Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Jacek C

Użytkownicy
  • Postów

    19
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez Jacek C

  1. Gówno, jak dżuma nie pozwala określić wyraźnego stosunku do przedmiotu, który obserwujemy. Tak samo jak obiekt, który obserwujemy, żadko odnajduje rzeczywiste intencje naszych krytycznych spojrzeń. Tak się to zaczyna. Obopólną oceną bez jakiejkolwiek sprawdzalności.
  2. Jacek C

    Dzień Taty

    Delikatne kwiaty róży dzikiej, której gałąź kręta, niby ścieżka życia nadłamała się, chcą żyć, czerpią z nici życia, która jeszcze łączy gałąź, ostatnie włókienko. Kolce tej samej róży- przeklęte w świętości! Chciały obronić, zranić przeciwnika, przy okazji jednak sczepiając się z nim, dopełniły żywota swego... prawie... Korzenie róży, latami wiązały się z Ziemią, tylko po to, by teraz łapczyć każde ziarko... Kolor kwiecia krwistoczerwony, tak przyciągający niektórych zmysły, wszystkich podziw, ogólne uniesienie... już blaknie, już blaknie.... Marszczą się płatki, Ziemia już teraz bezwględnie wzywa do pokłonu. Nikt nie płacze, prócz dziecka, które chciało podarować Tacie piękny kwiatuszek... I widzi jaskrawą czerwień krwi, która uformowała we łzę, spływa ku ziemi. O dziecię, gdybyś Ty wiedziało, że własnego życia kres wyznaczyłeś! Ojcze, oto gałąź Twego złamanego życia. Spójrz na uszkodzony krzak- tylko to po Tobie zostanie- "garść Ziemi, smuga dymu, pyłek, cierń i nicość"
  3. Jacek C

    Ja Aryman

    Ileż mogę męki ścierpieć, mając siłę, a nie umieć jej spożyć... Mając chart, a nie umieć nawet powiek podnieść wobec symbolu przeszłości. Mając rządze, a używać jej do sprawiania bólu sobie. Mając nadzieję, koncepcję i krzepę, i zostawiając to wszystko w imię praojcowskich zasad. Wreszcie, mając kogoś, komu na tobie zależało, chciała Ci służyć, ty widziałeś marę, oczyma zamierzchłego, starego ojca- tego, co Cię ukształtował. I ja, jak Aryman, Posąg niezniszcalny, gdy wyszedłem poza krąg przekonań, swoich i przodków. Dostrzegam mary i strachy, jest groza przed nieznanym, jest lęk przed człowiekiem dobrym... Kiedy już u kresu sił wciąż wierzę w przeszłość, idąc w przyszłość, bojąc się i będąc sam, padam na kolana, i sięgam po niego, po ogień. Klin klinem- jeden ból istnenia wybijam drugim- wódą, tak jak Aryman z całą swoją wytrzałością i mocą spalił swoje dłonie nad ogniem i umarł, umarliśmy... Nigdy nie wiedzieliśmy jak cudownym był (mógłby być) człowiekiem. Ja Aryman.
  4. Jacek C

    Hibiskus

    Chłonę Twój zapach, słodki, zdecydowany, Intensywnie atakujący najwrażliwszą część Nędznej mej duszy robaczej, sczerniałej, Już od początku występkiem schańbionej. Jednak szlam zgniłych kości wspomnień, Toczący me zmysły w ten parny wieczór Poddaje się.... Oddala się, ucieka, daje się wyprzeć, Twych ramion świeżych pąków aromatem Opadającym na mą zbolałą samotnię, Przykrywając mrok otchłani przyszłości, Lekkością jedwabistej materii Twojej obecności. Czuję oddech Twój, penetrujący wzgórek mej piersi, Ze wzgardą unoszącej się w rytm Znienawidzonego taktu niechcianej rwącej rzeki Zabierającej co chcę zatrzymać, przynoszącej to, Co przed chwilą oddałem. Wiem, że czekasz, że Cię dotknę, musnę, Pozwalając bodźcom potwierdzić, że jesteś, jestem, Lecz tylko chłonąć potrafię Twe ciepło, Którym się dzielisz ze mną w nadziei. Wiem, że czekasz, pragniesz, lecz ja, W całej istocie swej marności Boję się, za dotknięciem nieopatrznym Stracić choć tego co mam, Twego ciepła Co kwietnym aromatem pozwolił przetrwać choć sekundę W nadziei nigdy nieziszczonej. Kiedy dotkniesz kwiatu delikatności hibiskusa Marszczy się on i w jednej chwili Lata wcześniej niewyrażone Odciskają piętno na jego obliczu. Zrozum, że sekunda mego szczęścia Zostanie ze mną na lata, Za to chwila grzechu, Odciśnie się piętnem lat płaczu, żalu, krzyku. Więc leż w nadziei, zabierając moją, Chcę wierzyć, że z mojej piersi Nie dosłyszysz zawodzenia Zbolałego, samotnego serca.
  5. Jacek C

    Góra czaszki

    Kiedy opadnie pył znaczący Twą drogę Trwającą jeno chwilę dłużej, niż trzepot powieki Kurz, będący tylko namiastką cienia, niknący A jednak najtrwalszy ze wszystkich twych śladów Proch żywicielki spod Twych sandałów Będący jedynym śwadectwem Twej obecności Pośwadczający nikomu, nic, zawsze Nigdy nie świadcząc wszystkiego i wszystkim... I kiedy idę Twą drogą, jak Ty, zgięty jarzmem Upadając po trzykroć, pod Jego woli siłą Wiem, że to, co czuję, pod kolana cienką skórą Jest niczym innym niż świadkiem Twym towarzyszem ostatnim, co mnie nikomu Świadczy o wszystkim, nie mówiąc niczego. Ludzie już milczą, lecz kamienie krzyczą I wśród tych kamieni, ziarno piasku, Co siłą niemą wdziera się w boleść moją Przypominając, że Ty pierwszy szedłeś tą drogą Kimże jestem, że krzyczę, skoro tylko Mrugnięcie powieki, dzieli mnie teraz Od Ciebie w wieczności.
  6. Jacek C

    Daruję...

    Budzę się zły, bo nawet snu me otchłanie mroczne odwiedzasz Jak wiatr skostniały, co przesmykiem wąską szczelinę wypaczonej ramy okiennej Pokonuje, i zimnym swym martwym cieniem dłoni, drażni Mój policzek, aż się obudzę. I nie pomaga ciepło koca, gdy się podeń chowam z nadzieją, że znikniesz Bo wciąż czuję zimne kości, skórą ledwo pokryte, gdy próbują Mię odkryć, złapać, Uszczypnąć. I myśląc o tym, jak pozbyć się woni Twej obecności, tuż pod sercem wyczuwalnej, jak zeschła gałąź już mi obcej, łapię za broń moją, nadir wyobraźni, chcąc uciec, Niczym starość przed śmiercią, nieudolnie, kuleję niedoskonałością wytworów swej imaginacji. Próżność to wszystko, prostota i marność, świerzb duszy mojej, grzyb na ścianie, Toczysz mię jak rak komórki najcudowniejszych dzieci, Twych własnych, pochłaniasz i zdychasz, a wraz z Tobą one... Nie ma rady na Cię, nie pomogą żadne środki, pozostaje zwrócić się o pomoc Do Twojej starszej siostry, i przekupić ją szklanicą napoju, który miliony kupił, by ich później Pochłonąć niczym morze piasek przybrzeżny. Proszę, by ten skromny podarek, Wreszcie przyjęła, w hołdzie, niczym święta rodzina, trzech gości, tak ty Mię jednego. Zgaś Mię, jak świecę zdmuchnij, by nawet knot się nie tlił, żebym jak wosk zastygł, I oddaj swym pracownicom, by obżarły mięso z kości. Daruję się śmierci, JA- dar miłości.
  7. Czasem widzę jak przez mgłę, a czasem wyraźnie. Jedno jest pewne- widzę!!!! Kiedy przechodzisz obok mnie i patrzysz przed siebie, Ja widzę, że kątem oka zerkasz, mierzysz... czuję Cię... wiem też, że czujesz, Gdzie ja patrzę, kiedy już się mijamy- Twój niesamowicie seksowny tyłek... Zjadłbym Cię... ale mogę podejrzewać, a graniczy to z pewnością, Że kiedy moje oczy grzeją Twoją dupę, Ty zastanawiasz się, czy tak samo świdruję tyłki facetów. Bo wiesz, że lubię TO robić też z nimi. Mimo 6 lat studiów, jakiejś praktyki, nie możesz rozgryźć, czy chciałbym Cię tak, jak Ci mówiłem, że lubię być brany. A przyznałaś, nieopatrznie, że lubisz być brana, tak jak lubię być brany ja. Totalny dysonans- zawirusowałem Ci mózg, Pani psychiatro. A teraz inaczej. Rozmawiamy, dłuższy czas. Inaczej- różny czas. Mówię- źle mi. Płaczę- bo mózg mi coś zżera. Z reguły jesteście kobietami. Atrakcyjnymi, co gorsze inteligentnymi. Co jeszcze gorzej, z reguły poranionymi, nadwrażliwymi. Często macie tego samego wirusa. Nasze mózgi się wyczuwają- zawsze. I gdy my próbujemy zrobić coś z moim problemem, nasze wirusy zaczynają kooperować, współgrać, współodczuwać, replikować się i mutować... I zawsze Ja biedny, Ty dobra, Ja inteligentny, Ty empatyczna... Zawsze to samo... i zamiast Ty, widzę Ja. Wiążę się, nawiązuję kontakt, bo przewiduję, że to się da zrobić. Kiedy już masz mnie dość, zostawiasz- wtedy ZACZYNAM Cię przerażać - bo przewiduję Ci przyszłość na najbliższy rok- absolutnie bezbłędnie... Boisz się mojego wirusa- bo zmutował z Twoim, już nigdy nie będziesz mogła od niego uciec, Ty i Ty i Ty, bardzo Was wiele było, i żadna z Was nie wpadła na to, że jedynym wyjściem jest totalna izolacja od zainfekowanego mnie. Bo ja umiem izolować się od jednej, tylko poprzez drugą... To ten wirus, ten sam- też Go nienawidzę, psychoterapeutko. Teraz w inną stronę... pracodawco- zanim mnie zatrudnisz, już chcesz mnie mieć. Ja zanim będę chciał, żebyś mnie zatrudnił, sprowokuję Cię do tego... W zasadzie nie ja- to wirus, obejmuje swoim działaniem większy obszar... Żeby zainfekować, trzeba poznać organizm, rozbroić Go, sprawić, by białe krwinki, mechanizmy obronne nie działały- tu dobry jest net. Nawet nie wiesz, jak wiele zrobię, By wiedzieć, bez żadnej wiedzy i umiejętności. Wirus nie wpierdala się z drzwiami. On puka delikatnie jak mnich, pseudopokornie, potrafiąc przeczekać przy wejściu dziesięć dni. A kiedy już otworzysz, jesteś zainfekowany. Jak byś wziął narkotyk, najpierw ekstaza, poźniej przyzwyczajenie, przepłacanie, wybaczanie, oszukiwanie samego siebie, a kiedy już odejdę- O IRONIO- wspominanie z rozkoszą, lub żalem po stracie... To wszystko znów ten wirus... ta plaga, to nie ja..... No właśnie, jak to kurwa nie JA!!!! Po ostatnie... autorze, grafomański biseksualisto, w totalnej emocjonalnej ambiwalencji, o ogromnie zawyżonym ego, świadczącym tylko i wyłącznie o strasznie niskim poczuciu własnej wartości. Chuj wiesz, i do niczego się już nie nadajesz.... Beze mnie.. CORONADOVIRUS... wreszcie się znamy po imieniu- mówią o Tobie- strasznie Cię to kręci... nieprawdaż? Nie znaczysz nic beze mnie. Gdyby nie ja, nie żył byś już.... Paradoks- mówisz, to się idioto zastanów, jak działam. Jak implementuję się w ludzki mózg, zastępując pliki, tworząc nowe- KRÓTSZE ścieżki. Łatwiejsze... Ty pucybucie, moczymordo- łatwiej Ci tak pisać o sobie, bo nie musisz wymagać od siebie... a ja działam... Istotą mojego istnienia jest przeżyć, zarażać, infekować, zastraszać... NIE CIEBIE, frajerze, ale WSZYSTKICH wokół... TY JESTEŚ MÓJ OD DAWNA... i gdyby nie to, że jesteś tak genialnym ROZNOSICIELEM, pozwoliłbym Ci umrzeć... Masz szansę, i Ci podpowiem, bo lubię jak jest CIEKAWIE- pamiętaj bowiem, że wirus jak ja, nie wytępiony do cna- wzmacnia się i mutuje- UODPARNIA.. Izolacja- palancie. Wyizoluj siebie, żeby wyizolować z siebie Ciebie, żeby z Ciebie wyizolować MNIE. I wtedy, podaj mi rękę i nie walcz ze mną, a koegzystuj- żyj bez szkody dla Ciebie, i daj mi spać. ALKOHOLIK CORONADOVIRUS M.D.
  8. Wirujący fiolet, w miarowych odległościach punkty jaśniejsze, niczym diamenty połyskują w rytm mojego oddechu. Zamknięte oczy, wpadam w odmęt. Fiolet staje się ciemniejszy, ciemny, czarny, tak czarny, że zaczyna pochłaniać diamenty. Oddycham miarowo, spokojnie- znam już to. Choć tunel jest dość wąski, a ja lecę na wznak, plecami w dół, wiem, że upadek będzie łagodny. Pozwalam swoim rękom, nogom na niekontrolowane ruchy obronne. Wyłączam kontrolę nad nimi. Czuję je, drgają czasem nerwowo w poszukiwaniu oparcia, punktu zaczepienia. Ale ja wiem, że ich nie ma. Zaraz upadnę na dno studni i mimo, że będę to wiedział, czuł, nic mi się nie stanie. To jak upuścić kryształ na kamienną posadzkę. Z bardzo dużej wysokości. Bryła spada, mieniąc się wszystkimi kolorami tęczy, zdaje się, że spada minutę, dwie i nagle trzask. Kryształ rozsypuje się na miliardy kawałków, które stają się suwerennymi, pojedynczymi kryształami. Na tym to mniej więcej polega. Upadając, moje myśli, pamięć, wszystko co wiem zostaje poddane defragmentacji. Jest rozbijane na cząstki elementarne. Ciało leży na dnie studni, nie obchodzi mnie ono. Nie obchodzi NAS ono. Bo jak w przypadku kryształu, każda cząstka elementarna mojego JA jest indywidualną jednostką posiadającą wszystkie właściwości modelu, z którego powstało. Jest mnie miliardy, przez ułamek sekundy jestem nieskończony. Podobnie też, jak w przypadku kryształu, raz rozbity- jestem nieodwracalnie zduplikowany niezliczoną ilość razy. Nie da się skleić kryształu, nie da się złączyć na powrót mnie- we mnie. To proste. Otwieram oczy, jest ciemno, twardo, dość chłodno, leżę na jakiś kamieniach. Wstaję, z lekką trudnością, jakbym leżał za długo na jednym boku. To znów JA. Wiem, że to ja, elementarna cząstka powstała w wyniku upadku kryształu. Już dawno przestałem się zastanawiać, czemu JA, co wyróżniło akurat mnie. Na dnie studni jest troje drzwi. Ale otwarte są zawsze tylko jedne. Przechodzę przez nie bez lęku. Pora na sen. Jutro kolejny ciężki dzień.... ....Ale które drzwi otworzyłby inny ja? Czy dla innego mnie następny dzień też byłby trudny? Gdzie jest granica między przypadkiem, a przeznaczeniem???
  9. Jacek C

    Czas

    Chciałem posiąść ogień Znałbym wtedy wszystkie namiętności Marzyłem pochwycić wiatr Słyszałbym wtedy każdy szept Chciałem uchwycić w dłoń gwiazdę I znałbym wszystkie ludzkie marzenia Wreszcie marzyłem władać księżycem Znałbym wtedy wszystkiem tajemnice Bałem się jedynie uchwycić czasu Nie chciałem znać prawdy o sobie I jedyne co osiągnąłem to czas... Wiem już, że kiedy szepczesz mi do ucha O swoich najskrytszych marzeniach Kiedy namiętnie się tulisz Przekazując swoją tajemnicę Już wiem, że jesteś moim żywiołem, Wszystkim, czego pragnę, Wszechświatem, w którym chcę spędzić cały czas.
  10. Opowiem Ci coś, co wydarzyło się naprawdę. A nawet jeśli nie, to czekam, aż jeszcze raz spotka mnie coś tak osobliwego. Zdarza się, że zasypiając tracisz poczucie, czy to już objęcie Morfeusza, czy jeszcze ciepło rzeczywistości. Ja tej nocy też tak miałem. Zapadałem się w spiralę bez dna, otchłań, gdzie lęk miesza się z ulgą. I wtedy poczułem ciepłą dłoń delikatnie łapiącą mnie za ramię. Nie był to znany mi dotyk, ale nie odczuwałem strachu. Otworzyłem oczy, lekko je mrużąc i zobaczyłem go. Budda, dżin, jakkolwiek- żywa fajansowa figurka z pierwszego lepszego sklepu z artukułami hinduskimi. Nawet ten uśmiech- życzliwo szyderczy. Twarz potężna, dająca miarę całej jego postury. I przy całym mym szoku, niedowierzaniu, czy też w ostateczności akceptacji tego dziwnego snu usłyszałem tubalny, ale z nutą delikatności głos- Pójdziesz dziś ze mną. Biorąc pod uwagę posturę, która nawet pod kimonem koloru białego była imponująca, zapytałem tylko- Po co? - Bo Cię proszę. Wstałem i... o dziwo byłem ubrany w moje lniane spodnie i takąż koszulę. Mojemu towarzyszowi sięgałem do ramion, a jego tusza, sugerująca siłę przygniatała mnie psychicznie, w jakiś sposób nakazywała posłuch. - Gdzie idziemy? Pytam. - Spójrz przed siebie. Zobaczyłem obraz, jakby obraz, ale w miarę zbliżania się do niego, z każdym krokiem widać było jego trójwymiarowość. Obraz bez ram, bez przestrzeni, bez czasu. Obraz pełen kolorów, jakby przed chwilą malowany, jeszcze świeży, taki rzeczywisty, czyste piękno i delikatność... pochłania mnie, wciąga, chcę być jego częścią... Już, teraz, jestem, czuję, ale nie zapach farb, a powiem cudownego powietrza. Jestem na polu wrzosów. Tak wyraźny fiolet, tak cudowne kępki wrzosów, delikatnie poddających się zefirowi, smagającemu i moje oblicze. Moja koszula delikatnie muska moją skórę. Jest błogo, słońce delikatnie grzeje mnie w plecy. Błękit nieba oszałamia. Jestem częścią tej jakże realnej wizji. Robię krok, jeden, drugi, biegnę, mając słońce wciąż za plecami. Zatrzymuję się. Szukam mojego buddy. W oddali widzę olbrzymie drzewo. Intuicja mi mówi, że on tam jest. Nabieram powietrza w płuca- cudowne, pierwszy raz smakuję powietrze. Chłonę wszystko. Wyciągam dłonie przed siebie... schylam się zerwać choćby jeden kwiat, i wtedy dostrzegam. Moje ciało nie rzuca cienia. Wstaję, wyciągam dłoń i nic. Słońce opala wrzosy, jakby mnie nie było. Odwracam się- patrzę w górę w słońce- mroczki przed oczami, chwilowe oślepienie. Odwracam się- cienia nie ma. Nie pojmuję tego, wewnętrznie wrzeszczę i wtedy, za mrugnięciem oczu jestem pod starym drzewem, z siedzącym pod nim buddą. - Czego krzyczysz, czego się lękasz? - Ja nie żyję, nie ma kurwa mojego cienia. Kim Ty jesteś? - Spójrz na to drzewo. Czy ono rzuca cień? Wtedy zorientowałem się, że mimo olbrzymich konarów jesteśmy w słońcu. - No nie, ale co to znaczy? - To drzewo oddało już tyle, ile mogło, rozsiało po całym świecie tysiące nasion, z których powstało nowe życie. Teraz już jest tylko reliktem dawnej świetności- symbolem przemijania. Nie ciało rzuca cień, lecz dusza- dająca powłoce życie. - Czy to znaczy, że ja nie żyję? - I tak i nie. Duch będący w Tobie ma wolną wolę. Wolę realizujesz przez świadomość. Ciało jest obrazem Twojej samoświadomości. Jeśli nie masz cienia, to świadomie realizujesz swoją wolną wolę niezgodnie z potrzebą Twojego ducha. Obudziłem się. Nic nie zrozumiałem. Kupiłem figurkę buddy. Chodzę do galerii sztuki. Przestałem pić. Pobrałem się. Jestem wierny jednej kobiecie. Ale jeden nawyk nabyłem- zawsze patrzę, czy mając za sobą światło, widzę przed sobą swoją sylwetkę.
  11. Siedząc w parku, na ławce dopiero co odmalowanej staruszek duma. Wąska, pociągła twarz, siwe, przeżedzone włosy. Potargane, wysmagane wiatrem, który w październiku nie jest czymś nadnaturalnym. Nienaturalne jest to, że osobnik nie ma żadnego nakrycia głowy. Co jeszcze dziwniejsze, wnikliwy obserwator dojrzałby satysfakcję, zadowolenie, szczególnie w połyskujących, po prostu bardzo żywych szarych oczach, wyraźnie i przytomnie patrzących zza szylkretowych okularów. Reszta odzienia nie przykłuła by wzroku nikogo- typowa szaro- kremowa kurtka, spodnie w kancik- poamiętające jeszcze lata, kiedy dąb, rosnący za ławką był ledwo odstającym od ziemi patyczkiem. Liście, poddające się wiatrowi falowały, wirowały, szybowały, w sposób trudny do uporządkowania. Oprócz dziadka, park był pusty, nielicząc przechodniów, traktujących ścieżkę nieopodal ławki jako drogę na skróty. Starszy pan, którego imienia nie sposób się dowiedzieć obserwował liście, posłuszne tak bardzo podmuchom wiatru i zastanawiał się, po co. Po co to jest tak stworzone. Trywializm który rozpatrywał na podstawie tego zjawiska z dziedziny fizyki i aerodynamiki go rozśmieszał. Dąb za nim niczym mu nie imponował. Pamięta go od nic nieznaczącego patyka, a jedyne, co się zmieniło to fakt, że póki jego liście nie opadną, są schronieniem przed słońcem i deszczem. Hahaha- schronieniem, może najbardziej wyniosłe słowo to osłona. Czasem go ten twór osłaniał. I to też nie wiadomo po co. Przecież każdy ma przeżyć tyle ile mu dane. I każdy włos na głowie jest policzony. Satysfakcję dziadkowi sprawiała inna rzecz- mianowicie niezmiernie się cieszył, że w tym parku jest sam. Z pogardą patrzył na tych przechodniów, którzy być może nawet go nie dostrzegali. A pogarda sprawiała mu satysfakcję, bo nie tak miało być. Wielki plan równowagi, jedności, poszanowania, braterstwa, jedności z przyrodą- nie ma. Od wieków ten sam schemat- ja i mój cel. Człowiek i jego ego. Dziadek, w swoim umyśle sięgał pamięcią czasów, gdy wpajano mu, że ludzie są dobrzy. Lecz dobrzy za cenę kontaktu z tym najwyższym. Przestrzegania podstaw. Starzec przestał w to wierzyć już dawno. Nie mieściło mu się w głowie, że ten motłoch potrafi się porozumieć. I wybrał swoją karierę. Jak wielu wtedy. Nagle, kiedy setki myśli, dekady, rewolucje, herezje przepływały przez jego jakże zdrową jaźń, podeszła do niego dziewczyna. Może 13 letnia. Długie włosy, z pasemkami różu, różowa kurtka i może trochę zbyt obcisłe legginsy. Jej buzia, choć niewinnie wyglądająca, z szokującą pewnością siebie zapytała: - masz pan 2 dychy? Brakuje mi na jedzenie. Dziadek spojrzał dobrotliwie, uśmiechnął się. Spojrzał w piwne oczy nastolatki. I wiedział. Tak, to jest ONA. Wyciągnął rękę z kieszeni, żylastą, o zadziwiająco długich palcach i błyskawicznie złapał dziewczynę za gardło. Jego ręka wydawała się długa, za długa, a jednak żelaznym uściskiem utrzymywał dziewczynę w ten sposób, jakby wciąż stała. Oczy wyszły jej z orbit, szmaragd jakby zaszedł mgłą. Piękna gładka cera posiniała. Strugi ekskrementów splamiły legginsy. Po pół minuty dziewczyna leżała na chodniku. Dziadek zaś szedł w stronę ulicy Ogrodowej wesoło pogwizdując jakąś melodię. Satysfakcja nie znikała z jego wyrazistych, choć starych oczu. Wiedział, że zaraz wejdzie do domu, gdzie żona da ciepły obiad, a kot rozgrzeje kolana. Później obejrzy z uwielbieniem kolejny odcinek jakiejś bzdury, która tylko potwierdzi, że to ONI mieli rację. Żyją wszędzie, a są nikim. Nic nie znaczące domy, rodziny, wydmuszki ułatwiające funkcjonowanie. Pragmatyzm. Anioły śmierci. Wiadomość w telewizji: dziś odnaleziono kolejną nastolatkę, która poniosła śmierć w wyniku zażywania dopalaczy. Starzec przeczytał w gazecie dnia następnego tytuł- " Śmierć ma nowe oblicze". I w tym momencie roześmiał się. Dzisiaj się przejdzie do zoo.
  12. Monogamia- słowo klucz Patrz, lecz nie rusz, choć się włócz Idąc lasem, widząc parkę Nie zapomnij wziąć latarkę Bo gdy ciemność Cię zastanie To światło obnaży diament Diament- monolit- dwa atomy Złączone w jedną, najmocniejszą więź I stąd bardzo szybko pędź Uciekaj czym prędzej W domu żona będzie. I gdy już będziesz z nią tworzył Ten sam monolit, minerał twardszy niż skała Pewnie się zastanowisz, czy tamta też kochała. I to jest pytanie, to są te wrota, Czy tak naprawdę chcesz je otwierać kluczem, czy to już głupota...
  13. Czego brakuje? Coś mi nie pasuje? Podpowiedzcie, proszę.
  14. I znów się zaczęło... a w zasadzie nie zaczęło, a coś dobrnęło ku końcowi. Znasz takie zjawisko- nagle wyciąga Cię siła większa od Ciebie samego z kolorów-uśmiechu, ciepła i ludzi- oni akurat mają kolor szary, w odróżnieniu od tych poprzednich, pasteli. Zdarzał się i karmin sypany brokatem- to miłość. I nagle budzić Cię beznamiętnie zaczyna telefon, z opcją drzemki, która nigdy kolorów nie przywraca. I znów praca, pieniądze, fałsz, kochanie- lub wszystko naraz. To wszystko zlewa się w obłok zmieszanego błękitu, różu, czerwieni, zieleni i brązu. I w jakimś sensie, widząc fakt marazmu wynikającego z obłoku, jego... prymitywizmu posuniętego do próżności- godzisz się z nim. Możliwe, że dlatego, iż wiesz, że za pół dnia czeka Cię znów wyrazista otchłań prostoty zwana snem. Ja- pijak- mam odwrotnie, idąc w obłoku próżności błagam o nieskończoność w każdym jego niedopracowanym szczególe. Błagam, dopóki nie zadzwoni we mnie, wewnątrz, bańka tak zwanej przeszłości, w której struktury na podobę atomów w siebie uderzają, aż w końcu wytrąci się elektron, który uderzy w sferę. Ta drżąc sprawia, że rezonuję razem z nią. Drzemką jest myśl, i efekty jej są podobne jak Twoje. Gdy ten mój "budzik" mnie budzi- podążam tam, gdzie kolory nie mają znaczenia- bo ich nie ma, pochłonięte są przez czarną dziurę substancji. Jest też różnica- dla której to wszystko piszę- Ty śpisz, budzisz się, zasypiasz, aż umierasz. Ja, mimo, że czasem śpię, to i tak nie żyję.
  15. Idę środkiem lasu, liściastego, o tej porze roku witającego już mnie szelestami, sypiąc nimi, niby płatkami róż które czasem rzucają nowożeńcom. Przechodzę słysząc, jak pękają pod naciskiem gałęzie, jak gdyby Ziemia ostrzegała mnie- uważaj, wszystko słyszę. Ręce trzymam w kieszeniach, więc co chwila pochylam się, robię uniki, co moment zahaczam o szpony, pazury krzewów. Irytuje mnie to, przecież wiem, że to oni zatrzymują mnie, nie dopuszczają do tajemnicy. Słyszę wrzask buków, dębów. Stój!!! Daj mu spokój! Lecz tym razem nie poddam się. Nawet chłód, czy liście, które sypie mi w oczy, ten pierdolony las mnie nie zatrzyma. Muszę się z nim spotkać i już. Muszę porozmawiać, poradzić się z moim przyjacielem. Jest to stary, acz krzepki towarzysz rozmowy. Słuchacz raczej. Ale jest. Ciekawe jest to, że jakąkolwiek ścieżkę bym nie obrał, to tylko raz do niego trafiłem. Pogadałem. Popiliśmy, zasnąłem i rano zziębnięty, przemoczony wróciłem do miasta. Teraz jestem w miarę trzeźwy, jeśli nie liczyć dzisiejszych dwóch piw, oraz poprzedniej tygodniowej jednoosobowej libacji w parku, na tylko mojej ławce. Trochę mnie zaczyna trząść, ręcę dygotają w kieszeniach, ale nie wyjmuję ich. Mam w kieszeniach kurtki prezent dla kolegi, za chuja nie chcę tego zgubić. Idąc planuję, o czym będziemy gadać. Czy o moich sukcesach finansowych, które przepiłem, czy o rodzinie, którą utopiłem w butelce wódki, czy o dzieciach, przed którymi uciekłem. A może w innym tonie- ile to kobiet miałem, jak to trzymały się mnie tylko przez- kasę, kasę, seks, wygląd. No i o dziwkach- parę burdeli zasponsorowałem swego czasu. Mój przyjaciel tego wszystkiego słucha i mało komentuje. Za to go cenię. Nie krytykuje, nie ocenia. Tylko jednego przyjaciela w życiu miałem. Nie będę pieprzył, właśnie dlatego Go wybrałem, bo mało mówi o sobie. A szczerze- gówno mnie obchodzi, nie miałem cierpliwości nigdy słuchać ludzi. Egoizm- to co człowiekiem czyni i każe od ludzi stronić. Tak zastanawiając się, myśląc, filozofując, kurwa omal na niego nie wpadłem. Rękę wyciągnął, a ja zapatrzony w liście, tak bardzo kojarzące mi się z sercem, Go nie zauważyłem. Drab wielki, łapska poorane, widać, czas Go doświadczył. Jego ubranie, jakby z lekka poprzecierane, gdzieniegdzie widać jasną podszewkę. Bo ogólnie strój ma zawsze taki- moro, nazywam żartobliwie. Mieszka na niewielkiej polance, mówi, że już tu zapuścił korzenie, i nie zamierza się stąd ruszać. Czasem Go ktoś odwiedzi, czasem jakieś zwierzęta leśne podchodzą- przyzwyczaiły się do niego. Mówi, że chce tu dokonać żywota. I chuj. Wyciągam lewą rękę- pół litra Parkowej- hit sprzedażowy portugalskiej sieci. Siedzimy, pijemy i gadamy. Ja prawie nie słucham, patrzę tylko, żeby nie wypił więcej ode mnie i opowiadam mu o swoim 36 letnim zjebanym życiu. I gdy już miałem wstać, przypomniało mi się, co mam w prawej kieszeni. Pytam się Go, czy jest silny. On podnosi rękę i mówi- do jutra kurwa mogę Cię za fraki trzymać. Patrzę, rzeczywiście, w lesie uchowany. Wyciągam z prawej kieszeni żyłkę do wieszania bielizny, uplotłem ją niedawno, żeby właśnie mu ją dać. Mówię- dam Ci prezent- bransoletkę, sam uplotłem, nie masz nic przeciwko? Ten wyciąga tę swoją rękę drwala- zakładam mu plecionkę, moje rękodzieło, dobrze mocując, żeby nie zgubił. Został zwisający kawałek z pętelką. Po co to wisi? Pyta się mnie, trzymając rękę w górze. Zaraz Ci pokażę- i szybko zakładam pętlę, zaciskam poniżej krtani i podnoszę nogi, jakby mi je odcięło. Szum, ciepło na spodniach, rękami wymachuję krótko i bezskutecznie. Teraz już w dupie mam drab, czy grab. Ważne, że zostanę z tym, kto mnie słuchał. A i on pewnie cieszy się, że nie jest już samotny na tej polanie. Ja najlepiej wiedziałem, jak samotnym można być wśród tłumów, kiedy od bliźniego dzieli Cię krok, a nie potrafisz go wykonać...
  16. Uniósłbym rękę i tego dotknął... Jest to takie piękne. Nawet trudno opisać, określić, co to może być. Próbuję się przyjżeć. Hmmm zwykły niby obłoczek, jakich wiele widać nad Jastarnianym niebem. Kolor, różowy, a w zasadzie matowo- różowy, jakby ktoś na tą nie do końca określoną masę zdmuchnął pył z babcinego pudru do policzków. Przebijają jakby brylanciki, błyszcząc ochoczo, jak oczy ukochanej. W jakimś sensie ten obłoczek z babcinego pudru przyciąga, wirując, rozciągając się z lekka, to elipsoidalnie, to znów kurczy na kształt kuli. Wiem- jak bańka powietrza w szklance wody. I ten lawendowy zapach, rozkosznie pieści zakończenia nerwowe moich nozdrzy. Chciałbym się kogoś zapytac, co o tym zjawisku sądzi, ale, niewiedzieć czemu, wokół ciemno, światła jakby przyciemnione, nawet dygocą jak płomień świecy na wietrze. Widocznie za długo spałem i wszyscy poszli. Dotknąć, nie dotknąć... a co mi tam, dotykam, czując gąbczastą strukturę. Milutka w dotyku, jak mięciutkie gąbki, którymi myję synka. Chcę kawałek różowego urwać, i gdy tylko mocniej złapałem, twór wchłonął mnie. Ani się obejrzałem, a byłem uwięziony w jakiejś głupiej różowej gąbce. Z zewnątrz delikatna, wewnątrz szorstka, aż mi skóra zaczęła cierpnąć. Szarpię konwulsyjnie nogami, rękami, a obłok za karę ściska jeszcze bardziej. Kurwa, przecież to gąbka, łapię ręką i rwę... nic z tego. Zaczynam panikować, wierzgam, czuję bowiem już mocny ucisk na klatkę piersiową. Aż oczy mi chcą wyjść. Nie mogę nabrać powietrza, wszystko wysysa ta cholerna gąbka, słabnę.... Przestałem się rzucać... i wtedy obłoczek mnie puścił, rozpłynął się gdzieś. Wokół ciemno, choć widzę zbliżającą się latarkę. Po tej całej walce nie mam siły się ruszyć, chcę złapać oddech.... jakiś kawałek różowego gówna miałem w ustach, nie mogę zaczerpnąć tchu. Pluję... I widzę bańkę identyczną do tych, jakie puszcza się słomką do szklanki z wodą. Widzę jej nieokreśloną strukturę, nieustannie zmieniający kształt bąbla powietrza. Ucieka on ode mnie, pnie się do góry, patrzę... i już rozumiem. Ciemnieje, coraz ciemniej, nie czuję ciała, nie widzę nic, chyba utonąłem. Myślę- po co tego gówna dotykałem. Słyszę głos- wyskoczyłeś z łodzi przez brawurę, zacząłeś się topić z braku umiejętności, wciągnął Cię wir, reszta była bez znaczenia. Nic, co do tej chwili widziałeś, nie ma żadnej wartości. Co możesz jeszcze zrobić, to nie wyobrażaj sobie nic, nikogo, a czuj, bo od teraz tylko uczucia mają znaczenie...
  17. Szliśmy raz ulicą, był to chyba Kraków. Piękne kamienice, kocie łby, krawężniki pamiętające obijane o nie lata temu koła dorożek. Zmierzchało, choć po ilości ludzi bawiących się na rynku, można by wnioskować, że jest jakieś święto. Hmmm, może i było- dla nas dwojga ważniejsze było, by omijać kałuże, o ktorych dawały nam znać dziurawe buty. Dygot zimna, który wprawiał nas niejako w rezonans tłumiliśmy, by nie pokazać jeden drugiemu, że odczuwamy cholerny dyskomfort. Ubrania, za cienkie jak na tę porę roku, zresztą przemoczone, sprawiały, że szliśmy ociężale, krok w krok. Żaden z nas nie odpuszczał. Czasem chciałem przysiąść, choćby na krawężniku, lecz po jego chodzie wnioskowałem, że jest w transie i lepiej pozwolić mu iść. Milczenie jest typowe dla ludzi idących bez celu, my też szilśmy nie zamieniając ze sobą ani słowa. Nagle nasz letarg przerwało dwóch gentlemanów, z których jeden, pewnie przez moje gapiostwo, trącił mnie w ramię. Przeprosiłem. Mój kolega tylko spojrzał z ukosa. Elegancki pan zapytał, czy według nas wszystko można kupić, bo ta dyskusja właśnie do tego stopnia go rozproszyła, że na mnie wpadł. Ja odpowiedziałem, że wszystko ma swoją cenę. Facet chciał dalej rozmawiać, ale jego towarzysz odciągnął go- miał lepszą perspektywę, by nam się przyjrzeć. Wtedy mój znajomek zrobił coś, o czym marzyłem już z pół godziny- usiądźmy, powiedział, chcę pogadać. Kurde, poznałem go niedawno, a nigdy z nim nie rozmawiałem dłużej niż minutę. Co tam?- pytam maski, która przenigdy nie była uśmiechnięta. Czemu uważasz, że wszystko można kupić?- pyta się mnie, który zawsze sprawiałem wrażenie pogodnego. Bo tak jest- mówię- póki się nie stoczyłem, zawsze wszystko załatwiałem, bo miałem kasę. Stoczyłem się, bo piłem, a wódkę też kupowałem za kasę. Kupowałem książki, prezenty dzieciom, dziwki, wolność, nawet ubrania z lumpeksu, które masz na sobie. Kurde wszystko można kupić, a nawet jak nie za kasę, to na przykład ciałem. Kupisz wszystko, jeśli masz środki, taki jest ten świat. Chcesz się wykończyć- kupujesz działkę, złoty strzał i heja. Proste. Czyli śmierć można kupić?- pyta żelazna maska. Zastanów się- mówi on irytująco beznamiętnie- wszystko co nadmieniłeś to ogólniki, choć prawdziwe. W jakimś sensie szczęście, pewność siebie, dobra niematerialne można też kupić. Ale śmierć... mój drogi Jacku, śmierć jest tylko na sprzedaż. I jest to transakcja nieodwołalna. Ty jesteś chory na mózg- mówię idiocie- Co ty, zabić się chcesz? Żelazna twarz odpowiada- Chodzę z Tobą krok w krok. Jest zima, z minus dziesięć. Chodzimy i żebrzemy, żeby tylko się napić. Dziś mieliśmy iść do ogrzewalni, dlatego prosiłem Cię, żebyś się ograniczył. Spójrz wokoło! Rozejrzałem się- jakieś schody, my schowani w cieniu, nawet ciepło, gdyby nie ten komfort odszedłbym od tego debila. A tak, siłą rzeczy słucham, przynajmniej jest ciepło. Śmierć jest tylko na sprzedaż i ja Ci to udowodnię- gada maska dalej-spotkałeś gościa, po czym ze mną usiadłeś na dworze, zimą, w przemoczonym ubraniu, wychłodzony. Mówisz mi, że wszystko da się kupić i ja od Ciebie to biorę. Ja nawet Ci wierzę. Za wyjątkiem jednego- to ja Cię poprosiłem, żebyś usiadł ze mną na chwilę, w ten sposób sprzedałem Ci śmierć. Zanim wydasz ostatnie tchnienie zrozumiesz, że umieranie to nie umowa kupna sprzedaży, to efekt handlu wymiennego. Co wniesiesz, to dostaniesz. To co posiadałeś, warte było śmierci. I sam sobie ją sprzedałeś. Bo przecież nie oszukujmy się, całe życie miałeś tylko jednego przyjaciela- siebie. Przysypiam.... powieki się kleją, nie czuję mrozu... cisza. Myślę, dobrze, do jutra tu będzie nasza miejscówa. Oddech mądrali, jakiś urywany, uspokaja mnie, nie jestem sam. Zasypiając chcę mu powiedzieć, że jest mądry, jutro pójdziemy na odwyk, przekonał mnie. Ale to jutro, dziś śpimy. Śmiech dziecka, zapach chleba, ciepłe mleko, ukochana przytulona ciepłym ciałem, chcę do tego wrócić. W końcu dopada mnie mrok nieba o północy, unoszę się i zastanawia mnie, gdzie są gwiazdy... Rozpływam się w ciemności, to nie ja ją wchłaniam, to nie ona wchłania mnie, jednoczę się z nią.... krótki błysk, jeden, drugi i ostatnie co słyszę, nieznajomy głos: zgon nastąpił o 3:25, widać, leżał tu sam od dłuższego czasu. Kto powiadomi rodzinę?
  18. W sumie tak jest, konfrontacja jako składowa przeżyć prowadzi do jednego- i nie jest to rozrachunek, a raczej retrospekcja. Nie ma winy, czy zadowolenia, jest decyzja. Jest to płacz, których to łez słońce nie osuszy, wiatr nie rozgoni, a deszcz nie sprawi, że będą mniej słone. Wiatr, szum, ciemność, atawizmy lęku. Liście, symbol zakończenia pewnego etapu. Kto docenia piękno liści, dopóki nie znajdzie jednego u swych stóp, nie poczuje zapachu, nie zachwyci się paletą barw? To samo z człowiekiem- tylko leżąc u stóp innego, ktoś może zada sobie pytanie, kim był, jaki był...
  19. Pójdę przed siebie, nie wiem, czy pamiętasz jak mówiłem, drogą pokrytą jasnobrązowymi, szlescącymi liśćmi. Będę szedł tak długo, aż przypomnę sobię najgorsze chwile w życiu, a także te najlepsze. Nie będę rozpamiętywał błędów, czy rozterek. W myślach rozmówię się ze wszystkimi ludźmi, których miałem możliwość poznać.Będę szedł czując zimno, przenikające aż do wnętrza, czuł pod butami każdą nierówność, a wiatr będzie mi nucił do ucha już od dawna znaną pieśń. Może spadnie deszcz, rosząc i tak wilgotną twarz, a może będzie suszyło ją słońce, niby mówiąc, że nic się nie stało.Szedłem tą drogą już nie raz, ale nigdy nie miałem siły brnąć dalej i dalej, ciągle zatrzymywała mnie nadzieja, lub jej brak.Tym razem postaram się dotrwać do końca, choćby wiatr dął mi w oczy, krzycząc wracaj!Choćby szum drzew, tumany liści wznoszących się ku górze, choćby nawet człowiek nie wiadomo jakim przypadkiem tam idący, choćby wszystko mówiło nie, ja pójdę.Pójdę, bo jest obietnica, którą dałem sobie ja sam. Na końcu drogi jest ławka, zwykła ławka drewniana z metalowymi okuciami. Brązowa, nadgryziona zębem czasu, ale wprawne oko widzi, że niewielu na niej siedziało. Jest to jedyna ławka w zasięgu wzroku, a nad nią czuwa od dawna niedziałająca, przerdzewiała latarnia. Usiądę na tej ławce, odczuwając, jak krew miło rozgrzewa mi zmęczone nogi. Kręgosłup aż jęknie, w podziękowaniu. Ręce schowam w kieszenie, ciało ulegnie minimalnej uldze...Lecz nie jest to ławka, jakich tysiące, nie jest to ławka w parku, przy chodniku, nie jest to ławka, która czeka na przechodnia.Siedzę na ławce, której szukałem całe życie, jedna jedyna, to ja jestem dla niej, nie ona dla mnie.Siedząc tak na niej nie wypada już myśleć, wspominać, czuć, to nie jest miejsce na mentalne wycieczki osobiste. Rozglądasz się wokół i widzisz ciemność, może zarysy drzew, nawet szum wiatru już jest jakiś obcy. Zamykasz oczy i wszystko zaczyna wirować, chcesz je otworzyć, ale nie po to usiadłeś na tej ławce, przebywając tę drogę. Jesteś teraz w obłoku złożonym z różnych odcieni szarości, tylko jasne punkty, wielkości łebka szpilki pozwalają Ci stwierdzić, że poruszasz się po spirali. Po mału wszystko milknie... nic, co było tam, nie drażni już zmysłów. Spirala nagle się zatrzymuje, a ja już rozumiem, że w tej określonej materii w tym określonym miejscu, do tego miejsca należę. Kolejny jasny punkt. Wszystko znika. Zostają drogowskazy wielkości łebka szpilki. Nie ma nic, tylko szarości i te jasne punkty.... pewnie każdy z nich miał kiedyś swoją ławkę.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...