był wczesny wieczór słotnego dnia
już rzeczywistość spowijała szarość
rozbłyskały co drugie girlandy
sklepikowych wystaw
i pomiędzy nimi szedłem ja sam
bez niczyjej ręki
dryfowałem pośród fal wzburzonego
morza ludzi i ich spraw
(musiał być weekend albo jakieś święto)
wszak taki sztorm na rynku
nie zdarza się często
wyglądałem raczej godnie
to był najdroższy mój garnitur
z granatowej wełny
i jedyny płaszcz czerni atramentu
spodnie sprasowane w nienaganny kant
połyskiwały w świetle neonowych świec
bo je lekko opluł deszcz
(niebo płakało raczej nad światem)
nie nade mną
po drodze złowiłem tylko kilka spojrzeń
może ze trzy śmielsze uśmiechy
swoją drogą uśmiech przecież
to tylko lekki skurcz twarzy
drgnięcie kącików ust
a jednak
nieliczni zdobyli się na takie szaleństwo
wybaczam
przecież ja sam często bez niczyjej ręki
boję się tego szaleństwa
mijając przypadkowo szyld kawiarenki
słyszałem przez uchylone drzwi
żale i udręki biednej matki
że się nie chce uczyć pije pali fajki
i czasami na noc zdarza się nie wrócić
wyrodny syn którego kocha
matko
on odwzajemnia to uczucie
zapewniam
dziś po prostu jeszcze za mało rozumie
nieco wcześniej raptem tuzin kroków
ojciec kupił płaczącemu dziecku
balon z helem na krótkim sznureczku
nie zdążyli nawet odejść spod werandy
sześciolatka wypuściła go z rękawka
ojciec głosem twardym zagrzmiał
ojcze
ona nie chciała
zapewniam
to pewnie z radości
już musiałem wracać bo jeszcze kilka spraw
szarzało coraz bardziej i deszcz się wzmagał
no i jeszcze miałem być na czas
tylko trudno zdążyć
bez niczyjej ręki