gdyby tak czekać choćby na śmierć w którą nie wierze
nawet bóg nie chce mojej wiary
dobro jest tanie zło pretensjonalne uczucia mają jałowy smak
gdyby chociaż spadł deszcz albo nastąpiła susza
martwa ziemia żywych trupów pochłania łzy i tłumi oddechy
nie chcę dotknąć nieba bo zamieni się w piasek
słońce sypie iskry w oczy
uśmiechy przebijają się przez skórę jaskrawa zieleń nie daje ukojenia
otarta skóra zamienia się w skorupę
albo nigdy się nie goi
nie wiem jak ci powiedzieć że pocałunkami sączysz sól w rany
nie chce już płonąć ale nie chce zgasnąć
wyjść z ciała
i wejść w nie z powrotem
oślepić się i znów widzieć
zapomnieć jak być człowiekiem i zostać nim ponownie
czy święte stanie się naturalne
czy blada twarz jeszcze się zarumieni
czy można wrócić na dół
i zapomnieć o górze
każda noc jest modlitwą każdy dzień jest pokutą
a na górze i tak nie ma nieba
wciąż czuję oddech na karku a przecież ty już nie oddychasz
nie pamiętam twojego imienia tylko zapach pościeli
nie było żadnych słów tylko kolory
zawsze byłeś cieniem nie możesz umrzeć
jesteś modlitwą porwaną przez wiatr czas cię nie zabierze
liście mogą opadać też na wiosnę jeśli nie mają nic do stracenia lepiej zniknąć niż się bać
śmierć obrócona w żart najwznioślejsza na jaką mnie stać
odgłosy z zewnątrz nieśmiało wtórują niedbałemu umieraniu
odchodząc tak bardzo jestem
ogromna wyspa ciała i czasem trochę ja gdy zapomnę gdzie jestem
ciało karmi się umysłem
a ja się przygląda
ciasny korytarz ciała ma tylko jedne drzwi które prowadzą wiadomo dokąd
chyba zbyt długo już stoję w progu
niebo jest puste i mętne właściwie nie ma go wcale
nigdy nie znajdę drogi do domu
ale tutaj jest tak samo
budować w sobie
a nie wokół siebie
albo nie budować tylko stać
czy mogę wzbić się w powietrze
wiedząc że nie umiem latać
czy jeśli spostrzegę że jestem nagi
już zawsze będę się wstydził
czy kiedy poczuję że mam ciało
stracę duszę
czy gdy nazwą mnie dobrym
stanę się zły
chcę być najpiękniejszy
i nic o tym nie wiedzieć
w zawiesistej pustce
opadamy powoli
bez paniki i twardych lądowań
powoli zanika pokusa
by przyspieszyć
w gęstej mgle
śmierć przychodzi niepostrzeżenie
przenika przez wilgoć
już nie widać ludzi
ani własnych rąk
mgła zabierze całe miasto
tak wiele przestrzeni
aby nie być
natarte lodem zbolałe członki
drętwieją do szpiku
zatarte kontury wyostrzają niebyt
terapia zimnem leczy zachowawczo
może szara rzeczywistość jest lepsza
niż kolorowa pustka
zatapiam się
w bezpieczną noc bez snów
nie spala mnie żaden ogień
stworzyłem siebie
i sobie wystarczam
nic mnie nie stopi
stąpam po śniegu
zerkając pod nogi
byle nie spojrzeć w niebo
boję się że wiosna
zaskoczy mnie jak śmierć
zakładam twarz
i oczy w kolorze
znak zodiaku
linie papilarne
wciąż powtarzam sobie
swoje drugie imię
grupę krwi
i ulubiony kolor
chcę się nazywać
chcę przynależeć
istnieć we wszystkich rejestrach
zapisywać każdą myśl
wciąż się boję
że zgubię notes
zapomnę gdzie mieszkam
nie poczuję mojej twarzy
przynależność ubiera w kolory
przezroczyste ciało
jestem nazwą
samostanowiący się istnieniem
rozkosz wbija szpony w szyję
i zionie ogniem w twarz
odrzucam kolejne płaty skóry
i wciąż jestem ubrany
cały jestem zmysłem
ale wkrótce się skończę
szare dni bez nocy
ale teraz wszystko jest ważne
gwiazdy są tak piękne
że krwawią mi oczy
potem będą tylko białe noce
tylko że szare
modlitwa do nowego świata
wypływa strumieniami słów
których wcześniej nie znałem
w które juz nie wierzę
jutro zgasi mnie jak świecę
ale dziś jestem płonącym kontynentem
rano nie będę czuł nawet
woni spalonego ciała
jeśli nie wychodzi się zbyt długo
trzeba zostać
głos zanika w gardle
i dobrze
ludzie i tak przesypują się przez palce
tylko cisza może być obecna
wchłonęły mnie mury
nikt mnie nie znajdzie
choćbym chciał