Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Chandeen

Użytkownicy
  • Postów

    5
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez Chandeen

  1. Dziękuję, zaskoczona jestem pozytywnym odbiorem.
  2. Rzeczywiście, mam ambiwalentne podejście do w.w obcego ciała, jak to ładnie ująłeś. Z jednej strony pojawiło się we mnie takie nawiązanie, z drugiej: no właśnie, można by w zupełności zgodzić się z Tobą. Na upartego pewnie znajdą się amatorzy/amatorki poszukiwania sensu, tematu na własną rękę. No nic, człowiek uczy się ponoć po kres życia. Dziękuję za opinie :)
  3. Nie widuję już prawie Ani zórz, ni błękitów Znad twoich ziemi Skrywam serce w wyrwanej Spomiędzy tysięcy świtów Jutrzni, co nocą się mieni Jak granit źrenicę mgłami mamiący Jak strumyk ducha lśnieniami grzejący Jak lustro rozbite, skrawki którego Inne już mosty rozścieżą Nie oddycham już, piersi W mogilne oblekam pyły Chleb w słońcu palon Zmarzlina wkrótce się wwierci Pomiędzy spojrzenia, co były Zwiniętą w bukiety dalą Na dłonie, na kolan złożone Kobierce Pochłonie piekło omglone Twe serce Ogrody puste tu jakby Samotna sypialnia księżyca Dlaczego te same mam rany Gdy płynę W alg laury spowita? Krople strumień nanizał Na włosy - jam Twój różaniec? Korale ciążą na skroni Jak skały nieociosane I każde porusza jedynie tchnienie Kwieciem, co szemrze nad złud strumieniem I dłonie, i palców katedry Piachowce I nie ma już plaż piękniejszych Nad kośćce Których baldachim pod stopy Kładzie się - wiernie mami Źrenice; i nic, że nakazem idioty Piaski pod powiekami
  4. Na wszelki wypadek uznam to za komplement, pytanie jednak, czy w szerszej opinii wiersz ten nadaje się do publikacji, czy czegoś tu jednak brakuje.
  5. Kruszeją ściany, łaszą się ściany Do stóp, w bluszcze się odziewając, Ciemnieje Księżyc, w słońce przybrany, Obłoki z niebios spełzają I śliskie od deszczu, od płaczu śliskie Ich poszarzałe kończyny, Jakby opary nad uroczyskiem, Nie dar dla ludzkiej rodziny. Bukiecą się gwiazdy niedopłakane Gotowe zsiąść z firmamentu, Czyż to nie smutek, odległy Panie, Szloch zduszony w ręku? Czy to nie źrenic ślepych, złowróżbnych Toń czarna, chociaż nie wroga, Klnie skrzydła aniołów na wieki posłusznych Milczącym rozkazom Boga? Westchnieniem pieścim podnóża tronu Nie odnajdziemy domu Posoka spływa spomiędzy szponów Niemilim naprawdę nikomu Gdybyś, o Antaresie szalony Jak siostra Twa, Sol, nabrzmiał lśnieniem I chwałą swą oblał ziemskie kaniony I wyrwał z rąk starczych marzenie Szaleńca, co wszystko przećmiewa Sam przezrocza skrywając Dłonią, której nie znam Jednością wyście, skłóceni By krew spijać, co w gleby wsiąka Ty, strzegąc strwożonych źrenic, I Ty, co się po ziemi błąkasz Ten ledwie robactwem mnie nazwał, Już wysławia motyle, Ten ledwie kobiece dał łono, Już pyta prześmiewczo: Ile? Ten łka, aż się czerń zazieleni, Choć pewno nie ze smutku, Ten w sierpie księżyca utkwił swe zęby, Omgli mię pomalutku. Kimżeś był, z pyłów gwiezdnych Zrodzon, artysto światła? Enigmo, kto Twemu łonu Pocałunki skradał? Dlaczego, otworzywszy powieki, Zamknąłem się w Tobie na wieki? Ja, niewolnica, ja, w zastaw oddany Ja, gorszy od bomb, rozdygotany Ja, klątwa i błogosławieństwo zarazem Ja, źródło podłości, co niesie ekstazę Ja, który widzi tak wiele, że wcale Ja, tak samotny, że szepcę stale Ja, z cieniem walczę, przed blaskiem uciekam Ja, określ inaczej niźli człowieka. Na próżno wsparty rozumem, Ja, Boże, cię kochać nie umiem.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...