, przeczytała jedną stronę. Odwróciła wzrok w tamtą stronę i zobaczyła nadchodzącą Sharon a za nią chłopca, którego widziała poprzedniego dnia w gabinecie swojej matki. Dziewczyna poczuła, że serce zabiło jej szybciej, kiedy rozpoznała jego mocne, ciężkie rysy twarzy. Czując, że się czerwieni, szybko schowała twarz za włosami, z powrotem kierując wzrok na tekst książki. - Panienko – usłyszała nagle nad sobą glos Sharon. Odetchnęła szybko kilka razy, po czym podniosła głowę. - Dzień dobry – uśmiechnęła się do ich obojga i od razu wróciła do książki, spodziewając się, że nie zabawią tutaj zbyt długo. Sharon skłoniła się jeszcze młodym bliźniakom, a potem, tak, jak przypuszczała Mariette, odeszła wraz z chłopakiem, za którym Mariette powiodła bezwiednie wzrokiem. Kiedy znikli za bramą ogrodu, dziewczyna odetchnęła. Quentin wyprostował się, kiedy Sharon wydała mu polecenie, aby poszedł za nią. Ominął fontannę, nie mogąc odwrócić oczu od postaci o kasztanowych włosach. Nie zdążył przyjrzeć się jej twarzy, bo kiedy opuściła głowę, przesłonił ją cień plecionego kapelusza. Przyspieszył, słysząc oddalające się kroki Sharon. Odkąd lord Gùnnuar odjechał, zostawiając Quentina sam na sam z tą młodą, ale sprawiającą wrażenie nad wyraz dojrzałej i – według niego – zgorzkniałej, zupełnie jakby miała co najmniej czterdzieści lat, kobietą, bał się odezwać choćby słowem; dlatego przytakiwał jej ciągle, pozwalając sobie co jakiś czas na rozejrzenie się po wnętrzu posiadłości. Był pewien, że nie tylko jego przerażała ta niska postać w różowym swetrze i spódnicy, z broszką w kształcie róży i przepasanym kokardą ciasno ściśniętym kucykiem. Choć nie poznał jeszcze reszty służby – a, sądząc po słowach lorda Gùnnuara, była ona niewielka – przekonany był, że nikt ze służących nie śmiał się nigdy sprzeciwić rozkazom Sharon. Kroku Sharon udało mu się dorównać dopiero, kiedy zatrzymała się przed niską, czarną bramą. Kobieta otworzyła furtkę i przesunęła się, wpuszczając Quentina pierwszego, na co on, zapominając o zasadach dobrego wychowania, przystał od razu, chcąc uniknąć jej piorunującego spojrzenia lawendowych oczu. Pierwszym, co Quentin zobaczył było jezioro. Ogromne jezioro otoczone wielobarwnymi kwiatami, na którego tafli dryfowały sennie liście lilii, a tuż po drugiej stronie jeziora stało samotne drzewo zupełnie dalekie od brzegu, do którego Quentin miał najbliżej. Pod gęstą i zdumiewającą, jak na tą porę dnia mgłą, trawa wydawała się być bladoniebieska, ale ta, którą Quentin miał pod stopami miała kolor przygaszonej zieleni. Z niezwykłej mgły wyłoniła się nagle postać sunąca niczym widmo po brzegu jeziora. - Catries – Sharon skłoniła głowę w stronę widmowej panny, na co ta dygnęła bezwiednie. - A ty zapewne musisz być Quentinem, mój drogi chłopcze – uśmiech rozjaśnił bladoróżowe wargi Catries, która wyciągnęła w stronę Quentina chude ramiona odziane w koronkowe rękawiczki. - Tak jest – wydukał oszołomiony jej niespotykanym, a zarazem niezwykle pięknym wyglądem. - Catries jest tu ogrodniczką –wtrąciła przeciągle Sharon, a na dźwięk jej głosu i Catries, i Quentin umilkli od razu - Sadzi kwiaty i dba o wygląd tego ogrodu. Nasza Pani lubi tu przesiadywać wiosną i w lecie. Sharon machnęła niedbale ręką, zupełnie tak, jakby to, czym się zajmowała Catries, wydawało jej się czymś czczym i błahym. Quentin uniósł w zdziwieniu brwi. - Oh, Sharon! Traktujesz rośliny, jakby były jakimiś zwykłymi przedmiotami – wzburzyła się Catries. Jej delikatny głos stał się nagle nader władczy – A przecież one również czują mają uczucia, zupełnie tak, jak ludzie…! Catries zaczęła mówić z taką pasją, że Quentin nie wiedział, czy powinno go to przerażać, czy raczej fascynować, a koniec końców poczuł się przez nią onieśmielony. - Ależ oczywiście, Catries – przerwała jej Sharon swarliwym tonem i ruszyła ku wyjściu – Chodź – rzuciła do Quentina, a ten, ukłoniwszy się z lekka Catries, pobiegł za nią. Quentin zdecydował się zachować pewien odstęp, idąc za Sharon. Od pierwszej chwili ich spotkania kobieta ta wcale nie stała się mniej przerażająca lub chociaż mniej rzeczowa. Zdziwił się nieco, kiedy zamiast podążyć wydeptaną wąską ścieżką, którą przyszli do ogrodu, Sharon obrała inny kierunek. Na drodze, którą się udali również widniała ścieżka, ale była bardzo rzadko uczęszczana, sądząc po trawie, którą porastała. - Sądzę, że te ścieżki powinny być wybrukowane – rzekł ostrożnie Quentin za plecami Sharon, pomyślawszy o tym, jak niewygodne jest chodzenie po nierównej ziemi. - Porozmawiam o tym z naszą panią – Sharon spojrzała na niego przez ramię, nie zwalniając kroku. Na jej ustach nie było widać nawet cienia uśmiechu. Doszli do drzwi na tyłach posiadłości, których obecność tam nawet nie przeszłaby Quentinowi przez myśl. Sharon otworzyła drzwi i razem weszli do środka. Już w progu w oczy uderzyła go biel ścian. Na marmurowych blatach leżących na szafkach z drzewa akacji leżały skrupulatnie porozkładane metalowe patelnie i garnki oraz porcelanowe naczynia. To był pierwszy raz, jak Quentin widział kuchnię równie jasną i przestronną, co ta. Kiedy obrócił głowę w bok, zobaczył otwarty piec, z którego środka biła przyjemna fala ciepła, a przy nim pochylał się blondwłosy chłopak w smokingu. Sharon, która wyszła naprzód zauważył dopiero wtedy, kiedy włożywszy do środka tacę, zamknął piec i wyprostował się. Kucharz od razu skłonił się nisko na widok kobiety. Quentin najwidoczniej nie mylił się co do przerażającej otoczki, którą Sharon stwarzała wokół siebie. - Dzień dobry, Joaquinie – Sharon, zgodnie ze swoim zwyczajem, skłoniła lekko głowę – Cieszy mnie, że zastaliśmy cię przy pracy. Sharon przeszła przez kuchnię i okrążyła cztery szafki ułożone w kwadrat pośrodku kuchni, przesuwając palcami po gładkim blacie. - Aha… - Joaquin odchrząknął, luzując sobie krawat pod szyją – A czemu zawdzięczam ten zaszczyt? Można by pomyśleć, że Joaquin dopiero teraz spostrzegł ukrytego w cieniu drzwi Quentina. Jego zjeżony strachem wyraz twarzy ustąpił swego rodzaju ekscytacji na widok nowego członka służby. - A więc to jest Quentin! – Joaquin pozwolił sobie na podniesienie głosu, co nie uszło uwadze Sharon. - Trzymaj emocje na wodzy – skarciła go. Przeszła przez kuchnię raz jeszcze i zatrzymała się tuż obok kucharza. Quentin zauważył, jak blondyn napina wszystkie mięśnie swojego ciała. - Jak już zapewne się domyśliłeś, Joaquin jest tutaj kucharzem – tym razem Sharon, składając ręce na przed sobą, zwróciła się do Quentina. - Prócz gotowania muszę również nakrywać do stołu – wtrącił Joaquin, kiedy oprowadzał Quentina po kuchni – Oraz pilnować panienki Wisenny i panicza Aksla… Chociaż wydaje mi się, że tylko Eltefia jest w stanie ujarzmić tych dwoje rozrabiaków – westchnął – Ale niedługo sam się o tym przekonasz. Joaquin posłał Quentinowi nieco tajemniczy uśmiech. Jako że Quentin zdążył już poznać najmłodsze dzieci jego nowej pani, Joaquin pozostawił go jedynie z nieznajomością kobiety, którą nazywał Eltefią, a którą Quentin spodziewał się poznać już niedługo. Sharon nie pozwoliła zatrzymać się Quentinowi w jadalni, dlatego też udało mu się obarczyć wzrokiem tylko stół i skrawek gabloty pełnej porcelany, stojącej pod równoległą do drzwi ścianą. Główny hol dzielił jeden prawie pusty pokój wyłożony czerwonym dywanem. Na jego ścianach wisiało kilka obrazów i drewnianych ozdób. Quentin jął zastanawiać się, czy zbudowanie tego pokoju było tylko kwestią przypadku czy też w przeszłości spełniał ważniejszą rolę. Małe i zaokrąglone drzwi, przed którymi się teraz zatrzymali, Quentin z początku wziął za zwyczajny schowek. Spodziewając się, że za chwilę podejdzie do nich pokojówka trzymająca w ręku miotełkę do kurzu lub ściereczkę chłopak zaczął rozglądać się w jej poszukiwaniu. Zdumienie jego było nie do opisania, kiedy za wąskim i ciemnym korytarzem zastał nie składzik, ale wielką bibliotekę pełną regałów wypełnionych po brzegi książkami. Nie licząc setek książek, biblioteka wydawała się pusta, dopóki nie rozległ się nagle skrzypiący dźwięk kółek jadących po drewnianej podłodze. Z cienia wysokich po sam sufit półek wyłonił się okrągły starszy pan z bardzo sympatyczną twarzą. - Sharon! – zostawiwszy drabinę, którą ze sobą pchał opartą o ścianę, powitał kobietę ciepłym uśmiechem – O tej porze bardziej spodziewałbym się tu panienki Mariette niż ciebie. - Jestem tu tylko po to, aby pokazać Quentinowi bibliotekę, Williamie – odparła Sharon. Quentin skrzywił się. Czy ona zawsze musiała być taka oschła? Bibliotekarz imieniem William roześmiał się wyraźnie uradowany i niewzruszony postawą Sharon. - Tak? W takim razie chodźcie, chodźcie – i ponaglił ich ręką, wychodząc zza lady. Biblioteka była wręcz zadziwiająco ogromna. Do tak zwanego jej centrum prowadziło wiele zawiłych korytarzy, a dało się tam dotrzeć z każdej strony. - Panicz Aksel i panienka Wisenna nazywają mnie często „strażnikiem ksiąg” – zagadnął William ze śmiechem, kiedy przechodzili przez dział ksiąg historycznych. Quentin zauważył, że Sharon przewraca wymownie oczami, ale on wcale im się nie dziwił. Prawdę mówiąc, sam miał ochotę zacząć go tak nazywać. Niesamowitym było dla niego to, że wszystkie te książki układał w pojedynkę a wszystkie poukładane były alfabetycznie i w dodatku stały równo, jak od linijki. - Aaa, a oto i urocza opiekunka naszych rozrabiaków – William zatrzymał się przed młodą blondynką w niebieskiej sukience i białym fartuszku – zostaw to, droga Eltefio. Ja to potem ułożę – bibliotekarz zabrał od dziewczyny książki i odłożył na bok na ziemię. - Eltefia. Dobrze się składa, że cię spotkaliśmy – rzekła Sharon, która do tej pory trzymała się na końcu. Quentin zauważył, że Eltefia nie ukłoniła się, witając się tak samo z nim, jak i z Sharon i Williamem. Wyraz dezaprobaty pozostawał na twarzy Sharon niezmienny, lecz nie upomniała Eltefii. Czyżby zdarzało się to opiekunce tak często, że Sharon miała już dość upominania jej? Quentin i Eltefia szybko przedstawili się sobie, po czym Sharon ponagliła go, aby poszedł z nią, a Eltefię odesłała do ogrodu, gdzie najprawdopodobniej bawili się Wisenna i Aksel. Kiedy Quentin wraz z Sharon znaleźli się z powrotem w holu, Sharon zaczęła wchodzić już po schodach, kiedy Quentin po prawej stronie poręczy zauważył drugie, bliźniacze drzwi do tych, które prowadziły do biblioteki. Zatrzymał się, przyglądając się im uważnie, a po chwili szarpnął za klamkę. Nie dało to żadnego skutku. - Pani Sharon? – zająknął się, wołając ją. - Tak? – Sharon zatrzymała się, będąc już prawie na szczycie schodów. - Co jest… za tymi drzwiami – wskazał nań palcem. Sharon zmarszczyła brwi. - Klucze do tego pokoju ma tylko nasza pani – rzuciła lodowato. Quentin poczuł ciarki przebiegające wzdłuż jego kręgosłupa. Sharon nie poczekała na niego, ani nie zawołała go już za sobą, dlatego nie pozostało mu nic innego, jak tylko wrócić do swojej kwatery i zaznajomić się z nią nieco lepiej. Wyciągnął kluczyk z górnej kieszonki kamizelki i wsunął go do zamka, a kiedy próbował go przekręcić ten ani drgnął. Szarpnął za klamkę. Drzwi były otwarte. Quentin zmarszczył brwi. Był pewien, że je zamykał. Kiedy wszedł do pokoju, okazało się, że ktoś był już w środku. Młoda dziewczyna w ciasno spiętym czarnym koku podskoczyła na dźwięk otwieranych drzwi i opuściła koszulę, którą właśnie składała nad otwartą walizką. - Ojej, przepraszam – powiedziała i szybko podniosła koszulę. - Przepraszam, ale kim pani jest? – zmarszczka pomiędzy brwiami Quentina pogłębiła się. Podszedł do nieznajomej i zabrał jej delikatnie swoje ubranie. - Lidia, sprzątaczka – pokojówka ukłoniła się nisko – Sharon nie przedstawiła ci mnie, Quentinie, gdyż kiedy tylko wyszliście, ja udałam się tu, aby przygotować kwaterę na twój powrót. Quentin pokiwał głową ze zrozumieniem. A więc jego nowa pani zdążyła już przygotować swych służących na jego przyjazd. - Cóż… A więc dziękuję ci, droga Lidio – uśmiechnął się do niej – Ale poradzę sobie sam. Wyraźnie zawstydzona Lidia ukłoniła się jeszcze dwa razy i wyszła z kwatery, niemalże w biegu. Oglądając się za nią Quentin zaczął od niechcenia składać swoją koszulę i włożył ją z powrotem do walizki. 3 Catries odprowadziła wzrokiem wychodzącą Sharon. Kiedy kobieta zniknęła za bramą, Catries westchnęła, ujmując bladoróżową różę w dwie dłonie. Jej płatki opadły. Cóż ją podkusiło, aby sadzić róże latem? Pokręciła głową, odganiając tą myśl. Nic nie mogła poradzić, że tak bardzo kochała te kwiaty. Niestety za późno już było na sadzenie następnych, ale mogła mieć nadzieję, że chociaż inne kwiaty, które wsadziła w donice będą w stanie przetrwać zimę. Dziewczyna powiodła wzrokiem za patkami róży, które wiatr poniósł ku rezydencji, a oczy jej trafiły na okno w jadalni, za którym to dostrzegła szczupłą sylwetkę pewnego blondwłosego kucharza. Jej spojrzenie chyba zaskoczyło Joaquina, bo kiedy ich spojrzenia się spotkały, on smyrgnął szybko za ścianę. Catries zachichotała. Rozległ się trzask zamykanej furtki. Catries spostrzegła Quentina zmierzającego w jej stronę. Ukłonił jej się, podczas gdy ona dygnęła z uśmiechem. - Dzień dobry, pani Catries – powiedział chłopiec, kiedy już się wyprostował – Pani Sharon przysłała mnie do pani, abym pomógł pani w… - Ojej, nie musisz mówić do mnie per pani – Catries roześmiała się, przerywając mu – Założę się, że w domu lorda Gùnnuara nie odzywałeś się do reszty służby tak oficjalnie. I tak, wiem, dlaczego tu jesteś. Tak się składa, że Sharon wyszła stąd parę chwil temu. Kiedy Quentin pokiwał głową, Catries kontynuowała: - Niestety o twoim przyjściu dowiedziałam się późno i zdążyłam już prawie wszystko zrobić sama. W przeniesieniu tamtych donic miał pomóc mi Joaquin – wskazała na niedaleki brzeg jeziora, gdzie stało kilkanaście wielkich donic, w których kołysały się leniwie fioletowe kwiaty – Ale skoro tu przyszedłeś, to możesz się przydać. Dziewczyna uśmiechnęła się ciepło. Praca ta zajęła im dłużej niż Catries się spodziewała. Quentin raz po raz zapewniał, że poradzi sobie sam i prosił tylko o to, aby Catries wskazała mu miejsce do odstawienia kwiatów. - Cóż, nie miałeś niestety zbyt dużej szansy wykazać się w ogrodzie… - powiedziała Catries, kiedy Quentin odstawił ostatnią donicę w holu pod schodami – Chciałabym, abyś wybrał dla nich miejsca w posiadłości i poukładał je. Pamiętaj, aby zapewnić im słońce! Catries przestrzegła go palcem i nachyliła się do jednego z kwiatów, którego łodyga wisiała bezwładnie zgięta wpół. Stroskana pokręciła głową. - Niestety twoje ręce są za silne dla roślin, drogi Quentinie… O obecności Sharon w holu dało znać skrobanie wiecznego pióra po papierze. Kobieta zapisała każde słowo wypowiedziane przez Catries. Kiedy ogrodniczka ukłoniła się Sharon, ona machnęła ręką, jakby chciała powiedzieć „nie przeszkadzajcie sobie”. - Quentinie, tu jesteś – Catries usłyszała za sobą miękki, męski głos – Jeśli możesz to przyjdź za niedługo do kuchni… Catries odwróciła się. Joaquin wyglądał na zaskoczonego jej obecnością, gdyż umilkł od razu, kiedy tylko ich spojrzenia się spotkały. Dziewczyna nie mogła zaprzeczyć, że jego nieśmiałość czasami ją rozśmieszała, ale mimo wszystko sprawiała, że kucharz był jeszcze bardziej uroczy. Zachichotała, kiedy chłopak odwrócił się na pięcie i wrócił do kuchni. - Masz okazję sprawdzić swoją siłę Quentinie – mówiąc to, Catries wskazała dłonią donice i podeszła do Sharon, aby zdać jej odpowiednie relacje. Noszenie wielkich ceramicznych donic wypełnionych po brzegi wilgotną ziemią zdecydowanie nie należało do najprostszych zajęć. Najbardziej wymagające okazało się wnoszenie ich po schodach, a już po kilku takich wniesieniach Quentin poczuł pulsujący ból u dołu pleców. Dla kwiatów wybierał głównie miejsca na korytarzach przy dużych na całą wysokość ściany oknach. Nie znając jeszcze żadnego pomieszczenia – pomijając te, które pokazała mu Sharon – wolał wystrzegać się wchodzenia do pokojów za zamkniętymi drzwiami, ale jednak czasem nie mógł się powstrzymać, a dzięki rozkazom Catries mógł pozwolić sobie na drobne zwiedzanie, nie narażając się na reprymendę od Sharon. Pani domu miała wyrafinowany gust, a wszystkie pomieszczenia wyglądały podobnie. W każdym wisiał co najmniej jeden obraz lub ozdoba z drewna, ściany były błękitne lub bladożółte i wszędzie można było dostrzec stojącą gdzieś małą lampkę gazową. Póki co jednak Quentin starał się nie zatrzymywać na zwiedzanie, aby jak najszybciej skończyć wyznaczone mu zadanie, o co szczególnie upominał się ból w plecach. Z niemałą ulgą postawił ostatnią donicę, którą miał do przeniesienia pod jednymi z drzwi na korytarzu na drugim piętrze. Przeciągnąwszy się, nacisnął klamkę. Drzwi ani drgnęły. Opierając ręce na biodrach, Quentin rozejrzał się po korytarzu za innym miejscem dla donicy. Wtem dostrzegł dziewczynę w niebieskiej sukience z falbanką, a jeśli pamięć go nie zwodziła, na imię miała Eltefia. Na widok Quentina służąca zwolniła, by po chwili zatrzymać się obok niego z grymasem niezadowolenia na twarzy. Spojrzała gniewnie najpierw na chłopaka, potem na drzwi, i jeszcze raz na chłopaka. - Dlaczego próbujesz wejść do pokoju panienki Mariette? – odezwała się w końcu. Jej głos wydał się Quentinowi o wiele niższy niż przy ich pierwszym spotkaniu. - Oh… - zająknął się onieśmielony tym, że Eltefia wcale nie kryła zdenerwowania – To Catries kazała mi… Ustawić donice. Quentin przełknął ślinę. Czując na sobie podejrzliwe spojrzenie Eltefii, spojrzał na azalię w donicy u jego stóp. - No dobrze – powiedziała Eltefia z westchnięciem. Wyciągnęła klucz z kieszonki w fartuchu i otworzyła drzwi przed Quentinem. Quentin szybko wniósł donicę do środka i postawił ją przy oknie, tuż obok łóżka z błękitno-białym baldachimem i taką samą pościelą. Pokój ten wydawał się znacznie jaśniejszy i przestronniejszy od innych. Ściany również były błękitne, tak, jak pojedynczy fotel stojący przy kominku. Wszystko tutaj idealnie współgrało ze sobą, łącznie z pejzażem wiszącym nad kominkiem. Wychodząc, Quentin ukłonił się naprędce Eltefii, która czekała na niego, opierając łokieć o klamkę, i wrócił z powrotem na dół. Zbliżała się pora obiadu. Joaquin wkroczył do kuchni ze swoim zwyczajnym zamiarem jak najlepszego wykonania obowiązków. Zdjął z wieszaka przy tylnym wyjściu fartuch, przełożył go przez głowę i zawiązał na plecach. Stanął przy oknie, obserwując z założonymi do tyłu rękami lasek za rezydencją. Wiele razy zastanawiał się, jakie zwierzęta, czy nieznane człowiekowi stworzenia kryły się za tą gęstwiną drzew, gdzie nie docierało światło dnia. Wieczorami, zwłaszcza zimą i jesienią, wyobraźnia płatała mu figle i kiedy przygotowywał kolację, kątem oka dostrzegał czasami cienie wychodzące z lasu. Choć wiedział, że w tym mroku mogą kryć się jedynie dzikie zwierzęta, zawsze, kiedy spoglądał w tamtą stronę czuł niepokój, jeśli nie strach. Zza uchylonego okna wydobył się nagle trzask gałęzi. Joaquin odskoczył zlękniony. Wstrzymując oddech, ostrożnie uchylił okno i rozejrzał się. Zamiast drapieżnego wilka czy rysia, za drzewami kryli się Wisenna i Aksel. Joaquin odetchnął i otworzył okno na oścież. Jedną ręką oparł się o parapet, a drugą machnął w stronę rodzeństwa. - Przecież was widzę! – zawołał – Lepiej uciekajcie! Chyba, że chcecie, żeby pożarły was krwiożercze zwierzęta? Dzieci od razu rzuciły się z piskiem do ucieczki. Joaquin pokręcił głową. Wprawdzie chciał ich tylko nastraszyć, aby więcej nie zbliżali się do lasu, ale kto wie, czy jego obawy co do krwiożerczych zwierząt nie są bezpodstawne? Zamknięcie okna stłumiło trzask zamykanych drzwi. Kiedy Joaquin odwrócił się, jego usta wykrzywiły się w uśmiechu. - Aaa, Quentin! Jesteś wreszcie – kucharz podszedł szybkim krokiem do chłopca stojącego nieśmiało w drzwiach – Pokaż mi się. Joaquin uniósł dłonie Quentina i zaczął przyglądać im się dokładnie. Marszcząc brwi, wydął dolną wargę i puścił Quentina. - Masz trochę ziemi pod paznokciami… Umyj się czym prędzej – pospieszył go klaśnięciem w dłonie – Raz, raz! Mydło znajdziesz przy zlewie - wskazał w tamtą stronę i zdjął drugi fartuch z wieszaka. Po wskazaniu Quentinowi zadań, Joaquin zabrał się do swojej pracy. Co jakiś czas kucharz zerkał w stronę chłopca, a z czasem robił to coraz częściej w obawie przed pożarem lub zalaniem rezydencji. Tak, jak Joaquin się spodziewał, Quentin marnie radził sobie w kuchni. Kilka razy zdarzyło mu się nie zakręcić kurka w kranie i zlew napełniał się powoli wodą pełną piany; dwa razy prawie wpadli na siebie, niemalże pozbawiając porcelanowej zastawy dwóch filiżanek, a kiedy chłopak nie domknął pieca i ulubione ciasto panienki Mariette spaliło się na wiór, Joaquin zdecydował, że deser przyrządzi sam. - Dzień dobry – w kuchni rozległ się nagle dźwięczny, dziewczęcy głos – Mogłabym dostać coś słodkiego? Joaquin odwrócił się. Panienka Mariette wpatrywała się wyczekująco w Quentina, którego nóż zawisł w powietrzu nad krojonymi przez niego marchewkami. Joaquin klasnął w dłonie, a Quentin jak na komendę, zupełnie jakby ocknął się z głębokiego transu, zamknął do tej pory otwarte szeroko usta i zamrugał kilka razy. - Wracaj do pracy – kucharz ponaglił Quentina, zanim ten zdążył cokolwiek powiedzieć po czym zwrócił się do córki jego pani: - Nie, nie panienko. Za dziesięć minut podam obiad, niech panienka zaczeka! Mariette warknęła pod nosem, ale odwróciła się na pięcie i wyszła z kuchni. Joaquin zdziwił się, że nie tupnęła nogą w podłogę a robiła to często, kiedy czegoś jej odmawiano. Mariette usiadła na swoim miejscu przy nakrytym stole. Prychnęła do siebie zmęczona, zawiedziona i zła na Joaquina. Jej nastrój zdecydowanie nie sprzyjał wdawaniu się w sprzeczki, tak więc rudowłosa zdecydowała się po prostu zaczekać do deseru. Cukier z pewnością poprawi jej samopoczucie. Przez długi czas rozmyślała nad znalezionym albumem, pragnęła dowiedzieć się czegoś więcej o rodzinie, bo po wielokrotnym przejrzeniu zdjęć miała wrażenie, że wie o niej bardzo mało. Żałowała, że nie odważyła się zapytać o coś Williama, ale właściwie… o co miała zapytać? Prócz Williama jedyną osobą, z którą mogła porozmawiać była Eltefia, ale kiedy tylko ją zagadnęła, od razu czuła się, jakby ktoś pozbawił ją języka. Poza albumem Mariette nie udało się znaleźć niczego więcej ani w bibliotece, ani w innych pokojach, które z reguły służyły tylko do przyjmowania gości. Niektóre z nich przeszukiwała nawet po kilka razy, co i tak dawało mizerny skutek. Dziewczyna odwracała nawet obrazy na ścianach i próbowała wymacać w kominku wysuniętych cegieł z nadzieją, że znajdzie w środku ukryty list lub coś w tym rodzaju. Nic takiego nie udało jej się znaleźć, a na czyszczeniu paznokci z kurzu spędziła o kilka minut za długo. Kroki kilku osób, które rozległy się nagle w jadalni wyrwały Mariette z zamyślenia. Dziewczyna powiodła wzrokiem za swoją matką i rodzeństwem. Kiedy wszyscy zasiedli do stołu, dostrzegła również Sharon, która stanęła przy drzwiach prowadzących do kuchni, składając sztywno ręce za sobą. Nie musieli długo czekać, aby drzwi otworzyły się, lecz tym razem z kuchni nie wyszedł Joaquin, ale chłopiec, którego imienia nie znała. Poruszał się z gracją, jakby srebrne tace nakryte szerokimi pokrywami nosił na co dzień. Ale kto wie? Może i nosił, ale Mariette nie mogła o tym wiedzieć. Chłopak postawił tacę na stole. Kiedy odchodził, Mariette przez krótki moment wydawało się, że spogląda na nią. Dziewczyna zamrugała szybko kilka razy, chcąc się upewnić, że wzrok jej nie myli, lecz kiedy przestała, chłopak zmierzał już w stronę kuchni. Rudowłosa zauważyła, że Sharon zatrzymuje go ruchem ręki. - Zapomniałeś się ukłonić, Quentinie – szepnęła głośno i ostro. - Przepraszam, to się więcej nie powtórzy – służący imieniem Quentin spuścił głowę ze skruchą. - Quentin – powtórzyła cicho Mariette, czując, że na jej twarzy pojawia się mimowolny uśmiech. Na dźwięk swojego imienia chłopak podniósł głowę i spojrzał przez ramię. Uśmiechnął się do Mariette, jakby powstrzymując się od śmiechu. Córka Elvirii odwróciła głowę, czując, że jej twarz zalewa czerwień. 4 Posiłek dla Elvirii skończył się już po drugim daniu. Tak naprawdę bardzo rzadko zjadała deser wraz z dziećmi, zazwyczaj znikała od razu po zjedzeniu drugiego dania. Mariette oparła głowę na wewnętrznej stronie dłoni, wpatrując się bez zainteresowania w drzwi prowadzące do kuchni. W myślach ponownie zaczęła analizować wszystkie próby zdobycia jakichkolwiek informacji o swojej rodzinie. Choć mogła podjąć ponowną próbę porozmawiania z Eltefią, miała wrażenie, że nic dobrego z tego nie wyniknie, a w dodatku zepsuje jej humor na resztę popołudnia. Na widok puddingu podanego przez Joaquina rozpromieniła się nieco, ale jej rozmyślania nie dawały jej spokoju. Gryząc machinalnie pustą łyżeczkę i wpatrując się w ogród za oknem, Mariette usłyszała nagle za sobą dwa kobiece głosy. Dziewczyna odwróciła się. Nie była w stanie dokładniej usłyszeć rozmowy, ale przez otwarte drzwi zobaczyła Sharon pomagającą włożyć płaszcz jej matce. Ich pogawędka w holu nie trwała długo, bo Sharon również narzuciła na siebie płaszcz i obie kobiety wyszły na zewnątrz. Mariette zagapiła się na drzwi. W głowie zaświtała jej pewna myśl, lecz nim dotarło do niej, co próbuje podpowiedzieć jej umysł, musiała minąć niedługa chwila. Dziewczyna zerwała się na równe nogi od razu, kiedy tylko ta myśl do niej dotarła. Z żalem spojrzała na niedojedzony deser, jednak było czasu na jedzenie. Im dłużej zwlekała, tym mniej czasu jej zostawało. Oznajmiwszy rodzeństwu, że mogą dokończyć po niej deser, wybiegła z jadalni. Wystawiła głowę na zewnątrz i rozejrzała się po dziedzińcu. Nigdzie nie było karety, jej matka i Sharon odjechały. Mariette zatrzasnęła za sobą drzwi wejściowe i ile sił w nogach popędziła schodami w górę. Już w połowie drogi na pierwsze piętro zatrzymała się raptownie, trzymając się poręczy, aby nie upaść i zaczęła nasłuchiwać. A słuch jej nie mylił. Nad jej głową rozlegał się właśnie szybki stukot obcasów, który można było przypisać jedynie Sharon lub Eltefii. Ale Sharon wyjechała z matką Mariette, więc to zapewne Eltefia kręciła się po drugim piętrze jak fryga, doprowadzając do porządku pokoje dzieci jej pani. Kiedy kroki ustały, Mariette odetchnęła. Pokonała ostatnie stopnie i wyjrzała zza rogu. Nikogo, poza nią, tam nie było. Ruszyła powoli wzdłuż korytarza. W tym samym momencie, w którym postawiła ostrożnie stopę na dywanie, stłumiony tupot z piętra wyżej rozległ się ponownie. Mariette przyspieszyła kroku, tak samo, jak przyspieszyło jej bicie serca. Dopadła do drzwi i szarpnęła za klamkę. Potem jeszcze raz. I następny. Nie przyniosło to żadnego efektu, a kroki zbliżały się, aż w końcu dziewczyna miała wrażenie, że słyszy je tuż przy uchu. Dziewczyna odwróciła głowę tak szybko, że włosy zasłoniły jej na chwilę oczy. Kiedy opady, zobaczyła, że ktoś się zbliża. W nagłej panice rzuciła się do najbliższych otwartych drzwi i wpadła do środka. Minimalnie uchyliła drzwi, tak aby w szczelinie mieściło się jej oko i rozejrzała się po korytarzu. Tak, jak Mariette się domyśliła, przez korytarz szła, nucąc jakąś melodię, Eltefia niosąca kosz pełen brudnych ubrań. Nagle służąca zatrzymała się i spojrzała wprost na Mariette. Wstrzymując oddech, Mariette schowała się za drzwiami. Zakrywając usta dłonią, przylgnęła plecami do ściany. Bez ruchu, wymyślając w biegu jakieś wytłumaczenie, czekała, aż Eltefia wejdzie do środka. Zacisnęła oczy słysząc zbliżające się kroki. Jednak zamiast skrzypnięcia, usłyszała tylko ciche trzaśnięcie. Drzwi się zamknęły, a kroki zaczęły się oddalać. Mariette odetchnęła z ulgą. Idąc pustym korytarzem, Eltefia pozwoliła sobie na zgarbienie się. Ból u dołu pleców spowodowany ciągłym schylaniem się, odkładaniem porozrzucanych po całym pokoju przez Wisennę i Aksla rzeczy, składaniem do kosza ubrań, które nie nadawały się już do noszenia, a których nazbierało się tak dużo, że kosz, do którego te ubrania wrzucała ważył co najmniej kilka kilogramów. Wszystko to potęgowała konieczność utrzymania przez cały dzień wyprostowanej postawy. Eltefia westchnęła boleśnie, kiedy zza zakrętu wyłonił się czyjś cień. Wyprostowała się, uniosła lekko głowę i splotła dłonie na podbrzuszu. Na moment zmarszczyła brwi, kiedy właścicielem owego cienia okazał się być Quentin. Nie dbając nawet o prawidłową postawę, rozglądał się tu i ówdzie, wyraźnie przerażony wizją mieszkania w rezydencji, do której zapewne nie przywyknie przez wiele tygodni. - Dobry wieczór – nim się minęli, Quentin skłonił jej się, zginając się wpół. Zanim Eltefia zdążyła odpowiedzieć, spostrzegła, że z górnej kieszeni kamizelki chłopaka wysuwa się błyszczące pióro i bezdźwięcznie opada na podłogę. Z przyzwyczajenia od razu, jak tylko pióro dotknęło ziem, Eltefia kucnęła i podniosła je, po czym podała Quentinowi. - Wydaje mi się, że ta kieszonka jest zbyt płytka na trzymanie takiego pióra – zauważyła, oglądając dokładnie strój Quentina – Mimo to, twój uniform jest bardzo dobrze dopasowany. Eltefia uśmiechnęła się półgębkiem, kiedy zauważyła uniesione brwi Quentina. - Uniform? – zapytał chłopak szczerze zdziwiony. Po chwili splótł ręce za plecami i nachylił się w stronę Eltefii – Prawdę mówiąc, odkąd tu przyjechałem, wciąż zastanawiam się, dlaczego wasze stroje tak bardzo się od siebie różnią… Mam wrażenie, że wasza pani ma nieco… ekstrawagancki gust. - Teraz nasza pani jest również twoją panią, Quentinie – pomiędzy brwiami Eltefii pojawiła się głęboka zmarszczka. Cóż za niedorzeczna uwaga, przeszło jej przez myśl. Na tych słowach chciała zakończyć rozmowę i oddalić się jak najszybciej, ale zanim zdążyła postawić pierwszy krok, Quentin odezwał się znowu. - Słusznie – przyznał, jakby Eltefia powiedziała coś zupełnie nieoczywistego, a zaraz potem ciągnął dalej: - Niemniej jednak, ja wciąż nie dostałem swojego uniformu. To są moje ubrania. W odpowiedzi Eltefia wydała z siebie dźwięk, który można by było określić i jako chrząknięcie, i jako krztuszenie się czymś. Wcale nie zamierzała mu odpowiadać, zwłaszcza, że tą rozmową Quentin wcale nie wzbudził jej sympatii. Dziewczyna spróbowała się ukłonić, wtedy Quentin zabrał głos ponownie. - Chciałbym cię o coś zapytać, Eltefio – choć jego usta wciąż zdobił uśmiech, jego ton wydawał się aż nadto poważny. Eltefia nie odpowiedziała, tylko pozwoliła mu mówić dalej – Jak tutaj jest? - Jak tutaj jest? – powtórzyła Eltefia, wydając z siebie ciche parsknięcie – Co masz na myśli? – nieznacznie ściszyła głos, przez co zabrzmiała trochę podejrzliwie. - Cóż… Mieszkasz tu długo… na pewno dłużej ode mnie… Chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej o tym miejscu –przerwał dosłownie na sekundę, rozglądając się po suficie, jakby chciał zaczerpnąć powietrza lub zapomniał, o czym chciał powiedzieć – Swoją drogą, sprawiłoby mi to niezmierną radość, gdybyś m powiedziała, w jaki sposób ty się tu dostałaś. Ich niewinna pogawędka powoli przeistaczała się w, delikatnie mówiąc, niezręczną konwersację. Eltefia przez moment powstrzymywała się od odpowiedzi. Pytanie to wprawiło ją w nie lada zakłopotanie, póki co nie mogła na nie odpowiedzieć, jej pani by na to nie pozwoliła. - Pani zatrudniła mnie tak samo, jak każdego z nas – Eltefia zmusiła się do uśmiechu. - Ten dom jest ogromny – zauważył Quentin. Czyżby odpowiedź, którą dała mu Eltefia nie była dla niego satysfakcjonująca? – Nie zdążyłem jeszcze zbadać wszystkich zakamarków, a wiele drzwi jest przede mną zamkniętych. - Jeśli są zamknięte, to niech takie pozostaną – rzuciła Eltefia oschle. Ta rozmowa była skończona, co dodatkowo potwierdził dziecięcy płacz, który rozniósł się nagle po ścianach. Prawie że pomiędzy ich nogami mignęła im dwójka dzieci. Eltefia odwróciła się. Wcale nie musiała się domyślać, że Aksel zabrał coś siostrze. Biegł przez korytarz, śmiejąc się i trzymając wyciągniętą przed sobą szmacianą lalkę, a za nim zapłakana Wisenna prosiła go, aby ją oddał. Jednym susem Eltefia znalazła się pomiędzy nimi, zabrała Akslowi lalkę i oddała ją Wisennie, kątem oka obserwując odchodzącego Quentina. Mariette wychyliła głowę na korytarz przez uchylone drzwi. Rozejrzała się w obie strony i, upewniwszy się, że nikogo nie ma w pobliżu, wyszła na zewnątrz. Wczesny wieczór był jedną z nielicznych pór, których jej matka nie spędzała w swoim gabinecie. Wtedy wolała usiąść z kieliszkiem wina w fotelu w pokoju gościnnym, obserwując zachodzące słońce, lub w zimie – płomienie w kominku. Mariette nie byłaby sobą, gdyby przepuściła taką okazję. Z czasem ciekawość Mariette wcale nie malała, a wręcz przeciwnie, przybierała na sile. Przez cały dzień jej umysł zaprzątała wizja zamkniętych drzwi do gabinetu jej matki, a kiedy w jej głowie zrodził się pewien pomysł, musiała go zrealizować za wszelką cenę. Prawie oczywistym było, że klucza do gabinetu Elviria nie nosiła przy sobie, tak więc musiała zostawiać je w swojej sypialni. Lecz z drugiej strony, w czasie dnia pani domu mogła powierzać klucz Sharon jako jej najbardziej zaufanej służącej. Jednak Mariette nie darowałaby sobie, gdyby się nie upewniła. Nim przekręciła gałkę w drzwiach upewniła się jeszcze kilka razy, czy aby na pewno korytarz jest pusty, po czym weszła do środka. Sypialnia ta wcale nie wydawała się tak obszerna, jak zapamiętała to z dawnych lat Mariette. Pierwszym, co rzuciło jej się w oczy było dwuosobowe łóżko z baldachimem. Zza wysokiego okna wyłaniały się strużki białego światła opadające na twarz postaci ze skromnie namalowanego portretu wiszącego naprzeciw łóżka. To ojciec Mariette spoglądał na nią zza cienkiej ramy. Sypialnia ta wydawała się całkiem podobna do sypialni Mariette. Łóżko stało przy tej samej ścianie, co łóżko Mariette, a naprzeciwko zajmował miejsce taki sam, przez nikogo nieużywany kominek. Jednak zamiast toaletki z lustrem po lewej stronie łóżka stała zwykła komoda, za to lustro wyższe od Mariette tkwiło w kącie przy oknie. Nie musiała rozglądać się długo, bo szyba gabloty wiszącej z prawej strony łóżka, w której odbijały się smugi zachodzącego słońca, wręcz prosiła się o to, aby Mariette ją zauważyła. Na jednym z gwoździ przybitych do wnętrza gabloty wisiał cały pęk kluczy. Ciekawe, czy Sharon też ich używa?, zastanowiła się Mariette, zdejmując ostrożnie klucze z gwoździa. Starannie zamknęła przeszklone drzwiczki i wyszła z pokoju. Nastała noc. Mimo z pewnością późnej godziny, Mariette pełna energii przewracała się pod pierzyną z boku na bok, odliczając minuty. Raz po raz zadawała sobie to samo pytanie, czy jej matka zauważyła zniknięcie kluczy? Jak często zaglądała do gabloty? Może udała się dziś wcześniej spać? Lub może pomyślała, że to Sharon zabrała jej klucze? A jeśli tak, to czy o nie zapyta? Jaką karę Mariette dostałaby za ich kradzież? Właściwie to Mariette chyba nigdy jeszcze nie została ukarana, mogła sobie tylko wyobrażać, co by się wtedy stało. Wraz z wybiciem odpowiedniej godziny – którą sama ustaliła sobie w głowie już wcześniej – Mariette wyskoczyła z łóżka. Nieczęsto korzystała ze świec, odkąd jej matka przywiozła do domu kilka lampek gazowych, ale przy jej łóżku zawsze stał świecznik i pudełko zapałek na specjalną okazję. I właśnie tej nocy ta okazja nadeszła. Ściskając w ręce pęk kluczy, podążała za płomieniem świecy, wyłapując każdy najcichszy dźwięk. Bez przerwy odwracała się, aby upewnić się, czy jest sama, ale za sobą widziała tylko ciemność. Strach przed złapaniem sprawił, że znalazła się przy drzwiach gabinetu szybciej, niż się spodziewała, a klękając przy dziurce od kluczy czuła się jak bandyta. Położyła świecznik na podłodze z daleka od swojej piżamy i spojrzała na pęk kluczy w jej dłoni. To zajmie wieki, pomyślała z westchnięciem i wsunęła pierwszy klucz do dziurki. Tak, jak przypuszczała – nie pasował. Testowała jeden kluczyk za drugim, powoli tracąc nadzieję, że którykolwiek z nich będzie tym właściwym. Kiedy chciała już zrezygnować, myśląc, że pasujący klucz ukryty jest gdzieś indziej nagle drzwi otworzyły się. Wraz z cichym skrzypnięciem w drzwiach pojawiła się szczelina. Mariette jednym okiem rozejrzała się po pokoju skąpanym w księżycowym świetle. Wpełzła do środka i dopiero wtedy, kiedy drzwi się za nią zamknęły, podniosła się z kolan. Postawiła świecę na skraju biurka i obróciła się dookoła. Pomieszczenie to było tak niewielkie, że światło ognia docierało nawet w dalekie jego kąty. Wysoka komoda stojąca po lewej stronie drzwi zwróciła uwagę Mariette. Podeszła do niej i przejechała palcem po rzeźbionym drewnie. Nie było nigdzie dziurki od klucza, więc bez wahania uchyliła drzwiczki. Nie była pewna, czego szukała, ale przeczuwała, że jeśli to coś znajdzie, to na pewno to rozpozna. W środku jednak znalazła tylko parę ozdób, porcelanowych figurek i zastawę, której nikt nie używał. Na innej półce stały książki, których nikt, prócz Elvirii, nie mógł przeczytać. Biurko zapełnione było papierami i dokumentami, które Mariette przeglądała naprędce, lecz żadne z nich nie wzbudziły jej zainteresowania. W szufladach zastała podobny nieporządek, ale w nich, prócz przestarzałych dokumentów, odnajdywała także kałamarze, pudełka po zapałkach i kilka zepsutych piór. Nie wszystkie z szuflad były możliwe do otworzenia. Górna szafka po lewej stronie pomimo licznych prób otworzenia jej, nie dawała za wygraną. Mariette usiadła na dywanie przed nią, opierając policzki na czubkach palców i zaczęła wpatrywać się w szufladę, jakby chciała, by ta dała jej podpowiedź, jak mogłaby dowiedzieć się, co kryje w środku. I faktycznie dała jej tą podpowiedź. Przed oczami mignęła jej malutka dziurka od klucza, zupełnie jakby pojawiła się tam dopiero teraz. Mały klucz, mały klucz, mały klucz, powtórzyła sobie w myślach Mariette. Nigdzie w całym gabinecie nie zauważyła żadnego małego kluczyka, który pasowałby do tego zamka, więc gdzie indziej mogła go znaleźć, jak tylko wśród kluczy z pęku? Nie podnosząc się nawet, wymacała koło z kluczami na biurku i zsunęła je w swoją stronę. Nietrudno było jej znaleźć pasujący, malutki kluczyk w otoczeniu innych, podrdzewiałych i masywnych. Mariette drżącą ręką wsunęła klucz w zamek, przekręciła go i entuzjazmem otworzyła szufladę. Pustą. Serce Mariette zabiło szybciej, a w jej gardle pojawiła się rosnąca gula. Prócz bolesnego zawodu, poszukiwania nie przyniosły jej nic. Nim zamknęła szufladę, musiała raz jeszcze upewnić się czy na pewno nic nie umknęło jej uwadze. Pochyliła się nad szufladą. Ze zmrużeniem oka nacisnęła palcem na dno. Wydawało się niedopasowane, jakby ktoś położył na spód drugie wieko, aby coś ukryć. Przestrzeń pomiędzy wiekiem, a ściankami szuflady była niewielka, mieścił się tam zaledwie paznokieć. Mariette bojąc się o jego złamanie, próbowała delikatnie podważyć wieko. Na całe szczęście nie było niczym przytwierdzone i udało się zdjąć je z łatwością. Pod spodem jej oczom ukazała się mała obita w skórę książeczka. Wyjęła ją drżącą ręką, ale zanim ją otworzyła, dostrzegła coś jeszcze. Dość spore, metalowe pudełko leżało częściowo ukryte w cieniu na dnie. Podniosła je. Dźwięk ciężkiego przedmiotu uderzającego o metalowe ścianki zmieszał się z odgłosami kroków. Mariette podniosła instynktownie głowę, niczym zwierzę wyczuwające zagrożenie. Z trzaskiem zamknęła szufladę. Pudełko i książkę schowała pod pachę i, plącząc się w długiej piżamie, podniosła się na równe nogi. Zdmuchnąwszy płomień świecy, musiała poruszać się w niemal całkowitych ciemnościach. Na placach, po omacku, stąpała po wykładzinie, która szczęśliwie pochłaniała każdy dźwięk wydawany przez jej kapcie. Plecy Mariette przeszył dreszcz, kiedy drzwi, które otwierała zaskrzypiały przeraźliwie. Będąc pewną, że ktoś usłyszał ten hałas, odłożyła pospiesznie klucze na swoje miejsce. Nie rozejrzała się ani razu więcej, tylko z bijącym sercem opuściła pokój swojej matki, aby jak najszybciej znaleźć się w swoim. Stopy Mariette zatrzymały się same, kiedy jej oko spostrzegło na zakręcie pomarańczowe światło i falujący pod jego wpływem cień. Zakryła usta dłonią, tłumiąc ciężki od strachu oddech. Powoli przesuwała się do tyłu, krok w krok z cieniem, aż w końcu dobiła plecami do ściany. Poczuła, że pudełko wysuwa jej się spod pachy. Przycisnęła je jedną ręką i docisnęła łokieć do ciała. Zamknęła oczy i wstrzymała oddech, wyczekując aż usłyszy swoje imię, lecz zamiast tego otworzyły się jakieś drzwi. To Elviria wchodziła do swojej sypialni, zapewne zmęczona i pragnąca niezmąconego niczym snu. Tlen, który Mariette utrzymywała z trudem w płucach przez ostatnie kilka sekund uwolnił się wraz z westchnieniem niewymownej ulgi. Złapała w dłoń pożyczoną z gabinetu matki książkę i obejrzała ją. Tak naprawdę nie odznaczała się niczym na tle. Była to zwykła, oprawiona w brązową skórę książka bez żadnego tytułu na grzbiecie, ani na przedzie. - Dlaczego panienka nie śpi? – usłyszała nagle szept tuż obok ucha. 5 Mariette odwróciła się zdziwiona. - Widzę, że panienka też lubi nocne spacery - Quentin bujał się na piętach z założonymi za plecy rękoma, rozglądając się przy tym po ścianach niczym małe dziecko. Mariette obejrzała się przez ramię, aby upewnić się, czy korytarz jest pusty i zacisnęła mocniej ręce na książce. - Wychodzę, kiedy nie mogę spać – szepnęła. Jej odpowiedź spotkała się z głębokim westchnieniem. - Ten dom jest wielki... - Większy niż lorda Gùnnuara? – zdumiała się Mariette. - Może. A czas na zwiedzanie mam niestety tylko w nocy – Quentin niespodziewanie nachylił się do Mariette – Wiele z tych pokojów jest zamkniętych, a ja nie mam kluczy… Szept w uchu Mariette sprawił, że wzdłuż jej kręgosłupa przebiegł dreszcz, a towarzyszące temu ciepło zalało całe jej ciało. Było to uczucie, którego jeszcze nie znała, a które sprawiało, że na moment zaniemówiła, będąc w stanie jedynie wpatrywać się w chłopaka szeroko otwartymi oczami. Krótki, mrukliwy śmiech zdjął ją na ziemię. - Panienka jest śpiąca, mam rację? – spytał, raz jeszcze schylając się nieznacznie – Pozwoli panienka, że odprowadzę panienkę do pokoju. Quentin nadstawił ramię, o które wsparła się Mariette. Pudełko i książka, które trzymała za plecami wysuwały jej się z dłoni, ale nie miała innego wyjścia, jak tylko trzymać rzeczy w ten sposób. Chciała zachować je tylko dla siebie, nie pokazywać ich nikomu. Droga, którą przebyli była krótka i odbyła się w ciszy. Kiedy znaleźli się już na miejscu, pomiędzy Mariette, a drzwiami do jej pokoju stanął Quentin i, pochyliwszy się, ucałował delikatnie dłoń panienki. Mariette spojrzała w jego oczy. Victoria nie miała racji. One były pomarańczowe. - Dobranoc, panienko – szepnął, wyminął Mariette i zniknął w mroku. W pokoju było ciemniej niż na korytarzach, dlatego też Mariette odnalazła dłonią lampkę i zapaliła ją. Kiedy jej oczy przyzwyczaiły się do rażącej jasności, zaczęła błądzić po pokoju, aż jej wzrok nie padł na kominek. Obserwował ją zza rogu, kiedy wchodziła do pokoju, a potem jeszcze przez chwilę patrzył na zarys zamkniętych drzwi. Obarczył wzrokiem ścianę, przy której opierał ramię i nacisnął klamkę przy najbliższych drzwiach. Choć zwiedzał rezydencję już dość długo, ani trzecie, ani drugie piętro – bo tylko te póki co zdążył zwiedzić – wcale nie były mu tak dobrze znane. Wiele pomieszczeń było zamkniętych na klucz, tak jak to, do którego próbował się teraz dostać. Nie mając kluczy, nie mógł zrobić nic innego, jak tylko kierować się w dół. Pierwsze ominął i od razu udał się do holu. Drzwi po prawej i lewej stronie schodów oświetlone słabo przez jedyne palące się o tej porze świece zainteresowały Quentina najbardziej. Mętne światełko docierające z końca korytarza za drzwiami, które wybrał Quentin poprowadziło go do miejsca, które już odwiedził, ale któremu nie przyjrzał się wystarczająco wnikliwie. Teraz, zamiast pędzić za Sharon pomiędzy niezmierzoną plątaniną regałów, mógł spacerować spokojnie, oglądając brzegi ciężkich tomiszczy ciasno ściśniętych na półkach. Biblioteka ta była miejscem niezwykle dziwnym dla Quentina. Niepojętym dla niego było, jak wiele książek mieściło się tam, a cała biblioteka wydawała mu się mieć wielkość sali balowej. Rzadko widywał książkę w dłoni lorda Gilberta, częściej zatopionego w fotelu z fajką i złożoną wpół gazetą. Tam książki były tylko marną ozdobą gabinetu lorda. W samym środku labiryntu ukryty był stół i cztery fotele. Było to miejsce, którego szukał. Z piórem i kałamarzem, i kartką papieru, i kopertą rozsiadł się w fotelu. Przyglądał się tym rzeczom z ułudnym spokojem, układając w głowie zdania, które chciał wypowiedzieć, a kiedy znalazł odpowiednie słowa, wziął kopertę do ręki i zaadresował ją: Lord Gilbert Gùnnuar. 6 - Musimy tam jechać? – jęknęła Mariette, usadowiwszy się na miejscu naprzeciwko matki – Przecież mam pełno sukien. Nie potrzebuję kolejnej! Elviria złożyła ręce na kolanach w błagalnym geście. Jej oczy uniosły się w górę. - Oh, Mariette, ależ oczywiście, że potrzebujesz – westchnęła bezradnie – Myślisz, że pozwolę ci pokazać się w którejś z tych starych? Wiesz, ilu młodych lordów przybędzie na nasz bankiet? Może nareszcie przytrafi się ktoś za kogo będę mogła cię wydać… Na dźwięk tych słów na twarzy Mariette wymalowało się niekryte zgorszenie. Jej matka była ostatnią osobą, od której spodziewała się usłyszeć takie słowa. Przez wiele lat Elviria powtarzała córce, że miłości powinna szukać sama. Jak mogła pomyśleć, że Mariette chciałaby wyjść za kogoś, kogo wybrała dla niej matka? - Kiedyś kazałaś mi samej szukać miłości – wymamrotała Mariette, odrzucając niebieską wstążkę z kapelusza do tyłu – Zresztą nie rozumiem, po co ten cały bankiet… - Trzeba dbać o swoją pozycję w społeczeństwie, moja droga – odpowiedziała jej matka takim tonem, jakby chciała ją przed czymś przestrzec. Nagle drzwi powozu otworzyły się. Wiatr potrząsł wstążką na kapeluszu Mariette, kiedy Sharon stanęła przed wejściem. - No wreszcie, Sharon. Ile można na ciebie czekać? – odezwała się Elviria, nie kryjąc frustracji. - Wybacz pani moje spóźnienie – Sharon skłoniła się ze skruchą – Byłabym wcześniej, gdybym nie natrafiła na Quentina. Nalegał, aby pozwolić mu jechać z nami. Mariette zauważyła Quentina, który wyglądał nieśmiało zza pleców Sharon. Uśmiechnęła się do niego dyskretnie na wspomnienie poprzedniej nocy. Przy matce nie mogła rozmawiać z nim w ten sposób. - Jeśli skończyłeś na ten moment pracę, chłopcze, możesz do nas dołączyć – Elviria kiwnęła głową, a Sharon przepuściła Quentina, który wspiął się po stopniach do karety i usadowił się przy oknie obok swojej pani. Sharon weszła do środka i powóz ruszył. Raz po raz Quentin i Mariette zerkali na siebie subtelnie, wykrzywiali kąciki ust w półjawne uśmiechy i odwracali od siebie oczy, aby Elviria i Sharon nie zauważyły ich spojrzeń. Wbijanie szpilek, obwiązanie jej ciała centymetrem i ciągłe okręcanie jej wokół własnej osi wcale nie przypadło Mariette do gustu, a nieruchome stanie w miejscu sprawiło, że jej plecy zajął przytłumiony ból. Miała wrażenie, jakby tkwiła w tym nieszczęsnym położeniu kilka katorżniczych godzin. Kilka razy pozwolono jej zejść z podestu i usiąść u boku matki, kiedy krawcowa wyczyniała cuda z pomocą nożyczek i maszyny do szycia. Wyszła z zakładu zmęczona i szczęśliwa, że to koniec katuszy. Spodziewając się, że teraz będzie mogła wrócić do domu, swoje kroki skierowała od razu w stronę powozu, gdzie czekał na nich Joaquin, jednak Elviria i Sharon obrały inną drogę. - Quentinie – pani domu zwróciła się do chłopca podążającego kilka kroków w tyle – obowiązki mnie wzywają. Chciałabym, abyś zaopiekował się moją córką dopóki nie wrócę. Mariette poczuła, że rumieńce spływają jej po policzkach. W wieku siedemnastu lat nie potrzebowała opieki, lecz szansa na spędzenie z Quentinem popołudnia nie pozwoliła jej się sprzeciwić. - Wybacz mi, pani – wtrąciła Sharon - Nie wiem, czy powinnaś zostawiać panienkę sam na sam z… Ale Elviria uniosła rękę, tłumiąc dalsze słowa służącej. - Chcę sprawdzić, jak Quentin radzi sobie z opieką. Policzki Mariette oblały jeszcze czerwieńsze rumieńce. Czuła się teraz, jakby znów była w wieku Wisenny. Dostrzegła, że kąciki ust Quentina nieśmiało wykrzywiają się w uśmiechu. Sharon, nie mówiąc nic więcej, cofnęła się o krok ze spuszczoną głową, kłaniając się tym samym Quentinowi. - Będziemy czekać na was przy powozie – rzuciła na odchodne i wraz ze swoją panią zniknęła w tłumie. - Co panienka życzy sobie robić? – Quentin pochylił się do ucha Mariette. Ciepłe powietrze z jego ust sprawiło, że całe jej ciało przeszyły dreszcze. Mariette rozejrzała się po ulicy. Wiele sklepów stało ciasno ściśniętych obok siebie. Budynki od czasu do czasu przerywane były wąskimi uliczkami i bramami prowadzącym ido kamienic. Tłum ludzi płynął przez bruk, czasem ustępując drogę powozom. Dzieci przyklejały twarze do witryn sklepów z zabawkami, gdzie leżały pluszowe misie, czy szmaciane i porcelanowe lalki, oraz sklepów ze słodyczami, gdzie wystawy świeciły kolorami. Dorośli wchodzili i wychodzili z budynków z pakunkami alkoholu, koszykami pełnymi ubrań i walizkami, do których dostęp mieli tylko ich właściciele. Wśród całego tego zgiełku Mariette rzuciła się w oczy tylko jedna witryna. Wzory na dachu nad szybą mieniły się blaskiem złotej farby. Na wystawie tej poukładane skrupulatnie w kontrolowanym nieładzie leżały grube i ciężkie księgi, i malutkie tomiki bajek. - Ależ panienka jest przewidywalna – Quentin roześmiał się i ruszył w stronę miejsca, które tak mocno przykuło uwagę Mariette. Księgarnia ta była znacznie uboższa od biblioteki w posiadłości Villënów tak samo w wyglądzie, jak i w książkach, ale Mariette nie pozwoliła sobie przeoczyć żadnej z nich. Niezwykłymi dla niej były miejsca takie, jak to, gdzie w jednym małym pokoju mieściło się na raz tak wiele historii. - No więc? – zagadnęła Mariette, podając książkę po książce Quentinowi, który niczym cień podążał za swoją panienką – Jak ci się u nas podoba? - Ma panienka na myśli miasto? - Nie – Mariette zachichotała – Mam na myśli naszą posiadłość. Quentin wydał z siebie zamyślone mruknięcie i pokiwał głową. - Mieszkam tam parę dni. Nie jestem w stanie ci odpowiedzieć – uciął nagle, gdy zdał sobie sprawę ze swoich słów – To znaczy, nie jestem w stanie odpowiedzieć panience… Brwi Mariette wzniosły się w górę, a na jej czole pojawiły się dwie płytkie zmarszczki. Czyżby w domu lorda Gùnnuara panowały inne zasady, niż na dworze Villënów? Być może Gùnnuar pozwalał sobie na taką formę wyrażania szacunku, lecz w domu Mariette byłoby to niedopuszczalne. Nawet jeśli Mariette pozwoliłaby Quentinowi na rozmawianie z nią w ten sposób, Sharon z pewnością by do tego nie dopuściła. Nawet, jeśli jej panienka prosiłaby ją o to wiele razy. I teraz chciała ją o to poprosić. Dzwonek nad drzwiami pomalowanymi zieloną gdzieniegdzie złuszczoną farbą zadzwonił ponownie, kiedy Mariette i Quentin wyszli z księgarni z dużym pakunkiem, zręcznie przewiązanym lnianym sznurkiem - Będziesz miał jeszcze całe życie na ocenianie, Quentinie – Mariette wyskoczyła ze sklepu, tuląc do siebie paczuszkę książek. - Chciałbym, żeby panienka miała rację – uśmiechnął się i zamknął drzwi, za którymi rozległo się delikatne podzwanianie. Sporo czasu spędzili w księgarni, a kiedy ją opuścili nadszedł czas, aby wracać. Rankiem ulice były nieco opustoszałe, lecz w południe wszyscy ludzie zbierali się na głównych dzielnicach, aby załatwić swoje sprawunki. Uliczny zgiełk w tym czasie powiększał się, tworząc na drodze prawdziwy strumień ludzi ściśniętych ciasno na całym chodniku. Z obawy, że zgubią się w tłumie, Mariette wsunęła rękę pod ramię Quentina i niemalże do niego przytulona, pozwoliła mu się prowadzić. Podążała za nim posłusznie, kiedy nagle zatrzymali się. - Panienka wybaczy – Quentin z uśmiechem odwrócił się do córki swej pani i ucałował czubek jej dłoni. Ona, oczarowana jego uśmiechem, tylko obserwowała wysoką sylwetkę znikającą powoli pomiędzy ludźmi, gdy ta, przypomniawszy sobie o czymś, zatrzymała się. Quentin pojawił się w moment koło ucha Mariette. - A, i prosiłbym panienkę, aby to zostało między nami – wyszeptał wyraźnie i zamachał zapieczętowaną kopertą przed twarzą Mariette. Jego oddech ocieplił ucho i skrawek szyi córki Elvirii, a przez jej plecy przebiegł dreszcz. Wzdrygnąwszy się, kiwnęła głową. Mariette, stojąc, jak stała, powiodła wzrokiem za swoim służącym, który z kopertą w dłoni wchodził do budynku poczty. Cóż takiego mogło znajdować się w tej kopercie? Do kogo zaadresowany był ten list? Czy może były to jakieś niezwykle ważne dokumenty? Lub wyznania dla kochanki z odległego dworu? Córka Elvirii poczuła ukłucie w sercu. A jeśli naprawdę miał swoją lubą? Mariette nie mogła tego wiedzieć, toż zamieniali ze sobą ledwie parę zdań. Nie mogli pozwolić sobie na więcej, nie ważne, jak bardzo by tego chciała. Sama myśl, że Quentin może być zadurzony w innej kobiecie wprawiła Mariette w przygnębienie, a obawa przed tym, że może to być prawdą zmieniała z wolna smutek ten w chandrę. 7 Ukryta w rogu sali Catries obserwowała schodzących się do posiadłości możnych. Z jej płuc wyrwało się westchnienie zagłuszone muzyką wygrywaną przez orkiestrę. Zmęczenie dawało jej o sobie znać z każdą chwilą coraz mocniej. Kiedy pani poleciła jej ozdobienie całej, ogromnej sali, ogrodniczka dała z siebie wszystko. Niezwykle trudno było jej wspinać się pod sufit, jedną dłonią trzymając się drabiny, a w drugiej dekoracje, po czym rozwieszać je, nie mogąc oczekiwać niczyjej pomocy. Każdy miał wyznaczone dla siebie zadanie. Mogła liczyć jedynie na drobne wsparcie Williama, którego wiek zabraniał mu na wykonywanie cięższych prac. Niestety w czasie, gdy Catries przygotowywała całą salę, przenosiła krzesła, czy nakrywała do szwedzkiego stołu, Joaquin musiał gotować niezliczoną ilość potraw, Quentina jej pani postanowiła zabrać ze sobą do miasta. Miała wrażenie, że jej przypadło najcięższe zadanie ze wszystkich, bo podczas, gdy Lidia wycierała kurze i zamiatała podłogi, a Eltefia opiekowała się najmłodszymi Villënami, Catries musiała przygotować całą i – jak się jej wtedy wydawało - niepomierną salę. Teraz oglądała z dumą salę balową mieniącą się złotem i ludzi, którzy do niej przybywali. Wszyscy ubrani bogato, przesadnie obwieszeni biżuterią, ozdobieni kosztownymi dodatkami. Między nimi uchwyciła wzrokiem Eltefię, której cekiny z długiej błękitnej sukni odbijały srebrny poblask z kryształowego żyrandola. Sharon, która trzymała się z boku, tuż przy wyjściu, wybrała dla siebie wąską suknię w kolorze różu. Rzadko Catries widywała Sharon bez notesu, a teraz, kiedy nie miała nic w dłoniach, splotła je przed sobą, bawiąc się pierścionkiem. Rozglądając się tak, Catries dojrzała Joaquina w nieskazitelnie białym smokingu trudzącego się z otwarciem butelki wina. To, jak uroczy on był w swej krzątaninie sprawiło, że na bladych ustach ogrodniczki pojawił się mimowolny uśmiech. Postanowiwszy wspomóc kucharza, Catries podeszła do bufetu. - Joaquinie? – Catries zatrzymała się obok niego – Może ci pomogę? Joaquin podskoczył, a korek z butelki białego wina wystrzelił w górę. Catries pośpiesznie złapała blondwłosego chłopaka za ręce, chroniąc go tym samym przed rozlaniem całego alkoholu na satynową koszulę. Kucharz odsunął ręce od Catries, jak od ognia, a jego twarz zaczerwieniła się. - Uważaj – Catries zachichotała – Przestraszyłam cię? Obserwowała, jak Joaquin nalewał przeźroczysty trunek do smukłych kieliszków. Na jego i tak już zaróżowione policzki spłynął jeszcze ciemniejszy rumieniec. Farsowy był to widok dla Catries, kiedy próbował trzęsącymi się rękoma zalać kieliszki alkoholem tak, aby nie zabrudzić obrusu. - Może trochę – nuta wstydu wybrzmiała w głosie Joaquina. Nie byłaby sobą, gdyby nie spróbowała choćby pomóc kucharzowi, dlatego też Catries chwyciła jedną z butelek wina stojącą wśród innych alkoholi na stole. Pozbawiwszy butelkę korka, przyłączyła się do kucharza. - Musiałeś się bardzo napracować przy tym wszystkim, Joaquinie – dziewczyna westchnęła. Przebiegła wzrokiem po długim stole pełnym rozmaitych dań – Że też musiałeś przygotować to wszystko sam… - Pani zaprosiła tak wielu gości, że nie miałem wyboru. Joaquin miał rację. Sala była usiana ludźmi wyższych sfer, a ci wciąż jeszcze napływali do środka. - Tak, to prawda – oboje skończyli zalewać lampki alkoholem. Catries obserwowała ruchy dłoni Joaquina, kiedy układał je na błyszczącej tacy – Rozpoznajesz tu kogokolwiek? Ja mam wrażenie, że widzę tych wszystkich ludzi po raz pierwszy. Teraz Joaquin jak na polecenie rozejrzał się po sali. Catries spostrzegła, że kucharz zawiesił na kimś wzrok. - Tak, lord Gùnnuar przybył przed chwilą – teraz dopiero Catries wychwyciła w natłoku ludzi opasły brzuch opięty srebrnoszarą koszulą i czerwoną kamizelką z zamszu. Szedł dumnie z jedną ręką wciśniętą za pazuchę, a drugą, w której miał laskę, wymachiwał w przód i w tył – Ani chybi będzie chciał zobaczyć się z Quentinem! - Niewykluczone… - Catries zamyśliła się, spuściwszy głowę w dół – Cóż, ja nie przepadam za tym chłopcem. Jest… dziwaczny Podniosła głowę, chcąc spojrzeć na Joaquina, a zauważywszy spojrzenie, jakim ją obdarował, jej twarz zalał rumieniec. Zagapiony w ogrodniczkę kucharz sterczał z rozchylonymi wargami, a lampka wina powoli wysuwała mu się z dłoni. Kiedy ich oczy się spotkały, Joaquin ocknął się jakby z transu. Kieliszek postawił na wolnym miejscu na tacy, którą położył na otwartej dłoni. Czerwony na twarzy mruknął krótkie „przepraszam” i zniknął w tłumie, a Catries, choć chciała porozmawiać z nim odrobinę dłużej, wróciła zawiedziona na swoje poprzednie stanowisko przy orkiestrze, obserwując wirującego pomiędzy gośćmi blondwłosego kucharza. Córka pani dworu Villënów krążyła w tłumie po sali balowej. Niezmiernie rzadko widywała w swoim domu aż tylu gości na raz, a kiedy ten moment nadszedł – sama poczuła się jak gość. Spotykała dziesiątki niewidzianych wcześniej twarzy, a sala wydawała jej się – być może dlatego, że nie odwiedzała jej prawie nigdy - zupełnie inna, niż na co dzień. Pośród nieznanych osób próbowała na próżno wychwycić blond grzywkę przepasaną czarną wstążką. Utwierdzona w przekonaniu, że jej przyjaciółka nie zdążyła jeszcze dotrzeć Mariette zainteresowała się wszystkim innym, co działo się wokół. Jej rozkloszowana suknia w kolorach różu i bieli, z mnóstwem halek i zaciśniętym mocno gorsetem krępowała jej ruchy, a inni musieli omijać materiał, który rozlewał się na podłodze. Dziewczyna pocieszała się faktem, że nie tylko ona zmuszona była założyć taką suknię. Prawie wszystkie przybyłe damy miały na sobie podobne kreacje, lecz w różnych kolorach, z różnych materiałów i z różnymi dodatkami. Widywała pióra wsunięte w koki, szale z cienkich, półprzeźroczystych tkanin, futra, korale i naszyjniki z pereł. Widząc Sharon ubraną w wąską i jednolitą suknię bez żadnych ozdób, nie muszącą się z nią w żaden sposób zamęczać, Mariette czuła, że rośnie w niej zazdrość. Wertując ubiór Sharon stojącej tuż przy wyjściu, Mariette zobaczyła, że na salę weszła Victoria wraz ze swoją rodziną. Od razu rzuciła się z utęsknieniem w stronę przyjaciółki. Victoria również zrobiła kilka kroków w przód, a kiedy znalazły się blisko siebie, skłoniły się sobie nisko, z powagą, by zaraz potem roześmiać się głośno. Mariette przyjrzała się rodzinie Appéritów. Victoria i jej brat, którego imię, jeśli pamięć Mariette jej nie myliła, brzmiało Finnian, byli niezwykle podobni do matki. Cała trójka miała błękitne oczy i jasne blond włosy. Victoria i jej matka miały prawie takie same twarze, lecz twarz córki była całkiem gładka, pozbawiona piętna czasu. Włosy zaś miała zapewne po ojcu, choć Mariette nie potrafiła stwierdzić tego po przylizanej fryzurze mężczyzny z zakręconym do góry wąsem, ale przypuszczała tak, wszak włosy i brata i matki Victorii układały się w piękne fale, a jej były całkiem proste. - Chodź, Mariette – Victoria skinęła głową do rodziny, przepraszając ich tym samym za odejście i złapała przyjaciółkę pod ramię. Mariette poszła za Victorią, oglądając się przez ramię na Finniana, który obdarował ją nonszalanckim uśmiechem, a wzrok spuścił z niej dopiero wtedy, kiedy musiał pokłonić się matce Mariette która podeszła w tej chwili, aby powitać gości. Kiedy jakaś para stanęła niedaleko Mariette i zasłoniła jej widok, ona odwróciła się i podążyła już równo z Victorią. Razem podeszły do szwedzkiego stołu. Mariette stanęła na czatach, obserwując uważnie przechodzących tu i ówdzie margrabi, a kiedy upewniła się, że nikt nie parzy, machnięciem dłoni dała znak Victorii. Blondynka zabrała wtedy ze stołu dwa kieliszki z winem i, chowając je w falbanach niebieskiej sukni, ukryła się w cieniu jednej z rzędu kolumn. Tłumiąc wybuchy śmiechu, dziewczęta upiły po łyku wina. - Twoja mama ma wiele znajomości – zauważyła Victoria, wychylając się zza kolumny, aby obejrzeć salę. - Tak, to prawda – Mariette sączyła trunek małymi łyczkami – Rano mówiła mi, że chce znaleźć mi dziś męża… Choć na twarzy Victorii wymalowało się zaskoczenie, które wręcz kazało jej zadać pytanie, Mariette ją wyprzedziła. - Wiem, że mówiła, że pozwoli mi samej znaleźć męża, Victorio – przytłaczające westchnienie wydarło się z płuc Mariette – Ale może ma już dosyć czekania. - A czy jest ktoś, za kogo chciałabyś wyjść? – spytała ostrożnie Victoria. Nie zastanawiała się wcale, bo odpowiedź na to pytanie nasunęła się Mariette sama. Mimo to oglądała salę, jakby był tam ktoś na kogo mogłaby spojrzeć w sposób, w jaki patrzyła na osobę, o której pomyślała. Patrzyła tak, jakby szukała tej osoby, aby mogła wskazać ją Victorii i zacząć o niej opowiadać tak, jak jej przyjaciółka oczekiwała. Lecz nikt taki nie znalazł się wśród monarchów, a Mariette pchnęła się do uśmiechu i powiedziała: - Wiesz, Victorio, jest tu wielu przystojnych lordów… Słowa te spotkały się z ciszą, a ta zaraz została rozdarta przez cichy okrzyk, który wydała z siebie Victoria. Córka Appéritów znała swoją przyjaciółkę zbyt dobrze, aby tamta była w stanie ją okłamać. Mariette wiele razy śniła i perorowała przy Victorii o zakazanym romansie pomiędzy dwojgiem ludzi z różnych sfer, którzy, choć niewymownie tego pragnęli, nie mogli pozwolić sobie na bliskość. Wiele razy mówiła, że marzy, aby móc trwać w takiej relacji; byłe przez chwilę poczuć się jak bohaterki opowieści, które tak często słyszała. I wydawało jej się, że jest jej to dane. - Oh, Mariette! Prawdziwa z ciebie romantyczka! – wykrzyknęła Victoria. Mariette zrozumiała, że Victoria wiedziała, co ma na myśli – Jak on ma na imię? – wyszeptała blondynka, zakrywając dłonią usta z przejęciem. - Quentin – na dźwięk tego imienia Mariette czuła, że krew buzuje jej w żyłach, żołądek opada jej do stóp, a serce płonie żywym płomieniem. Wiele dałaby w tej chwili, aby zobaczyć go choćby na chwilę, bo zamienienie z nim nawet dwóch słów było dla niej utopijne. Ktoś jednak spełnił prośby, które słyszała tylko ona sama kiedy jej wzrok spoczął na drzwiach, wpośród wpływających do środka gości dostrzegła jego; obserwował salę niepewnie, zagubiony jak dziecko. Nie dane było Mariette wpatrywać się dłużej w chłopaka, wszak wtem poczuła szarpnięcie w nadgarstku i jej nogi same ruszyły do przodu. Wyszła z ukrycia za kolumną, podążając za Victorią, która ciągnęła ją za rękę. W ślad za przyjaciółką Mariette postawiła pusty kieliszek po winie na szwedzkim stole, aby nie musieć ukrywać go pod halkami sukni w obawie, że mogłaby oburzyć tym matkę. Niedługi moment musiał minąć, aby Mariette pojęła, gdzie prowadzi ją jej przyjaciółka. Rudowłosa co prędzej wyszarpała rękę z uścisku i zastygła na środku parkietu. - Nie pójdę tam, Victorio – powiedziała Mariette. Pokusa ta była silna, a mimo to dziewczyna wiedziała, że nie może pozwolić, aby ktoś zobaczył ich razem; odstąpiła krok do tyłu. - Dlaczego? – Victoria znów targnęła rękę córki Elvirii – Przecież bardzo tego chcesz, kochana. Spójrz, stoi sam. - Co się z tobą stało, Victorio? – razem z nią Mariette spojrzała na samotnie stojącego Quentina i wtedy jej głos się urwał. Wydawał się zbłąkany w natłoku ludzi, ale wrażenie to wygasło, kiedy ktoś dołączył się do niego. - Czy to nie… - zaczęła Victoria, a Mariette kiwnęła krótko głową. Niski i przysadzisty, w pogniecionym meloniku i pykający fajkę z drugą dłonią schowaną za pazuchę lord Gilbert Gùnnuar stanął przy Quentinie. Nie odzywając się ani słowem, zerkali na siebie subtelnie, kiedy wreszcie lord prawie niedostrzegalnym gestem kazał chłopcu iść za sobą. Coś pchnęło Mariette do przodu, kazało jej podążyć za nimi, usłyszeć o czym rozmawiają. Być może była to jej własna ciekawość. Posłuchała tego przeczucia i przystąpiła kilka kroków w przód. Oni raz po raz to znikali, to pojawiali się pomiędzy ludźmi. Mariette targnęła obawa, że uciekną przed jej wzrokiem, zaczęła przeciskać się szybciej przez gości, aż usłyszała za plecami znajomy głos. - Tu jesteś, Mariette – Elviria stała za córką w towarzystwie rodziny Appéritów. Dłonie splotła na podbrzuszu w ten sam sposób, co Sharon. Mariette obróciła się i przywitała rodzinę raz jeszcze udatnym ukłonem – Uważamy, że ty i Finnian powinniście się bliżej poznać. Z matki Mariette przeniosła wzrok na starszego brata Victorii, który uśmiechał się do niej kokietliwie. Umysł jej wciąż zajęty był rozmyślaniami o Quentinie, który wraz z Gilbertem zdołał umknąć przed jej wzrokiem. - Czy mógłbym prosić? – odezwał się głębokim głosem i wyciągnął rękę przed siebie, zapraszając Mariette do tańca. Nie mając wyjścia, przyjęła zaproszenie i pozwoliła poprowadzić się na parkiet. - Myślę, że my również powinniśmy znaleźć naszej córce kandydata na męża, moja droga – odezwał się lord Appérit do małżonki, a Mariette poczuła w sercu ukłucie żalu do matki. Ona i Finnian ukłonili się sobie i muzyka zaczęła grać. Rzadko tańczyła i szybko zapominała, jak bardzo uwielbiała to robić, a kiedy już to robiła, czuła, że mogłaby zatracać się w muzyce godzinami. Teraz niestety nie mogła pozwolić sobie na tą uciechę, rozglądając się rozpaczliwie za sylwetką Quentina. Poszukiwała również Victorii, mając nadzieję, że zrozumie ona przyjaciółkę i w jej imieniu dowie się o czym rozmawiają mężczyźni. Ku rozczarowaniu Mariette Victoria towarzyszyła teraz swoim rodzicom w rozmowie z pewną starszą hrabiną. - Pamięć mnie myli, czy to pierwszy raz kiedy rozmawiamy sam na sam? – ton głosy Finniana był równie powabny, co jego uśmiech. Razem wirowali w rytmie wygrywanym przez skrzypce i wiolonczele, uważając, aby nie zderzyć się z żadną z innych par. - Cóż… tak – zdołała wykrztusić z siebie Mariette, zbyt pochłonięta przyglądaniem się każdemu mężczyźnie choć trochę podobnym do Quentina lub Gùnnuara. - Tak rzadko odwiedzasz naszą posiadłość… Dlaczego to Victoria prawie zawsze odwiedza ciebie? – Finnian zbliżył się do ucha Mariette, być może po to, by nie musieć przekrzykiwać muzyki, a być może po to, by znaleźć się bliżej dziewczyny. Pytanie, które zadał Finnian nieusłyszane rozpłynęło się w powietrzu, kiedy Mariette dostrzegła Quentina. Razem z Gilbertem stał ukryty w cieniu korytarza za kolumnami, tam, gdzie parę chwil wcześniej ona i Victoria chowały się przed spojrzeniami matek, by bez obaw móc wypić kieliszek wina. Ich rozmowa była pełna napięcia; lord Gùnnuar nabuzowany szeptał coś do Quentina, kiedy tamten, stojąc na baczność, słuchał uważnie, chwilami odpowiadając lordowi jednym lub dwoma słowami. Nagle, na zakończenie rozmowy, Gùnnuar klepnął Quentina w plecy, a chłopak pod wpływem uderzenia odbił się do przodu. Lord odszedł, a Quentin pozostał skryty za kolumną. - Mariette – Finnian wyrwał dziewczynę z zamyślenia. - Tak? – córka Elvirii rzuciła szybkie spojrzenie na brata jej przyjaciółki. - Pytałem, dlaczego tak rzadko bywasz w naszej posiadłości – raz jeszcze zbliżył się do Mariette, a ona odchyliła się w tył z niechęcią. Ta bliskość wprawiała ją w niemałe speszenie. Aby w jakiś sposób oddalić się nieco od Finnana, Mariette na powrót spróbowała skierować swoją uwagę na lorda Gùnnuara, który teraz udał się do szwedzkiego stołu i, w jednej ręce trzymając kieliszek wina, raczył się przystawkami, ale jadł w tak odpychający sposób, że Mariette od razu odwróciła wzrok z powrotem na Finniana. - Sama nie wiem – wymamrotała. Stojąc samotnie nieopodal wejścia, aby w razie przybycia następnych gości móc ich niezwłocznie powitać, pani domu przyglądała się swojej córce tańczącej walca. Targnęło nią poczucie winy. Wiedziała, że zawiodła Mariette. Obiecała jej, że nie zmusi jej do małżeństwa, a jednak rozważała wydanie jej za Finniana. Tak nakazywała tradycja, której chciała przestrzegać. Skupiając się nad rozpatrywaniem, co jest najlepsze dla jej córki, Elviria nie zauważyła od razu, że ktoś do niej dołączył. Lord Gilbert Gùnnuar również przypatrywał się czemuś lub komuś na sali. Stał, trzymając jedną rękę za plecami, a pomiędzy palcami drugiej mierzwił końcówkę wąsa. Dopiero w tej chwili Elviria zauważyła jak wiele niższy od niej był. - Witaj, Elvirio, witaj. Cieszę się, że znów możemy się spotkać. Dziękuję za zaproszenie. Dosłownie przed chwilą przyjechałem i poczęstowałem się właśnie kieliszkiem wina - spod zakręconych wąsów lorda wylał się potok słów przerywany gdzieniegdzie donośnym śmiechem – A jak się sprawuje mój chłopiec? - Twój? Z tego, co mi wiadomo, Quentin mieszka teraz w moim domu i służy mnie i moim dzieciom – żachnęła się, unosząc brew do góry. Gilbert znów parsknął pijackim śmiechem. Bez wątpienia uraczył się więcej niż jednym kieliszkiem. - Ah, no tak! Wciąż zapominam, że Quentina nie ma już ze mną. - Tak? – tylko to słowo zdołało się wyrwać z ust zamyślonej Elvirii. Odkąd się pojawił, nie rzuciła nawet okiem na Gilberta, a to, co mówił puszczała mimo uszu. - Przywiązałem się do chłopaka, młody jest i nie bardzo sobie jeszcze radzi. Starałem się nauczyć go jak najwięcej, ale nie przekonałem się jeszcze, czy mi się udało – przerwał swą diatrybę przez pociągnięcie nosem. Elviria spodziewała się przemowy, której zmuszona będzie słuchać jeszcze przez długi czas ze stoickim spokojem, aby nie urazić lorda. - Więc z jakiej racji… - chciała skorzystać z okazji, aby zapytać Gilberta, dlaczego więc oddał jej Quentina, ale wtedy też lord, zauważywszy kogoś w tłumie, wykrzyknął. - Oh, czy to nie Dillon Kautliz? Nie spotkałem go od paru dobrych miesięcy. To bardzo miłe z twojej strony, że go zaprosiłaś, Elvirio, a teraz muszę cię przeprosić, bo chciałbym zamienić słowo z Dillonem. I ulotnił się tak szybko i niespodziewanie, jak się pojawił. Pani domu westchnęła, nie kryjąc ulgi, którą poczuła, gdy odszedł, a kiedy kolejni, nieco spóźnieni goście weszli na salę, od razu udała się do wejścia, aby ich powitać. Kiedy zabrzmiały ostatnie takty walca, Finnian i Mariette odsunęli się od siebie. Syn Appéritów ucałował dłoń córki Elvirii, a ona dygnęła zgrabnie. Wypatrując Victorii, Mariette chciała czym prędzej ulotnić się z parkietu. Wolała spędzić czas z przyjaciółką, a nie z jej bratem, przy którym czuła się nader speszona. Kiedy już go wyminęła i oddaliła się parę kroków, usłyszała za sobą jego głos. - Zechciałabyś może udać się ze mną na krótki spacer? – Finnian wyciągnął dłoń, jak gdyby chciał zaprosić Mariette do tańca. Najpierw Mariette spojrzała na matkę. Pragnęła, aby ta spojrzała w jej stronę, zawołała ją do siebie, aby Mariette mogła oddalić się od Finniana, bo sama nie chciała odmawiać chłopakowi, nie była przecież niegrzeczna. Jednak jej matka rozmawiała z kimś, odwrócona tyłem do córki i wyglądało na to, że nie zamierzała odwrócić się zbyt szybko. Kiwnąwszy głową, bezradna Mariette podała dłoń Finnianowi i podążyła za nim ku wyjściu. Rzadko wychodziła z posiadłości, gdy było już ciemno. Na skąpanym w niemal całkowitym mroku dziedzińcu niewiele było widać. W miarę jak oddalali się od budynku, muzyka łagodnie cichła. Minęli kilka osób; niektórzy zajęci byli rozmową, a inni zerkali skrycie na Mariette, poznając w niej córkę gospodyni przyjęcia. Listopadowa pogoda po wielokroć dawała o sobie znać. Wiatr kołysał liśćmi i kwiatami rzucającymi na suchą trawę ruchome cienie. Mariette zadrżała. Jej suknia, choć imponująca i ciężka, nie chroniła przed chłodem. Finnian poczuł dreszcz Mariette na sobie, kiedy podpierała się na jego ramieniu i od razu wtedy zdjął z siebie białą marynarkę i zarzucił na ramiona dziewczyny. - Dziękuję - bąknęła tylko Mariette, aby nie zranić uczuć Finniana, bo gdyby Sharon się dowiedziała, że córka jej pani obraziła kogoś – choćby i niechcący – z pewnością nie byłaby z tego powodu szczęśliwa, dlatego też Mariette po prostu przyjęła nakrycie. - Zaskakuje mnie to, jak wielu gości tutaj przybyło – odezwał się Finnian, wciągnąwszy powietrze przez usta. - Tak? Dlaczego? – Mariette zmarszczyła brwi. Cóż takiego niezwykłego jest w tym, ile ludzi zna moja matka?, chciała zapytać, lecz powstrzymała się. Brat Victorii roześmiał się frywolnie. - Nieczęsto dane mi było uczestniczyć w takich przyjęciach – oboje zerknęli na siebie. Zatrzymali się przy fontannie. Plusk lodowatej wody, która ochlapywała policzki Mariette zmieszał się ze ledwo słyszalną muzyką i równie cichą pogawędką prowadzoną przez parę, która usadowiła się na huśtawce. - Ja również rzadko chodziłam na bale – Mariette westchnęła – Zawsze, kiedy moja matka dostawała zaproszenie, udawała się na nie sama. - Doprawdy? – zdumiał się syn Appéritów – Cóż… takie przyjęcia są idealne na aranżowanie małżeństw. Może twoja matka twierdziła wtedy, że jesteś zbyt młoda na to. Ale widzę, że dziś zmieniła zdanie. Finnian przyozdobił twarz swawolnym uśmiechem. Dla Mariette ta wiadomość była tak bolesna, jakby ktoś wymierzył jej uderzenie w twarz. Poczuła żal do całego świata, chciała ukryć się i nie pokazywać nikomu, a w szczególności matce, z którą rozmawiała o tym tak wiele razy i która tak wiele razy obiecała jej, że nigdy nie zmusi Mariette do małżeństwa. Teraz Elviria złamała tę obietnicę, a Mariette czuła, że nikt nigdy jej tak nie skrzywdził. - Osobiście myślę, że podjęła bardzo dobrą decyzję… - ciągnął dalej Finnian, ale Mariette nie chciała nic więcej słyszeć. - Przepraszam, ale… - przerwała mu, nim jeszcze zdążyła się zastanowić, co chce powiedzieć – Ale słyszałam chyba Eltefię. Pewnie mnie szuka, bo tak nagle zniknęłam… Rudowłosa zaśmiała się nerwowo. To była pierwsza rzecz, jaka przyszła jej do głowy, a teraz musiała przez moment pociągnąć tę scenę. - Słyszysz? To chyba ona - kilka sekund udała, że nasłuchuje, po czym pośpiesznie oddała Finnianowi jego marynarkę – Przepraszam, ale muszę iść. Nie chcę denerwować Sharon. Przepraszam. Powtórzyła raz jeszcze i ukłoniła się. Zanim Finnian zdążył zareagować, Mariette zniknęła mu już z oczu i wróciła do rezydencji, gdzie tak naprawdę nikt na nią nie czekał. Ukryła się za poręczą na szczycie schodów, gdzie o tej porze z pewnością nikt nie zamierzał zaglądać i rozpuściła starannie upięte w kok włosy. Sama nie rozumiała, dlaczego wybrała akurat to miejsce, ale nie chciała wracać ani na salę, ani do swojego pokoju. Szczyt schodów jak najbardziej jej odpowiadał. Słyszała stamtąd wyłącznie głuche dźwięki muzyki, na których skupiła całą swoją uwagę. Zapewne długo siedziałaby na schodku, opierając czoło o chłodną poręcz i wsłuchując się w dźwięki wiolonczeli i skrzypiec, gdyby nie Eltefia, która wspięła się na górę, zapewne chcąc wrócić do swojej kwatery. - Mariette? – zobaczywszy swoją panienkę, zapytała półgłosem, zatrzymując się u dołu schodów. Mariette poderwała głowę i spojrzała na Eltefię. Miała na sobie błękitną szeroką suknię, której materiał rozlewał się na boki niczym fale i ciągnął się za nią. Zazwyczaj włosy upinała w kok, a tego wieczora spięte były tylko u boku jej nieodłączną spinką w kształcie motyla i spadały złotymi kaskadami na plecy. Jej wygląd przywodził Mariette na myśl księżniczki z opowieści, które w dzieciństwie czytała jej matka. Szybko pozbyła się tej myśli, bo nawet ona sprawiła, że w jej oczach stanęły łzy. - Dlaczego nie jesteś na balu? – Eltefia przestąpiła dwa stopnie wyżej i strapiona przysiadła niedaleko swojej panienki. - Źle się czuję – odparła Mariette, a niewidzialna dłoń, która ściskała jej gardło przyprawiła ją o chrypę. Eltefia od razu przysunęła się do Mariette. Zdjęła błękitną rękawiczkę i położyła dłoń na czole córki Elvirii. - Jesteś chora? – stroskana dotykała teraz policzków Mariette. - Nie mam gorączki, Eltefio – Mariette zamknęła dłoń służącej w swoich, ale nie zdobyła się na uśmiech – Nie w tym sensie źle się czuję. Wyraz twarzy Eltefii pokazywał, że kamień spadł jej z serca. Zająwszy miejsce na schodzie obok Mariette, jej dłonie spoczęły na kolanach panienki. - Więc o co chodzi? - dotyk Eltefii na kolanie Mariette sam w sobie był krzepiący i dawał dziewczynie poczucie, że Eltefii może zwierzyć się ze wszystkiego i nikt inny prócz niej o tym nie usłyszy – Pamiętaj, że mi możesz o wszystkim powiedzieć – słowa służącej zlały się z myślami Mariette zupełnie jakby potrafiła w nich czytać. - Eltefio… - z głębokim westchnięciem Mariette raz jeszcze ujęła dłonie Eltefii w swoje – Ty nie wiesz, jak to jest, kiedy musisz poślubić kogoś, kogo wcale nie kochasz. - Masz rację, Mariette, nie wiem – Ale ty wiesz, prawda? Mariette poczuła ukłucie w sercu. - Dowiedziałam się dziś wieczorem… Córka Elvirii czekała, aż Eltefia coś powie, pocieszy ją lub chociaż obejmie ramieniem, ale ona czekała bez słowa, wertując Mariette pełnym obaw wzrokiem. - Tyle razy mi obiecała. Tyle razy mówiła, że sama mam wybrać kogo poślubię, a teraz zrobiła to - dziewczyna znów zawiesiła głos, ale Eltefia wciąż się nie odzywała. Więc nie wiedziała o planach Elvirii – Eltefio, ona chce mnie wydać za brata Victorii! Na twarzy Eltefii wymalowało się teraz zdumienie, frustracja i zatroskanie w jednym. - Oh, Mariette… Nie spodziewałam się – wydukała tylko. Bo cóż jeszcze mogła powiedzieć? Mariette nie chciała słyszeć od niej kłamstw mówiących, że Elviria zmieni jeszcze zdanie, ani nie chciała rad każących jej rozmawiać z matką i Eltefia doskonale o tym wiedziała; wiedziała, że rzadkością było, aby Elviria zmieniała swe zdanie, a sprzeciwianie się jej było bardzo niemądre. - Nie przejmuj się, Eltefio… To nic takiego – zapewniła Mariette, ale łzy pojawiły się w jej oczach. Może i Eltefia powiedziałaby Mariette coś więcej, gdyby tylko trochę się zastanowiła, ale obie usłyszały nagle ciężkie stąpanie dochodzące z dołu schodów. Spojrzały tam. To Quentin wspinał się po schodach. Rozwiązał muszkę i teraz zwisała mu swobodnie na szyi. Wyglądało na to, że uwolnienie szyi z ucisku czarnej wstążki przyniosło mu niesamowitą ulgę. Chłopak wchodził po schodach wpatrzony w dywan, a więc nie zauważył siedzących na szczycie Mariette i Eltefii. Ta druga poderwała się ze swojego miejsca i stanęła pomiędzy Quentinem a Mariette. - Gdzie się wybierasz, Quentinie? – spytała chłopaka takim tonem, że Mariette poczuła się, jakby stała przed nią zupełnie inna osoba. Quentin zatrzymał się, zdjąwszy z dłoni białe rękawiczki. - Przepraszam, ale jestem zmęczony – ukłonił się nisko, z przesadą – Chciałbym iść do swojej kwatery. Eltefia zerknęła przez ramię na Mariette, która wciąż siedziała na swoim miejscu na schodzie, ukryta teraz za służącą. Mariette zrozumiała, że tym spojrzeniem Eltefia pyta ją, czy ma przepuścić Quentina. Kiwnęła głową. - No dobrze. Idź – z westchnięciem odsunęła się na bok, aby Quentin mógł przejść. Quentin wszedł szybko po schodach. Nie chcąc na niego patrzeć, Mariette odwróciła głowę i zaczęła wpatrywać się przez poręcz w podłogę w holu. Kiedy jego ciężkie kroki oddaliły się, Mariette ukryła twarz w dłoniach. To z nim chciała tańczyć walca tego wieczoru, nie z Finnianem. 8 Szybko minął jej następny dzień. Wiele godzin wałęsała się po posiadłości. Przysiadywała w różnych miejscach, rozglądała się i rozmyślała. Usiadła na łóżku w swoim pokoju i po prostu obserwowała drzwi, aż stwierdziła, że Eltefia w każdej chwili może wejść do środka chociażby po to, aby zawiesić w szafie czyste suknie; udała się do jednego z pokoi gościnnych i zaczęła rozglądać się tam, ale Lidia mogłaby wejść tam nawet teraz, chcąc powycierać kurze lub zamieść dywan; na huśtawce obok ogrodu często bawili się Wisenna i Aksel, ciekawi wszystkiego, co zobaczą, więc tam też nie została długo. Kilkukrotnie wracała się do biblioteki, bo z jednej strony tam czuła się najbezpieczniej, zazwyczaj nikt prócz niej i Williama tam nie zaglądał. Nawet Lidia tam nie sprzątała. William wolał sam zajmować się książkami. Z drugiej jednak strony to właśnie Williama Mariette się obawiała, bo nawet jeśli starał się nie przeszkadzać panience w czytaniu, to lubił czasem zajrzeć w stronice książki, którą czytała panienka. Mimo wszystkich niepewności i długiego zastanawiania się, Mariette i tak wybrała bibliotekę. Rozsiadła się wygodnie w fotelu przy kominku, w którym tliły się płomienie. Był to jeden z niewielu kominków w posiadłości, w których ktoś faktycznie rozpalał ogień. Znaczna większość z nich stanowiła ozdobę. Kiedy była już pewna, że jej jedynym towarzyszem jest ogień, wyciągnęła książkę, którą ukryła wśród halek swojej sukienki i potarła dłonią skórzaną okładkę. Serce biło jej w piersi jak oszalałe, żołądek zwinął się w supeł, a gardło ścisnęła widmowa dłoń. Rozkoszowała się tą chwilą oczekiwania nim otworzy książkę, tą niepewnością, co może tam znaleźć. Głęboki wdech… i wydech, powtarzała sobie w myślach Mariette i wreszcie otworzyła książę na pierwszej stronie. - Elviria Antoinette Villën – przeczytała szeptem, dotykając czubkiem palca liter napisanych złotym atramentem. Omiatała wzrokiem kolejne kartki. Każdy kolejny wpis oznaczony był dokładną datą w górnym rogu. Wiele tych pierwszych było krótkich, zajmujących nawet i pół strony, zainteresowanie Mariette wzbudzały niewielkie. Przerzucała stronę po stronie, dokładnie odczytywała daty i wyłapywała z tekstów pojedyncze zdania. Jedna z dat przykuła jej uwagę bardziej niż inne. Mariette przez moment poczuła, że jej serce zabiło mocniej. Zaczęła czytać. 16 października 1867 Pozostało mi niewiele sił i myślę, że niewiele również dziś zapiszę. Poród wycieńczył mnie bez reszty, a moją córkę, która narodziła się dziś wczesnym rankiem, zostawiłam pod opieką niani, jednak myślę, że Aberlot będzie chciał się jej niebawem pozbyć, nie sprawuje się dobrze. Od dawna nie widziałam takiego szczęścia w mężu. Nadał naszej córce imię Mariette. Jest zadziwiająco wręcz podobna do niego, lecz oczy ma moje. Chcę wychować ją inaczej niż wychowała mnie matka. Chcę jej dać to wszystko, czego ja nie dostałam. Aby ona sama mogła wybierać, co jest dla niej najlepsze. Nawet jeśli Aberlot będzie temu przeciwny. Reszta strony była pusta. Elviria zapewne nie czuła się wtedy na siłach, aby kontynuować pisanie. Mariette przerzucała kolejne kartki. Bardzo niewiele pamiętała z tamtych lat, ale widocznie żadne wydarzenia z nich nie były dla pani domu godne uwagi, gdyż ona wcale nie kwapiła się z zapisywaniem stron dziennika. Następnych zapisków było zaledwie kilka, a każde z nich oddzielało nawet kilka lat różnicy. Na jednej ze stron uwagę Mariette zwróciło imię jej ojca. Zaczęła czytać. 23 marca 1876 Aberlot przez wiele poprzednich tygodni był słaby, rzadko opuszczał sypialnię, mało się odzywał. Słabł. Dopadła go choroba, którą nie sposób było pokonać i choć wzywałam najlepszych lekarzy i płaciłam im gigantyczne sumy, oni nie byli w stanie nic zrobić. Pozostała mi tylko modlitwa, a odmawiałam ją codziennie, lecz byłam naiwna, myśląc, że ona pomoże. Choroba nasiliła się i zabrała go dziś w nocy. Cieszę się jednak, że byłam z nim przez jego ostatnie dni i mogłam przynieść mu nawet i znikome ukojenie. Mariette zabolało coś we wnętrzu jej ciała. Jej matka obdarowała ją kolejnym kłamstwem. Wiedziała o ojcu niewiele, Elviria wcale nie mówiła o nim sama z siebie, a przynajmniej Mariette nie przypominała sobie, aby słyszała o nim bez pytania. Kiedy jednak pytanie o Aberlota faktycznie padło, jedyną odpowiedzią z ust pani domu było to, że zginął w bitwie. Nigdy nic więcej. Mariette zaczęła zastanawiać się jak wiele kłamstw usłyszy jeszcze od Elvirii i jak wieloma karmiła ją do tej pory. Zastanawiała się, czy cokolwiek, co mówiła jej matka było prawdą, a jedyną możliwością aby się tego dowiedzieć było przeczytanie całego pamiętnika pani domu od początku do samego końca. Córka Elvirii ponownie otworzyła książkę na pierwszej stronie, postanawiając, że tym razem nie ominie żadnego zapisku ani nawet jednego słowa. - Panienko? – usłyszała nagle za sobą ochrypły głos Williama. Mariette zamknęła książkę, z której stronic ulotnił się kurz – Późno już. O strasznych godzinach się panienka ostatnio kładzie… Rudowłosa zacisnęła palce na książce, modląc się, aby bibliotekarz nie spytał, co czyta, ale ten nie dodał nic więcej. - Zaraz się położę Williamie, przepraszam, że tak długo tu przesiaduję – uśmiechnęła się do Williama, a on odwzajemnił uśmiech i odszedł, kłaniając się. Z ciężkim westchnieniem Mariette podniosła się z fotela i porozglądała się po bibliotece. Skoro obiecała Williamowi, że wyjdzie musiała wyjść, ale przedtem musiała ukryć gdzieś dziennik tak, aby nikt poza nią nie mógł go znaleźć. Półka na książki wydawała jej się najlepszym na to miejscem, by pamiętnik mógł wtopić się w resztę ksiąg i nie zwracać niczyjej uwagi. Tak, jak pomyślała, tak zrobiła. Ukrywszy dziennik na jednej z najwyższych półek, chciała wrócić już do swojego pokoju, kiedy raz jeszcze rzuciła okiem na fotel, na siedziała chwilę temu. Leżało na nim pudełko z pożółkłej stali, zmatowione przez kurz. Uklęknąwszy przy fotelu, Mariette drżącą ręką ujęłą szkatułkę i podniosła wieko. Jej oczy rozszerzyły się ze zdziwienia. W środku na purpurowej poduszce złożony był pistolet. Podniosła go ostrożnie, jakby bała się, że może zaraz wystrzelić. Był tak ciężki, że Mariette musiała trzymać go w dwóch dłoniach. Celowała nim w ciemność, z bijącym sercem wyobrażając sobie, że pociąga za spust, a na całym dworze rozlega się huk. Victoria! Muszę czym prędzej powiedzieć o tym Victorii!, wykrzyknęła w myślach Mariette i w moment schowała pistolet w szkatułkę i zerwała się na równe nogi. Chciała jak najszybciej napisać list do przyjaciółki i bezzwłocznie go do niej wysłać, ale w głowie zaświtała jej obietnica, którą zaledwie parę chwil temu złożyła Williamowi. Z całą pewnością czekał przy wejściu na Mariette, aby upewnić się, czy go nie oszuka, aby zadbać o to, by panienka poszła spać i nie przemęczyła się. Dlatego Mariette z niemałym żalem ukryła metalową szkatułkę pod falbanami piżamy i na palcach udała się do wyjścia, gdzie William faktycznie na nią czekał. Jeszcze przed śniadaniem Mariette zerwała się z łóżka i popędziła do biblioteki, by napisać do Victorii to, co chciała napisać w nocy. Droga Victorio, Musisz przyjechać do mnie najszybciej, jak tylko możesz. Muszę ci coś pokazać, ale nie mogę napisać ci teraz, co to jest. Nie odpowiadaj na ten list. Bardzo proszę, pospiesz się i przyjedź, jak tylko go przeczytasz. Mariette. Nabazgrała go szybko, nie dbając o ładne pismo. Pożyczywszy od Williama pieczęć, zapieczętowała list laikiem i przez parę minut była zmuszona biegać po posiadłości, by znaleźć Sharon, a kiedy spotkała ją w końcu przed jadalnią, przekazała jej list i poprosiła, aby natychmiastowo wysłała o dyliżansem. Kiedy Sharon wzięła od Mariette kopertę, ta odetchnęła głęboko kilka razy. Musiała prędko zająć czymś umysł, bo bała się, że ze zniecierpliwienia dostanie gorączki. Zrobiła pierwszą rzecz, jaka wpadła jej do głowy, a że była to myśl o ojcu, to Mariette znalazła album ze zdjęciami i jedyne zdjęcie Aberlota, z którym przysiadła potem na ławce przy fontannie. Choć nie pamiętała go prawie wcale, nawet jego wyglądu, a co dopiero głosu, czy zachowania, to patrząc na jego zdjęcie poczuła pewien smutek. Nie miała żadnych wspomnień, które wiązałyby się z nim i może właśnie to było jego źródłem. Mariette westchnęła głośno i dramatycznie, a zagłuszył ją szum liści, które opadały jeden za drugim rwane przez wiatr, i wtedy też podniosła głowę, kierowana innym dźwiękiem, który wmieszał się w wiatr. Pod drzewem na początku ścieżki stał Quentin. Oparty o pień z podciągniętymi za łokcie rękawami koszuli, bez kamizelki, którą dała mu Elviria otwierał żółtą kopertę, którą potem zwinął w kilkę i wcisnął w kieszeń spodni i rozwinął kartkę, która znajdowała się w środku. Pierwszą myślą Mariette było to, że Quentin otrzymał jakiś dokument, lecz litery odbijające się pod słońcem na drugiej stronie kartki były napisane ładnym, odręcznym pismem. Teraz w głowie córki Elvirii zaczęły się kłębić myśli zupełnie różne. Może był to list, w którym jego kochanka zapisała mu długie wyznanie miłości Ciągle wpatrywała się w Quentina, oczekując, że uśmiechnie się w końcu do tekstu, który czytał. Teraz dziewczynę ogarnął jeszcze większy smutek, a może i zazdrość. Lecz Quentin wcale nie uśmiechnął się, patrząc w kartkę, a zrobił to zobaczywszy Mariette, gdy podniósł wzrok na nią. Zaledwo sekundę zajęło Mariette, aby schowała twarz za włosami, wbijając wzrok w zdjęcie, które ściskała w palcach tak mocno, że pomarszczyło się przy dolnym rogu. Poczuła, że jej twarz zalewa czerwień. Zobaczywszy siedzącą samotnie na huśtawce panienkę, Quentin, nie trudząc się nawet myślami o powinnościach, złożył czytaną kartkę na czworo i, chowając ją do kieszeni, udał się w stronę Mariette. - Czy mogę się przysiąść? – zapytał cicho, niemal szeptem, jakby bał się, że przeszkodzi panience w czymś bardzo ważnym. Ona pokiwała tylko głową, widocznie speszona. Quentin usiadł, śmiejąc się krótko. Cisza wyrosła pomiędzy nimi niczym mur. Quentin rozglądał się z wolna po ogrodzie, co raz zerkając na Mariette, która sprytnie ukryła twarz za burzą kasztanowych włosów. Przez chwilę chłopakowi wydawało się, że córka jego pani płacze, lecz było to tylko złudne wrażenie. - Czy ja panienkę onieśmielam? – Quentin zdobył się na złamanie milczenia, które ich obojga wprawiało w niezręczność. - Ależ nie! W żadnym wypadku! – wykrzyknęła nagle Mariette, a Quentin podskoczył zaskoczony. Jej nagły zapał opadł jednak szybko i szeptem dodała: - No może trochę… Quentin parsknął śmiechem, ale opamiętał się szybko, by omyłkowo nie urazić panienki. Wciąż rozbawiony westchnął. - Nie mam co się dziwić panience. Zapewne nie przyzwyczaiła się do mnie jeszcze panienka, w końcu jestem tutaj krótko. - Tak… - tylko tyle powiedziała Mariette, zanim znów zapadła cisza, które towarzyszył jedynie szum wiatru. Nie wiedząc, co zrobić, Quentin ukradkiem zerknął na zdjęcie, które panienka ściskała kurczowo w palach. Widniał na nim mężczyzna w średnim wieku, z poważnym wzrokiem, którym surowo wertował Quentina. - Domyślam się, że to ojciec panienki – zgadł chłopak, wskazując na fotografię, a Mariette kiwnęła jedynie głową. Quentin zauważył, że wciąż nie udało mu się pozbyć skrępowania, które ogarnęło panienkę, tak więc kontynuował – Nigdy go tu nie widziałem. Przypuszczam, iż wyjechał. Jak długo go nie ma? Panienka musi za nim bardzo tęsknić. - Tak właściwie to nie żyje – odparła Mariette – Krótko go znałam. Zmarł, kiedy miałam jedenaście lat, ale wcale go nie pamiętam, nigdy go nie widywałam. Moja matka mówi każdemu, że zmarł w bitwie, ale to nie prawda. Choroba go przykuła do łóżka i w końcu pokonała. Nie wiem, czy ona wstydzi się tego, ale to przykre. Nie tak powinna go traktować po śmierci. Nawet mnie nie chciała wyjawić o nim prawdy. Zresztą… teraz nie jestem pewna, czy kiedykolwiek powiedziała mi prawdę… - urwała na moment. Quentin usłyszał, że dziewczyna przełyka ślinę – Warto go czasami wspomnieć… Mimo iż go nie pamiętam. Wreszcie Mariette podniosła głowę. Quentin ku swojemu zdziwieniu dostrzegł, że w uśmiechu, który błąkał się na ustach dziewczyny wcale nie jawił się smutek. Chłopak wydał z siebie pomruk, którego sam się nie spodziewał, ale nie wiedział, jak inaczej mógłby odpowiedzieć. - Twoja matka, panienko, wyprawiła rewelacyjny bankiet – wypalił po chwili, nie chcąc kończyć jeszcze rozmowy – Mam nadzieję, że panience również się podobało. - Sala była bardzo piękna. Zupełnie jak w pałacu! – zachwyciła się Mariette, ale jej zapał trwał tylko chwilę – I to chyba była jedyna przyjemna rzecz, jaka mnie tam spotkała. - A więc co panienkę tak zasmuciło? – Quentin mimochodem przysunął się bliżej Mariette. Czekał cierpliwie, aż dziewczyna odpowie, ale ona zamilkła. Czyżby mu nie zaufała? – Nie musi się panienka obawiać, nikt prócz nas się nie dowie o panienki zmartwieniach, jeśli panienka sobie tego nie życzy. - Moja matka chce mnie wydać za mąż! – córka jego pani wypowiedziała najbardziej nieprzewidziane słowa, jakie mógł usłyszeć Quentin, które odebrały mu na chwilę zdolność mowy, a jedyne co mógł z siebie wydobyć to pojedyncze, nieskładne litery, ale ku jego uciesze, Mariette mówiła dalej – Wiele razy obiecała mi, że pozwoli mi wziąć ślub z kim tylko będę chciała i zawsze zapewniała mnie, że nigdy nie zmieni zdania, a teraz… wybrała mi męża. I to brata mojej najlepszej przyjaciółki! Przez chwilę znów zapadła cisza. Oboje nie wiedzieli co jeszcze powiedzieć, ale żadne z nich nie chciało odchodzić. Przez kilka minut siedzieli, nie odzywając się do siebie, myśląc, jak pociągnąć rozmowę. - Szybko zniknąłeś wtedy, na bankiecie – odezwała się Mariette przytłumionym głosem, a Quentin odniósł wrażenie, że próbuje ona ujarzmić szloch. - Ma panienka rację. Zmęczenie wzięło nade mną górę. Chciałem zostać dłużej, ale nie wiedziałem, co ze sobą zrobić – wyjaśnił Quentin, spoglądając na skrawek nieba zza liści – Cóż… Muszę teraz panienkę przeprosić. Praca mnie wzywa. I wstał niespiesznie. - Ah… I chciałem jeszcze panience powiedzieć… Chciałbym być na miejscu tego młodzieńca, który wtedy z tobą tańczył – szepnął Mariette do ucha i odszedł, nim zdążyła ona zareagować… Kąciki ust chłopaka uniosły się w uśmiechu. Siedząc na brzegu łóżka w swojej kwaterze, Joaquin przyglądał się płatkom azalii, które znalazł pod donicą w korytarzu. Quentin nie potrafił opiekować się kwiatami, to bez wątpienia z jego winy azalie więdły, bo gdyby Catries się nimi opiekowała, żyłyby one i rozkwitały. Ciekawy był, co robiła teraz Catries. Może jeszcze spała? Toć poranek był wczesny. Lub może wyszła do swojego ogrodu, by doglądać kwiatów, które jeszcze żyły? Joaquin poczuł ukłucie w piersi. Wspomnienia z balu przyszły do niego same, znów zobaczył, jak pięknie wtedy wyglądała. Żałował, że nie złamał zakazu, że nie poprosił jej do tańca, że nie powiedział jej o uczuciach, które do niej żywił od tak dawna, a których nie umiał ukryć, a bał się ich również ujawnić. Wydawało mu się że stracił ostatnią, jedyną okazję, aby mógł jej to wyznać. Marazm ten wzrastał z każdą myślą o Catries. Joaquin nie chciał w nim trwać i wiedział, że był tylko jeden sposób, aby się go pozbyć. Kucharz dźwignął się z wolna z łóżka. Teraz albo nigdy, powiedział sobie w myślach, zaciskając żarliwie pięści i wyszedł z kwatery. Nie potrzebował szukać długo ogrodniczki, a spotkał ją już w korytarzu piętro niżej, gdzie, klęcząc przy donicy, szeptała do więdnącego kwiatu coś, czego Joaquin nie mógł dosłyszeć. Głębokim oddechem zdobył się na odwagę, by podejść. Z dłońmi splecionymi za plecami obszedł donicę, niby zainteresowany ową azalią, z którą tak czułą rozmowę prowadziła Catries. Gdy na nią patrzył, przez myśl mu przeszło, aby odejść, nie przeszkadzać ogrodniczce, ale wiedział, że jeśli odejdzie, będzie przez długi czas bił się w pierś, jak za każdym do tej pory razem. - Quentin tylko krzywdzi te kwiaty – palnął Joaquin bez zastanowienia, a Catries przestała szeptać jakby dopiero teraz spostrzegła, że towarzyszy jej nie tylko kwiat azalii. Nie zdumiała się jednak, widząc Joaquina, jak również jej twarz pozostała całkiem spokojna. - Nie – ogrodniczka pokręciła głową ze smutkiem – Myślę, że to ja popełniłam błąd, przenosząc je tutaj. - To nie z twojej winy. Nie popełniasz takich błędów. - Każdy je popełnia, Joaquinie – dziewczyna roześmiała się frasobliwie. Choć jej wygląd zaiste był zimny, jej śmiech zawsze wypełniał ciepłem całe ciało Joaquina, a jednak teraz sprawił, że gardło jego ścisnęło się ciasno, by nie pozwolić mu wypowiedzieć żadnego słowa – Nie przepadasz za Quentinem, to wiem, ale nie możesz obwiniać go o moje pomyłki. Joaquin poczuł się, jakby palnął wierutną głupotę. Zamarzył teraz, by zapaść się pod ziemię, by zapomnieć o tej rozmowie lub aby cofnąć czas, by nigdy się ona nie odbyła, by mógł zacząć ją od nowa. Żadne z tych pragnień nie spełniło się jednak, a Joaquin stał po drugiej stronie donicy, wykręcając palce za plecami i nie mogąc wydobyć z siebie nawet najcichszego dźwięku. - Ale to prawda, że Quentin nie ma ręki do kwiatów – ku zaskoczeniu Joaquina, Catries ciągnęła dalej – I ja również go nie lubię. Jest w nim coś dziwnego… Nasza pani nie pozwoli mu tutaj zostać. - Tak, masz rację - kucharz zgodził się bezkrytycznie – I sądzę, że nie tylko my tak uważamy. Naraz oboje usłyszeli stukot obcasów, a zza zakrętu wyłoniła się Sharon. Zwolniła kroku po to, aby zatrzymać się potem u szczytu schodów. - Zapraszam cię na śniadanie, Joaquinie – kiedy się odezwała, Joaquin podskoczył. Sharon spojrzała wymownie na kucharza i ruszyła schodami w dół. Joaquin poczuł pieczenie w oczach. Nie chciał rozmawiać o Quentinie, nie chciał rozmawiać o kwiatach. Chciał móc wreszcie powiedzieć Catries to, co chciał jej powiedzieć od tak dawna, a jednak coś znów stanęło mu na przeszkodzie. Nie miał teraz innego wyjścia, jak tylko posłuchać Sharon i pójść za nią, nie chciał jednak pozostawić Catries bez słowa pożegnania, więc, dziwiąc się sobie samemu, ujął jej dłoń i ucałował ją. - Gdyby wolno było nam tańczyć na balu, z pewnością zaprosiłbym cię do tańca – ucisk, który poczuł na gardle nie pozwolił mu powiedzieć nic więcej, toteż Joaquin odszedł od razu, gdy słowa te wypowiedział. Był dumny. 9 Przez pół wieczora Mariette przewracała się w łóżku z boku na bok, kilka razy wstawała tylko po to, aby zaraz potem na powrót się położyć, oglądała wspinający się po niebie księżyc i skrupulatnie odliczała minuty do właściwej godziny. Miała wrażenie, że ta ekscytacja wypala jej wnętrzności, ale musiała czekać, aż wszyscy zasną. Czas ten dłużył się niemiłosiernie, ale po niekrótkim wyczekiwaniu nastała chwila, w której Mariette mogła nareszcie dać upust emocjom i wybiegła ze swojego pokoju na palcach jak błyskawica, potykając się o własne nogi. Kilka razy zdało jej się, że widzi czyjąś sylwetkę z daleka, wtedy też chowała się za zakrętem lub zasłoną, ale na korytarzach, z wyjątkiem Mariette, nie było żywej duszy. Wkradła się do biblioteki niczym złodziej, rada, że William nigdy nie zamykał drzwi na klucz. A może w duchu wiedział on, jak wiele nocy panienka przesiedziała zaczytując się przy kominku? Tym razem Mariette nie rozglądała się po regałach, szukając książki, która mogłaby ją zaciekawić, lecz obrała już wcześniej wyznaczony przez siebie kierunek i od razu ruszyła w tamtą stronę, przekonana, że nikogo prócz niej nie było w bibliotece. Już po kilku cichych krokach przekonała się, jak bardzo się myliła. Cofnęła się od razu, upadając prawie na jedną z półek, kiedy czyjś cień przesunął się po podłodze w jej kierunku. Jej zapał opadł w jedną chwilę i teraz podchodziła wolno i ostrożnie, by sprawdzić kto również zdecydował wybrać się na nocny spacer. W głębi serca Mariette spodziewała się zobaczyć bawiących się Wisennę i Aksla, ale jednak cień nie należał do żadnego z bliźniaków. - Quentin… - szepnęła mimo woli Mariette, zobaczywszy chłopaka siedzącego w fotelu, pochylając się nad stolikiem. Chłopak poderwał się nagle na równe nogi, a skrzyp, który wydał odsuwający się fotel z pewnością usłyszała cała rezydencja. Mariette także odskoczyła zaskoczona. Patrzyła to na Quentina, to na przewrócony kałamarz, z którego atrament zalał kartkę i kapał z krawędzi stołu na podłogę. Quentin zaś wpatrywał się w córkę Elvirii, jakby ukazała mu się zjawa. - Co robiłeś, Quentinie? – Mariette wskazała na oblaną czernią kartkę. - Ah, to? – Quentin otrzepał śpiesznie spodnie, jakby były zakurzone – kiedy nie mogę spać, rysuję. Panienka sama chyba wie, jak nieprzyjemnie jest przewracać się przez kilka godzin z boku na bok. - Masz rację – mruknęła w lekkim zamyśleniu i bezwiednie podeszła do stołu – Co rysowałeś? Zaskoczeniem niemałym było dla Mariette, że zamiast szkicu na kartce ujrzała nieznacznie rozmazane, ale starannie zapisane litery. Nie zdążyła odczytać z nich ani słowa, bo gdy tylko pochyliła się nad stołem, Quentin chwycił za papier tak szybko, że rozlany atrament ochlapał piżamę Mariette i koszulę Quentina. - Zapisywałem pomysł na rysunek. Często tak robię – odparł prędko – Ale to teraz tylko śmieć, zaraz wyrzucę ten papier – zapewnił, miażdżąc kartkę w dłoni. Wtedy też przyuważył, że całe jego dłonie były czarne od atramentu. Jął wycierać je o koszulę, ale na białym materiale pozostały smoliste smugi. Dziwnie zdenerwowany wydawał się Quentin tej nocy, jak gdyby zrobił coś złego i obawiał się, że Mariette odkryje jego czyn. Wszak Mariette pomyślała, że również i ona zachowałaby się podobnie do Quentina, gdyby ktoś wystraszył ją nagłym nadejściem. - A dlaczego ty nie śpisz, panienko? – nie robiąc nic sobie z dwóch długich plam na koszuli, Quentin schował ręce za plecami. - Kiedy nie mogę spać, wybieram jakąś przeraźliwie nudną książkę i czytam ją dopóki nie zasnę – była to pierwsza myśl, jaka jej przyszła, jak tylko spojrzała na ukryty pomiędzy dwiema grubymi księgami dziennik. Quentin kiwnął tylko głową, bo cóż jeszcze mógł powiedzieć? Stali więc oboje w ciszy, jak to często im się przytrafiało, aż w końcu rozerwał ją głęboki oddech Quentina, który uśmiechnął się do swojej panienki, podchodząc do niej. - Nie będę już panience przeszkadzał – ujął jej rękę i ucałował i po chwili zniknął za regałem. Mariette spojrzała na dłoń, a na wewnętrznej jej stronie widniał odcisk atramentu, którym ubrudzony był Quentin. Ucałowawszy dłoń panienki, Quentin musiał pożegnać się z nią, a zrobił to niechętnie. Ociągał się nieco, gdy odchodził, a przy tym wciąż trzymał wzrok na niej. Kiedy odszedł tak daleko, że nie był w stanie obrócić głowy, odwrócił się, ukryty za półką, aby jeszcze przez chwilę móc napawać się jej widokiem. Córka jego pani patrzyła przez chwilę na swoją dłoń. Quentin poczuł żgnięcie wstydu, że dopuścił do tego, że panienka miała nieczyste dłonie i ubranie. Dokładnie obserwował każdy ruch, a ona zdawała się wcale nie przejąć owymi śladami po atramencie. Opuściwszy rękę, którą zainteresowana była przez poprzednie sekundy, podeszła do jednego z regałów. Rozejrzała się wpierw, jakby bojąc się, że ktoś ją obserwuje, a kiedy przekonana już była, że nikt już nie ostał się w bibliotece, wyciągnęła książkę z półki ponad jej głową. Quentin pewien był, że będzie musiała unieść jedną z ciężkich historycznych ksiąg, które kurzyły się na tym właśnie regale, ale pomylił się i zadziwiony zobaczył, że miast grubego tomiszcza, Mariette trzymała małą książkę zapiętą na rzemienny pasek, która wyglądem swoim przypominała więcej kajet, aniżeli drukowaną książkę. Ciekawy był, do czego służył Mariette zeszyt ten, lecz ot tak spytać nie mógł, a dojrzeć, co jest tam napisane z takiej długości również nie umiał. Nic innego więc nie mógł zrobić, jak tylko obserwować, co panienka Mariette poczyni z owym kajetem. Wnet usłyszał za sobą skrzyp podłogi. Instynkt kazał mu się obrócić i tak też zrobił od razu. Wisenna i Aksel stanęli nieruchomo jak rzeźby, a Quentin odetchnął. Nie mógł zrobić teraz nic innego, jak kazać bliźniakom iść gdzie indziej, jak i samemu się ulotnić, w razie, gdyby chcieli oni tu wrócić. Koniec końców byli jedynie ciekawymi świata dziećmi, lecz Quentin bał się, że widząc jego obserwującego panienkę w ukryciu, mogliby powiedzieć o tym zaraz komuś ze służby. - Hej! Co wy tu robicie? – Quentin zawołał szeptem bliźniaków i podszedł do nich, gdy oni wciąż stali jak zmrożeni, zakrywając drobnymi rączkami buzie – Szukacie słodyczy, prawda? Aksel pokiwał głową, a ciemne oczy chłopca zwiększyły się jakby ze strachu. - No, tutaj na pewno ich nie znajdziecie – Quentin wyprostował się poczciwie i rozejrzał się, jakoby szukał słodkości wraz z młodym paniczem i panienką – Joaquin nie ukryłby ich w takim miejscu. Ale wiecie co? Jeśli pójdziecie teraz do łóżek, dostaniecie jutro ode mnie dodatkową porcję deseru. Co wy na to? Widać, dzieci chyżo przystały na to i zniknęły z biblioteki w mgnieniu oka, ale czy na pewno udały się do swoich łóżek, tego Quentin się nie dowiedział, bo on również wrócił do swojej kwatery zaraz po nich. 10 Usłyszawszy tętent kopyt z zewnątrz, Mariette wybiegła z rezydencji, pozbawiona jakiegokolwiek okrycia na zwiewną suknię. Kiedy stanęła na dziedzińcu, powóz zatrzymywał się dopiero. Mariette drżała tak samo z zimna, jak i z podniecenia. Rada była niezwykle, że Victoria zjawiła się tak szybko i Mariette nie musiała czekać na nią kilku dni. Nim jeszcze Victoria zdążyła wysiąść z powozu, Mariette już podbiegła do niej, lecz nie po to, by rzucić się w jej ramiona na powitanie, ale by pociągnąć ją czym prędzej do środka posiadłości. - Szybko! Chodź Victorio, szybko! – Mariette chwyciła przyjaciółkę za nadgarstek i wraz z nią pobiegła do wejścia. Wspinając się na stopnie, w oko rzuciła jej się różowa plamka. To Sharon obserwowała Mariette i Victorię z okna na pierwszym piętrze. Mariette w mig odzyskała panowanie, widząc wzrok służącej – Ups, Sharon patrzy. Szybki krok miała Sharon, bo gdy Victoria z Mariette weszły do środka, ona była już na parterze, mocno przyciskając swój notes do piersi. Mariette zawsze ciekawa była, co Sharon zapisywała na jego stronach, jednak wiedziała, że nigdy nie będzie dane jej się dowiedzieć. Sharon skłoniła się. - Dość wczesną porę wybrała panienka na wizytę. - Tak, nie mogłam już doczekać się spotkania z Mariette i jak tylko wstałam, tak szybko wyjechałam – odparła zaraz Victoria cała we wstydliwych rumieńcach. Mariette odetchnęła w duchu i tym również podziękowała przyjaciółce za jej odpowiedź. Sharon jednak nie wyglądała na uszczęśliwioną wizytą panienki Appérit o tak wczesnej godzinie, lecz cóż mogła powiedzieć? Stanowisko jej pozwalało tylko na to, aby skłonić się panienkom raz jeszcze i spytać, czy życzą sobie, by coś podać. - Tak, herbatę korzenną – rzuciła naprędce Mariette – Chodź – szepnęła, pociągnąwszy Victorię po schodach, gdy Sharon odeszła. Victoria zajęła miejsce w fotelu nieopodal kominka. Jej wyraz twarzy pokazywał, że nie była zachwycona swoją obecnością na dworze Villënów, a postawa jej sprawiała, że wyglądała nawet na zatroskaną. - Co chciałaś mi pokazać, Mariette? – spytała rozgorączkowana, ale nic prócz tego nie zdążyła powiedzieć nic więcej, bo Mariette uciszyła ją krótkim sykiem. - Musimy poczekać, aż Eltefia doniesie herbatę, aby nikt nam nie przeszkodził. Obie siedziały więc w ciszy i niecierpliwości, raz po raz spoglądając to na siebie, to w okno lub na obraz na ścianie. Victoria niepewnie podgryzała wargę, a Mariette podskakiwała na każdy usłyszany dźwięk. W końcu, dając Mariette niewiarygodną ulgę, nadeszła chwila, w której Eltefia podała herbatę i kruche ciastka, a kiedy kroki jej ucichły za drzwiami, Mariette zerwała się z fotela na równe nogi, ciągnąc za sobą Victorię i obie wypadły na korytarz. - Mariette, wolniej! – zdołała wysapać w biegu Victoria, gdy razem zbiegały po schodach, ale nie było czasu na zwalnianie. Przekroczywszy próg biblioteki, Mariette stwierdziła, że szczęście jej dopisało, a Williama nie było w pobliżu. Dopiero gdy dziewczęta stanęły przed właściwą półką, Mariette uwolniła z uścisku nadgarstek Victorii. Dokładnie zapamiętała księgę, za którą ukryła dziennik i nie minęła nawet minuta, a już trzymała go w rękach. - Co to takiego? – spytała szeptem córka Appéritów, nachylając się z ciekawością nad gładką skórzaną okładką. - Zaraz zobaczysz – Mariette uśmiechnęła się, a w jej oku pojawił się błysk. Z powrotem w sypialni Mariette dziewczęta znalazły się jeszcze szybciej, niż w bibliotece, a podekscytowanie ich rosło z każdą sekundą. - Znalazłam go w gabinecie mojej matki – Mariette przerzuciła naprędce kilka kartek z dziennika, pokazując go przyjaciółce, ale opowieści w nim zawarte musiały jeszcze zaczekać – Było też to… Córka Elvirii sięgnęła w głąb kominka i dobyła stalowego pudełka, które zdążył już zająć kurz. Ujrzała przestrach w oczach Victorii, gdy strzepywała siwy pył z wieka szkatułki. - Mariette… kiedy znalazłaś ten zeszyt? – w głosie Victorii dało się słyszeć chrypę, a brwi jej zmarszczyły się podejrzliwie. Przez głowę Mariette przepłynęło wiele myśli, wiele pomysłów, jak mogłaby ją okłamać, lecz wiedziała, że nie zdobyłaby się na łgarstwo. - W nocy… gdy przeszukiwałam biurko matki – spojrzenie, jakim obdarowała Mariette Victoria, sprawiło, że spłynęła na nią fala zażenowania - choć jej zdaniem absurdalnego. - I że też jeszcze się przyznajesz, Mariette! Jak mogłaś zrobić coś takiego? – wykrzyknęła Victoria i zapewne chciała powiedzieć coś więcej, ale syk, który wydała z siebie Mariette ją okiełznał. - To nie jest czas na to, Victorio – Mariette niewzruszona otworzyła dziennik pani domu i podsunęła go przyjaciółce – Spójrz lepiej. Mariette jęła pokazywać Victorii wszystko to, co jej matka pisała, a ona już przeczytała. - Mama mi powiedziała, że ojciec zginął w bitwie – napomknęła Mariette, gdy dotarły do strony, gdzie Elviria opowiedziała o śmierci swego męża – Aberlota. Zainteresowanie Victorii rosło, dopytywała nieustannie, chciała wiedzieć więcej i więcej, co zadziwiało Mariette, ale wprawiało ją również w pewną satysfakcję, że przyjaciółka jej podzieliła jednak jej entuzjazm. Pokazawszy Victorii wszystko, co Mariette sama przeczytała, obie zaczęły czytać kolejne kartki z zapiskami Elvirii daleko uważniej, niż gdy Mariette czytywała je ze zmęczeniem w nocy. 12 lutego 1872 roku – przeczytały już na następnej stronie – Aberlot dziwne pomysły miewa niekiedy, jednakże kończą się one na ogół niespodziewanie. Tak jak wczoraj, gdy zdecydował, by w drodze do miasta zatrzymać się w pewnej gospodzie przy ścieżce w lesie, gdzie witali zmęczeni wędrowcy i chłopi mieszkający nieopodal. Co go natchnęło, wciąż się nie dowiedziałam, być może był tylko zmęczony podróżą, choć wcale tak nie wyglądał, a mogłabym nawet rzec, iż był całkiem rozbudzony . Weszłam za Aberlotem wtedy do środka, a on natychmiast usiadł przy barze i poprosił o grzane piwo, ja zaś zajęłam miejsce obok niego. Cisza zapanowała między nami, kiedy sączył swój trunek. By zająć sobie czas, który dłużył się bez litości, obserwowałam przybywających i obecnych już w karczmie ludzi, a każdy z nich był na swój sposób interesujący. Niedługo jednak patrzałam na pijanych, kłócących się starców, czy na pianistę który przygrywał powolną melodię na nadpsutych klawiszach, a uwagę moją przykuła dziewczyna. Stała za barem, kilka razy wyszła przez drzwi, które prowadziły do spiżarni. Wyglądała na schorowaną ledwo na nogach się słaniała, ale widać było, że nie mogła odpocząć, choć na pewno bardzo tego pragnęła. Cokolwiek by ona nie robiła, wciąż uciekała wzrokiem do barmana, który odpowiadał jej spojrzeniami pełnymi groźby. Przez myśl mi przeszło nawet, że była to jego córka, lecz żaden ojciec nie potraktowałby swej córki tak, jak zrobił to ten barman. Widziałam, że dziewczyna opadała ze zmęczenia, oddychała z trudnością, zaprzestawała swoich czynności, kilka razy zdało mi się, że lada chwila upadnie. Zapewne energia jej opadła wtedy całkowicie, kiedy weszła na zaplecze, gdyż już z niego nie wyszła. Barman, czyszcząc zajadle kufel po piwie, nagminnie zerkał na zamknięte drzwi. Mruczał coś nie do usłyszenia, ale na twarzy jego czaiła się rosnąca wciąż złość. Gdy mężczyzna uznał wreszcie, że pozbył się całego brudu z wnętrza kufla, odłożył go na ladę i rzucił swarliwie szmatą, po czym on również poszedł do spiżarni. Gwar w knajpie był głośny i chyba nikt, prócz mnie i Aberlota, nie usłyszał krzyków, które dobiegały zza zamkniętych drzwi magazynu. Mogliśmy wtedy opuścić po prostu gospodę lub też udawać, że nic nie usłyszeliśmy, jednak ja nie potrafiłam pozostać niewzruszona. Aberlot za to okazał się być o wiele bardziej znieczulony i kiedy ja byłam już przy drzwiach, on raptem odstawił swoje piwo. Cieszyłam się jednak, że nie musiałam go o nic prosić. Oboje więc wpadliśmy do magazynu, gdzie ujrzeliśmy zatrważającą scenę. Dreszcze przebiegły mi wzdłuż kręgosłupa, gdy zobaczyłam dziewczynę zwiniętą w kłębek na podłodze, obok niej przewróconą beczkę, z której wypływało wino i barmana dzierżącego wysoko nad głową pustą butelkę. Stojąc w bezruchu człowiek ten przeniósł wzrok na mnie i mego męża i na nasze szczęście nie zareagował szybciej, niż Aberlot, który w mgnieniu oka znalazł się za barmanem i chwycił go mocnym uściskiem, by potem przygwoździć go do podłogi. Natomiast ja poczęłam uspokajać dziewczynę. Aberlot polecił mi, abym opuściła zaplecze, tak więc zrobiłam to od razu. Wyprowadziłam przerażone jeszcze dziewczę z gospody. Mówiłam do niej spokojnie, powoli, tak, by poczuła, że daję jej bezpieczeństwo. Spytałam o jej imię. „Sharon” – odpowiedziała i nic innego nie zdążyła powiedzieć, bo w chwili tej drzwi karczmy otworzyły się z hukiem i mąż mój wypadł skonany na zewnątrz. Wróciliśmy czym prędzej do posiadłości. Chciałam posłać dziewczę do jednej z sypialń dla gości, aby tam odpoczęła, ale Aberlot oznajmił, że musi to jeszcze zaczekać. Kazał nam udać się za nim i stanął przed drzwiami w holu, które do tej pory były dla mnie zamknięte. Gdy drzwi się otworzył, moim oczom ukazał się pokój, zwyczajny, bez żadnych ozdób, gdzie paliła się jedna lampa, podłogę zdobił szmaragdowy dywan, a przy ścianie stała komoda. Za szybą owej komody zwisały na srebrnych łańcuchach kłódki różnego wyglądu. Aberlot sięgnął po jedną z nich, srebrną, ze złoconymi wzorami. Potem zawołał dziewczynę do siebie i kłódkę zawiesił na jej szyi. Mnie zaś kazał przyglądać się z uwagą i powtarzać słowa, które wypowie za moment. Oglądałam scenę tą z boku, naśladowałam ruch warg Aberlota, próbując wypowiadać nieznane mi słowa w sposób, w jaki on to robił, gdy nagle magia zaczęła się dziać wokół mnie. Srebrna poświata owiła cały pokój i jakby lekki wiatr się zerwał, poczułam chłód na karku. Coś dziwnego próbowało wydostać się z ciała dziewczyny. Błękitne światło ulatywało z niej i chowało się w dziurce od kłódki, a ja, choć zdębiała wręcz, wciąż powtarzałam słowa męża mego, gdy one same wydostawały się z moich ust, jak gdybym znała je od urodzenia. W jednej chwili wszystko ustało. Z nagła blada poświata znikła, przestałam czuć chłód. Zobaczyłam, że kolana ugięły się pod dziewczyną. Aberlot ją podtrzymał, a gdy odzyskała równowagę, zdjął z jej szyi kłódkę. Słów, które wtedy do niej wypowiedział nie zapomnę do końca życia. „ Twoja dusza jest tu zamknięta. Nie umrzesz i nie zestarzejesz się, lecz teraz musisz się nam odpłacić. Podarowałem ci życie, a w zamian chciałbym, abyś służyła nam wiernie aż do naszej śmierci” – słowa te wryły się w mój umysł i nieustannie przelatują przez moją głowę. Aberlot, jako swej żonie, wręczył mi dar, który mieli tylko ludzie z najstarszych rodów Hidôn. Sharon wypoczywa teraz w swej kwaterze, niebawem, gdy odzyska siły, będzie uczyć się, jak ma nam służyć. Zakończywszy lekturę, Mariette głośno wciągnęła do płuc powietrze. Miała wrażenie, że nigdy jeszcze nie była tak poruszona, jak teraz. - Widzisz Victorio? Rozumiesz? To dlatego oni wyglądali zawsze tak samo! – wykrzyknęła całkiem ożywiona i ponownie dopadła do dziennika, by przerzucić kolejne kartki. - Tak, Mariette, rozumiem, ale proszę, trzymaj emocje na wodzy. Ktoś może usłyszeć – Victoria mówiła cicho i powoli, ze spokojem, lecz Mariette widziała, że jej przyjaciółka jest równie przejęta, jak ona. - Mariette… Ale skoro każdy najstarszy ród w kraju ma taką moc, to znaczy, że mój również – wypowiadając te słowa, Victoria nie opanowała już drżenia głosu. - Masz rację, Victorio. Spójrz. Eltefia… Catries… Joaquin… Moja matka pisała o nich wszystkich – Mariette przerzucała z wolna kartki dziennika, obiegając krótko wzrokiem tekst na nich zapisany - Tak się cieszę, moja droga… Dowiedziałyśmy się prawdy! - Zamierzasz coś z tym zrobić, Mariette? – głos Victorii ponownie zadrżał. - Nie wiem. - Pamiętaj, że nie możesz nikomu o tym powiedzieć, nikomu! Córka Elvirii wzburzyła się. Poczuła się dotknięta tą przestrogą. Jak Victoria mogła pomyśleć, że mogłaby zdradzić komukolwiek sekret tak wielkiej wagi? - Przecież wiem, Victorio! Za kogo ty mnie uważasz? – Mariette podniosła głos – Umiem dochować tajemnicy. Victoria pokręciła tylko głową w sposób, jaki Mariette doskonale znała. Nie ufała jej, ale zdawała sobie sprawę, że nawet kłócąc się z nią zaciekle, nic by nie wskórała. - Co jest w tym pudełku? – Victoria wskazała na stalową szkatułkę spoczywającą na skraju okrągłego stolika, zapewne chcąc uniknąć sprzeczki. Mariette uradowała się, że przyjaciółka jej zaciekawiła się ową szkatułką, bo na moment, w którym uniesie jej wieko i pokaże Victorii śmiercionośne narzędzie w niej ukryte, czekała cały dzień. Drżącą ręką Mariette sięgnęła po skrzynkę. Unosiła wieko powoli. Celebrując tę chwilę, zważała na każdy swój ruch. Pistolet, który ujrzały leżący na poduszce w kolorze purpury, Mariette uniosła do góry niczym święty przedmiot, które czciła, jakby dar od boga. Drewniana, zdobiona bogato rękojeść błysnęła w słońcu złowieszczo. - Skoro ten jeden tu jest, to na pewno jest ich więcej – stwierdziła Mariette. Wycelowała w ścianę tuż nad ramieniem Victorii. - Mariette, nie! – Victoria uniosła się – Nie powinnaś go mieć. Odłóż go tam, skąd go wzięłaś. To nie jest bezpieczne. Mariette poczuła wielką ochotę, aby przewrócić oczami, ale nie zrobiła tego. Dopiero, gdy odłożyła pistolet, obdarowała Victorię głębokim westchnięciem i spojrzeniem pełnym politowania. - Mogłabyś przestać zamartwiać się wszystkim. Nic takiego się nie stanie – zapewniła przyjaciółkę – Zresztą… nie mam zamiaru z niego strzelać. - A jeśli twoja matka zauważy, że pistolet zniknął? I dziennik też? Co wtedy zrobisz? – upierała się córka Appéritów. Rudowłosa zamyśliła się. Może i Victoria miała jednak rację? Może Mariette rzeczywiście powinna odłożyć pudełko i dziennik na miejsce? Nie chciała tego robić, ale nie chciała też narażać się na gniew matki, a kara, którą wymierzyłaby jej Elviria, gdyby dowiedziała się o zniknięciu jej rzeczy, z pewnością byłaby wysoka. - Nie mogę oddać ich teraz, moja matka jest blisko. A co, jak nas nakryje? - Mariette, proszę, oddaj je jak najszybciej – Victoria z największą ostrożnością podniosła pistolet ze stołu i złożyła go z powrotem na poduszce. - Dobrze, postaram się. Ciekawość, której Victoria wcale nie podzielała, opanowała Mariette bez reszty. Odkąd tylko Victoria opuściła posiadłość Villënów, córka Elvirii rozmyślała, gdzie ukryty mógł być pokój, o którym wspominała Elviria. Powoli przekonywała się, jak wielu pomieszczeń nie znała i jak wiele z nich pozostawało dla niej zamkniętych. Dlatego idąc nocą korytarzem, próbowała otworzyć każde ze drzwi. Wiele z nich było zapomnianych, niektórych nie odwiedzała nawet Lidia, więc kurz unoszący się z dywanu i mebli pływał w powietrzu, błyszcząc się w świetle księżyca w pełni. Noce takie jak ta, wczesnozimowe, mroźne, urzekały Mariette i rozpraszały. Choć księżyc wisiał na niebie po innej stronie domu, rudowłosa i tak zatrzymywała się przy oknie, aby spojrzeć na przerażającą bladoniebieską sylwetkę lasu. Musiała niemal oprzeć się czubkiem nosa o szybę, aby nie widzieć swojego odbicia w szybie. Wpatrywała się w mieniący się szron, który osadził się na trawie i igłach sosen, gdy nagle zauważyła w tafli szkła odbicie innego człowieka. Mrok nocnej pory płatał umysłowi figle i nawet firanka kołysząca się w przeciągu mogłaby się w nim wydawać duchem, czy demonem wprost z piekieł i to właśnie pomyślała Mariette, widząc obok siebie tajemniczy zarys postaci. Gdy się jednak odwróciła, przekonała się, że to nie żadna zjawa ją nawiedziła, a tylko Quentin wybrał się na kolejny późnowieczorny spacer. Dosłownie przez mniej niż jedno mgnienie oka Mariette zobaczyła na twarzy Quentina cień zdziwienia, ale zraz przybrał swój powszedni, figlarny wyraz twarzy, który Mariette widywała u niego najczęściej Quentin ukłonił się. - Który to już raz się spotykamy, panienko? – spytał. Kąciki jego ust uniosły się w nonszalanckim uśmiechu. - Trudno by zliczyć – Mariette poczuła, że emocje zaczynają w niej buzować. - Zastanawia mnie, co panienka robi tutaj o tak późnej godzinie. Raczej nie wyszłaby panienka tylko po to, aby popatrzeć w okno, w dodatku na innym piętrze, prawda? – ze splecionymi za plecami rękoma Quentin pochylił się, zniżył głos do szeptu. Głos Mariette uwiązł jej w gardle, a jedyne co zdołała z siebie wydobyć to nerwowy chichot. - Nie mniej jednak, cieszę się, że cię spotkałem, Mariette – ciągnął Quentin. Zrobił krok w stronę córki swojej pani i teraz byli tak blisko siebie, że niemal ich ciała stykały się ze sobą. Dziwne to było uczucie, słyszeć, jak służący mówi do imieniu do swej panienki, dla Mariette jednak było to uczucie zupełnie przyjemne – Od dłuższego czasu głowię się, jak ci to powiedzieć… Dla Eltefii niespodziewanym było zakończyć pracę o tak późnej godzinie, ale z młodymi bliźniakami nawet ona czasem sobie nie radziła. Niemały trud włożyć musiała w położenie ich do snu tego wieczora, gdy to Wisenna i Aksel co rusz prosili Eltefię o coś nowego. Wpierw Wisenna uparła się, że nie założy piżamy, jeśli służąca nie przyniesie jej ciepłego mleka z miodem; potem, gdy Eltefia wróciła już z kubkiem napoju, musiała ściągać lalkę Wisenny z czubka komody, którą wrzucił tam Aksel podczas bliźniaczej sprzeczki, chwiejąc się niebezpiecznie na krześle, później znów Eltefia zmuszona była pościelić raz jeszcze łóżko młodego panicza, z którego pierzyna zsunęła się na ziemię, gdy ten skakał po niej, mając przy tym niemałą uciechę. Dopiero po przeczytaniu bajki, po którą Eltefia musiała udać się do biblioteki i szukać odpowiedniej książki przez kilka dłużących się bezlitośnie minut, Aksel i Wisenna zasnęli. Wychodząc na korytarz, przekonana była, że nikogo o tej porze już nikogo nie zastanie, ale gdy tylko zamknęła za sobą drzwi do sypialni bliźniąt, szybko zobaczyła, że się myliła. Ciszę na korytarzu przerywały szepty dwojga ludzi. Eltefia nie była w stanie usłyszeć słów, które wypowiadali, lecz w miarę jak zbliżała się do nich, stawały się one coraz bardziej zrozumiałe. Wychyliła się zza rogu, zza którego dobiegały owe głosy i choć wcale nie zdziwiło jej to, to zobaczywszy panienkę Mariette i Quentina razem, serce zabiło jej mocniej. Rozmowa ich była spokojna, wyważona. Oboje zastanawiali się długo nad odpowiedziami i w miarę, jak gawęda ta wydłużała się, tak oni zbliżali się do siebie. Emocje Eltefii rozrywały ją na dwie części. Chciała zarówno wycofać się i wrócić do swojej kwatery, udając, że niczego nie widziała, ale równie mocno chciała też podejść i rozdzielić ich. Poczuła, że jej druga myśl była właściwsza, gdy zobaczyła Quentina, który nachylał się do ust panienki leniwym ruchem. Sama nie spostrzegła się, kiedy znalazła się obok Quentina i, patrząc na niego z dołu, powiedziała: - Nie powinieneś być tu o tak późnej godzinie, Quentinie. - Cóż, mógłbym powiedzieć o tobie to samo, Eltefio – ton jego głosu był nieoględny, podły wręcz i sprawił on, że Eltefia zgniewała się jeszcze bardziej. - Ja, mój drogi, byłam zmuszona do tej pory opiekować się paniczem Akslem i panienką Wisenną. Nie sądzę, abyś ty o tak późnej godzinie, miał zlecone jakieś zadanie – blondynka przestąpiła krok do przodu, spoglądając ostrzegawczo na Quentina, który jakby skurczył się w sobie – Radzę ci, abyś udał się już do swojej kwatery. Ku zdziwieniu Eltefii, chłopak zrobił to bez słowa sprzeciwu. Ukłonił się panience Mariette, która stała z boku oszołomiona i bez ceremonii wyminął Eltefię. Dopiero, gdy sylwetkę jego spowiła ciemność, Eltefia zwróciła się do Mariette. - Nie powinnaś z nim rozmawiać w ten sposób, Mariette – Eltefia już dawno porzuciła w stosunku do Mariette ton, jaki używała, rozmawiając z panią domu, czy też jej młodszymi dziećmi. Były przyjaciółkami i żadna z nich nie czuła potrzeby bycia formalną w stosunku do siebie. Teraz jednak Eltefia zdała sobie sprawę, że oddalały się od siebie w miarę, jak Quentin zbliżał się do Mariette. Panienki Mariette. - A dlaczegóż to? – córka pani domu wzburzyła się znienacka. - Zrozum panienko, że Quentin jest zupełnie inny, niż się panience wydaje – Eltefia splotła dłonie w błagalnym geście. Choć nie widziała twarzy Mariette, przekonana była, że w jej oczach płonie gniew. - Skąd to przypuszczenie? Jak wiele razy z nim rozmawiałaś, żeby mówić o nim w ten sposób? Znam go lepiej od ciebie, Eltefio! - Nie powinnaś mu ufać – służąca starała się, jak mogła, aby utrzymać emocje na wodzy. Mariette niemalże krzyczała na nią, jednak ona robiła wszystko, by pozostać opanowaną. Nie miała prawa podnieść głosu na panienkę. - Nic o nim nie wiesz – Mariette tupnęła nogą, niczym małe dziecko, któremu odmawia się łakoci. - Panienka również nic o nim nie wie! – Eltefia usłyszała w swoim głosie korną rozpacz – Zrozum to, Mariette… Jednak to Eltefia musiała zrozumieć, że jej panienka uznała tę rozmowę za skończoną, bo nim jeszcze zdążyła skończyć zdanie, Mariette podążała już szybkim krokiem ku ciemności w głębi korytarza. 11 Wspomnienia z poprzedniej nocy bez przerwy chodziły Eltefii po głowie i gdy o poranku szła do pokoju panienki Mariette, by obudzić ją i przygotować do dnia, wcale nie czuła się dobrze. Pragnęła wręcz, by ktoś zatrzymał ją, powiedział, że jest potrzebna gdzie indziej lub chociaż zajął rozmowę nawet na pięć minut, byleby tylko nie musieć patrzeć w oczy Mariette. Może był to tylko szczęśliwy wypadek, a może jakieś pradawne bóstwo wysłuchało jej próśb, ale na widok Sharon idącej naprzeciw niej i zatrzymującej się właśnie przed nią nigdy nie ucieszył Eltefii tak, jak w tej chwili. - Cieszę się, że cię spotykam, Eltefio – rzekła Sharon niezmiennie formalnym tonem. - W czym mogę pomóc? - Dziś ja obudzę panienkę Mariette. Chciałabym, abyś doglądała Quentina, który ma zająć się panienką Wisenną i paniczem Akslem – perspektywa spotkania się sam na sam z Quentinem sprawiła, że zapał, który poczuła, gdy Sharon zaczęła mówić, szybko opadł. Jednak w jaki sposób mogła odmówić? – A, i zanim pójdziesz, weź to ze sobą i przekaż Quentinowi. Sharon wcisnęła w dłoń Eltefii kopertę i odeszła, nim ta zdążyła wyrazić choć jedno słowo sprzeciwu. Blondynka spojrzała na pożółkłą kopertę. Zapieczętowana była czerwonym, błyszczącym laikiem z herbem rodu pośrodku, a w dolnym rogu złotymi literami starannie wypisane było: Quentin Niveau. Wielki trud musiała zadać sobie, aby nie otworzyć koperty i nie przeczytać listu w jej ukrytego, więc gdy dotarła pod drzwi kwatery Quentina, gładki papier zmienił się w wymięty świstek papieru. - Przegapiłeś śniadanie, Quentinie – oznajmiła Eltefia w wejściu, zastawszy Quentina wciąż wylegującego się w łóżku. W jego obecności sama się sobie dziwiła, że potrafiła być tak oschłą. Położyła list na stoliku nocnym – To do ciebie. Masz zająć się dziś panienką Wisenną i paniczem Akslem. Zaczekam na korytarzu, a ty się ubierz. Masz pięć minut. I wyszła. Nie dbała o to, czy Quentin zbudził się, gdy do niego mówiła, czy też nadal trwał w głębokim śnie. Chłopak powinien sam wykonywać swoje obowiązki, bez niczyjej pomocy. Nim Quentin wyszedł gotowy ze swojej kwatery, Eltefia zdążyła odliczyć dokładnie cztery minuty. Kiedy znalazł się obok niej, ruszyli korytarzem. - A czy panienka Mariette jest już obudzona? – spytał Quentin, przerywając ciszę, która roztaczała się wokół nich, a która jak najbardziej odpowiadała Eltefii. - Sharon o to zadbała. Quentin nie powiedział nic więcej, a odezwał się dopiero, gdy przyszło mu obudzić panicza Aksla, co nie było dla niego wcale prostym zadaniem. Podczas, gdy Eltefia zajmowała się już czesaniem włosów panienki Wisenny, Quentinowi w końcu udało się wyciągnąć młodego panicza spod pierzyny. Eltefia nie miała zamiaru podpowiadać chłopakowi, co ma robić, obserwowała go jedynie ukradkiem, rozmawiając po cichu z Wisenną o rzeczach, które przyśniły jej się tej nocy. Eltefia nie musiała przyglądać się długo, aby stwierdzić, że Quentin nie ma ręki do dzieci. Nawet ubranie panicza Aksla, który w towarzystwie Quentina był wręcz nie do okiełznania, zajęło mu znacznie więcej czasu, niż Eltefii ubranie panienki Wisenny. - Pamiętasz, jak mówiłeś w nocy, że dasz nam ciasta? – Eltefia usłyszała nagle za sobą głos młodszego syna jej pani. Zaintrygowana podniosła wzrok i spojrzała na chłopców przez lustro, które stało za Wisenną. - O jakie ciasto chodzi? – spytała Eltefia, możliwie obojętnym tonem, wiążąc kokardę na plecach panienki. Usłyszała, że Quentin wciąga powietrze, przygotowując się do odpowiedzi. - Quentin powiedział nam w nocy pod biblioteką, że jeśli pójdziemy spać, to da nam dodatkową porcję ciasta po obiedzie – wyprzedził Aksel Quentina. Quentin zacisnął usta w cienką linię, - Tak? A co ty, Quentinie, robiłeś w nocy w bibliotece? – teraz Eltefia odwróciła się. Z dłońmi opartymi na biodrach zmierzyła Quentina od stóp do głów. Nie musiała pytać, dlaczego bliźnięta jeszcze nie spały, wiedziała bardzo dobrze, że na takie wycieczki wybierali się niezależnie od pory dnia czy nocy. - Lubię nocne spacery – odparł pośpiesznie, poprawiwszy muszkę na szyi panicza – Może to dlatego tak długo śpię. Tym razem zaśmiał się, lecz śmiech ten nie był szczery, a Quentin zmusił się do niego. Eltefia nie odwzajemniła go nawet uśmiechem. Mogłaby przysiąc, że chłopak kłamał. Otwierając oczy, Mariette przekonana była, że zobaczy przed sobą Eltefię stawiającą na nocnym stoliku srebrną tacę z filiżanką i imbrykiem, lecz to jednak nie ona powtarzała raz po raz „panienko”, krzątając się po pokoju. - Gdzie jest Eltefia? – spytała natychmiast córka Elvirii, nie trudząc się nawet powitaniem Sharon, która wykładała właśnie na skraj łóżka suknie Mariette z szafy. - Musiałam odesłać ją do Quentina – ton Sharon, jak zawsze, był rzeczowy i poważny, niestworzony do pogawędek, zwłaszcza tych porannych. Marszcząc brwi, Mariette nachyliła się do lustra. Ulga jej była niebywała, ale powstrzymała jej wyraz na twarzy. Kłótnia, którą odbyła w nocy z Eltefią pozostawiła w Mariette uczucie goryczy, którego nie potrafiła zwalczyć. Mimo iż poranek ten nie należał do najprzyjemniejszych, Mariette rada była, że to Sharon się nią dziś zajmowała. Nie odezwały się do siebie ani słowem, Mariette wiedziała, że Sharon uważa, że wcale nie musi tego robić, skoro to nie leży w zakresie jej obowiązków. Sharon taka była. Jej obowiązki były dla niej zawsze na pierwszym miejscu. W ten sposób wyrażała Elvirii swą wdzięczność. Były chwile, w których Sharon przerażała Mariette tak samo, jak przerażała jej młodsze rodzeństwo, a chwilami odnosiła wrażenie, że bała się jej nawet bardziej. Z tego też powodu, gdy Sharon wybrała dla córki jej pani żółtą suknię z mnóstwem falban i halek, która bardziej pasowałaby na bankiet, Mariette nie zaprotestowała. W tej chwili nawet noszenie takiej sukni było dla Mariette lepsze, niż przebywanie z Eltefią w jednym pokoju. Po śniadaniu Mariette wróciła czym prędzej do swojej sypialni, gdzie tego dnia czuła się najbezpieczniej. Jej ulubionym miejscem do czytania był parapet przy oknie, na którym urządziła sobie swój własny kącik. Na stoliku nocnym ciągle spoczywał stos książek, po które Mariette, zainteresowana dziennikiem, nie sięgnęła jeszcze ani razu. Usadowiła się na kocu, na którym położyła dwie poduszki pełniące role podparcia i zagłębiła się w tekst. Trwało to kilka minut, nim ruch, który kątem oka dostrzegła przez okno, odwrócił jej uwagę. Przed posiadłość nieśpiesznie nadjeżdżał czarny powóz zaprzężony w dwa konie, które, gdyby była noc, z pewnością zlałyby się i z powozem, i z lasem, który zewsząd otaczał rezydencję. Z początku Mariette rzuciła tylko okiem na pojazd, po czym wróciła do czytania, ale gdy zobaczyła pięć postaci zbliżających się w jego stronę, odłożyła książkę. Joaquin siedział na miejscu stangreta, a do powozu zmierzała jej matka wraz z Sharon, Wisenną i Akslem. Nie minęła chwila, powóz zniknął już z pola widzenia Mariette. Los uśmiechnął się do Mariette. Lepsza okazja, by odłożyć na miejsce pistolet jej matki, nie mogła się przytrafić. Niczym błyskawica Mariette zerwała się z parapetu i, zabrawszy ze sobą uprzednio szkatułkę, wybiegła z pokoju. Modliła się, aby klucze nadal wisiały w gablocie przy łóżku Elvirii i gdy wchodziła do jej sypialni, czuła się, jakby serce miało lada moment wyskoczyć jej z piersi, a powietrze, które trzymała w płucach odkąd wyszła z pokoju, wypuściła dopiero wtedy, gdy klucze z gabloty znalazły się w jej dłoni. Wychodząc z sypialni pani domu, zastanawiała się, dlaczego drzwi są otwarte, skoro wyjechała, ale zaraz przypomniała sobie, że Eltefia i Lidia sprzątały dzisiaj całą rezydencję. Z tą świadomością Mariette powolnym i spokojnym krokiem obrała za cel gabinet pani domu. Pragnęła dosłownie rzucić się do biegu, by znaleźć się w środku jak najszybciej, ale nie miała innego wyjścia, jak tyko trzymać emocje na wodzy. Nie wiedziała, co powiedziałaby, gdy spotkała Eltefię lub Lidię na którymś z korytarzy, a one z pewnością ciekawe by były, gdzie tak spieszy się ich panienka. W myślach Mariette dziękowała Sharon za wybór sukni, bo falbany otaczające rozlewający się szeroko dół sukni doskonale ukrywały metalowe pudełko, które dziewczyna trzymała kurczowo przy ciele. Klucz pasujący do zamka w drzwiach rozpoznała od razu. Wśliznęła się do środka, niczym złodziej czyhający na najcenniejsze skarby domu, by móc sprzedać je potem na czarnym rynku za marne grosze lub majątek. Drzwi za sobą jednak nie zamknęła. Chciała słyszeć, gdyby ktoś nadchodził, chociażby po to, aby ukryć się nawet i za biurkiem. Nie mogła nawet wyobrazić sobie, co stałoby się, gdyby Lidia lub Eltefia nakryły ją w gabinecie jej matki, przeszukującą szuflady zaraz po kradzieży kluczy. Mariette schowała się za biurkiem. Malutki kluczyk pasujący wyłącznie do szuflady po lewej stronie był jeszcze łatwiejszy do znalezienia, niż klucz pasujący do drzwi. Wysunęła szufladę i czym prędzej wyjęła wrzucone do niej papiery. Już podważała paznokciem pokrywę drugiego dna, gdy nagle usłyszała skrzypienie drzwi. Córka pani do mu zakryła sobie usta dłonią, by nie było słychać oddechu i wychyliła się ukradkiem z boku biurka. Ostatnią osobą, której spodziewałaby się w tej chwili był Quentin, a to jednak on stał w wejściu z dłonią na klamce i oglądał gabinet. Gdy wzrok jego padł na biurko, Mariette była przekonana wręcz, że spojrzał wprost na nią. Zaciskając oczy, jakby miało to sprawić, że chłopak nie jej nie dostrzeże, przylgnęła plecami do biurka i pochyliła głowę. Wyobrażała sobie, że Quentin wchodzi do środka, zamyka za sobą drzwi, przechodzi swoim charakterystycznym, ciężkim krokiem przez dywan i pochyla się nad biurkiem, by ze zmarszczonymi podejrzliwie brwiami spytać swojej panienki, dlaczego ukrywa się w takim miejscu. Nie potrafiła wymyślić, co stałoby się dalej, dlatego czekała tylko na to, co miało nadejść. I nadszedł ktoś jeszcze. - Mogę wiedzieć, co tu robisz, Quentinie? – Mariette usłyszała głos Eltefii. Sposób, w jaki mówiła do Quentina był zupełnie różny od tego, którego używała, gdy rozmawiała z Mariette, ale ona – Mariette – słyszała go teraz tak często, że nawet jej nie dziwił. - Drzwi były uchylone. Chciałem je zamknąć, nie miałem zamiaru się tak rozglądać – odparł Quentin z powagą. - Nie kłam, Quentinie – warknęła Eltefia. To był pierwszy raz, gdy Mariette słyszała tak nieukrywany gniew w jej delikatnym głosie – Próbowałeś się włamać. Mariette miała ochotę podnieść się z podłogi i krzyknąć na Eltefię, że to nie Quentin chciał się włamać, tylko ona. Chciała ochronić go przed skutkami czynu, którego nie popełnił, ale o który wszyscy zapewne go oskarżą, jeśli Eltefia nie okaże choć cienia empatii, która niejako ulatywała z niej, gdy tylko rozmawiała z Quentinem. Lecz Mariette była teraz w stanie jedynie nasłuchiwać, tłumiąc dłonią drżący oddech. - Myślę, że pani po prostu zapomniała zamknąć drzwi, na pewno zaraz wróci, by je zamknąć. Nie byłbym w stanie wejść tu bez pozwolenia. Zapewniam cię Eltefio. - Pani na ten czas nie ma w rezydencji – gdy słowa te spotkały się z ciszą, szybko dodała: - Nie chcę cię tu więcej widzieć. - Oczywiście – drzwi zamknęły się za Quentinem. Mariette nie słyszała już żadnych stłumionych głosów, tylko oddalające się z obu stron kroki. Kiedy i one ucichły, dziewczyna odetchnęła tak, jakby była pozbawiona oddechu przez niebywale długi czas. Z szuflady Mariette wyjęła resztę dokumentów, które zapewne zalegały tam przez kilka miesięcy, a może i lat. Wrzuciła pod pokrywę srebrne pudełko i zamknęła szufladę, po czym co rychlej opuściła gabinet matki. Wróciwszy do swojej sypialni, Mariette znów usadowiła się w kąciku przy oknie, gdzie zostawiła wcześniej otwartą książkę. Nie zaczęła jej czytać. Położyła ją okładką do góry na swoim łóżku i podciągnęła kolana pod brodę, wpatrując się bez zainteresowania w brązowy koc. Czuła bezustanne uczucie żalu przez to, że dziennik Elvirii wciąż był ukryty pomiędzy księgami bibliotece. Miała chęć napisania listu do Victorii, w którym przyznałaby się jej, że nie oddała dziennika, że nie chciała go oddać, w którym przeprosiłaby ją za to, ale stwierdziłaby też, że nie chce tego robić i poprosiłaby, aby Victoria nie upominała się więcej o zwrócenie notatnika. Mariette wyobrażała sobie, jak kładzie przed sobą kartkę i kałamarz i pisze do Victorii owy list długo i starannie, po czym daje go do wysłania Sharon, gdy tylko ta wraca do posiadłości, ale te chwile pozostawały tylko w wyobraźni Mariette, to miało się nigdy nie stać. Z drugiej jednak strony Mariette myślała, że bardziej żałowałaby, gdyby miała jednak zwrócić dziennik i to od razu wprawiło ją w weselszy nastrój. Gdy tak rozmyślała, w oczy rzuciła jej się niewątpliwie męska sylwetka idąca przez dziedziniec. Postać ta miała na sobie długi płaszcz dodający jej pewnego rodzaju grozy, a włosy przykrywał jej, jeśli Mariette wzrok nie zawodził, zielonkawy beret. Nie mógł to być nikt inny, jak tylko Quentin. Serce Mariette zabiło szybciej. Gdzież on mógł iść z takim pośpiechem? Mariette nie przychodziło do głowy nic innego, jak tylko spotkanie z kochanką. Za każdym razem, gdy musiała jechać do miasta, Elviria dziwiła się, że droga tak się dłużyła, zwłaszcza jeśli towarzyszyć jej musiały jej dzieci, które, w wyniku znudzenia panującego w pustym powozie, stawały się jeszcze bardziej nie do zniesienia. - Akslu – warknęła na syna Elviria, którą powoli opuszczała cierpliwość – Oddaj tę lalkę. Wyciągnęła rękę, by odebrać szmaciankę, którą Aksel zabrał siostrze i oddała ją Wisennie. Córka jej otarła łzy i przytuliła do siebie lalkę z włosami z żółtej włóczki. Niespodziewanie powóz podskoczył i lalka wylądowała na podłodze. Elviria poczuła, że pojazd zatrzymuje się. Z zewnątrz rozległ się nagle przeraźliwy wrzask. To niewątpliwie krzyczał Joaquin. Na jego dźwięk Sharon wypadła z powozu, nim Elviria zdążyła to spostrzec. - O boże… - usłyszała Elviria zza otwartych drzwi. - Zostańcie tu – poleciła pani domu swoim dzieciom i, przygotowawszy się na najgorsze, wyszła z powozu. - Pani… Ja przepraszam… Ona sama wybiegła na drogę – do stóp Elvirii rzucił się Joaquin, tłumacząc się w rozpaczy, a po jego policzkach wielkimi grochami spływały łzy. Wtedy dostrzegła leżącą pod końmi dziewczynę. Skupiona teraz tylko na niej, Elviria uniosła dłoń, dając tym samym znak Joaquinowi, aby zamilkł. Pierwsze, co przyszło na myśl Elvirii, gdy zobaczyła tę młodą dziewczynę było to, że wyglądała pięknie. Długie fale włosów przypominające kłęby jasnego dymu rozlewały się kaskadami po bruku. Czarna, prosta sukienka byłą teraz zakurzona, pełna szarych plam, jeden z czarnych lakierków zsunął się ze stopy, odsłaniając powstałą tam ranę, a z jej nosa do ust i na chodnik spływała strużka ciemnoczerwonej krwi. - Trzeba wziąć ją do posiadłości – oznajmiła Elviria niemal bezgłośnie, wpatrując się w dziewczę, jakby była pod wpływem uroku, który nie pozwalał oderwać od niej wzroku. Pani domu otrząsnęła się dopiero, gdy Joaquin podniósł dziewczynę, by zaraz potem położyć ją na siedzeniu w powozie. Reakcji bliźniaków spodziewał się każdy i ani Elvirii, ani Sharon, ani nawet Joaquina nie zdziwił pisk zmieszany ze szlochem, który podniósł się nagle w karecie. - Patrzcie na mnie, dzieci – Sharon zasłoniła ciałem Wisennę i Aksla. Elviria chyba po raz pierwszy widziała swą służącą tak poruszoną. Kareta ruszyła, a Elviria położyła głowę dziewczyny na swoich kolanach, głaszcząc jej gładkie policzki. Otarła krew wypływającą z jej nosa. - Wytrzymaj jeszcze moment – szepnęła jej do ucha. Pędząca kareta podskoczyła, przejeżdżając po kamieniu. Przez resztę dnia Mariette pozostała w swoim pokoju w obawie, że będąc w jakimkolwiek innym miejscu natrafi na Eltefię. Przeglądała rysunki w książkach dla dzieci, bo od ciągłego czytania rozbolała ją głowa. Jej bóle głowy zawsze łagodziło świeże powietrze, a ponieważ zbliżająca się zima coraz bardziej dawała o sobie znać, Mariette rozstała się z myślą, aby wyjść na zewnątrz. Z tego też powodu otworzyła okno i usiadła na parapecie. Żałowała, że Joaquin był w tej chwili nieobecny posiadłości, bo podziwianie nieba, które różowiło się pomału, dając znak, że nadchodzi wieczór, bez kubka słodkiej parującej herbaty było dla niej grzechem. Zupełnie, jak na zawołanie, jakby Mariette przywołała go do siebie myślami, z leśnej drogi wyłoniła się nagle kareta prowadzona przez Joaquina. Jechała zbyt szybko. Córka pani domu od razu domyśliła się, że stało się coś złego. Gdy tylko konie zatrzymały się, Joaquin zeskoczył z kozła i, o mało co nie potykając się o własne nogi, doskoczył do drzwi i otworzył je. Z powozu wydostali się Wisenna i Aksel, a zaraz za nimi Sharon, która po chwili złapała obojga bliźniaków za ramiona i odciągnęła ich na bok. Jej matka wyszła jako ostatnia. Mariette wychyliła się przez okno, aby lepiej przyjrzeć się rzeczy, którą Elviria próbowała wyciągnąć z powozu. Musiało to być coś bardzo ciężkiego, pani domu trudziła się niezwykle z wyjęciem tego z karety i dopiero, gdy Joaquin jej pomógł przekonała się, że tym czymś była nieprzytomna dziewczyna. Gdy wszyscy – i Sharon, i Elviria, i Joaquin, i Aksel i Wisenna – pobiegli do wejścia, Mariette odrzuciła książkę, która do tej pory spoczywała na jej kolanach, gdzieś w kąt i również wybiegła ze swojej sypialni. Mariette idealnie dopasowała się z biegiem do Elvirii i gdy drzwi wejściowe otwarły się na oścież pod wpływem pchnięcia Joaquina, Mariette znalazła się na schodach w holu. Złapała się poręczy, aby nie runąć w dół i ukryła się w górze schodów. Pomiędzy kolumienkami podtrzymującymi poręcze obserwowała rozgrywającą się na dole scenę. Najwyraźniej Joaquinowi brakowało siły, a kolana uginały się pod nim, gdy stał, trzymając na rękach dziewczynę i czekając na dalsze ruchy swojej pani. Ona zaś zdjęła łańcuszek wiszący na jej szyi, a spod dekoltu złoto-brązowej sukni wysunął się klucz, duży i stary. Błysk pojawił się w oczach Mariette, gdy zobaczyła, które drzwi ów klucz otwiera. - Połóż ją tutaj – rudowłosa usłyszała stłumiony glos swojej matki, ale nie była w stanie zobaczyć, co dzieje się za drzwiami. Sharon, Wisenna i Aksel nie weszli za Joaquinem i Elvirią. Sharon, ku przerażeniu Mariette, poprowadziła młodsze dzieci pani domu w górę schodów. Panika narastająca w dziewczynie sprawiła, że jedyne, co była w stanie zrobić to przylgnięcie do ściany w korytarzu, ukrywając się w jego cieniu. Na całe szczęście, los uśmiechnął się do Mariette i Sharon poprowadziła bliźniaków na przeciwny korytarz. Kiedy cała trójka zniknęła z pola widzenia Mariette, ona na palcach, najciszej, jak tylko umiała zakradła się tuż pod uchylone drzwi po prawej stronie schodów. Raz po raz Mariette przeglądała przez ramię, czy nikt nie nadchodzi, ale jedynym, na co chciała patrzeć było to, co rozgrywało się za prawie zamkniętymi drzwiami nieznanego jej jeszcze pokoju. Wiele razy wyobrażała sobie scenę, którą Elviria opisywała w swoim dzienniku, ale nie sądziła nigdy, że dane będzie jej to zobaczyć na własne oczy. Niewątpliwie piękna dziewczyna leżała pośrodku dywanu. Jej pierś unosiła się i opadała miarowo. Elviria klęczała przy niej i gdyby tylko podniosła wzrok i spojrzała przed siebie, na pewno zobaczyłaby obserwującą ją córkę. Joaquin krzątał się przy wcale nie dużej gablocie, z której wyciągnął kłódkę wyrzeźbioną na kształt serca i powiesił ją na szyi dziewczyny. Z ust Elvirii wytoczyły się słowa w języku, którego Mariette nigdy nie słyszała. Brzmiało to jak prastare zaklęcie przekazywane z pokolenia na pokolenie, z ojca na syna, z matki na córkę. Ciało dziewczęcia znienacka zaczęło mienić się błękitnym blaskiem, Mariette widziała, że coś ulatuje z jej piersi i, tańcząc w powietrzu, zatacza łuk nad jej mostkiem, by zaraz potem zniknąć w dziurce od klucza na kłódce zawieszonej na szczupłej szyi. Córka Elvirii zakryła usta dłonią, tłumiąc westchnienie zachwytu. W jednej chwili było już po wszystkim. Elviria podniosła się z kolan i córka jej zrobiła to samo. Odsuwając się od drzwi, kątem oka Mariette zauważyła jakiś kształt. Była to jakaś czarna płachta lub peleryna. Odwróciła się w stronę, z której pokazał jej się owy materiał, ale jedyne co zobaczyła, to zamykające się drzwi biblioteki. Świadomość podpowiedziała Mariette, że Elviria będzie chciała zapisać w swoim dzienniku to, co się właśnie stało. Z prędkością, której sama się po sobie nie spodziewała, Mariette wpadła do biblioteki. Nie oglądając się na nic, rzuciła się do półki, na której schowany był dziennik. Rzuciła za siebie dwa grube tomiszcza historyczne, a niewielki kajet ukryła pomiędzy halkami sukni. Będąc już z powrotem przy wyjściu na hol, usłyszała za sobą szmer. Za biurkiem Williama krzątał się Quentin, zapewne czegoś szukając. Z wielką chęcią pomocy, Mariette zrobiła krok w jego stronę, ale myśli w głowie podpowiedziały jej, że nie ma na to czasu. Musiała czym prędzej oddać dziennik. Biegła tak szybko, że kilka razy o mało co nie runęła twarzą w dywan, a biegu wcale nie ułatwiała jej suknia, a mimo to Mariette dotarła przed gabinet matki szybciej, niż sądziła. Popchnęła drzwi tak mocno, że uderzyły w ścianę, ale nie miała czasu, by niepokoić się hałasem, który wywołała. Niedbale wrzuciła notatnik na dno pustej szuflady. Zamknąwszy za sobą starannie drzwi, córka pani domu wróciła do holu, ale nikogo tam nie zastała. Drzwi po prawej stronie schodów znów były zamknięte. Tego ranka nikt nie musiał budzić Mariette, sama zerwała się z łóżka już o wschodzie słońca. Nie potrafiła myśleć w tej chwili o niczym innym, jak tylko o liście, który chciała napisać do Victorii. Tak, jak się obudziła, tak zeszła na palach do biblioteki, aby nie zbudzić nikogo i znalazłszy pióro, kałamarz i kartkę papieru, zasiadła w jej ulubionym fotelu w centrum biblioteki. Kochana Victorio – zaczęła pisać Mariette – odłożyłam rzeczy na miejsce, tak, jak prosiłaś, ale nie o tym chciałam z tobą pomówić. Wczoraj wieczorem zdarzyło się coś niesamowitego, w co sama nie mogę uwierzyć. Bardzo chciałbym opisać ci wszystko w tym liście, ale nie wiem, czy mogę to zrobić. Myślę, że domyślasz się już, co się stało, a ma to związek z tym, co niedawno wyczytałyśmy. Bardzo cię proszę, abyś - Panienko! Wszędzie panienki szukałam! Dlaczego panienka jest tutaj o tak wczesnej porze? – Mariette przerwała pisanie i odwróciła się. Ostatnia osoba, jaką chciała teraz widzieć stała właśnie na nią z wyrazem twarzy pełnym poirytowania i dezaprobaty. Samo słowo „panienko” z ust Eltefii zwrócone do Mariette sprawiło jej ból – Niech panienka wraca do sypialni, muszę panienkę przebrać. - Dobrze, już idę – mruknęła oschle Mariette i podniosła się niechętnie. Nie była w stanie wymówić imienia Eltefii. I Mariette, i Eltefia niebywale spieszyły się, aby tylko nie przebywać w swoim towarzystwie dłużej, niż było to potrzebne, także już po niespełna półgodzinie Mariette była gotowa do dnia i najedzona obfitym śniadaniem. Przestrzegając swej codziennej porannej rutyny, Mariette skierowała kroki do biblioteki, lecz tym razem nie zamierzała wybierać sobie żadnej książki, a gdy tylko przekroczyła próg biblioteki od razu wróciła do jej centrum, gdzie – jak się spodziewała – zastanie kałamarz, pióro i kartkę niedokończonym listem do Victorii. Zamiast tych rzeczy, w jednym z foteli zastała Quentina. Wyglądało na to, że on również był w trakcie pisania, bo przed nim leżała pusta kartka, a w ręku dzierżył zamoczone w atramencie pióro. - Quentinie? – gdy podchodziła, głos Mariette ubarwiony był niepewnością – Nie było tu może zapisanej do połowy kartki? - Kartki? Nie, nie widziałem – pisząc coś chybko, Quentin nie wysilił się nawet na oderwanie od kartki wzroku. Gdyby Sharon zobaczyła, w jaki sposób potraktował panienkę, z pewnością by go ukarała, przeszło Mariette przez myśl. Córka Elvirii westchnęła rozczarowana. Wzrok jej padł na litery spisane przez Quentina na papierze. Obeszła stół dookoła, by stanąć za fotelem, w którym siedział i pochyliła się ponad jego ramieniem. - O czym piszesz? – zmrużyła oczy, chcąc odczytać zagmatwane pismo Quentina. On zaś odwrócił kartę na pustą stronę, zaskakując tym Mariette tak, że podskoczyła. - To nic takiego – mruknął tylko, a ich oczy wciąż się nie spotkały. Choć panienka wpatrywała się uporczywie w twarz chłopaka, jego wzrok wbity był w stół. Po chwili zrezygnowała i wyprostowała się, znów wzdychając. - Unikasz mnie, Quentinie – szepnęła ochryple i odeszła. Nie oczekiwała od niego żadnej reakcji i faktycznie – nie zareagował. 12 - Nazywam się Avery Willowny… - Eltefia wraz z Sharon i panią domu przypatrywały się dziewczynie siedzącej fotelu w jednej z niewykorzystanych kwater. Eltefia nie mogła zaprzeczyć, że dziewczyna ta była bardzo piękna nawet, gdy jej dymne włosy były splątane, na bladej skórze odznaczały się siniaki i otarcia, a czarna sukienka niemalże przybrała kolor brudnej bieli. Z jakiegoś powodu pani domu rozkazała przydzielić dziewczynie łóżko i położyć ją w nim w takim stanie, w jakim znalazła się w rezydencji. Nikt nie śmiał się jej sprzeciwić – Mieszkam sama na przedmieściu Grimehelm. Nie pamiętam nic z poprzednich dni. Lawendowe oczy rozglądały się po pokoju, lecz Eltefia nie widziała w nich przerażenia, a jedynie smutek. Pani domu uklękła, ujmując dłoń Avery w swoje dłonie. - Jeśli chcesz wiedzieć, co wydarzyło się kilka dni wcześniej, mogę powiedzieć ci tylko tyle, że jesteś tu, ponieważ uratowałam ci życie. Konie mojego powozu cię stratowały, a ja zabrałam cię do rezydencji. Twoje życie jest już bezpieczne, ale w zamian za nie będziesz służyć w tej posiadłości, a twoje nazwisko będzie brzmiało od teraz nie Willowny, ale Kidrei. Elviria nie dodała nic więcej, a Avery kiwnęła jedynie głową na zgodę. Cóż takiego musiało wydarzyć się w życiu tej dziewczyny, że była tak pozbawiona emocji? - To wszystko, co miałam ci do powiedzenia. A teraz odpoczywaj – pani domu wyprostowała się i, skinąwszy głową, odwróciła się do wyjścia. Sharon ruszyła wraz z nią. Nim Eltefia opuściła pokój, zatrzymała się w progu, by ostatni raz spojrzeć na Avery. Ich oczy spotkały się, gdy dziewczyna uniosła powieki, a Eltefia posłała jej uśmiech, którym miała nadzieję dodać jej otuchy. Zostawiwszy Avery samą w kwaterze, Eltefia udała się korytarzem w stronę schodów, by zejść do holu, gdzie spodziewała się zastać Sharon mającą przydzielić jej kolejne zadanie. Z płuc dziewczyny wyrwało się choleryczne westchnienie, gdy na drugim końcu korytarza ujrzała Quentina: szedł bez pośpiechu, wpatrzony przez siebie, a ręce splótł za plecami. Gdyby zobaczył go ktoś, kto był w posiadłości tylko gościem, mógłby pomyśleć, że to on jest panem tego domu. Minęli siebie bez słowa, obdarowując się ledwie zerknięciem oka. Wielką trudnością było dla Eltefii nie spojrzeć się za siebie i w końcu trudność ta pokonała ją; dziewczyna zatrzymała się i odwróciła. W tej też chwili sylwetka Quentina zniknęła za drzwiami, które chwilę temu Eltefia zamknęła. Poczuła, że obowiązkiem jej jest dowiedzieć się, czego Quentin szukał w kwaterze Avery, a jednego była pewna – nie miał dobrych zamiarów. Eltefia przyłożyła ucho do drzwi. Niewiele była w stanie usłyszeć przez grubą warstwę drewna, ale pojedyncze słowa, które docierały do jej uszu, starała się składać w zdania. - Nie jesteś… od dawna, prawda? – mówił Quentin - … dowiedzieć się… zanim się tu zjawiłaś… Służąca nie musiała długo przemyśliwać sensu wyłapanych przez nią słów. Quentin chciał dowiedzieć się od Avery, co stało się kilka dni wstecz. Pani domu z pewnością rozgniewałaby się, gdyby dowiedziała się, że Eltefia mu nie przeszkodziła. Motywując się tą myślą, Eltefia chwyciła za klamkę. - Eltefio! – usłyszała nagle za sobą. Poczuła, że krew buzuje w jej żyłach, gdy zobaczyła przed sobą panienkę Mariette z wyciągniętą w przód ręką, a w niej zapieczętowany już list. Służąca nie miała innego wyboru, jak tylko ukłonić się swojej panience i wysłuchać jej próśb – Chciałabym, abyś wysłała ten list jak najszybciej. - Oczywiście, panienko – ukłon, który Eltefia wykonała, zabierając list od Mariette nawet jej samej wydał się aż nazbyt przesadny. Miała nadzieje, że Mariette odejdzie, ale wciąż stała w tym samym miejscu wpatrzona w coś za plecami Eltefii. Blondynka odwróciła się, chcąc dowiedzieć się, co tak przykuło uwagę panienki. Nie zdziwiła się wcale, gdy zobaczyła zamykającego za sobą drzwi Quentina. I on, i Eltefia obdarowali się spojrzeniem wypełnionym pogardą. Nie rzucając nawet okiem na Mariette, chłopak domknął drzwi kwatery i odszedł. Eltefia skłoniła się prędko panience. - Quentinie! – zakrzyknęła, szybkim krokiem doganiając oddalającego się chłopaka; on zatrzymał się paralelnie – Mogę wiedzieć, co robiłeś w tej kwaterze? - Ah… chciałem poznać nową mieszkankę naszej posiadłości – rzucił, a jego usta ozdobił nonszalancki do przesady uśmiech – Niestety nie była zbyt rozmowna. Sposób, w jaki Quentin pochylił się nad nią, grubiański ton i ciepło jego oddechu na jej szyi rozsierdziły Eltefię. Zacisnęła dłonie w pięści. Raz po raz powtarzała sobie w myślach, że musi się opanować, że jej pani nie byłaby rada, gdyby usłyszała, że jej służąca nie potrafi zapanować nad emocjami. Przez chwilę stali w ciszy, wertując swoje twarze bez mrugnięcia okiem. Skąd Quentin mógł wiedzieć o obecności Avery w rezydencji? Toż nikt poza nią, jej panią, Sharon i Joaquinem nie miał prawa o niej wiedzieć. Nikt z nich nie miał prawa poinformować o tym nikogo, a już na pewno Quentina. - Proszę cię, abyś nie odwiedzał więcej tej kwatery, ani nie rozmawiał więcej z tą dziewczyną – powiedziała Eltefia. W jej głosie zaczaiła się groźba. Nie mogła pozwolić na kontynuowanie tej rozmowy. - Wedle życzenia – po chwili, w której sondował wzrokiem twarz Eltefii z najwyższą dokładnością, Quentin skłonił się i odszedł. Nie będąc w stanie dłużej oglądać chłopaka, Eltefia odwróciła się na pięcie i spojrzała na list od Mariette zaadresowany do panienki Victorii Appérit. - Przyjechałam od razu, jak tylko przeczytałam list – zapewniła Victoria, gdy tylko razem z Mariette znalazły się w jej sypialni. I ona, i Mariette zasiadły w fotelach przy kominku – O czym chciałaś mi opowiedzieć? Emocje targały Mariette nawet mocniej, niż Victorią, której rumieńce na policzkach odznaczyły się wyraźnie na jej bladej skórze, a Mariette widywała to u niej tylko wtedy, gdy Victoria była czymś naprawdę przejęta. Poruszona córka Elvirii jęła opowiadać przyjaciółce o wszystkim, co zaszło owego wieczora w pokoju po prawej stronie schodów, nie pomijając ani jednego, nawet najmniejszego szczegółu, a mówiła tak szybko, że co rusz traciła oddech. - Wyglądała jak trup? – zadziwiona Victoria powtórzyła jedne z ostatnich słów opowieści Mariette. W jej głosie na próżno Mariette doszukiwała się przekonania – Jej dusza ulatywała z ciała? Nie, Mariette. To nie jest możliwe. Mariette nie mogą dać wiary w to, co powiedziała jej przyjaciółka. Słysząc Victorię, przekonywała samą siebie, że to, co powiedziała nie było prawdą, próbowała potraktować to jako niedorzeczny dowcip. - Ty żartujesz, prawda Victorio? – spytała rozpaczliwie Mariette, ale jedyną odpowiedzią, jaką otrzymała było zdumione spojrzenie jej przyjaciółki – Przecież czytałaś ze mną dziennik mojej matki! Pisała tam o tym! Musisz pamiętać. - Przykro mi, Mariette, ale chyba pomyliłaś to z jakąś książką z legendami. Nie pamiętam nic takiego. Mariette poczuła, że opuszcza ją wszelka wiara. W geście poddania pochyliła głowę, a dłonie zatopiła we włosach. Niemożliwym wręcz było, aby Victoria miała tak krótką pamięć. Przecież czytały razem o dokładnie takiej samej chwili w dzienniku Elvirii całkiem niedawno, jakim cudem mogła zapomnieć o czymś takim? - Jeśli mi nie wierzysz, to zaraz pójdę po ten dziennik i zobaczysz na własne oczy, że to, co mówię było prawdą! – córka pani domu poderwała się żarliwie. - Nie ma mowy, Mariette. Nie możesz znów go ukraść, a ja nie mam zamiaru brać w tym udziału – blondynka skrzyżowała ramiona i założyła nogę na nogę, pokazując w ten sposób swój sprzeciw. Mariette westchnęła wyraziście. - W takim razie, sama po niego pójdę, a ty tutaj zaczekaj – w tej chwili nic nie mogło przekonać jej, aby dała za wygraną. Nie czekając na żadną reakcję przyjaciółki, Mariette opuściła swoją sypialnię, by w pośpiechu udać się piętro niżej, do gabinetu pani domu. W chwilę potem stała już przed wejściem i gdy miała już chwycić za klamkę, do jej uszu zza drzwi dotarł jakiś dźwięk. Mogło nim być wysuwanie szuflady lub krzesła, Mariette mogła się tylko domyślać, ale jedno wiedziała na pewno – ktoś był w środku. Dziewczyna zakryła usta dłonią. Sama nie wiedziała, czy to po to, aby stłumić oddech, czy przez panikę, która nagle nią zawładnęła. Przyklęknęła i jednym okiem spojrzała w dziurkę od klucza. Przez szczelinę zobaczyła swoją matkę skrupulatnie zapisującą coś w papierach przy biurku. Mariette już miała wstać i wrócić biegiem do swojej sypialni, gdy zobaczyła, że je j matka sięga po klucze. Pierwszą myślą dziewczyny było to, że Elviria chce opuścić gabinet, ale ona wcale nie wstawała. Zamiast tego schyliła się za biurkiem. Mariette już wiedziała, że otwiera szufladę z drugim dnem. Po chwili obity w skórę zeszyt, pióro i kałamarz leżały przed Elvirią. Błysk pojawił się w oku Mariette, gdy zobaczyła, że pani domu sięga po pióro i zaczyna pisać. - Masz dziennik? – spytała Victoria, kiedy tylko Mariette zamknęła za sobą drzwi. Rudowłosa zastała przyjaciółkę siedzącą w dokładnie tej samej pozie, jaką przybrała, gdy Mariette opuszczała pokój. - Nie – Mariette opadła na fotel z udawanym przygnębieniem. Westchnęła – Matka była w gabinecie i pisała w nim. - Słucham? – córka Elvirii zobaczyła, że na policzki Victorii znów spłynęły rumieńce. Czując wzrastającą satysfakcję, Mariette nie potrafiła dłużej powstrzymać uśmiechu, który powoli wkradał się na jej usta. - Mówię ci, Victorio! Ona pisze o tym, co się wtedy stało! Poczekamy chwilę i pójdziemy po dziennik razem. Wtedy się przekonasz – przez zapał, który ją ogarnął, Mariette niemal wykrzyknęła te słowa. Wyraz twarzy Victorii utwierdzał Mariette w przekonaniu, że Victoria zdążyła już uwierzyć w jej opowieść, lecz i ona sama chciała przeczytać kolejny zapisek jej matki. Minuty ciągnęły się niemiłosiernie, Mariette miała wrażenie, że zmieniały się w godziny, ale musiały czekać. Z przejęcia obie nawet nie pomyślały o zabiciu czasu nawet błahą pogawędką; po prostu siedziały zaaferowane, odliczając w myślach sekundy. W końcu Mariette zaufała instynktowi, a ten podpowiedział jej, że mogą już wyjść. Dając przyjaciółce znak, dziewczyna wstała i wyszła z sypialni. Szła szybko, nie zważając na to, czy stukot obcasów jej butów wywoływały hałas. Chciała jak najprędzej znaleźć się w gabinecie matki i jeszcze prędzej wyjść z niego z dziennikiem. Nie mogła doczekać się, aż zasiądzie z Victorią do stołu i przeczyta o wydarzeniach, które kilka dni wcześniej widziała na własne oczy. Nie mogła doczekać się wyrazu, który wymaluje się na twarzy Victorii, gdy tylko skończą lekturę. Znalazły się na zakręcie na pierwszym piętrze, a do uszu Mariette dotarł dźwięk zamykanych drzwi. Zatrzymała się i uniosła dłoń, gestem każąc Victorii ją naśladować. Położyła palec na ustach. Kroki, które odbijały się od ścian były ciężkie, powolne. Córka pani domu nie miała cienia wątpliwości, że stopy, które wydawały te kroki należały do mężczyzny. Nie mogła się powstrzymać, aby nie wytknąć głowy zza ściany i dowiedzieć się, który z mieszkańców przechadza się po rezydencji. Victoria poszła w jej ślady. Żadnej z nich nie zadziwił widok oddalającego się Quentina. - Co on tam robił? – syknęła szeptem Victoria z dobitną wręcz nienawiści – Bez powodu by go tam nie było! - Może po prostu moja matka zapomniała ich zamknąć gdy wychodziła, a on zrobił to za nią – tak, z pewnością tak było. Tak, jak Mariette mówiła było ostatnim razem i teraz też tak się stało. Nie widziała innej możliwości. Na twarzy Victorii wcale jednak nie malowało się przekonanie – Raz już tak zrobił, kiedy byłam w gabinecie matki i zapomniałam zamknąć za sobą drzwi. Eltefia wtedy też próbowała go oskarżyć o włamanie. - Po prostu chcesz go obronić, Mariette – Victoria pokręciła głową. Mariette skrzywiła się, ale nie powiedziała nic więcej. Nawet gdyby uparcie twierdziła, że wcale nie chce obronić Quentina, Victoria i tak zostałaby przy swoim, a ich dyskusja sprawiłaby, że straciłyby tylko czas. Rudowłosa wychyliła głowę. Korytarz był pusty. - Droga wolna, chodź – szepnęła do Victorii, a gdy wystawiła stopę zza zakrętu, poczuła szarpnięcie w nadgarstku. - Nie idźmy tam lepiej, Mariette –Victoria ścisnęła rękę Mariette – Jeśli masz rację, że drzwi były otwarte, to twoja matka lada chwila może wrócić. Nie chcę ryzykować. - Victorio, proszę! Muszę ci pokazać, co moja matka pisała, muszę! – nalegała córka Elvirii – Jeśli chcesz, możemy przeczytać to nawet w jej gabinecie! To zajmie dosłownie dwie minuty! Poczuła się jak małe dziecko, jak Wisenna błagająca Eltefię o wypuszczenie jej na zewnątrz, gdy słońce zachodziło, jak dziewczynka prosząca matkę o drogą lalkę z wystawy. - No dobrze… Tylko szybko, proszę Mariette – Victoria westchnęła. Ze szczęścia Mariette miała ochotę nawet podskoczyć. Mariette złapała przyjaciółkę za siebie i pociągnęła za sobą. Gdy tylko znalazły się w środku, Mariette od razu uklęknęła za biurkiem. Victoria poszła w jej ślady. Nie mogła doczekać się wrażenia, jakie wywrze na Victorii, gdy podniesie wieko, pod którym ukrywa się drugie dno, a z niego wydobędzie obity w skórę kajet. Każdy ruch wykonywała powoli i skrupulatnie, celebrując tę chwilę, jakby chciała pierwszy raz pokazać Victorii ten dziennik. Podnosząc wieko, Mariette wstrzymała oddech. Poczuła się, jakby ktoś uderzył ją pięścią w policzek, gdy ujrzała dno puste. Nie wiele myśląc, rzuciła się do innych szuflad w biurku. Każde z nich wypełnione były starociami, dokumentami i nieużywanymi od dawna kartkami, ale nigdzie nie było nawet śladu po dzienniku. - Nie ma? – spytała, przyglądająca się scenie do tej pory bez słowa, Victoria. - Nie ma! - z rozgoryczeniem Mariette usiadła na podłodze za biurkiem. - Quentin go zabrał – rzekła nagle córka Appéritów. Słowa te rozsrożyły Mariette. - Chyba nie wiesz, co mówisz, Victorio! – rudowłosa niemal krzyknęła. Nie mogła nawet dopuścić do siebie myśli, że jej przyjaciółka była w stanie oskarżyć Quentina o coś takiego – Moja matka go wzięła, bo nie chciała, by ktokolwiek go przeczytał. - Nie wiem, Mariette, to mnie nie przekonuje… - Tak było, Victorio! Ja to wiem – Mariette nie zamierzała dać za wygraną. To nie było możliwe, aby Quentin coś ukradł. Znała go zbyt dobrze, wiedziała, że nie mógłby zrobić czegoś takiego. - Lepiej, żebyś miała rację – Victoria westchnęła tylko. Wróciwszy do swojej sypialni, Mariette zajęła miejsce na łóżku. Nie miała pojęcia, co zrobić. Skoro nie było dziennika, a Victoria nie chciała uwierzyć jej na słowo, to znaczyło, że przyjechała na marne. Patrząc na przyjaciółkę rozglądając się jałowo po pokoju, Mariette myślała, że musi jej udowodnić, że to, o czym jej opowiedziało było szczerą prawdą. I przecież mogła. - Że też wcześniej o tym nie pomyślałam! – wykrzyknęła, zrywając się na równe nogi. Mariette błyskawicą wybiegła z pokoju, nie czekając na przyjaciółkę. Wiedziała, że Victoria tak, czy inaczej podąży za nią. Nogi skierowały ją ku schodom na trzecie piętro, a gdy znalazła się na szczycie, Victoria stała już zdyszana obok. - Dlaczego tak wybiegłaś? – spytała blondynka, łapiąc oddech. - Skoro nie mogę pokazać ci, co napisała moja matka, to sama porozmawiaj z tą dziewczyną – uśmiech triumfu wkradł się na usta Mariette. - Skąd możesz wiedzieć, gdzie ona jest? – teraz już bez pośpiechu przyjaciółki podążały wzdłuż korytarza. Mariette nigdy nie podobało się to piętro, wyglądało przygnębiająco. Beżowe ściany i firany tego samego koloru zlewały się w jedno, podłoga pozbawiona była bogato zdobionych dywanów. Mariette czuła się tam, jakby znalazła się w zupełnie innym domu. - Niedawno spotkałam Eltefię pod tym pokojem – odparła Mariette, stanąwszy przed jednymi z drzwi. Patrząc na Victorię, położyła palec na ustach i otworzyła drzwi. Choć próbowała zachować się bezgłośnie, skrzyp, który wydały od dawna nieużywane drzwi, rozniósł się po całym piętrze. Pokój jednak pozostał bez życia. Przez okrywające okna bladożółte zasłony przebijały się mętne smugi światła, a pod nimi widać było pływający w powietrzu kurz. Łóżko ustawione było pod ścianą, pościel zlewała się z firanami i ścianami. Obok niego stał malutki stolik, a na nim paliła się lampa gazowa. Pod kołdrą Mariette dostrzegła ruch. - Nie budźmy jej, Mariette… - szept Victorii przerwał martwą ciszę panującą w kwaterze, gdy Mariette zaczęła skradać się do łóżku. Jak na zawołanie, śpiąca do tej pory dziewczyna, podniosła się. Mariette zastygła w bezruchu. Dziewczyna patrzyła to na Mariette, to na Victorię jakby były nawiedzającymi ją demonami. Mariette była wręcz prawie pewna, że lada moment zacznie krzyczeć. - Spokojnie, nic ci nie zrobię – szepnęła Mariette, podchodząc bliżej łóżka. Pojęła nagle, że to, co powiedziała, wcale nie uspokoiło dziewczyny, a zabrzmiało, jakby polowała na jakieś spłoszone zwierzę. Napięcie zamiast opadać, wzrastało, Mariette musiała zrobić coś, aby je rozładować. Przy oknie, pomiędzy wysoką komodą, a nocnym stolikiem dostrzegła fotel. Rozsiadła się w nim, jakby należał do niej, ciesząc się w duchu, że nie miał brzydkiego, piaskowego odcienia, jak prawie wszystko w tej kwaterze. - Na pewno poznałaś już Elvirię – powiedziała Mariette lekko, jakby prowadziły niewiążącą rozmowę. Nieznacznie kiwnęła do Victorii głową, aby również zajęła jakieś miejsce. Ta niemal od razu usiadła na krześle postawionym przy drzwiach. - Tak… - dziewczyna pokiwała głową. Wyglądała na mniej przerażoną, niż przedtem. Usiadła na brzegu łóżka. - Ja jestem jej córką. Mariette Villën – córka Elvirii wstała, aby się skłonić – To jest moja przyjaciółka. - Victoria Appérit – wtrąciła się Victoria, również wstając. - Tak, Victoria często przyjeżdża w odwiedziny – kontynuowała Mariette – Ja jestem tu teraz, bo chciałam dowiedzieć się czegoś o tobie. Jak się nazywasz? – spytała, nie czekając na zgodę, czy też protest dziewczyny. - Avery Willowny… Kidrei – poprawiła się dziewczyna. Kidrei?, powtórzyła w myślach Mariette. Spojrzała znacząco na Victorię, a ona wzruszyła tylko ramionami. - A… możesz powiedzieć mi, gdzie mieszkałaś wcześniej? Domyślam się, że od teraz będziesz mieszkać tutaj – Mariette posłała Avery pokrzepiający uśmiech, aby mówiła dalej. - Wcześniej mieszkałam na przedmieściu Grimehelm – Avery błądziła wzrokiem po pokoju, jakby z trudem przypominała sobie te rzeczy. - Więc dlaczego teraz jesteś tutaj? – Mariette mimochodem pochyliła się w stronę dziewczyny. Unosząc brew w geście triumfu, spojrzała na Victorię. - Przepraszam, ale niewiele mogę sobie przypomnieć… - chłód przebiegł po plecach Mariette. Miała wrażenie, że nic w tym dniu nie mogło się jej udać. Opadła w niemocy z powrotem na fotel, kiedy Avery znów zaczęła mówić – Pamiętam, że wybiegłam na drogę… nie wiem dlaczego… i chyba kopnął mnie koń… Nie wiem, czy byłam nieprzytomna, ale wszystko zdarzyło się jakby w sekundę. Na moment zamknęłam oczy i nagle znalazłam się tutaj. Twoja matka mówiła, że od teraz nie mogę umrzeć. Avery położyła dłonie na skroniach, przerywając opowieść. Mariette poczuła, że jej wiara powraca, przeniosła wzrok na Victorię. Ta siedziała drętwo, przysłuchując się rozmowie z odległego kąta pokoju. Spojrzenie, które Mariette jej posłała krzyczało wręcz „A nie mówiłam?” - Myślę, że powinnyśmy już iść, Mariette. Avery jest słaba – blondynka spojrzała troskliwie na dziewczynę i zwróciła się do niej – Odpoczywaj. Łapiąc Mariette za rękę, Victoria poprowadziła ją do drzwi. - Teraz mi wierzysz? – spytała córka Elvirii, gdy znalazły się na zewnątrz, a drzwi zamknęły się za nimi. Victoria nie odpowiedziała jednak. Mariette dostrzegła, że jej przyjaciółka wpatruje się w coś za jej plecami. Rudowłosa odwróciła się w ślad za przyjaciółką, a jedynym, co zobaczyła był skrawek czyjegoś ciała znikający za zakrętem. Córka Appéritów nie dała żadnego znaku Mariette i szybko poszła na palcach w tamtą stronę. Chwila musiała minąć, nim Mariette zorientowała się, co robi Victoria, a gdy to się stało, ruszyła w ślad za nią. Choć obie spodziewały się kogoś zobaczyć, korytarz za zakrętem zastały pusty. - Kogo widziałaś, Victorio? – Mariette sama nie wiedziała, dlaczego mówi szeptem. - Mogłabym przysiąc, że to był Quentin… - tym razem Mariette nie zaprzeczyła. W sypialni Mariette dziewczęta zastały dwie filiżanki parującej herbaty i paterę pełną babeczek, co znaczyło, że nadeszła pora podwieczorku. Emocje, które targały przez ostatnie kilka godzin Mariette pozwoliły zapomnieć jej o głodzie, ale kiedy zobaczyła stertę ciastek, jej żołądek wreszcie upomniał się głośno o jedzenie. Zbyt zajęta delektowaniem się łakociami Mariette z początku nie postrzegła, że Victoria nie tknęła nawet herbaty, a siedziała zatopiona w fotelu, wpatrując się intensywnie w dywan. - O czym myślisz? – zapytała Mariette przyjaciółki z pełnymi ustami. - Zastanawiam się, co Quentin tam robił… - odrzekła po chwili milczenia Victoria, nie podnosząc wzroku. - Co masz na myśli? - Gdyby tam był bez powodu, nie uciekłby tak przed nami – blondynka zmarszczyła brwi – Wydaje mi się, że podsłuchiwał. Mariette z trudem powstrzymała się od ciężkiego westchnienia, które cisnęło jej się na usta. Nie mogła pojąć, czemu Victoria tak mocno nie lubiła Quentina. Co takiego miał w sobie, co tak bardzo zniechęcało ją do niego? Myślenie o tym przyprawiało Mariette o ból głowy, - Quentin jest tu od niedawna, nie odnalazł się jeszcze. Po prostu zwiedzał – powiedziała Mariette ze znudzeniem. - W takim razie dlaczego uciekł tak szybko, gdy znalazłyśmy się na zewnątrz? - Trafiłyśmy na moment, gdy szedł gdzie indziej – Mariette wzruszyła ramionami i pociągnęła łyk herbaty. Ta rozmowa ją znużyła – Nie rozumiem, czemu próbujesz go o wszystko oskarżać. Victoria milczała przez moment, przeżuwając kęs waniliowej babeczki, a gdy go przełknęła, nie patrząc na Mariette, powiedziała: - Nie lubię go… jest dziwny. Mariette przewróciła oczami. Dziwny, powtórzyła w myślach. Co miało oznaczać to „dziwny”? Dla Mariette Quentin był tak samo normalny, jak ona, Sharon czy Joaquin. - Na wszystko patrzysz w ten sposób, Victorio – stwierdziła, nie kłamiąc, córka Elvirii. Jedyną odpowiedzią, jaką spotkało było głębokie westchnienie jej przyjaciółki. 13 Słońce już dawno schowało się za horyzontem, a niebo pozbawione księżyca przybrało bladoniebieski kolor. Otulona grubym kocem Mariette siedziała na parapecie i podziwiała wielkie płatki śniegu opadające mozolnie na ziemię. Gdyby tylko mogła, podziwiałaby ten widok bez końca. Tego wieczora jednak nie było jej to dane, bo nagle rozległo się pukanie do drzwi. Nim zdążyła odpowiedzieć chociażby zwyczajne „proszę!”, do pokoju wkroczyła Eltefia z filiżanką herbaty na talerzyku. - Trzeba przygotować cię do snu – powiedziała służąca z uśmiechem, który koił duszę Mariette za każdym razem, gdy go widziała. Czyżby dawna Eltefia wróciła, a ich spór sprzed kilku dni przestał mieć już znaczenie? – Usiądź – dziewczyna wskazała na miejsce przy toaletce. - Wolę zostać przy oknie. Chcę oglądać śnieg – Mariette nie ruszyła się z miejsca. - Jak sobie życzysz, Mariette – słysząc swoje imię z ust Eltefii, Mariette uśmiechnęła się, lecz Eltefia nie mogła tego zobaczyć, bo twarz jej panienki wciąż była zwrócona w stronę okna. Rudowłosa odwróciła głowę, gdy usłyszała obok siebie chrzęst przesuwanego krzesła. Eltefia czekała już na nią ze szczotką do włosów w ręku. Czesanie włosów zawsze wprawiało Mariette w senność i tak było też i tym razem. Usiadłszy na krześle, już po chwili jej powieki zaczęły opadać ociężale, a płatki śniegu za oknem, które obserwowała rozmazywały się. Eltefia, szczotkując włosy Mariette, zawsze rozmawiała z nią, dzięki temu Mariette nie zasypiała. - Uwielbiam śnieg. Jest taki… uspokajający – wymamrotała Mariette, spodziewając się, że z ust Eltefii nie wypłyną żadne słowa, jeśli nie odezwie się pierwsza. - Nie mogę uwierzyć, że tak zaledwie parę tygodni temu było prawie lato – westchnęła rzewnie Eltefia. Mariette miała ochotę głośno odetchnąć z ulgi, ale powstrzymała się. Eltefia chciała z nią rozmawiać! – Mam nadzieję, że zima w tym roku będzie spokojna. Śnieżyce są przerażające. - Dlaczego? – odruch ciekawości kazał Mariette odwrócić się i spojrzeć na Eltefię, ale ta zaraz poleciła jej odwrócić się z powrotem. Córka Elvirii nie mogła pojąć, jak coś tak dla niej pięknego mogło kogokolwiek przerażać. - Kiedy zaczyna się śnieżyca, zasłania wszystko wokół. Nigdy nie wiesz, co ukrywa się pomiędzy śniegiem. Mariette pokiwała głową. Eltefia miała rację, lecz ta nieświadomość bardziej fascynowała Mariette, niżeli ją przerażała. Zaczęła wyobrażać sobie rozmaite istoty ukryte w śniegu, obserwujące i czyhające na niczego nieświadomych wędrowców zagubionych w lasach i na polach w środku zimy. I zupełnie, jakby swoimi myślami to przywołała, nagle dostrzegła ruch na dziedzińcu. - Panienko! – krzyknęła zdumiona Eltefia, gdy Mariette rzuciła się do przodu i przykleiła nos do chłodnej szyby. Od razu po niej przy oknie pojawiła się Eltefia i razem obserwowały brnącą przez śnieg z lamą gazową w ręku postać. - Quentin… - szepnęła do siebie Mariette. Nie mogłaby pomylić jego stroju z niczyim innym. - Co? Quentin? – Eltefia zdumiała się jeszcze bardziej. - Wymyka się do kochanki – mówiąc to, Mariette nie zawahała się ani chwili. Ona to wiedziała. Nie mogło być inaczej. - Kochanki! Kochanki! – żachnęła się Eltefia z niedowierzaniem. - Ja to wiem, Eltefio – przerwała jej Mariette, nim służąca zdążyła powiedzieć coś jeszcze. - Muszę czym prędzej powiedzieć o tym pani – blondynka znienacka podniosła się. Mariette poczuła, że na jej sercu zaciska się niewidzialna obręcz, jak tylko usłyszała te słowa. - Nie, Eltefio, proszę, nie rób tego! – złapała ją za rąbek spódnicy. Czuła się, jakby znów miała osiem lat i prosiła ją o coś błahego, czego tylko dziecko mogłoby sobie zażyczyć. - Dlaczegóż to? – spytała Eltefia – Co ci po mężczyźnie, który ma już kobietę? - Ona nie może go wyrzucić, rozumiesz? – Mariette nagle ogarnęła panika, jakiej od dawna nie czuła. Eltefia mówiła prawdę – cóż jej było po mężczyźnie mającym już wybrankę serca? Jednak nawet jeśli tak było, strata Quentina byłaby czymś, czego nie mogłaby ścierpieć przez długie lata – Wiem, że jeśli się dowie, wyrzuci go. Przez moment, który wydawał się dla Mariette wiecznością, patrzyły na siebie w milczeniu. Rudowłosa wiedziała, że jej służąca – a zarazem przyjaciółka – walczy w środku ze sobą, rozważa konsekwencje każdej decyzji, którą mogła podjąć; Mariette zaś w duchu wznosiła modły, aby Eltefia pozostała jej przyjaciółką, nawet jeśli miałaby zataić coś przed jej panią. - No dobrze – westchnęła w końcu Eltefia – Chodź, ubiorę cię w piżamę. W tej chwili Mariette miała chęć podskoczyć z radości i wyściskać Eltefię z wdzięczności, lecz nie zdołała wydusić z siebie nawet jednego słowa. Za Eltefią podeszła do szafy i pozwoliła ubrać się w piżamę. Leżąc już w łóżku, wypiła dawno wystygłą herbatę z cynamonem. Wypita herbata oznaczała, że nadszedł czas snu, więc gdy Mariette oddała filiżankę Eltefii, ta bezzwłocznie wyszła. Od razu, jak tylko drzwi zamknęły się za nią, Mariette wyskoczyła z łóżka, przeszła na palcach po dywanie i przyłożyła ucho do drzwi. Kroki Eltefii oddaliły się, a Mariette nie zamierzała czekać. Wyszła z pokoju. Usiadła na najniższym schodku przed wejściem do rezydencji , podkuliła nogi i złapała się za ramiona. Czekała długo. Choć śnieg już nie padał, jej policzki przecinał mróz. Choć jej ciałem rzucały dreszcze, a jedynym okryciem była cienka piżama, obiecała sobie, że będzie na niego czekać. Myślami rozgrzewała się w łóżku pod kołdrą, ale mimo to nie ruszyła się z miejsca. Las rozpościerający się po prawej stronie posiadłości przerażał ją bezmiernie. Patrząc w jego stronę, przed oczami stawały jej obrazy leśnych kreatur, które dybały na chwilę jej nieuwagi, aby móc porwać ją w głąb drzew. Każdy dźwięk sprawiał, że chciała wbiec do środka i ukryć się w swojej sypialni, lecz wciąż czekała. Nie wiedziała, jak wiele czasu spędziła na mrozie. Gdy spojrzała na swoje dłonie, z przerażeniem zobaczyła, że przybrały siny kolor. Przełknęła ślinę. Raptem dostrzegła coś na końcu drogi. Niczym demon, sunęła ku niej smuga światła, a zaraz za nią z ciemności wyłoniła się sylwetka mężczyzny. Mariette zadrżała. Quentin podszedł do córki jej pani i okrył ją swoim płaszczem, mokrym od stopniałego śniegu, lecz ciepłym. - Dlaczego panienka siedzi tutaj sama? – ukucnął przy niej i uniósł lampę na wysokość ich twarzy. Mariette zmrużyła oczy – Zaziębi się panienka. Wertowała jego twarz milimetr po milimetrze. Przyglądała się każdej rysie, jego rumieńcom na bladoszarych policzkach i spierzchniętym ustom; jego oczom w kolorze płomieni, które również badały jej twarz. - Gdzie byłeś, Quentinie? – spytała panienka ochryple. Nawet jej gardło zdawało się być zmrożone przez chłód. - W wielu miejscach bywałem, panienko – Mariette myślała, że Quentin podniesie się, poda jej dłoń i razem wrócą do zamku, lecz on postawił lampę na ziemi i usiadł obok niej. Nie uzyskała odpowiedzi, której oczekiwała. - Gdzie byłeś teraz? – powtórzyła ostrzej wpatrzona w ciemność przed sobą. - Zima jest fascynująca, nieprawdaż? – Quentin rozsiadł się na kamiennej posadzce. Mariette uniosła brew. Jak wiele razy miała jeszcze usłyszeć to zdanie? – Kto wie, co kryje się pod śniegiem? - Eltefia powiedziała mi dziś to samo – wymamrotała Mariette, nie kryjąc znużenia. - Eltefia… - powtórzył Quentin – Wydaje mi się, że ona nie bardzo za mną przepada. Mariette nie odpowiedziała. Było dokładnie tak, jak powiedział; Eltefia nie lubiła go, nie chciała, by pozostał w posiadłości. Okłamałaby go, mówiąc, że to nieprawda, lecz nie chciała przyznawać mu racji. Jego reakcja była dla niej zagadką nie do odgadnięcia. Ostatnią rzeczą, której chciała było obrażenie go. Myśli te tak zajęły jej umysł, że dziewczyna niemalże zapomniała, z jakiego powodu znalazła się na zewnątrz rezydencji, kiedy księżyc wisiał wysoko na niebie. - Byłeś u kochanki – stwierdziła bezceremonialnie. Teraz to Quentin zwlekał z odpowiedzią. - Mówiłem panience, że bywałem w wielu miejscach – odezwał się w końcu. - To nie był pierwszy raz, kiedy się wymykałeś. Widziałam cię już. Dlaczego to robisz? Quentin ponownie zamilkł. Ku zaskoczeniu Mariette wstał, zabierając ze sobą z wolna gasnącą lampę. Widziała, że zamierzał wejść do środka, ale zanim to zrobił, zatrzymał się obok niej. Spojrzała na niego z dołu, a ten posłał jej uśmiech. - Niech się panienka nie martwi, następnym razem nie będzie potrzeby, aby się wymykać. Chłopak wszedł do środka, zostawiając Mariette samą w ciemnościach, okrytą jego płaszczem i dumającą nad sensem jego słów. 14 - Sprowadź całą służbę do pokoju Avery. Niech ją poznają – Sharon stała niemal na baczność przed biurkiem jej pani, słuchając jej poleceń. To, które wydała teraz było ostatnim – Idź już. - Oczywiście, pani – Sharon skłoniła się nisko. Spełniając rozkaz swojej pani, odwróciła się i ruszyła do wyjścia – A… Czy Quentina również mam przedstawić? – chwytając za klamkę, raz jeszcze spojrzała w stronę biurka. Nim odpowiedziała, Elviria milczała przez chwilę, wpatrując się w jakiś punkt na dywanie. - Za tydzień jego okres próbny się kończy. Zaczekaj do tego czasu. Sharon pokiwała głową ze zrozumieniem i, ukłoniwszy się, wyszła z gabinetu. Idąc korytarzem nie mogła powstrzymać westchnienia ulgi, które wydało się z jej płuc. Świadomość, że Quentin mógł opuścić posiadłość napawała ją niepojętym spokojem. Odrzuciła myśl, że pani domu mogła przyjąć go na stałe. W tym chłopaku było coś, co nikomu nie pozwalało mu ufać i nawet Sharon, choć zamieniła z nim zaledwie parę słów od jego przybycia, widziała, że jest w nim coś dziwnego. Wystarczyło, że rzuciła okiem na jego twarz, zobaczyła nonszalancki uśmiech, którym obdarowywał każdego, aby wiedzieć, że nie był kimś, kto mógłby zamieszkać w tym domu u boku jej pani. Lecz decyzję o tym, co się z nim stanie mogła podjąć jedynie Elviria , a Sharon musiała uszanować ją bez względu na wszystko. Cała służba na czele z Sharon stanęła przed jedną z kwater na trzecim piętrze. Przekazawszy wszystkim polecenie, które wydała jej pani domu, kobieta otworzyła drzwi i weszła do kwatery. W środku panował półmrok. Choć dopiero nastawało południe, światło wpadające przez okno zasłonięte przez piaskowe zasłony dawało wrażenie, jakby był już późny wieczór. Sharon oczekiwała, że Avery będzie czekać na nią, lecz ona spała twardo, ukryta pod kołdrą. Sharon przeszła przez pokój, stukając głośno obcasami, aby zbudzić dziewczynę i odsunęła zasłony. W mgnieniu oka całą kwaterę spowiło poranne światło. Gdy Sharon ponownie spojrzała na łóżko, Avery siedziała już całkiem przytomna oparta o jego ramę. Wyglądała zupełnie inaczej niż kilka dni temu. Jej skóra rozjaśniła się, spod oczu zniknęły szare cienie, a policzki wypełniły się. - Prawdopodobnie za dwa dni będziesz musiała zacząć pracować – zaczęła Sharon bez ceremonii. Nie zdziwiła się wcale, widząc zakłopotane spojrzenie Avery – Twoja dusza należy teraz do rodu Villënów, musisz tu zostać, zwłaszcza, że nie masz nikogo. Twarz Sharon wykrzywił grymas. Nie potrafiła być czuła, a jedyne, na czym skupiała się przez całe życie, była jej praca. Oddała się jej bez reszty, starając się okazać swojej pani jak największą wdzięczność. Mieszkanie na dworze Villënów było dla Sharon zaszczytem, nie potrafiła wyobrazić sobie innego życia i wiedziała, że w żadnym innym miejscu nie mogłoby być jej lepiej. - Będzie ci tu dobrze. Wiem, co mówię – powtórzyła swoje myśli, kładąc rękę na sercu. Choć nie kłamała, jej twarz zajął wyraz zdumienia, gdy usta Avery rozjaśnił uśmiech. - Dziękuję – powiedziała ochryple Avery, ale nie dodała nic więcej. Sharon odwzajemniła jej uśmiech. Spełniając prośbę Elvirii, Sharon jęła przedstawiać nowej mieszkance całą – pełnoprawną – służbę dworu Villënów. - Nie oprowadzę cię teraz po posiadłości, ale zrobię to za dwa dni, kiedy ozdrowiejesz już w pełni. A teraz odpoczywaj – zakończyła Sharon i dała znak służbie, aby wyszli z kwatery. Stojąc ukryta za całą resztą służby, Eltefia jako pierwsza opuściła kwaterę Avery. Przystanęła na moment, aby odetchnąć. Cieszyła się tym oddechem tak długo, jak tylko mogła, mając głęboko w głowie świadomość, że lada chwila będzie musiała zająć się Wisenną i Akslem, co, nawet jeśli kochała te dzieci, jak swoje własne, było dla niej czasem istną katorgą. Do jej uszu dotarło nagle ciche kliknięcie. Głowa Eltefii bezwiednie obróciła się w stronę źródła owego dźwięku, gdzie zobaczyła zamykające się drzwi. Naraz dobiegł ją kolejny dźwięk tuż z tyłu jej głowy, a był on tak niespodziewany, że Eltefia aż podskoczyła. To Sharon klasnęła w dłonie. - Wracajcie do pracy – oznajmił chłodno, a nikt nie śmiał się jej sprzeciwić. Nogi same poprowadziły Eltefię w stronę drzwi, które chwilę temu zamknęły się na jej oczach. Ciekawość dosłownie pożerała ją od środka, a ona wiedziała, że nie pozbędzie się tego uczucia, jeśli nie otworzy tych drzwi. Tak, jak myślała – tak też zrobiła. Zobaczywszy Quentina, nie zaskoczyła się wcale. Stał przy oknie, odwrócony tyłem do niej. Skąpany w blasku słońca, ze splecionymi za sobą dłońmi wyglądał jak władca tej posiadłości. Postawa jego w tej chwili dodawała mu potęgi, której, patrząc na kogoś, nie odczuła od dawna. Szybko jednak wyzbyła się tego złudzenia, przypominając sobie, że Quentin był tylko służącym, dla którego nadchodzący tydzień mógłby być ostatnim spędzonym na dworze Villënów. Quentin usłyszał trzask zamykanych drzwi. Wpierw obrócił tylko głowę, oglądając się przez ramię, a zobaczywszy Eltefię, odwrócił się cały w jej stronę. - Co tu robisz, Quentinie? – spytała Eltefia od razu, gdy ich oczy się spotkały. - Cóż… z braku innego zajęcia, wybrałem się na krótką przechadzkę po piętrach – odparł Quentin. Głos jego był cichy i spokojny, a mimo to, słysząc go, Eltefia poczuła dreszcz przebiegający wzdłuż jej kręgosłupa. Służąca wydała z siebie pomruk, znaczący, w jej mniemaniu, zrozumienie. - A gdzie byłeś wczorajszej nocy? – tym razem Quentin nie pospieszył się z odpowiedzią. - Próbowałem zasnąć w swojej kwaterze – odrzekł swobodnie po chwili – Ta śnieżyca niestety… - Nie kłam, Quentinie! – Eltefia, ku własnemu zdumieniu, podniosła głos. Na twarzy Quentina wymalowało się podobne zdziwienie, gdy Eltefia krzyknęła. Patrząc na niego, być może uwierzyłaby, że faktycznie była w błędzie, lecz jego oczy go zdradzały. Choć usta pozostawały otwarte, a brwi uniesione, z płomiennozłotych oczu bił wrogi blask. - Skąd pomysł, że kłamię? - Quentin zrobił krok do przodu. Jego prawa brew uniosła się obcesowo. Głęboki wdech nie pomógł Eltefii ujarzmić jej złości. Miała ochotę krzyknąć na niego, przestrzec go, aby uważał na ton, jakim się posługuje w stosunku do niej, lecz nie zrobiła żadnej z tych rzeczy. Zamiast tego, również zmniejszyła dystans między nią a Quentinem. - Widziałam, że wychodziłeś. - Jesteś pewna, że nie pomyliłaś mnie z Joaquinem? – zgodnie ze swoim zwyczajem, Quentin pochylił się, niby składając ukłon Eltefii – Mamy dosyć podobne sylwetki. - Powiedziałam, abyś nie kłamał – syknęła Eltefia. Ton głosu, jakim obdarował ją Quentin sprawiał, że złość wypełniała ją z każdym jego słowem bardziej i bardziej – Mariette też cię widziała. Była przekonana, że to ty. Quentin zawiesił głos. Wertowali się nawzajem wzrokiem przez kilka dłużących się sekund, aż w końcu niespodziewanie chłopak odwrócił się. Wrócił na swoje poprzednie miejsce przy oknie. Eltefia nie widziała jego twarzy, ale mimo to mogłaby przysiąc, że zastanawiał się nad czymś namiętnie. - To prawda, wychodziłem – powiedział nagle. Eltefia oniemiała. Słowa te wypływające z jego ust były ostatnimi, które spodziewała się usłyszeć. - A z jakiej racji? – Eltefia zachowała zwarzoną barwę głosu. Przypuszczała, a wręcz całkiem pewna była, że pani domu nie wydała mu pozwolenia na opuszczenie posiadłości, zwłaszcza po zmroku – Mariette twierdzi, że uciekłeś do kochanki. Quentin westchnął. - Cóż… Nie będę zaprzeczać, bo w przeciwnym razie musiałbym skłamać – raptem głos jego stał się przygaszony, jak gdyby strapił się swym uczynkiem – Prosiłbym cię jednak, Eltefio, abyś nie mówiła o tym panience Mariette. Nie chciałbym zranić jej uczuć. Niedorzecznością było dla Eltefii, słysząc Quentina mówiącego coś takiego. Nie mogła zawierzyć, że był w stanie prosić ją o milczenie, a zarazem okłamywanie panienki, podczas gdy, jeśli było to prawdą, jego wybranką była inna kobieta, choć to Mariette traktował tak, jakby to ona nią była. - Radzę ci zdecydować się, z kim chcesz się związać – odparła chłodno blondynka. Rozmowa ta mogła ciągnąć się jeszcze przez wiele długich minut, gdyby nie drzwi, które otworzyły się nagle i Joaquin zatrzymujący się w wejściu. On i Eltefia popatrzyli po sobie, a zaraz potem kucharz przeniósł wzrok na Quentina stojącego nieruchomo przy oknie. - Dlaczego nie pracujecie? – Joaquin, niczym zagniewana Sharon, ściągnął brwi. Eltefii przeszło przez myśl, że w ręce powinien trzymać notatnik, a w kieszeń, zamiast chustki, powinien mieć wpiętą broszkę w kształcie róży. - Rozmawialiśmy – odpowiedziała od razu Eltefia – Ale właśnie skończyliśmy. - Może lepiej, żebym nie przeszkadzał – rzekł niespodzianie Quentin i ruszył w stronę wyjścia – Eltefio, Joaquinie. Chłopak skłonił się i chwilę potem Eltefia i Joaquin zostali sami. Eltefia westchnęła, dając upust napięciu, które nią zapanowało i opadła na kanapę ustawioną na środku pokoju. - O czym rozmawialiście, Eltefio? – Joaquin przysiadł się do dziewczyny. - Mam rozumieć, że nie przysłuchiwałeś się nam tuż pod drzwiami? – Eltefia uniosła brew, a gdy Joaquin pokręcił głową powiedziała: - Ten chłopak zaczął wymykać się z posiadłości. Wczoraj widziałam to na własne oczy. Miałam powiedzieć o tym naszej pani od razu, ale Mariette błagała mnie, abym tego nie robiła. Twierdzi, że Quentin ma kochankę, ale myślę, Joaquinie, że oboje wiemy, że to nie prawda. - To prawda. Nie ufam temu chłopakowi – przyznał kucharz – Chciałbym osobiście zobaczyć, gdzie się wtedy udaje. Eltefia zamyśliła się. I ona również, tak, jak Joaquin, pragnęła dowiedzieć się, co planuje Quentin. Chciała pokazać pani domu i, przede wszystkim, Mariette, że chłopak ten nie był nikim, komu wolno by było ufać. - Joaquinie… - szepnęła przejęta Eltefia po chwili namysłu – A może mógłbyś śledzić Quentina jutrzejszej nocy? 15 Powielając swą cowieczorną rutynę, Elviria wypełniała zaległe dokumenty przy biurku w swoim gabinecie. Doręczonych jej zostało wiele listów, w których ludzie dziękowali jej za zaproszenie na miniony bankiet, czy pochwalali jej umiejętności urządzania przyjęć. Niemal każdy z gości przysłał jej list o podobnej treści, a po niespełna dwóch godzinach odpowiadania na nie, Elviria przestała czytać ich treść i każdemu adresatowi przesyłała tak samo brzmiącą odpowiedź. Zmęczenie dawało jej o sobie znać, a ból promieniował od dołu pleców aż do karku. Ciągłe pisanie piórem sprawiło, że jej prawa dłoń stała się odrętwiała. Musiała odpocząć. Z głębokim westchnieniem zgarbiła się. Będąc sama ze sobą nie musiała utrzymywać wciąż prawidłowej postawy - nikt przecież na nią nie patrzył. Z niechęcią obrzuciła wzrokiem biurko, na którym zapanował chaos. Wszędzie leżały rozrzucone dokumenty, te nowe i te od dawna nieaktualne, puste kartki oraz takie, na których Elviria zapisywała nieznaczące notatki; gdzieniegdzie na wszystkich tych papierach dostrzec można było plamę z atramentu. Spod bałaganu tego wychylały się nieśmiało jasnofioletowe kwiaty, wymalowane z najwyższą starannością na drewnie. Lawendy były jej ukochanymi kwiatami. Jeden ze śladów po atramencie przykuł uwagę pani domu w szczególności i sprawił, że wpatrywała się w niego przez długi czas, nie zdając sobie z tego sprawy. Elviria zaczęła rozmyślać. Nie mogła przywyknąć do faktu, że w jej posiadłości zamieszkała kolejna osoba, kolejna służąca, której uratowała życie. Nic jednak nie wiedziała o Avery, znała jej imię i miejsce, w którym ongiś mieszkała, ale nie mogła się dowiedzieć o niej niczego więcej. Wciąż zadawała sobie pytanie, dlaczego dziewczyna znalazła się wtedy pod kopytami koni. Co musiało się stać, że choć widziała nadjeżdżający powóz, i tak znalazła się na ulicy? Wiele podobnych myśli kłębiło się w głowie Elvirii, a ona czuła, że nie mogą tam pozostać. Musiała przelać je na papier. Pani domu sięgnęła po pęk kluczy leżący na skraju biurka i wybrała odpowiedni – najmniejszy. Wsunęła go w dziurkę i spróbowała przekręcić. Klucz ani drgnął., tak, jak za drugim i trzecim razem. Nie chcąc zniszczyć zamka, Elviria szarpnęła szufladę. Ta, ku jej zaskoczeniu, była otwarta. Cóż to?, pomyślała. Był to pierwszy raz, jak tylko sięgała pamięcią, żeby nie zamknęła szuflady na klucz. A może ktoś inny jej nie zamknął?, przeszło jej przez myśl, gdy wykładała na blat papiery z szuflady. Z bijącym sercem podniosła wieko, a przerażenie jej było nie do opisania, gdy zastała drugie dno puste. Wieczór był tego dnia wietrzny i mroźny. Słońce już dawno skryło się za horyzontem, kiedy Joaquin w towarzystwie Eltefii wyszli na dziedziniec pokryty śniegiem. - Dobrze, Joaquinie – oznajmiła Eltefia, prowadząc kucharza do drogi – ukryj się w tych krzakach i uważnie obserwuj wejście. Quentin powinien zjawić się za maksymalnie piętnaście minut, zbliża się godzina, w której ostatnim czasem opuszczał posiadłość. - Rozumiem – Joaquin kiwnął głową – W takim razie ukryję się już. - Nie mogę uwierzyć, że on ucieka do kochanki – szepnęła Eltefia, po czym odeszła. Złota smuga światła zwężała się stopniowo, aż w końcu znikła, gdy główne drzwi zamknęły się za Eltefią. Joaquin został sam, a minuty mijały. Miał wrażenie, że mróz przenikał aż do jego kości. Nie przywykł do podobnych ciemności. W jego kwaterze zawsze płonęła pojedyncza świeca. Teraz, kucając w krzakach, zmarznięty, kaleczony przez wbijające się w jego ciało gałęzie, nie dostrzegał w ciemnościach prawie niczego. Szczęśliwie, rezydencję i przestrzeń w jej pobliżu otaczały światła bijące z okien. Joaquinowi zdawało się, że czekał tak długie godziny, choć wiedział, że minęło ledwie kilka minut. Powoli zaczynał wątpić, że Quentin faktycznie zjawi się tej nocy. Myśli kucharza zagłuszył kobiecy krzyk który urwał się tak szybko, jak się rozległ. Rozejrzał się szybko, w panice szukając źródła głosu, który stał się teraz przyduszony, zupełnie, jakby ktoś próbował wyrwać się z beznadziejnej szamotaniny. Szybko Joaquin odkrył, że głos ten dobiegał z prawej strony posiadłości; tak więc, ktoś musiał wyjść bocznymi drzwiami i tak też było. Po chwili w świetle padającym z okien pojawiły się dwie sylwetki. Nie musiał przyglądać się długo, by rozpoznać w jednej z nich Quentina, a widok Avery próbującej rozpaczliwie uwolnić się z uścisku przeraził go. Wciąż jeszcze w piżamie, spętana linami, miotała się w jego ramionach, a towarzyszył temu jej krzyk przytłumiony przez worek zarzucony na jej głowę. Wbrew temu, co powiedziała Eltefia, oni wcale nie zbliżali się do drogi, a szli po przyprószonej śniegiem ścieżce. Czy on prowadzi ją do ogrodu?, spytał samego siebie Joaquin. Jednak to nie do ogrodu udał się Quentin, ale do ukrytej pod lasem stajni. Serce Joaquina zabiło szybciej. Kilka sekund musiało minąć, aby kucharz uświadomił sobie, że zamiast coś zrobić, on ciągle kucał skryty w krzakach. Jednak panika, która go ogarnęła, nie pozwoliła mu w żaden sposób pomóc Avery. Myślał tylko o tym, by znaleźć Eltefię. Nie bacząc na to, czy Quentin usłyszy jego bieg, Joaquin rzucił się do rezydencji. Ledwie kilka sekund upłynęło, a kucharz już znalazł się w holu. Nie mogąc złapać oddechu, chwycił się poręczy przy schodach, z których schodziła właśnie Eltefia. Czyżby obserwowała go z okna na piętrze? - Eltefio… Quentin… zabrał… Avery… - Joaquin łapał każdy oddech niczym ryba wyciągnięta z wody, a kłujący ból w piersi nie pozwolił mu skończyć zdania. Cień zaskoczenia przemknął po twarzy Eltefii. - Musimy powiedzieć pani – szepnęła z przejęciem. Oboje rzucili się pędem po schodach w górę, spodziewając się, że znajdą panią domu w jej gabinecie. Będąc prawie na szczycie, Joaquin usłyszał za sobą dźwięk otwierających się drzwi, a kątem oka zaś dostrzegł wyłaniającą się z sali bankietowej postać jego pani. Zapomniawszy chociażby zatrzymać i skłonić jej się, i Joaquin, i Eltefia zawrócili na ten widok, by już w następnej chwili znaleźć się na dole. - Pani! – wykrzyknął Joaquin. - Eltefio, Joaquinie – Elviria skinęła do nich, a spokój jej był zdumiewający – Nie muszę was pytać, czy coś się stało, więc mówcie. - Widzieliśmy Quentina… - zakrzyknęła Eltefia, ale głos Joaquina szybko ją stłumił. - Obserwowałem go z drogi… - Ja patrzyłam z okna… Elviria spoglądała to na Eltefię, to na Joaquina, a oczy jej otwierały się coraz szerzej. Przekrzykując siebie nawzajem, nie rozumieli oni nawet sensu własnych słów, a przestali mówić dopiero wtedy, gdy pani dom podniosła dłoń w uciszającym geście. - Jedno z was mówi – oznajmiła. Eltefia i Joaquin popatrzeli po sobie. - Pani – odezwała się Eltefia teraz już o wiele spokojniej, choć Joaquin przekonany był, że od środka, zupełnie jak jego, pożerał ją strach – Od jakiegoś czasu Quentin wymykał się w nocy. Nie wiem, jak często to robił, to panienka Mariette to zauważyła. Twierdziła, że ten chłopak ma kochankę! - Nie mogliśmy w to uwierzyć – przerwał Joaquin – Chcieliśmy się upewnić, czy panienka Mariette ma rację. - Zdecydowałam, że trzeba zacząć go obserwować – ciągnęła Eltefia – Kazałam Joaquinowi obserwować go z drogi, a sama patrzyłam na dziedziniec z okna na pierwszym piętrze. - Przez moment myślałem, że dziś nie przyjdzie, ale wyszedł od strony kuchni… - gardło Joaquina ścisnęło się nagle, a słowa przestały z niego wypływać. W jego głowie znów pojawił się obraz Avery szamoczącej się w ramionach Quentina bez szans na ucieczkę. Mógł jej pomóc, a jednak strach go zwyciężył. Wiedział, że nie będzie w stanie przebaczyć sobie tego do końca życia. - Na litość boską, mówże Joaquinie! – gdy pani domu udało się sprowadzić służącego na ziemię, oczy jego zaszły łzami. - Porwał Avery! – wyrzucił z siebie nagle – Wydaje mi się, że ukradł jednego z koni, bo szedł w stronę stajni. Powinienem coś zrobić, przepraszam! Joaquin miał ochotę paść na kolana przed swoją panią i całować jej stopy błagając o wybaczenie, ale jedno skinienie dłoni Elvirii powstrzymało go przed tym. - Nie ma czasu na przeprosiny – rzekła pośpiesznie, by zaraz potem zwrócić się do Eltefii – Zbierz służbę i każ im zabrać swoje bronie, weź też tę Joaquina. Ty przygotuj konie, Joaquinie. Bez słowa sprzeciwu Eltefia i Joaquin pośpieszyli wykonać rozkazy. Tego wieczora Mariette zmęczenie znużyło dość wcześnie, co było u niej niespotykaną wręcz rzadkością. Miała nadzieję zasnąć i obudzić się wcześnie rano, może nawet wraz ze wschodem słońca. Nie było jej to jednak dane, a ze snu wybawiły ją nagle odgłosy rozchodzące się po całej posiadłości. Chcąc zignorować harmider dziejący się na korytarzach, córka Elvirii zakryła uszy poduszką i przewróciła się na drugi bok. Tej nocy dom tętnił życiem i nawet poduszka pełna pierza nie zdołała stłumić rozlegających się bezustannie hałasów. Zaczęła wyobrażać sobie wiele rzeczy, które mogły dziać się teraz za drzwiami jej pokoju, a scen, które pojawiały się w jej głowie wcale nie ubywało. Mariette wiedziała, że nie zaśnie, dopóki nie dowie się, co dzieje się na zewnątrz. Mariette wyszła z pokoju na, o dziwo, pusty korytarz. Wsłuchała się w gwar, a prowadził on ją na trzecie piętro. Dobywały się stamtąd krzyki, stukot obcasów na wykładzinie, odgłos pękającego naczynia – ktoś musiał przewrócić jedną z donic pod oknem. Głosy wszystkich służących mieszały się ze sobą, Mariette nie była w stanie zrozumieć żadnego ze słów przez nich krzyczanych. Córka pani domu zatrzymała się u dołu schodów, z których zbiegała właśnie Catries, ubrana w swoją suknię, lecz nieuczesana, a tuż za nią Sharon wyglądająca zupełnie tak samo, jak codziennie, jednak zamiast notesu, w dłoni trzymała teraz obrzyn. Catries zaś ściskała w palcach dwa zdobione srebrnymi kwiatami długie sztylety. Serce Mariette zabiło szybciej. Przyglądała się całej scenie, nie mogąc nic zrozumieć, a jej oczy otwierały się coraz szerzej. Co musiało się stać, że takie zamieszanie powstało w całej rezydencji? Dlaczego Catries i Sharon miały bronie i przeciwko komu miały ich użyć? - Panienko! – nagły krzyk Eltefii zagłuszył pytania, które zadawała sobie w myślach Mariette – Niech panienka nie przeszkadza! Niech wraca do łóżka! Krzycząc to, wyminęła Mariette i popędziła za Sharon i Catries. Mariette chciała pójść w ślady Eltefii i również rzucić się do biegu, gdy nagle minęła ją również Lidia. Za pas jej fartucha wetknięte były dwa pistolety i kilka noży z krótkimi ostrzami; przed sobą trzymała palącą się lampę. Dobrym pomysłem wydało się Mariette, by, tak, jak Lidia, wziąć ze sobą lampę. Błyskawicą znalazła się z powrotem w swoim pokoju, skąd porwała tlącą się bladym światłem lampę. Już chwilę później zbiegała już ze schodów do holu, by zaraz potem wybiec na dziedziniec. Gdy tylko otworzyła drzwi, uderzył w nią kłujący boleśnie chłód. Jej bose stopy zatopiły się w śniegu, a nocna koszula łopotała na wietrze. Nie zważając na ból w stopach, pobiegła dalej przez dziedziniec. Zatrzymała się na jego środku i wyciągnęła lampę przed siebie. Przy drodze stało pięć wysokich i czarnych jak nocne niebo koni, a wokół nich krążyła prawie cała służba, prócz Williama, oraz pani domu siedząca już w siodle. - Pani! Brakuje jednego konia! – Joaquin wyłonił się nagle z ciemności i zatrzymał się przed swoją panią, łapiąc z trudem oddech. - Ktoś, oprócz Williama musi zostać – Elviria zastanowiła się – Eltefio, ty zostaniesz i zajmiesz się Wisenną i Akslem. - Oczywiście, pani – Eltefia skłoniła się na znak posłuszeństwa. Odwróciła się, by wrócić do posiadłości. - Panienko! – zakrzyknęła służąca, widząc Mariette. Podbiegła do dziewczyny i, wpychając ją do środka powiedziała – Niech panienka wraca do łóżka! Przemarznie panienka! - Co się dzieje, Eltefio? – choć Eltefia popychała ją, Mariette stała w miejscu, wpatrując się wciąż w służbę wsiadającą już na konie. - To nic takiego, niech panienka pójdzie już spać! – złapawszy Mariette za ramiona, Eltefia jęła prowadzić ją do posiadłości, lecz ta wyrywała się usilnie z jej chwytu. Gdy Mariette uwolniła się z uścisku, konie, a na nich służba i jej matka, tonęły stopniowo w ciemności. - Co się dzieje, Eltefio? – powtórzyła, drżąc z zimna i przerażenia, Mariette – Gdzie jest Quentin? 16 Siedzieli naprzeciw siebie, patrząc sobie w oczy. Czekał na jej odpowiedź. Surowe, szare ściany pokoju oświetlały smugi księżyca zaglądającego z jedynego okna, po którego dwóch stronach stały drewniane krzesła. Na jednym z nich siedział, pochylając się do przodu, Quentin. Na jego twarzy czaiła się groźba. Obserwował twarz Avery naznaczoną pasmami łez, raz po raz próbującą rozerwać więzy krępujące jej ręce i nogi. - Raz jeszcze proszę, byś odpowiedziała na moje pytanie – Quentin mówił szeptem, z taką łagodnością, jakby mówił do dziecka. Tylko jego płomienne oczy lśniły terrorem – Co się stało w tamtym pokoju? W odpowiedzi otrzymał przejmujący szloch. Teraz już Avery nie próbowała się wyrwać, zrozumiawszy zapewne, że nie starczy jej sił, by wygrać z przesiąkniętymi czerwienią grubymi linami. Na usta Quentina wkradł się grymas gniewu. - Nie chcesz przeżyć tego, co zrobi ci lord Gùnnuar, jeśli mi nie odpowiesz – cierpliwość opuściła Quentina. Mimo iż nie chciał, by Avery stała się krzywda, musiał być wierny swemu panu. Dziewczyna pokręciła głową. Włosy opadły na jej twarz, przyklejając się do mokrych od łez policzków, ale z ust nie wydobywały się żadne słowa. Quentin nie miał wyboru. Poderwał się nagle. Krzesło, na którym siedział przewróciło się z łoskotem. Stojąc nad Avery, ścisnął jej policzki mocno w dwóch palcach. Ich twarze były tak blisko, że jedynym, co oddzielało je od siebie były pływające w powietrzu błyszczące drobinki kurzu. - Będziesz tego żałować – wyszeptał. Elviria na czele swojej służby przedzierała się przez las. Lodowaty wiatr kąsał jej odsłonięte policzki i rozwiewał włosy. Jedynie szmaragdowozielony łopoczący na wietrze płaszcz chronił jej ramiona przed śniegiem, który zaczął opadać gęsto na ziemię. Szczęśliwe, dwór Gilberta Gùnnuara nie był bardzo oddalony od posiadłości Villënów i po niespełna pół godzinie pani domu i jej służba stanęli u jej bram. Joaquin, Sharon, Lida, Catries i Elviria zeskoczyli z koni i wszyscy razem unieśli oczy na rezydencję. Przecinana raz po raz wielkimi płatami śniegu noszonymi przez wiatr, przypominała stare zamczysko i gdyby nie światła tlące się w niektórych oknach, pomyśleć można by było, że nikt od dawna tam nie mieszkał. Z pewnością nie tylko Elviria była zdumiona, widząc otwartą bramę. Czyżby to Quentin zapomniał zamknąć jej za sobą w pośpiechu? - Przygotujcie się - pani domu sięgnęła po pistolet wepchnięty za pas i ruszyła przed siebie jedną ze ścieżek otaczających dziedziniec, na którego środku stała działająca jeszcze fontanna. Stąpała po śniegu ostrożnie, powoli, jak gdyby obawiała się, że stawiając każdy następny krok może natrafić na pułapkę. Żadna pułapka jednak nie czekała na nich, a przed wejściem Elviria ze swoją służbą znalazła się już chwilę później. Stanąwszy pod drzwiami, Joaquin wyszedł na przód i popchnął je, trzymając pistolet przed sobą, chcąc chronić swą panią przed tym, co mogli zastać w środku. Elviria weszła do holu, przymykając powieki. Choć już dawno zapadła noc, lampy na białych ścianach rozświetlały cały hol, rażąc oczy swą jasnością. Pani domu przestąpiła kilka kroków po błyszczących płytkach ułożonych we wzór szachownicy. - Bądźcie ostrożni – rozkazała szeptem Elviria. Przystanęła i nasłuchiwała. W całym obszernym holu słychać było jedynie ich oddechy, nikt nie śmiał się ruszyć. Przez dłużącą się nieskończenie chwilę żaden dźwięk nie dotarł do uszu Elvirii. Cisza ta napawała Elvirię niepokojem. Ktoś mógłby pomyśleć, że wszyscy zapadli już w sen, lecz rozum podpowiadał jej, że tak nie jest. Wiedziała, że musi znaleźć Avery. - Pani – odezwała się nagle Lidia – Może lepiej byłoby się rozdzielić? - Tak, zróbmy tak – Elviria nie musiała zastanawiać się ani chwili, aby uznać propozycję służącej za dobry pomysł – Joaquinie, ty pójdziesz z Catries, a ty, Sharon, weź ze sobą Lidię. Uważajcie na siebie. - Pani, nie! – zmierzającą w stronę szerokich, czarnych schodów Elvirię zatrzymał raptowny protest Sharon – Chcę iść z tobą! Jedno znaczące spojrzenie pani domu wystarczyło, by Sharon przestała mówić i na znak posłuszeństwa schyliła nisko głowę. Nie mogli dłużej zwlekać. Dawszy wszystkim znak skinieniem głowy, Elviria ruszyła schodami w górę. Sharon i Lidia udały się w głąb lewego korytarza, a Joaquin w towarzystwie Catries zatopił się w mroku prawego. Blondwłosy kucharz obserwował swą panią wspinającą się po schodach. W jego głowie kłębiło się wiele przeróżnych myśli i przeczuć, ale żadne z nich nie uspokajały go, a napawały jeszcze większym strachem. Ani on, ani Catries, ani nawet ich pani nie mogli wiedzieć, co ich spotka, gdy pogrążą się w odmętach posiadłości lorda Gùnnuara, ale każde z nich wiedziało, że muszą być gotowi na wszystko. Widząc Elvirię zmierzającą samotnie na pierwsze piętro, pragnął rzucić się za nią, by ochronić ją przed tym, co czekało ją na górze. Ale nie mógł tego zrobić. Musiał wypełnić rozkaz. Musiał ochronić też Catries. - Idziesz, Joaquinie? – głos dziewczyny sprawił, że Joaquin ocknął się nagle, uświadamiając go, że wciąż stoi w wejściu na korytarz, zaciskając dłoń na pistolecie coraz mocniej. Otumaniony myślami, na chwiejących się nogach, ruszył przed siebie. Wchodząc z Catries u boku w głąb ciemnego korytarza, przez plecy Joaquina przebiegły dreszcze. - Trzymaj się mnie – poradził Catries. Chciał, by poczuła się przy nim bezpiecznie, by wiedziała, że przy nim nic jej nie grozi, choć sam nie potrafił opanować drżenia głosu. - Bardzo ciemno tu jest – szepnęła ogrodniczka, a echo jej szeptu rozniosło się po ścianach korytarza. Miała rację; im dalej od wyjścia byli, tym głębsza czerń ich otaczała. - Tak… Byłoby cudownie, gdybyśmy mieli czym oświetlić drogę – westchnął Joaquin. Wzdłuż jego kręgosłupa przebiegł dreszcz – Poczekaj... Szepnąwszy to, kucharz odpiął jedyny guzik w marynarce i sięgnął do wewnętrznej jej kieszeni. Czując pod dłonią malutki kartonik, nie mógł powstrzymać śmiechu, który wyrwał się nagle z jego krtani. Wyciągnął pudełko zapałek i zapalił jedną z nich. Drobny jaskrawy płomień rozświetlił ściany w ich pobliżu. Ruszyli dalej w towarzystwie ognia tlącego się na główce zapałki. Drewno spalało się szybko i już po chwili płomień dotarł do palców Joaquina. Zaskoczony gwałtownym bólem wypuścił zapałkę. Korytarz ponownie zatopił się w ciemności. - Podaj mi zapałki – Joaquin usłyszał szept Catries. Patrząc przed siebie, czuł się, jakby miał zamknięte oczy. Wyciągnął dłoń, a Catries po omacku odnalazła pudełko zapałek leżące na niej. W jednej chwili mrok kolejny raz ustąpił światłu. Joaquin dostrzegł w ręce Catries świecznik, a do niego wetknięte dwie świece, których knoty również zapłonęły. Kucharz pozwolił iść dziewczynie przed sobą. Mając światło wokół siebie, strach, który go ogarniał ulotnił się nieco, lecz chłopak wciąż czuł niepewność. Do jego uszu docierały zewsząd dźwięki, których nie potrafił określić. Wydawało mu się, jakby słyszał czyjeś kroki za plecami, jakby czyjaś ręka uderzyła przypadkowo w ścianę, lecz nie była to ani jego ręka, ani ręka Catries; miał wrażenie, jak gdyby ktoś oddychał ciężko tuż za nim, a jego ciepły oddech czuł na swoim karku, jednak gdy się odwracał, przekonywał się, że nikt im nie towarzyszy. Oglądając się tak, Joaquin nie spostrzegł, że Catries zatrzymała się, a idąc dalej, wpadł na nią. - Co się dzieje? – spytał jej szeptem, a spokój, który chwilę temu odzyskał, ustąpił strachowi. Catries przyłożyła palec do ust, a świecznik wyciągnęła przed siebie. Światło ze świec padło na schody. Strome i skąpane w ciemności, których koniec znajdował się z pewnością głęboko pod ziemią. Gardło Joaquina ścisnęło się mocno na myśl o tym, że musi zejść po nich, do podziemia rezydencji lorda Gùnnuara. Nie miał pojęcia, czego może się spodziewać, kiedy dotrze do końca schodów, a niewiedza ta napawała go przerażeniem. Podczas gdy chłopak wyobrażał sobie rzeczy, które mógł spotkać na dole, Catries ruszyła w dół. - Catries, zaczekaj! – wyrwało mu się. Chciał ją zatrzymać i wrócić do holu, pójść inną drogą. Miał wrażenie, że na cokolwiek tam trafią, nie będzie to nic dobrego. - Dlaczego? – Catries odwróciła się. Płomień na świecy zadrżał obłożnie. Serce Joaquina zabiło szybciej. Na twarzy Catries nie widział nawet cienia strachu, który ogarniał go całego. - Pójdę pierwszy. Będę cię osłaniał – odparł, a mówiąc to, poczuł się, jakby słowa te wymawiał ktoś inny, tyle że jego głosem. Teraz już nie mógł zawrócić. Wyminąwszy Catries, zabrał jej świecznik i zszedł po schodach. Elviria zatrzymała się na schodach, by spojrzeć na znikających z lewej strony Catries i Joaquina oraz z prawej - Lidię i Sharon. W duchu wznosiła modły o to, by pozostali oni bezpieczni, by wrócili z nią do posiadłości. Wraz z Avery. Wszedłszy po schodach, na pierwszym piętrze trafiła na korytarz, wąski i długi. Podobnie, jak w holu, ściany były koloru nieskazitelnej bieli, oświetlone lampami gazowymi wiszącymi pod sufitem; podłoga wyłożona była kafelkami tworzącymi biało-czarną, mieniącą się szachownicę, a przy lewej stronie ściany przebiegał rząd hebanowych drzwi. Trzymając przed sobą pistolet, stąpała powoli, ostrożnie, ale jej kroki odbijały się echem po całym piętrze. Łapała za klamkę każdych drzwi. Wszystkie z nich były zamknięte. Lord Gùnnuar cenił sobie prywatność i z pewnością miał wiele do ukrycia za tymi drzwiami. Elvirię dziwiło, że mimo dość wczesnej godziny, korytarze były puste. Nie mogła uwierzyć, że wszyscy mieszkańcy posnęli, chociaż tak mogłoby się wydawać; całą posiadłość ogarniała zmącona jedynie krokami jej i jej służących cisza. Zmysły Elvirii wyostrzyły się. Nie mogła pozwolić, aby ktoś ją zaskoczył. Złapała za klamkę w następnych drzwiach. Drzwi otworzyły się, a oczom Elvirii ukazał się pokój zupełnie inny od korytarza, czy holu. Pierwszym, co dostrzegła w środku były wysokie półki, ustawione jedna obok drugiej przy lewej ścianie i widniejącą na nich kolekcję książek. Choć w żadnym stopniu nie mogła się równać z biblioteką na dworze Villënów, to jednak setka książek stojąca na owych półkach zrobiła na Elvirii wrażenie. Ciemnobrązowe ściany przykryte były ogromnymi mapami i obrazami. W centrum pokoju, pod olbrzymim oknem zasłoniętym ciężkimi czerwonymi firanami stało biurko, a za nim, na obitym w skórę, dużym niczym tron krześle siedział sam Gilbert Gùnnuar. Elviria weszła do środka, lecz on nie podniósł nawet wzroku znad papierów, które zapisywał nerwowo, mrucząc do siebie coś, czego pani domu nie była w stanie dosłyszeć. Czerwony dywan rozpościerający się na całej podłodze skutecznie tłumił jej kroki, gdy podchodziła do biurka. Nie mogła pozwolić sobie nawet na chwilę zawahania, Gilbert wystawił jej się, nic go nie chroniło. Między nią, a nim stało teraz jedynie biurko. Nic jej nie powstrzymywało. Elviria przyłożyła lufę do zmarszczonego w skupieniu czoła lorda Gùnnuara. Rękojeść pistoletu zadrżała nagle. Gilbert uniósł powoli oczy, ale nie ruszył się. - Co zrobiłeś z dziewczyną? – spytała dobitnie. Elvirii wydało się, jakby skurczył się nagle, bezbronny i bez szansy na pomoc. Górowała nad nim, mogła zrobić z nim teraz wszystko. Nieprzewidzialnie jednak Gilbert zaniósł się śmiechem. - Elvirio, czemu myślisz, że ja byłbym w stanie kogokolwiek porwać? – zarechotał. Przez ciało Elvirii przepłynęła gorąca fala gniewu. Zełgał, patrząc prosto w jej oczy. Wiedział o Avery, nie zaprzeczył, że jej nie ma gdzieś w posiadłości, a jego śmiech obnażał jego obłudę. Kobieta odbezpieczyła pistolet. Fotel przechylił się pod ciężarem Gilberta, gdy popchnęła go na jego oparcie. Lord zamilkł, lecz uśmiech nadal gościł na jego ustach. - Nie kłam, Gilbercie. Nie umiesz tego robić bez przygotowania – rzuciła Elviria. - Przygotowania! – Gùnnuar roześmiał się raz jeszcze. Pani domu poczuła dotyk na swoich plecach, a gdy lord ucichł, usłyszała szczęk pistoletu przygotowanego do strzału. Gdy schodzili po schodach, ani Catries, ani Joaquin nie odezwali się do siebie nawet słowem. Każde z nich z bijącym sercem nasłuchiwało wszelkiego dźwięku, jaki dobywał się z góry. Joaquin widział oczami duszy lochy rozpościerające się pod całą posiadłością, bezkresne korytarze oświetlone pochodniami i izby oddzielone kratami. W ich środku widział twarde koje i kajdany wiszące na ścianach, niczym w salach tortur. Złudzenie to jednak rozpłynęło się, kiedy jedynym, co zastali na dole były drzwi. Kucharz zatrzymał się przed nimi. Obserwował tańczące na nich odbicie płomieni. Nie mógł przezwyciężyć uczucia, które nie pozwalało mu ich otworzyć. Słyszał wyraźnie bicie swojego serca i był niemalże pewien, że Catries również je słyszała. Czy było możliwym, aby to ona miała w sobie więcej odwagi? Będąc mężczyzną powinien był czuwać nad nią, zapewnić ją, że przy nim nic jej nie grozi. Zamiast tego czuł, że to ona będzie musiała chronić jego. - Zamknięte – wyminąwszy Joaquina, Catries popchnęła drzwi – Musimy znaleźć klucze. Joaquin na powrót zagłębił się w myślach. Mogli się teraz wycofać. Wrócić na górę i poszukać innej drogi. Bóg jeden wiedział, gdzie ukryty mógł być klucz pasujący do starego mosiężnego zamka, a znalezienie go zajęłoby im wiele cennego czasu. Jeśli w ogóle udałoby im się go odnaleźć. Mieli wybór: zawrócić lub spróbować dostać się tam w inny sposób. Do głowy Joaquina zawitała pewna myśl. - Odsuń się – powiedział do Catries i sam cofnął się o krok. Uniósł pistolet przed siebie, wymierzając nim w zamek, a jego druga ręka powędrowała nagle w lewo, zasłaniając Catries. - Joaquinie, nie! – wykrzyknęła nagle dziewczyna – Ktoś może usłyszeć wystrzał! Joaquin westchnął głęboko, a na jego usta wkradł się pewny siebie uśmieszek. - Nie masz się o co martwić – machnąwszy pistoletem w dłoni, kucharz wzruszył ramionami – Jesteśmy tak nisko, że nikt nas tu nie słyszy – spojrzał znacząco na stopnie wspinające się stromo w górę, z każdym kolejnym coraz bardziej zatapiające się w czerni. - Joaquinie, proszę… - szepnęła Catries, chwytając chłopaka za nadgarstek. W jej oczach pojawił się poblask lęku. Chłód dłoni Catries rozszedł się po całej ręce Joaquina. Jego palce zadrżały, luzując chwyt na rękojeści broni, serce zabiło mocniej. Nie potrafił zignorować trwogi dziewczyny, lecz czy miał inne wyjście? Mimo tego, że sam czuł strach na myśl, że za moment mieli znaleźć się po drugiej stronie drzwi, czuł się w obowiązku, aby się tam dostać i spełnić rozkaz swojej pani. Tego powinni się trzymać oboje. - Spokojnie – uwolniwszy nadgarstek z uścisku, posłał Catries pełen pokrzepienia uśmiech. Ogrodniczka nie odwzajemniła tego uśmiechu. Usunęła się w tył, chłonąc Joaquina wzrokiem pełnym obaw i sprzeciwu. Chłopak czuł, jakby spojrzenie to paliło go całego, a wyrzuty sumienia szarpnęły jego sercem. Teraz jednak nie było odwrotu. Zaciskając obie dłonie, wyciągnął pistolet przed siebie. Jego wzrok i słuch wyostrzyły się, oddech spowolnił. Miał wrażenie, że każdy, nawet nieznaczny, ruch ciągnął się przez wieczność. Każdy oddech, czy jego, czy Catries, odbijał się w jego głowie ogłuszającym echem. Wciągnął powietrze przez nos i gdy wypuścił je ustami, pociągnął za spust. Rozległ się ostry huk. Wśród opadających iskier zobaczyli rozpadający się zamek. Drzwi uchyliły się z lekka. Joaquin i Catries wymienili zlęknione spojrzenia. Razem weszli do środka. To, co tam zastali odbiegało zupełnie od wyobrażenia Joaquina o lochach ciągnących się pod całą posiadłością: było to duże pomieszczenie, zbudowane z kamiennych cegieł o różnej wielkości i kolorach i byłoby ono całkiem puste, gdyby nie taboret stojący w odległym kącie i lampka gazowa na nim, oświetlająca niewielką część ścian i podłogi. Joaquin przebiegł oczami po pokoju, lecz niewiele mógł dostrzec przez półmrok w nim panujący. Mimo to kątem oka wychwycił jakiś ruch w rogu. Jego ręka bezwiednie uniosła się, zasłaniając Catries. - Cofnij się – szepnął do niej. Usłyszał za sobą dźwięk ostrza wyciąganego z pochwy. Powoli zbliżał się do oblicza skrytego w kącie, gotowy zaatakować w każdej chwili, a cień stawał się z każdym krokiem coraz wyraźniejszy. - Joaquin? – postać odezwała się nagle. Joaquin od razu rozpoznał ten damski, ochrypnięty od płaczu głos. - Avery! – na widok dziewczyny kamień, który ciążył mu już od wielu godzin, spadł z serca Joaquina. Gołym okiem widać było, jak wiele sił musiała wezbrać w sobie dziewczyna aby się podnieść, a jeszcze więcej musiała ich użyć, by podejść na trzęsących się pokaleczonych nogach. Światło z lampy padło na jej twarz, ukazując skatowaną brudną od kurzu twarz, oczy przekrwione od łez, spierzchnięte usta i rozwichrzone na wszystkie strony włosy. Piękna śnieżnobiała koszula nocna z falbanami, którą Avery dostała w prezencie od pani domu była teraz wystrzępiona i pełna dziur, gdzieniegdzie ciemnoczerwona od schnącej krwi. Widząc w Avery obraz czystego cierpienia, Joaquin poczuł gorące łzy napływające do jego oczu. Mógł jej teraz tylko współczuć; nie wiedział, co powiedzieć. - Co oni z tobą zrobili? – uprzedziła go w tym Catries. Ujęła twarz Avery w obie dłonie. Joaquin zobaczył, że jej ręce zadrżały. Ogrodniczka otoczyła ramionami Avery, szepcąc jej do ucha słowa pociechy, Zapewniając, że jest bezpieczna. Jednak dziewczyna nie odwzajemniła uścisku. Czy to szok, który bez wątpienia nią zawładnął odebrał jej mowę? Sprawił, że nie ledwo się ruszała? A może nawet nie poznała Catries, ale zmęczenie nie pozwoliło jej zareagować? Joaquin wstrząsnął się z goryczą na myśl o tym, jakie tortury musiały to spowodować. Lecz to jednak nie szok sprawił, że Avery nie mogła się poruszyć, a liny, które krępowały jej ręce Joaquin dostrzegł dopiero wtedy, gdy Catries uwolniła ją ze swych objęć. Ona również zobaczyła je dopiero teraz, a jeden ruch sztyletu sprawił, że więzy rozpadły się. Avery posłała jej spojrzenie pełne wdzięczności. - Nie ma co zwlekać – Catries pozwoliła Avery wesprzeć się na swoim ramieniu i poprowadziła ją do wyjścia. Zabrawszy z taboretu lampę, Joaquin podążył za nimi. - Dasz radę wejść po schodach? – Catries zatrzymała się przed pierwszym stopniem, a gdy Avery kiwnęła głową, razem wspięły się po schodach. Najwidoczniej i Joaquin, i Catries zbyt skupieni byli na Avery, aby usłyszeć, że ktoś się zbliża, a zdziwienie ich było ogromne, gdy do czoła Catries człowiek ukryty w mroku przystawił pistolet. Próbując obejrzeć się za siebie, Elviria widziała tylko rozmazaną sylwetkę mężczyzny i jego wyciągniętą rękę. Każdy inny ruch, który chciała wykonać mógł zakończyć się jej śmiercią. - No, Elvirio, wypuśćże ten pistolet! – koniec lufy przystawiony do jego czoła nie robił już na nim wrażenia. Lord Gùnnuar miał nad nią władzę. Musiała słuchać każdego jego rozkazu, bo wystarczył jeden jego gest, a służący stojący za nią pociągnąłby za spust i ani on, ani Gilbert nie mieliby w tym żadnych skrupułów. Elviria wzięła głęboki wdech i wraz z wydechem wypuściła wciąż wycelowany w lorda pistolet. Ten odbił się od biurka i spadł na dywan ze stłumionym łoskotem. Służący chwycił nagle Elvirię w taki sposób, że każda jej próba uwolnienia się z uścisku szła na marne. Kobieta dostrzegła złowieszczy błysk satysfakcji w oczach Gilberta. Lord podniósł się i obszedł biurko, wodząc palcem po błyszczącym ciemnym blacie. - Prawdę mówiąc, spodziewałem się ciebie tutaj nieco później – lekkim krokiem podszedł do Elvirii i tłustym palcem uniósł jej podbródek. Powstrzymała wyraz wstrętu, który próbował wedrzeć się na jej twarz. - Mów, gdzie jest dziewczyna! – huknęła Elviria. W jej oczach niemal eksplodowały iskry wściekłości, ale krzykiem nie mogła nic wskórać. Uwięziona w żelaznym chwycie potężnego służącego, szamotająca się rozpaczliwie, próbując wyrwać się z jego rąk, sprawiała tylko, że Gùnnuar zaniósł się odrażającym śmiechem. - Bądź odrobinę bardziej cierpliwa, a wkrótce dowiesz się sama – zarechotał i odwrócił się, by odejść. - Czego od niej chcesz? - krzyknęła pani domu raz jeszcze, gdy nagle drzwi do gabinetu otworzyły się. Elviria wstrzymała oddech, kiedy do środka wpadli Joaquin i Catries trzymająca za ramię Avery. Ulga, którą poczuła szybko zniknęła, gdy wzrok jej przeniósł się na mężczyznę idącym za nimi, trzymającym lufę pistoletu tuż przy potylicy Joaquina. Wysoki i barczysty, pozbawiony włosów na głowie sprawiał wrażenie uciekającego przed prawem, a smoking który nosił, opinając ciasno każdy jego mięsień w żaden sposób mu nie pasował. Wargi lorda Gùnnuara rozwarły się w jaszczurzym uśmiechu. - Niech sama ci powie. Spojrzawszy na Avery, Elviria niemalże jej nie poznała. Niegdyś błyszczące, jasnoszare włosy były teraz ciemniejsze, brudne i matowe od kurzu, tu i ówdzie czerwone od krwi, tak jak jej twarz pozbawiona zupełnie wyrazu, jak gdyby odebrano jej świadomość. Spod poplamionych rękawów wyłaniały się grube krwawe pręgi. - Coś ty jej zrobił? – wrzasnęła pani domu, próbując wyrwać się znów w napadzie wściekłości, używając do tego wszystkich swoich sił, ale ból który narastał wraz ze wzmacniającym się uciskiem sprawił, że się poddała. - Uspokój się, Elvirio – Gilbert machnął ręką, przechadzając się w kółko - Nie chcesz chyba skończyć z ołowiem w plecach za wcześnie? Elviria puściła słowa lorda mimo uszu, a swój wzrok skierowała na Avery. - Jak bardzo cię skrzywdził? Nie otrzymała odpowiedzi. Dziewczyna wpatrywała się w nią wielkimi błyszczącymi oczami. Jej wargi zaczęły drżeć, gdy nagle zaniosła się szlochem. Elvirię ogarnęła furia, jakiej nigdy nie czuła. Żal i histeria rozrywały jej serce. Nie potrafiła wyobrazić sobie, co Avery musiała przeżyć, ale słysząc jej płacz, zrozumiała, jakie cierpienie zadał jej Gùnnuar. Chciała, by cierpiał, jak ta dziewczyna; chciała, by cierpiał bardziej niż ona, by umierał powoli, wijąc się w agonii. - Dlaczego to robisz? – szept Catries przebił się przez szloch Avery. Ogrodniczka zwróciła się do lorda. Nie było to zaskoczeniem dla nikogo, że mężczyzna znów roześmiał się głośno, odrzucając głowę w tył. - Chcesz mi wmówić, że nie starzejecie się przez przypadek? Nie, nie, moja droga. Od lat to widzę, nic się nie zmieniacie! – wykrzyknął z pasją, raz po raz okrążając pokój – Wiem, jaką moc posiadają wielkie rody Hidôn i ja tę moc posiądę! Być może dalej prowadziłby swoją mowę, ale urwał nagle, gdy w całym gabinecie rozległ się ogłuszający huk, a służący stojący za Joaquinem osunął się na ziemię. Zza opadającego ciała wyłoniła się Sharon. Jej twarz nie wyrażała żadnych emocji, jakby śmierć człowieka z jej ręki nie robiła na niej żadnego wrażenia, ale Elviria dostrzegła w lawendowych oczach złowrogi błysk. - Niczego nie posiądziesz, lordzie – rzekła lodowato – Nie należysz do żadnego z tych rodów. Jesteś jedynie intruzem wśród nich. Trudno było powiedzieć, czy to pojawienie się Sharon, czy śmierć służącego bardziej zdumiała Gilberta, choć Elviria sądziła, że utrata jednego ze sług nie robiła na nim żadnego wrażenia. Mężczyzna zastygł w bezruchu pośrodku dywanu, wpatrując się świńskimi oczkami rozszerzonymi ze zdziwienia w Sharon, a z jego ust wydobywały się pojedyncze sylaby, próbujące bezskutecznie złożyć się w całość. Elviria poczuła, że uścisk na jej rękach rozluźnił się. Wzrokiem odszukała swój pistolet wciąż leżący na dywanie pod biurkiem. Miała szansę. Szybkim ruchem uwolniła się z chwytu, pchnąwszy trzymającego ją mężczyznę na ścianę i rzuciła się do biurka. Złapała za pistolet i wstała. - Straż! Straż! – Gùnnuar wrzasnął chrapliwie. Ciało Elvirii drżało. Oparłszy się o biurko, wycelowała bronią w lorda i choć z całych sił próbowała się opanować, jej ręce trzęsły się niemiłosiernie. Przebiegła wzrokiem po pomieszczeniu. Kąciki jej ust wykrzywiły się w ledwo widocznym uśmiechu. Z wolna wypełniała ją radość, że wygrała. Na raz uczucie to rozprysło się, kiedy uzbrojeni strażnicy znaleźli się w gabinecie. Catries, Joaquin i Sharon doskoczyli do swojej pani, osłaniając ją swymi ciałami. Elviria pożałowała, że nie pociągnęła za spust. 17 Zająwszy miejsce na łóżku w swojej kwaterze, Quentin wlepił wzrok w szarą ścianę naprzeciw niego. Zgarbił się pod wpływem ciężaru, jakim obarczały go jego myśli. Ani trochę nie tęsknił za tym niemalże pustym pokojem z twardym łóżkiem, bez firan w oknach i jedynie niewielkim taboretem przy drewnianym stoliku. Przebywając, śpiąc w nim, czuł się jak w jednoosobowej celi. Jego kwatera na dworze Villënów przerastała jego najśmielsze marzenia. Jednak tutaj był jego dom, musiał wymazać z pamięci wszystko to, co dostał służąc Elvirii Villën i jej dzieciom. Tęsknota za tym rozrywałaby mu serce, Odgłosy, które wydobywały się z dołu, huki naboi wystrzeliwanych z pistoletów, wydawane wrzaskiem rozkazy, głośna szamotanina towarzysząca walce wręcz nie robiła na Quentinie wrażenia. Jego myśli zagłuszały każdy z tych dźwięków. Błagał samego siebie, aby nie myśleć o rudowłosej, tak niemądrej i naiwnej dziewczynie, która obdarzyła go uczuciem, jego nigdy przedtem nie zaznał; która robiła to, nie zważając na nieprzyzwoitość swych czynów; która go chciała i wyznawała mu to mniej, czy bardziej przy każdym ich spotkaniu. Chłopak podniósł się. Wszystkie dźwięki, które wydawał, szelest pościeli, który towarzyszył mu, gdy wstawał z łóżka, kroki, które stawiał, podążając do stolika, chrobot odsuwanego od stolika taboretu, tłumione były przez echa niekończącej się bitwy. Zapalił świecę. Na stoliku przed nim złożone były jedynie pojedyncza kartka, koperta i kałamarz z piórem. Quentin zagapił się na kartkę, na której tańczyło odbicie płomienia ze świecy i wsłuchał się w hałas. Co teraz miało się z nim stać? Czy lord Gùnnuar da mu zasłużoną karę? Pokręcił głową. Przecież wykonał swoje zadanie, wszystko to, co zlecił mu jego pan, zrobił. Kolejny donośny strzał rozległ się teraz o wiele bliżej Quentina, tak, jakby walka przeniosła się na trzecie piętro. Chłopak podskoczył na krześle. Myśli, którymi się pocieszał uleciały w dal tak szybko, jakby się nigdy nie zjawiły. Może i próbował wykonać swoje zadanie, lecz zawiódł. Nie udało mu się. Ktoś go nakrył, bo nie był wystarczająco ostrożny, a bitwa, która rozgrywała się za drzwiami jego kwatery była tego konsekwencją. Poczuł dreszcz przebiegający wzdłuż jego kręgosłupa. Sięgnął po pióro i zaczął pisać. Moja miła, Mariette… Może minęła zaledwie chwila, a może wiele długich minut. Quentin odłożył pióro, zakończywszy list. Wbił wzrok w kartkę, litery rozmazały się przed jego oczami. Wszystkie odgłosy z zewnątrz zdominował rozdzierający pisk, który huczał mu w uszach. W głowie miał pustkę. Nie wiedział, co zrobi, gdzie się podzieje, ale wiedział, że musi opuścić to miejsce jak najszybciej Schował list do koperty, a kopertę wsunął do kieszeni kamizelki. Wstał i nim zabrał z łóżka swój płaszcz, rozejrzał się po raz ostatni po pustej kwaterze. Wychynął głowę na korytarz. W posiadłości zapanowała martwa cisza. Quentin wyraźnie usłyszał zamykające się za nim drzwi. Nasłuchiwał każdego, nawet najcichszego dźwięku, lecz słyszał jedynie swoje kroki, które odbijały się echem od biało-czarnych kafelków. Rozważał każdą możliwość tego, co stało się na dole, ale było ich zbyt wiele. Jedno wiedział na pewno – cokolwiek się wydarzyło, z pewnością nie było to niczym dobrym. Gdy już znalazł się na schodach pierwszym piętrze, do jego uszu dotarł jakiś dźwięk. Ktoś rozmawiał. Pominął dwa ostatnie stopnie i wyszedł na korytarz, chcąc jak najszybciej umknąć z posiadłości, lecz to, co zobaczył sparaliżowało go. Obraz podłogi usłanej ciałami służących i ścian splamionych karmazynową posoką sprawiły, że żółć podeszła mu do gardła. Choć nogi odmawiały mu posłuszeństwa, zmusił się, aby postąpić naprzód. Każde ciało, które mijał, oglądał przelotnie. Wszystkie te twarze pozbawione życia, patrzące w nicość, wykrzywione w żałosnym grymasie przerażenia pamiętał doskonale. Żył z nimi wiele lat, służąc lordowi Gùnnuarowi i mimo iż było ich tak wielu, zamienił z nimi może kilka zdań. Coś koło prawej nogi chłopaka poruszyło się. Quentin zatrzymał się i spojrzał w tę stronę. Jeden ze sług lorda wciąż żył, ściskając mocno swą klatkę piersiową, lecz ucisk ten słabnął powoli. Na jego twarz wkradła się bezsilność, gdy każdy oddech, który próbował złapać stawał się dla niego coraz boleśniejszy. Spojrzenia jego i Quentina spotkały się. Oczy mężczyzny niemo wykrzykiwały błagania o pomoc, jednak chłopak, choć żal ściskał mu gardło, ruszył dalej. Szedł szybko, będąc pewnym, że nic już go nie zatrzyma, że za moment będzie na zewnątrz, a chwilę potem z dala od rezydencji, gdy nagle zza uchylonych drzwi, obok których miał zaraz przejść, dobył się dźwięk. Drzwi gabinetu lorda Gùnnuara. Przystanąwszy, Quentin wytężył słuch. Ktoś jęknął boleśnie, a jęk ten przerodził się w kaszel przerywany łapczywymi oddechami, aż w końcu przerwał to głuchy łoskot ciała zderzonego z podłogą. - Pani… przepraszam, ja nie chciałem! – odezwał się chłopak, którego głos Quentin rozpoznał, lecz nie pamiętał imienia jego właściciela. Quentin przywarł brzuchem do ściany i wyciągnął głowę tak, aby przez szparę w drzwiach widzieć cały gabinet. Dostrzegł tam swojego pana kulącego się na dywanie, jego lewa dłoń zniknęła pod brzuchem, a prawa zaciskała dywan całą siłą, jaka mu pozostała. Pod brzuchem lorda rozlewała się powiększająca się powoli, wsiąkająca w wykładzinę plama szkarłatu. Łapał każdy oddech, kwicząc niczym zarzynane prosię, a łzy staczały się po obłych policzkach. Natężył się mocno, aż jego ciałem wstrząsnęły dreszcze Choć ruszał ustami, żadne słowo nie wydobyło się z jego gardła, powstrzymane przez ciemnoczerwoną ciecz, którą splunął nagle. Quentin powiódł wzrokiem za szlakiem, który utworzyła wtapiająca się we włosie dywanu krew, a który kończył się tuż pod czyimiś stopami. Spojrzawszy w górę, chłopak odkrył, kim był właściciel głosu, który słyszał chwilę temu. Kuląc się od płaczu, ze złożonymi jak do modlitwy dłońmi, Joaquin, jak mantrę, powtarzał przed swoją panią w kółko jedno słowo – „przepraszam”. - Nie zrobiłem tego specjalnie, nie chciałem wystrzelić – dławiący się łzami chłopak stanął przed Elvirią Villën wpatrującą się beznamiętnie w konającego u jej stóp lorda Gùnnuara – Chciałem ją tylko obronić! - Uspokój się, Joaquinie – przerwała mu ostro Elviria – Ochroniłeś Catries tak, jak należało. Gilbert zabierze nasz sekret ze sobą do grobu. Nagle wzrok lorda padł na Quentina, który z zapartym tchem obserwował wszystko zza szpary w drzwiach. Chłopak wciągnął gwałtownie powietrze, gdy palec Gilberta uniósł się na niego, a jego usta zaczęły poruszać się bezgłośnie. Mężczyzna złapał jeden długi oddech, a po chwili upadł z hukiem na ziemię. Oddech ten był jego ostatnim. Quentin przymknął oczy, pozwalając sobie na kilkosekundową modlitwę za duszę swojego pana, a gdy podniósł powieki, spotkał spojrzenie dziewczyny. Wzrok jej zatrzymał go w miejscu. Ledwo pamiętał jej imię brzmiące zapewne Avery. Jednakże nie musiał pamiętać jej imienia, aby pamiętać, co jej robił, co lord Gùnnuar kazał mu jej zrobić. Widząc ją z trudem stojącą o własnych siłach, lecz wciąż żywą, uratowaną przez swoją panią, a tuz przed nią pozbawione życia ciało Gilberta, Quentin zrozumiał, że cudem jest to, że on wciąż żyje. Zrozumiał, że zawiódł. Musiał znaleźć schronienie. Szybkim krokiem ruszył przed siebie. Kiedy mijał na wpół uchylone drzwi, ostatnim, co zobaczył, była odwracająca się w jego stronę Elviria. Nawet jeśli nie przyjrzała mu się dokładniej, niemożliwym było, aby nie zobaczyła go wcale. Musiała go rozpoznać, lecz teraz nic nie mogła zrobić. Z tą myślą pocieszenia Quentin opuścił posiadłość lorda Gùnnuara. Epilog Podpierając podbródek na wewnętrznej stronie dłoni, Mariette obserwowała zmieniający się raz za razem krajobraz za oknem w pędzącym powozie. Z całych swoich sił próbowała skupić się na przemykających drzewach i wysokich trawach pól, by pozbyć się wszelkich myśli, które zaprzątały jej głowę, odkąd tylko wyjechała ze swojego domu, otrzymawszy wiadomość z jej rodzinnej posiadłości. Jednak powtarzając sobie po cichu rozkaz „nie myśl o tym”, rozmyślała jeszcze mocniej. Na spoczywającej na kolanie dłoni Mariette poczuła dotyk. Podniosła wzrok na swojego męża, który obdarował ją pokrzepiającym uśmiechem. - Wszystko będzie dobrze – zapewnił ją Finnian, głaszcząc jej dłoń. Mimo iż spróbowała odwzajemnić ten uśmiech, jej twarz ozdobił jedynie grymas przepełniony goryczą. Chciała i naprawdę starała się podzielać spokój męża, lecz w jej głowie tliły się same koszmarne wizje i nawet kiedy odganiała je od siebie, one ciągle powracały. Mariette westchnęła. Podniosła wzrok na walizkę na półce poruszającą się w rytm podskakujących na żwirze kół. Im dalej powóz zajeżdżał, tym bliżej krawędzi się znajdowała, niebezpiecznie blisko głowy Finniana. Mariette przekonana była, że niedługa chwila minie, a walizka zderzy się z nim boleśnie. Obawy Mariette nie sprawdziły się jednak i walizka przez resztę drogi pozostała na swoim miejscu. Kiedy powóz zatrzymał się w końcu, zza okna powitało Mariette nocne rozgwieżdżone niebo. Pozwoliła mężowi wyprowadzić się z karety i gdy postawiła stopy na bruku, uniosła oczy w górę. Stała przed rezydencją Villënów. Głębokie westchnienie wyrwało się z jej piersi, kiedy stanęła przed posiadłością, w której niegdyś mieszkała, a której nie odwiedziła już przez wiele długich lat. Ogromna posiadłość majaczyła na tle księżyca w pełni. Mariette wyobraziła sobie, jak wielu jej zakamarków nie udało jej się nigdy odkryć, a świadomość, że już nie będzie miała ku temu okazji rozdzierała jej serce. Finnian nadstawił ramię, Mariette wsparła się o nie i razem ruszyli ku wejściu. Kobieta rzuciła przez ramię okiem na szamoczącego się z bagażami stangreta, a gdy jej wzrok ponownie zwrócił się na rezydencję, pod drzwiami oczekiwała na nich Sharon. Już z daleka Mariette, że pozostała ona taką, jaką kobieta ją zapamiętała za młodu. Jej strój, uczesanie, ani to, w jaki sposób trzymała swój notes – wszystko to pozostało niezmienne, a gdy Mariette podeszła bliżej, przekonała się, że twarz Sharon wciąż pozbawiona była chociażby jednej zmarszczki. - Witaj w domu… pani – Sharon skłoniła się małżeństwu z zawahaniem. Mariette skrzywiła się. Po tylu latach nie potrafiła nazwać tego miejsca domem. Sharon otworzyła drzwi przed Mariette i Finiannem, po czym całą trójką weszli do środka. Mariette ani trochę nie zadziwił fakt, że hol nie zmienił się, zupełnie jak Sharon, i przekonana była, że reszta rezydencji również pozostała taką, jaką była, gdy Mariette ją opuszczała. - Pani – odezwała się Sharon, stając przed Finnianem i Mariette – Twoje bagaże będą czekały w twojej sypialni. Zapraszam na górę. Mariette pokiwała głową. Drzwi z prawej strony, prowadzące do jadalni, otworzyły się nagle, a zza nich wyłonił się Joaquin, równie młody, jak wiele lat wcześniej. - Witamy w domu – ukłonił się pospiesznie małżeństwu i zabrał się do pomocy stangretowi, który zjawił się właśnie z bagażami. Dom, pomyślała przelotnie Mariette, odwzajemniając ukłon i ruszyła za Sharon wspinającą się po schodach w górę. Dotarłszy na drugie piętro i dalej idąc przez ciemny korytarz oświetlony kilkoma lampami gazowymi, Mariette oglądała każde z drzwi, powtarzając w myślach, jakie pokoje się za nimi znajdowały, aż w końcu stanęła przed tymi, które były jej tak mało znane – prowadzącymi do sypialni jej matki. - Jest bardzo słaba – szepnęła Sharon i uchyliła drzwi. Na przedzie z Sharon, Mariette i Finnian weszli do sypialni pani domu. Panujące tam ciemności skutecznie utrudniały widzenie; prócz łóżka i części portretu Aberlota Villëna ukrytej za baldachimem oświetlonych pojedynczą świecą, całe pomieszczenie skąpane było w ciemnościach. Mariette podeszła bliżej i spojrzała na obraz. Jej ojciec spoglądał na nią cierpko z płótna. Kobieta poczuła dreszcz przebiegający po jej plecach. Patrząc w namalowane z najwyższą starannością oczy ojca, miała wrażenie, że – choć nie żył od dawna – wiedział o wszystkich jej czynach. Minęła chwila i Mariette oderwała wzrok od portretu. - Matko… - szepnęła, podchodząc do łóżka i pochyliła się nad leżącą na nim kobietą, która po tylu latach rozłąki nie przypominała już jej matki. Jej niegdyś piękne kasztanowe włosy pozbawione były teraz koloru, twarz obsypały zmarszczki i znamiona starości. Jej pierś unosiła się i opadała miarowo – Przyjechałam najszybciej, jak mogłam – Elviria wyciągnęła wiotką trzęsącą się dłoń, a Mariette ujęła ją w swoje dłonie. - Dziękuję ci, dziecko – powiedziała pani domu. Nawet jej głos brzmiał inaczej niż przed laty. - Co mogę dla ciebie zrobić? – Mariette przyklęknęła na podłodze przy łóżku. Elviria kaszlnęła. - Starość mnie w końcu dopadła i pokonuje mnie choroba – zakasłała raz jeszcze, po czym westchnęła z trudem – Nie jestem już w stanie wypełniać dokumentów i odpowiadać na listy. Czuję, że moja śmierć się zbliża – urwała, badając reakcję córki, a gdy ta nie odpowiedziała, mówiła dalej: - Mimo iż ufam Sharon, to nie mogę jej tego powierzyć. Chciałabym, abyś dokończyła za mnie sprawy. - Pani – kiedy Elviria skończyła mówić, odezwała się Sharon – Jest już późno, czas spać. Musisz wypoczywać. Mariette spojrzała na służącą. Choć jej twarz tego nie wyrażała, zdało jej się, że w głosie Sharon dosłyszała urazę. Bez słowa sprzeciwu Mariette podniosła się. - Zrobię, co w mojej mocy – ukłoniła się matce, po czym wyszła z sypialni wraz z Finnianem. Gdy drzwi zamknęły się za nimi, Mariette oparła się o nie plecami. Wydychając mocno powietrze nosem, pokręciła głową. Nie mogła uwierzyć w to, że wróciła do domu w takich okolicznościach. Mimo iż tęskniła za rezydencją całym sercem, taki powrót wcale jej nie ucieszył. Jakby czytając jej w myślach, Finnian położył dłoń na ramieniu Mariette patrzącej w podłogę w geście pocieszenia. Kobieta zerknęła na męża, zmuszając się do uśmiechu, nawet nie starając się, aby wyglądał szczerze. Stojąc w cichym i ciemnym korytarzu, słuchając jedynie oddechów jej i jej męża, Mariette uświadomiła sobie, jak bardzo jest zmęczona podróżą. Przetarła mocno szczypiące oko i odepchnęła się od drzwi. - Ja też muszę się położyć, Finnianie – oznajmiła – Chodźmy do sypialni. Poranne światło przebiło się przez powieki Mariette, budząc ją. Przesłaniając oczy, kobieta podniosła się, a pod oknem ujrzała Eltefię. Uśmiech sam wcisnął się na jej usta, gdy zrozumiała, jak mocno za nią tęskniła. - Dzień dobry pani… panie – służąca ukłoniła się nisko małżeństwu. Choć wyglądała ona wciąż tak, jak za młodych lat Mariette, jej twarz pozbawiona była uśmiechu, którym obdarowywała swoją panienkę każdego poranka – Mam złą wiadomość. Radość opuściła twarz Mariette tak szybko, jak się na niej pojawiła. Jej serce zabiło mocniej. Doskonale wiedziała, co Eltefia chciała powiedzieć. Miała nadzieję, że się myli. - Tak? – spytała ostrożnie. Poczuwszy ruch obok siebie na łóżku, kątem oka zerknęła na budzącego się męża. - Nasza pani… zmarła dzisiaj nad ranem – w oczach Eltefii błysnęły łzy, wargi zadrżały – Przepraszam – służąca wciągnęła gwałtownie powietrze, po czym wybiegła z sypialni, chowając twarz w dłoniach i tłumiąc szloch. Mariette oparła się o ramę łóżka i podkuliła nogi. Słowa Eltefii odbijały się echem w jej głowie, lecz ich sens nie mógł do niej dotrzeć. Zmarła dziś rano, powtórzyła w myślach. Wiedziała, że to się stanie. Myślała, że zdołała się przygotować, lecz gdy zrozumiała te słowa, w jej oczach również zebrały się łzy. Przez moment siedziała w ciszy, wpatrując się we wciąż śpiącego Finniana, nieświadomego niczego. Poczuła zazdrość, że mógł dłużej zachować spokój. Ona również musiała pozostać spokojna. Miała obowiązki do wykonania i nie mogła spędzić dnia na żałobie. Z tą myślą podniosła się z łóżka. Ubrawszy się szybko i zostawiwszy pogrążonego we śnie męża, Mariette wyszła na z sypialni. Rozejrzała się po korytarzu. Nieopodal dostrzegła Wisennę i Aksla rozmawiających z Sharon. Kilka słów, które padły z jej ust sprawiły, że Wisenna zaniosła się płaczem. Ona i jej brat bliźniak również dowiedzieli się o śmierci matki. Mariette zrobiła parę kroków w ich stronę i zatrzymała się, gdy oczy jej i jej młodszej siostry spotkały się. Wisenna rzuciła się nagle do biegu, by zaraz po tym zatrzymać się przed Mariette. Badały nawzajem swoje twarze, wyłapując każdą zmianę, jaka nastąpiła przez te lata. Wisenna nie była już małym dzieckiem, a stała się młodą kobietą, tak podobną do swojej matki i Mariette. Jedynie blond włosy zostały odziedziczone przez nią po ojcu. Wpatrując się chwilę w przeszklone od łez oczy siostry, Mariette otoczyła ją mocno ramionami. Wisenna przytuliła twarz do jej piersi, tłumiąc pełen żalu szloch. Kobieta spojrzała przed siebie. Kilka kroków za nimi stał Aksel, przygarbiony i blady na twarzy. Słowa uwięzły Mariette w gardle. Jedyne, co zdołała zrobić, to posłanie mu pełnego wsparcia spojrzenia. W odpowiedzi jej brat zdobył się na lekki, lecz nieszczery uśmiech. Mariette wsunęła do zamka klucz z pęku, który powierzyła jej matka i przekręciła go. Drzwi otworzyły się same, ukazując jej oczom gabinet Elvirii Villën. Kobieta poczuła, że jej żołądek przewraca się na drugą stronę. Znów tutaj była, jednak tym razem z woli jej matki. Nie musiała nic kraść, nie musiała się nigdzie włamywać. Po prostu dostała klucz i weszła do środka, jak gdyby gabinet ten należał do niej. Zamknąwszy za sobą drzwi, Mariette podeszła do biurka i usiadła w fotelu, zatapiając się w zielonym obiciu. Pomknęła wzrokiem po pustym dokładnie wyczyszczonym biurku i zaczęła przeszukiwać szuflady, aż trafiła na tę tak dobrze jej znaną. Uśmiechnęła się rozbawiona wspomnieniami z młodości. Śmiejąc się pod nosem z siebie samej, Mariette otworzyła szufladę, gdzie znalazła w środku część dokumentów. Nie zawracając sobie nimi głowy, rozłożyła je na biurku, by potem je wypełnić, po czym paznokciem podważyła dno szuflady. Ukryte pod pokrywą pistolet i dziennik Elvirii wciąż tam leżały. Szkatułka z ukrytą bronią pokryła się kurzem, nikt nie musiał używać jej przez wiele lat. Wziąwszy oba przedmioty do ręki, Mariette dostrzegła na samym dnie pożółkłą kopertę. Kopertę, której adresatem była ona sama. Jej serce zabiło szybciej, gdy dostrzegła, że laik był rozerwany. Ktoś czytał list przed nią. Mariette podniosła kopertę. Jak wiele lat miała? Jak długo leżała schowana na dnie zamkniętej na klucz szuflady? Czy jej matka zobaczyła jej zawartość? Musiała, skoro ukryła list przed nią. Co takiego było w nim napisane, że Elviria zdecydowała się pozostawić córkę w niewiedzy? Musiała się dowiedzieć. Trzęsącymi się dłońmi wyjęła starą złożoną na pół kartkę, równie starą, jak koperta i zaczęła czytać. 24 lutego 1885 Moja miła, Mariette Zostawiłem cię samą, wiedząc, że mnie pokochałaś i być może pałając do ciebie tym samym uczuciem. Niewiele czasu było dane nam spędzić razem, lecz zmienię to. Niestety nie teraz. Zawiodłem, nie wypełniłem wyznaczonego mi zadania, ale wierzę, że nie zawiodę ciebie. Wrócę do ciebie niebawem, czekaj na mnie, a wkrótce się zobaczymy Quentin Niveau. Łzy spływały bezwiednie po twarzy Mariette i opadały na kartkę, kiedy raz po raz czytała starannie zapisane słowa. Pamiętała o nim, czekała na niego, modląc się, by zobaczyć go choć raz, lecz Quentin był kłamcą. Nigdy nie powrócił. Zawiódł i ją.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...