Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

amalaryk

Użytkownicy
  • Postów

    50
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez amalaryk

  1. Ból mój, to towarzysz mój najwierniejszy, nie opuszcza mnie na krok, jest przy mnie na dobre i złe, nigdy nie odchodzi zbyt daleko – jakże jest miły, to takie uprzejme z jego strony, naprawdę się do mnie przywiązał – zbytek łaski, on wpoił się w każdą cząstkę mego ciała, przeniknął tkankę mojej świadomości, ducha skaził, z krwią – jak wirus – dociera do każdej komórki, na wskroś przeze mnie przepływa, w limfie krąży, on mnie spala, nie pozwala o sobie zapomnieć, duszę moją i ciało wypala, po nim popioły, jest nieustanny, zmysły moje omotał, zasypiam z nim i z nim się budzę, jeśli nie uśmierzę go, nie przytępię – sczeznę, [ból mnie przenika – gdy widzę ją – na kolana mnie powala i dławi – gdy odchodzi] Cierpienie moje na mym bólu wyrasta, więc od lat żyzną ma glebę, wspaniale się rozrosło – marzenie ogrodnika, jego strzeliste pnie sięgają nieba, korzenie wrosły w bólu głębokie pokłady, należy do kategorii schorzeń wieloletnich, odsetek wyzdrowień – jednocyfrowy, rokowania nikłe, przypadek mój należałoby już nazwać przewlekłym, (kto stracił swą drugą połowę, cierpi nieopisanie, lecz jest dla niego nadzieja, czas zwykle goi takie rany, miesięcy kilkanaście, lat kilka, trwa kuracja, i serce już nie krwawi, choć blizna na wieki pozostaje, niewiasta w połogu cierpi niewymiernie, godzin kilka(naście) zmaga się ze swym przeznaczeniem, lecz czas jest jej przyjacielem, odmierza bólu kres, wrzask i kwilenie oznacza spełnienie, zwiastuje wiele radosnych lat) dla mnie, czas największym jest wrogiem, on stanowi pożywkę dla mego cierpienia, pozwala mu wzrastać, nasilać się, umacniać, nawet nadzieja moja – zdaje się – przed nim upada, [cierpienie rodzi się z tego, co wokół widzę – a nie posiadam] Radość moja, to ledwie przebłyski, co na sekundy rozjaśniają godziny mrocznej udręki, przyznam szczerze, słyszałem co nieco o radości, jakieś plotki, szepty – ponoć to przyjemne uczucie, i nawet często na twarz przywołuje uśmiech, (uśmiech, to takie przeciwieństwo bólu grymasu) radości z autopsji od dawna nie zaznałem, sięgam w głąb, do pokładów mych wspomnień, znajduję tam strzępy, fragmenty i kawałki, które – gdy z mozołem je poskładam – dają obraz, dawno minionych, odległych lat szczęśliwych, jakież oparcie może znaleźć radość, we włościach bólu i cierpienia? [kruszyny mej radości – gdy spojrzy, uśmiech pośle]
  2. Już po świętach, post przeminął...
  3. Kurczę, a ja myślałem, że tzw. poezja współczesna, wiersz biały itd. nie ma żadnych ograniczeń, zaleceń formy, może być "surowym" potokiem wypływającym z trzewi autora... Widzisz w "Śnie" lakoniczność, niedosłowność, niedomówienia? I inne jeszcze cechy tzw. dobrego wiersza z tego "poradnika"?
  4. Pisałem chyba, że się nie porównuję. Podałem ten przykład aby podważyć te "10 przykazań dobrego wiersza" Zawsze możesz zawrócić z tej mojej drogi, nie ma musu...
  5. Spoko, spoko, czytałem gdzieś te tzw. 10 przykazań dobrego wiersza, że ma być lakoniczny, niedosłowny, niedomówiony i otwarty itd. Ale ja się nie silę na miano amatora poety współczesnego. Piszę o tym co mi serce mówi i co głowę zaprząta. I piszę tak żeby "wyrazić" wszystko co chcę. Mógłbym też podać dziesiątki przykładów wierszy i poetów, którzy nie stosowali się do tych porad ponieważ pisali trzy, dwa lub jeden wiek temu, a mimo to są do dziś podziwiani i czytani. Te dobre "10 rad" dotyczy chyba poety i wiersza współczesnego, ja po prostu nie jestem tak dobry by sprostać tym 10 zaleceniom. Poniżej przedstawię 1 przykład, oczywiście w żaden sposób się do niego nie porównuje, ale myślę, że chyba nie spełnia ten wiersz co najmniej kilku z tych 10 przykazań, mimo to jest mistrzowski, z najwyższej półki i w niczym nie przeszkadza, że jest co najmniej 6 razy dłuższy od poniższego fragmentu: lord George Byron SEN (mały fragment z całości...) […] Opowiem wam, co mi się dawniej przywidziało: Może we śnie - bo kiedy sen uwięzi ciało, Duch wolny może obiec rozległą krainę I długie pasmo życia w jedną zwić godzinę. Zdało mi się, żem widział młodych ludzi dwoje. Chłopca i dziewkę; stali na wzgórku oboje, A wzgórek był zielony, pochyłej urody, Niby jaki przylądek; tylko zamiast wody, Wkoło żywy krajobraz i powiewna fala Kłosów i sianożęci, i gdzieniegdzie z dala Porozrzucane chaty; nad nimi dym bury Ulotne snuł kolumny. Sam wierzchołek góry Zdobiły zasadzone drzew i kwiatów wieńce; Nie przypadek je sadził, lecz umyślne ręce. Chłopiec i dziewka patrzą - ta na okolice Piękne jak ona sama, a ten na dziewicę. W nim rozwija się młodość, w niej piękność rozwita, W obojgu młodość, ale młodość rozmaita. - Jak wśród niebios jaśnieje wdzięczna twarz księżyca, Tak wpośród lat niewieścich jaśniała dziewica. Chłopiec był laty młodszy, lecz starsze nad lata Serce jego; wzrok jego w całym kręgu świata Jedyne tylko widział swej kochanki lice, I widział ją przed sobą, w niej utkwił źrenice I nie mógł ich oderwać; nie było w nim ducha, Ona była mu duchem; głosu jej drżąc słucha, Ona była mu głosem; on swych oczu nie ma, Ona była mu okiem: bo ścigał oczyma Jej spojrzenia, i wszystkie oglądał przedmioty W świetle od niej odbitym; on nie ma istoty, Nie ma życia: w nią przelał całe życie swoje, W niej, jako w oceanie, wszystkie myśli zdroje Pogrążył; za jej słówkiem, za ręki dotknieniem Krew w nim ścina się lodem albo wre płomieniem. Twarz jego na przemiany goreje i bladnie, Serce boli i bolów przyczyny nie zgadnie. […]
  6. I Nigdy nie wiesz kiedy to ci się przytrafi, Jak to mówią „nie znasz dnia, ani godziny”, Po prostu, pewnego razu, całkiem znienacka zobaczysz Ją, Ujrzysz Ją i rozpoznasz, jak cud Ona ci się zdarzy, A potem już tylko wystarczy krótka rozmowa, By sprawdzić czy jej głos twe serce koi, I kilka spojrzeń w oczy, by dojrzeć tam duszy swej drugą połowę, I nic, jak dawniej było, już nie będzie __________ NASZE ŻONY __________ II Biorę ją na ręce, wrzeszczy wniebogłosy, Maleńka, pomarszczona, różowa twarzyczka, Najpiękniejsza istota jaką kiedykolwiek tuliłam, Krew z mej krwi, ciało z ciała Jej pierwszy świadomy uśmiech, Jej pierwsze samodzielne kroki, Jej pierwsze wyraźne „mama”, Pierwsza bajka dla niej czytana, Pierwsze mocne i długie przytulenie, Pierwszy dzień w przedszkolu, Gdy nie mogłam wyrwać dłoni z jej uścisku, Pierwszy raz gdy samodzielnie szła do szkoły, I odwróciła się by pomachać na do widzenia, Jej pierwsza komunia, w białej sukience, Pierwszy raz gdy całus w czoło to obciach, Pierwsza noc poza domem u koleżanki, Pierwszy wyjazd na szkolną wycieczkę, Pierwszy biustonosz, ukradkiem zakładany pod bluzką, Pierwszy raz gdy podkradła mamie szminkę i róż, Pierwszy ‘kolega’, o którym podejrzanie milczała, Pierwsze dorosłe: kocham was mamo i tato, I wreszcie siedzę tu, w pierwszym rzędzie, Ból, duma, radość i żal mnie dławi, I słucham tych słów przysięgi odwiecznych, „… wierność i miłość…” „… i że cię nie opuszczę aż do śmierci…” Tak, to życie swój krąg zatoczyło __________ NASZE CÓRKI __________ III Sięgam czasem do zakamarków swej pamięci, I łowię skarby wspomnień, odległych, dawno minionych lat beztroskich, Czytam tam jak w otwartej księdze, historię mego dziecięctwa, Mam lat siedem i jak co tydzień w sobotę, Spędzam u niej dzień cały i noc, Czekam z niecierpliwością na słodki i gęsty kogel-mogel, Widzę jak w oborze siada i przytula głowę do boku Krasuli, A potem targam w obu rękach wiadro pełne ciepłego mleka z pianą, Bo tam już czeka na nie kot zza pieca, Burek i gospodarz, Wieczorem, wcale nie śpiący, słucham bajek, tych pięknych Lub tak strasznych, że aż na głowę naciągam Sztywną od krochmalu, pachnącą poszwę pierzyny, Rankiem na dworze słyszę dzwonek na szyi Krasuli, Burek ujada, Przez chwilę znów mam siedem lat, I widzę Ją tuż obok, zatroskaną, I pragnę raz jeszcze poczuć na głowie jej spracowane dłonie, sękate palce, __________ NASZE BABCIE __________ IV Najstarsze wspomnienie jakie mam, pierwszy rozbłysk świadomy, To jej twarz nade mną pochylona, Ta twarz uśmiecha się, wykrzywia i robi miny, Czasem płacze, śmieje się, czasem spojrzy twardo, Nigdy obojętnie, miłość nie zna tego pojęcia, Zawsze jest obok, trzyma mnie za rękę, Nawet jak samochód już przejechał i przeszliśmy pasy, Ganiam po podwórku z psem, za kotem, Padam jak długi i rycząc z bólu biegnę do domu, A tam ona już czeka, przemywa krwawiące kolano, Całuje je, by nie bolało… i już nie boli, Wiąże buty, zakłada mi na plecy tornister, Chwyta za rękę i prowadzi do nowego świata, __________ NASZE MAMY __________ V Jest sroga zima, anno Domini 1988, Ostatni dzień szkoły przed Wigilią, Wracam niesiony nadzieją i oczekiwaniem, I jest, w salonie czeka wielka szara paczka, Z każdej strony ją oglądam, jest strasznie ciężka, Szeregi znaczków i pieczęci budzą mój zachwyt, Wieczorem gdy ojciec wraca z pracy, Nadchodzi ten moment, oczy wszystkich lśnią, Kilka cięć i ukazuje się nam wnętrze, Mama powoli wyjmuje skarby ukryte w pudle, Szynka w konserwie, wielkie, kolorowe puszki prawdziwej kawy, Ogromne sztaby grubej czekolady, worki cukierków, Olbrzymi czerwony wóz strażacki i lalka wielka jak niemowlę, Kochana Zocha – szepcze mama – pamiętała jak zawsze, __________ NASZE (z Ameryki, lub choć z RFN-u) CIOCIE ______ VI Mam dziewięć lat, jest grubo po północy, A ja twardo siedzę na schodach prowadzących na piętro, czekam, Wreszcie skrzypnięcie klamki, w ciemności widzę zarys jej postaci, Przekręca klucz i zmierza w stronę schodów By zniknąć na piętrze, wtedy włączam lampkę, Staje zaskoczona, mruży oczy, przyznaje, że tym razem Jestem ‘górą’, rozpoczynamy szeptane negocjacje, Stawiam twarde żądania: dwie czekolady, cztery gumy „Turbo”, Wynoszenie śmieci przez tydzień i zmywanie naczyń, Na górze, w sypialni rodziców zapala się nocna lampka, W pośpiechu zgadza się na wszystko, dobijamy targu, Rano, gdy ojciec pyta, z ręką na sercu potwierdzam, Że wróciła przed jedenastą, __________ NASZE (kochane, starsze) SIOSTRY __________
  7. No co Ty, czym miałaś urazić? :)) Tak, zawsze jest jakaś nadzieja... ;)
  8. Jest pewne nawiązanie, tyle, że mój tekst chyba bardziej pesymistyczny jest...
  9. Wiara moja umarła już dawno, piękny miała pogrzeb, w kondukcie okryte kirem, szły wszystkie młodzieńcze ideały, wyobrażenia przyszłych triumfów, wielkie, piękne marzenia, pragnienia, cele, oczekiwania, słuszne poglądy, wzniosłe idee, na platformie karawanu przycupnęły z cicha koncepty filozoficzne, tezy i dogmaty, konstrukty logiczne, założenia etyczne, wszystkie one, równo, obok martwej wiary w grobie legły, a znój codziennego życia – ten grabarz niestrudzony, chwycił szpadel i zasypał je ziemią, co przesiąkła klęskami, upokorzeniami, błędami, niepowodzeniami, słabością, bólem i troską, requiescat in pace… Nadzieja uparła się i nie chce umierać, ten twór tak niematerialny, niepewny – nawet sam siebie, nieugruntowany, nieoparty na faktach, obcy ścisłym pojęciom naukowym, trwa niewzruszenie i mami mnie, szepce do ucha to, co chcę usłyszeć, czy oszukuje mnie? czy duszę moją karmi esencją, która otchłań rzeczywistości odpędza, i błogim balsamem ułudy, koi krwawiące rany mych pragnień? niech trwa w zdrowiu i sile, ten ostatni bastion na drodze człowieka, co tak dziarsko kroczy ku krawędzi rozpaczy… Miłość moja ma się doskonale, rośnie, pęcznieje, wzrasta i pnie się, ona buja, pleni się i krzewi, ona syci mnie i morzy, poi mnie swym nektarem i wzbudza pragnienie, daje powód by żyć, lub żywot marny zakończyć, jest źródłem mego bólu i lekiem na cały ból, z niej wyrasta ma siła wszelka i niemoc wszelka, jest przyczyną i skutkiem, jest początkiem, nigdy końcem miłość nie znosi kompromisu, gra va banque, zawsze o najwyższą stawkę, lecz, ja jestem cierpliwy, trwam niewzruszenie, ja ją oswoję, ułożę, ugłaszczę, sprawię, że będzie potulna i grzeczna, będzie uległa, miła, wyrozumiała, zawsze pomocna, gotowa, stale obecna i wieczna pospołu trwają wiara, nadzieja i miłość, a największa z nich jest miłość…
  10. Do Neapolu, z giermkiem przy boku, nieśpiesznie zmierzałem, Jak będę wyrzynać niewiernych – w głowie plany wstępne układałem, Niespodzianie, mój wierny Argo zgubił dwie podkowy, w okolicy o kowalu ani mowy, Z portu okręty odpłynęły, ostał mi się statek handlowy, co wiózł do Hajfy krowy. Gdy świętym obowiązkiem wiedzion, na krucjatę zdążałem, Między nogami pań lekkich obyczajów się zaplątałem, Teraz, miast towarzystwa wojów w drodze na wyprawę, Będę miał w podróży z damami ucieszną zabawę. „Bracia! Jeruzalem czeka – przeciw saraceńskiej nawale – odsieczy…” Głos biskupa, tłustego, klejnotami obwieszonego, w głowie jeszcze mi skrzeczy, Zdaje się, odprawę rycerstwa przegapiłem, w gospodzie przy flaszy zbytnio zabawiłem, Z tępym bólem, po głowie pytanie mi kołacze, na rozstaju właściwie skręciłem? Panie hrabio, ja na żadną zbiórkę się nie spóźniłem, Na tę listę zaciągu wpisałem się dla hecy, Ja naprawdę nie chcę dostać saraceńską strzałą w plecy, Tak, podpisałem, tak, do krucjaty sąsiadów namówiłem, bo… winem jak świnia się upoiłem.
  11. Nie, to oznacza, będzie kontynuacja. Jeszcze kilka...?
  12. Sądziłem, że będą tu lepiej pasować niż w "wiersze gotowe". 4 wersy to nie miniatura? Tylko hurtowo wrzucone pięć na raz...
  13. Pan natchnął mą duszę, przeciw niewiernym z mieczem w ręku parłem, Szatan mnie skusił, w przybytku wiadomym, pani wątpliwej reputacji spódnice zadarłem, Teraz, towarzystwa rycerzy pozbawion, w drodze na wyprawę, Czeka mnie ostra jazda z damami…, by dogonić przeciw niewiernym obławę. Na krucjatę z kumplami wybrać się chciałem, Na fejsie szczegóły zbiórki w Cannes z nimi ugadałem, W eBay’u rozmiar zbroi pomylili, nici ze wspólnego frachtu, Będę musiał dogonić rycerską brać, korzystając z własnego jachtu. Na krucjatę z kolegami z Mosadu wybrać się chciałem, Miejsce zbiórki na Wzgórzach Golan ugadałem, Pech, dzień spotkania był na giełdzie tel-awiwskiej dniem krachu, A tak się cieszyłem, że kilku członków Hezbollahu poślę do piachu. Na zbiórkę rycerstwa się spóźniłem, Giermka swego zaraz opier(dzie)liłem, Zamiast mój miecz i zbroję wypolerować, Poszedł do karczmy z kur… tyzanami tańcować. Na zbiórkę krucjaty pośpiesznie zmierzałem, turniej rycerski w Prowansji napotkałem, Honor rycerza nie pozwolił ruszyć, nakazał stawać w szranki, kopie kruszyć, Licznych śmiałków z konia strąciłem, złotym laurem skronie zwieńczyłem, lecz na zbiórkę nie zdążyłem, Teraz samotnie, ruszam śladem końskiego nawozu, do kolejnego krzyżowców obozu.
  14. No nie wiem, te "moje" nawet nie wiedzą, że to o nich.... Hahahaha
  15. no tak ilość hurtowa, ale to o 4 różnych niewiastach...
  16. amalaryk

    bellissima

    jedynie za przykładowe hasło reklamowe, pozostanę przy swoim: "łapie tchu" ( np. Podbiegł, przystanął, złapał tchu i ruszył dalej.) Natomiast: dech, jak piszesz może właśnie "zapierać" : Odwrócił się, spojrzał na górę, zaparło mu dech w piersi, jej majestat porażał.
  17. (panegiryk I) Zjawiskowa, eteryczna kruszynka, Jak z obrazka, przecudna dziewczynka, Tak drobna i zwiewna, Skromności, codzienności królewna, Wdzięk swój przed obiektywu okiem odsłania, Jak każda kobieta pragnie podziwiania, Lecz dlaczego tak rzadko się uśmiecha? Proste, gdyby zbyt często to czyniła, Niechybnie, dziesiątki męskich głów by rozpaliła, Serce ma dobre, litościwe, współczujące, Pośle, więc czasem spojrzenie, ból męskich serc kojące... (panegiryk II) Takiej istoty jeszcze nie spotkałem, Całe życie na nią czekałem? Jest jak grom z jasnego nieba, By żyć naprawdę – nic więcej nie trzeba, Czar swój roztacza mimowolnie, jakby od niechcenia, I nie ma już dla ciebie ocalenia, Pod jej urokiem, jak we śnie dalej żyjesz, Błędnym patrzysz wzrokiem, nie jesz, nie pijesz, Rozmyślasz, z dnia na dzień wegetujesz, Serce i umysł boleśnie katujesz, Przy jej charyzmie zalety innych bledną, Natura stworzyła ją na tysiąc – tą jedną, Czy ma wady? Na pewno. Jakie? Nie pomnę, Bo gdy jakaś się pojawi, w pięć minut ją zapomnę, Taka to już jest natura kochania: Serce nie patrzy, serce nie słucha, To żywa pompa na głos rozumu głucha, Co wielbi jestestwo i ducha... (panegiryk III) Wiele już w życiu swym ujrzałem, Lecz oczu takich dotąd nie widziałem, Nie potrzebują makijażu, pudru, kreski, Mogłyby zdobić mistrzów renesansu freski, Zwykle widzę je w smutku pogrążone, Bólem naznaczone, cierpieniem utajone, Kiedy jednak najmniejszy uśmiech na jej twarzy, Oczu tych blask rozjarzy, Nie ma ucieczki przed ich mocą, Jak arcyklejnot jaśnieją i migocą, [Widzę w nich równikową dżunglę w promieniach świtu, Karakorum białe szczyty sięgające nieba, Feerię tysięcy barw rafy koralowej, Bezkresne, zielone prerie Ameryki, Norweskie, nagie fiordy wzburzone falą przypływu] I wszystkie, wszystkie cuda świata, Nie ujrzałbyś tyle, wędrując przez lata, Mówią, że oczy są duszy zwierciadłem, Oczy anioła, dusza anielska... (panegiryk IV) Ujęła mnie swą skromnością, Oczarowała lekką nieśmiałością, (Jej dobroć przemówiła do mnie z wyżyn) Niezwyczajna zwyczajność mnie ośmieliła, Bezpośredniość wprost zachwyciła, (Jej sposób bycia to czysta naturalność) Jest ot tak, po prostu szczerze miła, Nigdy mnie frazesami nie mamiła, Gdy jednak trzeba potrafi być niegrzeczna, Na zawołanie staje się zadziorna, rzecz bezsprzeczna, (Jak każda kobieta może być femme fatale) Ostra riposta zbyt nachalnego śmiałka spotka, Potrafi z humorem dogryźć, słodka trzpiotka, Nad psyche się rozpisałem, O fizis całkiem zapomniałem, Jest jak Barbie cudna laleczka, Być obok, to do raju (za życia) wycieczka, (Tak bardzo chciałbym być jej Kenem) Każdego faceta mogłaby być ozdobą, Bo jest piękną, zjawiskową osobą, Figury zazdroszczą jej chyba nastolatki, Głos miły, spokojny, aksamitnie gładki, (Gdy mówi, chcesz słuchać, cokolwiek by mówiła) Jest moim najskrytszym pragnieniem, Niespełnionych marzeń urzeczywistnieniem...
  18. amalaryk

    bellissima

    Za srebrniki to bym sprzedał, a nie jak tu "dzielę się" z miłośnikami literatury tak w ogóle. Jak ktoś np. wymyśli hasło reklamowe i dostanie za nie wynagrodzenie to zwykle zrzeka się praw autorskich i "nabywca" może zrobić z hasłem co zechce... Ależ na pewno wiersz ma błędy, jestem tego świadom. Co do zwrotu "łapie się raczej dech" to mam też kilka przykładów na poparcie mojej wersji: ((W wierszu jest " łapie tchu" a nie "łapię tchu")) Brzmisz jakbyś nie mógł złapać tchu. Ale wyglądasz, jakbyś nie mógł złapać tchu, więc musiałeś znaleźć coś naprawdę dobrego. Stał tam, gdzie pan teraz i też nie mógł złapać tchu. Kiedy się zbudziłam, nie mogłam złapać tchu. Nagle poczułam... coś przytłaczającego, nie mogłam złapać tchu. (źródło: https://context.reverso.net) 44 mln Europejczyków nie łapie tchu. (http://www.niepelnosprawni.pl/ledge/x/77144) Rymy, były w wierszu raczej niezamierzone (jak widać jest ich mało), nie przeczę proste dość.
  19. hmmmm..., tak sądzę, jak napisałem pod ** inspiracją było mistrzostwo Edgara Lee Mastersa w jego "Umarłych ze Spoon River", oczywiście nawet się do niego nie zbliżam... http://www.literackie.pl/przeklady.asp?idautora=60&idtekstu=3457&lang=PL
  20. I‘Nathaniel Prayton’sterty umytych garów, dziesiątki zużytych ścierek i mioteł,po to, by zdobyć pieniądze na studia prawnicze,w dniu kiedy odbierałem dyplom o wszystkim pamiętałem,i byłem dumny z siebie, że taki twardy i konsekwentny,wytrzymałem i osiągnąłem cel,a potem te wspaniałe lata w firmie prawniczej „Johnson&Rowling”,tak piąłem się po szczeblach kariery,a najbardziej rad byłem z opinii o mnie: odważny, sprawiedliwy, uczciwy i honorowy –szeptali gdy stałem odwrócony plecami,a gdy mój własny syn odbierał dyplom prawnika,postanowiłem dać mu wspaniały prezent,i wziąłem sprawę siedemnastoletniego Tony’ego Loco,co dwadzieścia trzy razy ugodził nożem Louisa Burns’a,gdy ten nie chciał oddać mu swych pięciu dolarów,ojciec Tony’ego płacił słono, a ja potrzebowałem pieniędzy na prezent,i właśnie przygotowywałem wspaniałą mowę końcową – będąc pewnym zwycięstwa – gdy usłyszałem gong u drzwi,otworzyłem, jak stałem, w jasnoniebieskim szlafroku,z niedowierzaniem upadłem u progu, a dwie czerwone plamy krwi,powiększały się szybko na mojej dębowej podłodze,Henry Burns, ojciec Louisa, włożył pistolet do kieszeni kurtki,odwrócił się, i powoli ruszył do czekającej na ulicy taksówki…II‘Owen Hagerty’gdy miałem dwanaście lat, pojechałem na wakacjedo mojego dziadka w Teksasie,miał dużą farmę, na której hodował stado bydła i kurczaki,pewnego popołudnia, nie wiadomo skąd, zebrały się granatowe chmury,i błyskawice zaczęły kłuć równinę, jedna uderzyła w dach obory,skoczyły płomienie i w parę chwil objęły budynek,po dwudziestu minutach, w powietrzu unosił się jedynie swąd spalonego mięsa,wtedy postanowiłem, że zostanę strażakiem,i będę walczył z żywiołem, co zniszczył dorobek moich dziadków,zostałem zatrudniony w straży w Chicago,po siedmiu latach byłem kapitanem, awansowałem szybko,lecz zawsze odrzucałem wygodną posadkę za biurkiem, którą mi proponowali,tylko w akcji, gdy czułem żar na twarzy, a w ręku ściskałem czekan,mogłem spełnić swe ambicje,ile to już dzieci wyniosłem na rękach z płonących mieszkań,ile pokonałem szczebli drabiny, by dostać się na najwyższe piętra,czasem, po udanej akcji, widywałem swe zdjęciana pierwszych stronach „Chicago News” i nagłówki:„Kpt. Hagerty znów zwycięski”, „Hagerty – poskromiciel ognia”,tak, mogłem śmiało rzec, że jestem profesjonalistą,a dzisiaj wieczorem, gdy dopiero co wróciłem z akcjii przygotowywałem sobie kolację, zadzwonił mój szef,oznajmił – choć nieoficjalnie – że zostałem wybrany strażakiem roku,dumny, uśmiechnięty i szczerze mówiąc niezbyt zaskoczony,przesunąłem zapałkę po grzbiecie pudełka – by przygotować ulubiony sos do spaghetti – dopiero gdy podmuch wybuch i płomień wyrzucał mnie przez okno kuchni,zdałem sobie sprawę, co niepokoiło mnie od samego wejścia do mieszkania,cichy syk nieszczelnej instalacji gazowej,– ja, profesjonalista i rutyniarz… III‘Todd Welch’od zawsze kochałem zwierzęta,najlepsze oceny w szkole miałem z biologii,dlatego sekcja żaby czy myszy napawała mnie obrzydzeniem,i choć było to konieczne by zaliczyć przedmiot, nigdy tego nie zrobiłem,w końcu moi rodzice zawsze potrafili przekonać dyrektora,a najszczęśliwszym dniem w moim życiu był ten,gdy pan Keene oznajmił, że przyjmuje mnie do pracy,był dyrektorem zoo w Bostonie,po trzech latach, gdy się wprawiłem, objąłem nadzór nad dzikimi kotami,zawsze je szanowałem i podziwiałem:indywidualizm lamparta, szybkość i sprawność geparda,dostojność tygrysa, nieokiełznanie pumy, królewska postawa lwa,pewnego dnia przyjechała wycieczka – dzieciaki z drugiego końca stanu,ja, mimo, że na urlopie lubiłem spacerować po moim zoo,podziwiając zawsze tajemnicze dla mnie koty,w pewnej chwili, przed wybiegiem lwów, zaczęli kotłować się ludzie,usłyszałem krzyk, biegłem co tchu,chłopak – na oko – dziesięcioletni, leżał za barierą,wyglądało, że skręcił nogę,nie zastanawiając się, skoczyłem w dół przez ogrodzenie,kiedy przywiązywałem go do prowizorycznych noszy, nie zauważyłem,że lwy zaczęły zbliżać się i okrążać mnie,kiedy już prawie wciągnęli dzieciaka, samica alfa runęła na mnie,powalając i rozszarpując szyję,urlopowicz – w kolorowej koszuli, krótkich spodniach, bez uniformu,od dziś używający nowych perfum – nie było w tym ich winy,po prostu nie poznały mnie,a ja, no cóż, tak właśnie chciałbym umrzeć,jeśli mógłbym wybierać…IV ‘Charles Garrison’och, nienawidziłem tej roboty,codziennie te same sale, codziennie ci sami konający pacjenci,te spojrzenia: wyrzutu, oskarżenia, zawodu – gdy umierali,i dzień w dzień te same pytania:- doktorze Garrison, czy wrócę do domu w tym tygodniu?- starszy facet z rakiem drugiego płuca,- doktorze, czy mój stan się poprawia?- młody człowiek z ostrą niewydolnością wątroby, bez szans na dawcę,wykańczały mnie te pytania, pytania o nadzieję, pytania proszące o kłamstwa,nie mogłem już mówić:panie Pinkerton, jeszcze kilka dni obserwacji – wiedząc, że nie przeżyje kolejnych trzech dni, a ja nie mogę nic poradzić,pani Hardin – niestety biopsja potwierdziła raka krtani,ale proszę się nie martwić, będzie pani jeszcze śpiewać – wiedząc,że w najlepszym razie nie wypowie już słowa w swym życiu,czasem, wspominam jak mając szesnaście lat, marzyłem by zostać lekarzem,biały kitel, słuchawki, piękne pielęgniarki, z którymi można flirtować,czasem wypisać jakąś receptę, a jaka pensja i szacunek otoczenia,teraz, siedząc w samochodzie i jadąc – od trzydziestu lat – do tego samego szpitala,chciało mi się wyć, nie mogłem już tak dłużej,chyba zrezygnuję z praktyki, może zacznę inwestować,przecież zgromadziłem dość kapitału,podjąłem więc decyzję, zadowolony i spokojny, wreszcie wolny,z głębokim przeświadczeniem, że dziś złożę rezygnację i rozpocznę nowe życie,wjechałem przy zielonym świetle na skrzyżowanie,w tej euforii nie zauważyłem pędzącej na mnie z lewej strony ciężarówki,która zmiotła mojego Buick’a,koziołkując kilka razy zatrzymałem się dwadzieścia jardów dalej,i przyjechała karetka z mojego szpitala,ale ja, martwy, z pękniętą czaszką i wylewem wewnętrznym,nie złożyłem już wymówienia…**Zainspirowany mistrzostwem Edgara Lee Mastersa w jego "Umarłych ze Spoon River"
  21. Tak, "Mały książę" był inspiracją... + moje własne marzenia ;)
  22. śnił chłopiec o róży, na jawie mu się ona marzyła, przemierzał ogrody pełne kwiecia, łąki, leśne polany, zagajniki i wreszcie trud swój zwieńczył, dojrzał ją pośród wielu, na szczycie pagórka, samotną, od tego dnia chłopiec był stale obok, przysiadał opodal i patrzył, róża pozwalała mu podziwiać siebie, tak hojnie obdarzała go swym pięknem, z początku nieufna, obawiała się jego zamiarów, czy aby nie zapragnie jej zerwać? chłopiec równie się trwożył by jej nie spłoszyć, jak zwykle to bywa, czas odegnał te troski, i oswoił chłopiec różę, a róża oswoiła chłopca, młodzieniec zasypiał i budził się obok niej, razem podziwiali wschody słońca, pierwsze promienie bladego brzasku na jej pokrytych mgłą liściach, (a ona pozwalała mu spijać z nich krople porannej rosy) wspólne zachody, gdy krwawa już tarcza strudzonego słońca rzucała ostatnie smugi na jej różane płatki, dając im odcień tajemnicy, kolor spoza palety barw tęczy, chłopiec chłonął jej kształty, smukłość łodygi, listków wykrój, ich chłód woskowy w dni te nawet najupalniejsze, i mocną, kojącą zieleń, co przynosiła mu wytchnienie, najbardziej pragnął jej zapachu, woń każdej róży upaja, wolę od zmysłów rozdziela, do szaleństwa przywodzi, a cóż dopiero jego własna róża… dawno już zniewoliły go jej aromaty, o poranku pachniała nadzieją, w południe, pod palącym słońcem czuł szczęście, radość i zabawę, najbardziej jednak czekał na ostatni promyk słoneczny zza wzgórza, mógł wtedy wyczuć słodką woń obietnicy, co dnia, bezustannie, chłopiec troszczył się o różę, doglądał, podlewał, przed nadmiarem skwaru chronił, jego dłonie nie zważały na kolce, pokłute setki razy, a krew co wypłynęła – lakiem, a rany świeże i te już zabliźnione – pieczęcią na wieczność się stały, i został chłopiec ogrodnikiem tej jednej, jedynej róży, a ona jego ogrodem całym, nie wiedzieć kiedy, korzenie róży wrosły w serce chłopca, przeniknęły je na wskroś, stały się z nim jednością, z nim biły, z niego czerpały, i gdyby róża zapragnęła odejść, to tylko wyrwawszy z piersi chłopca jego serce… była dlań całym światem, a świat cały dla niego, był w niej, tyle kwiatów spotkał, tyle podziwiał, na nią czekał, po kres ta tylko była jego
×
×
  • Dodaj nową pozycję...