
idan
Użytkownicy-
Postów
31 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
Treść opublikowana przez idan
-
Opowiadanie ma w sobie taki wydźwięk, że aż chce mi się śpiewać. Tekst pozwolił mi się zatrzymać, a wierz mi, niewiele prac ma taką zdolność. Posiadasz tak fenomenalny styl i wyczucie, że tylko pozazdrościć. Brawo, brawissimo.
-
Wkroczyła Ciemna i drapieżna Pazurami świerków Rozrywając niepotrzebne zmysły Szeleszcząc Murami domów Bawiąc się krzykiem Niewinnie beztrosko na niby Na niby zabijając Ożywione machiny Samoistnie naciskające Przycisk autodestrukcji Blada twarz zamarła Z pokornego zdziwienia Aby zaraz schować odblaski Drobnych migoczących niewiadomych Wrzeszcząc O kropli rosy w ogrodzie Ona szeptem przybliżająca Losy wojennych dział Może tak Może nie A może być może
-
Dodaję drugą część. Ale może ktoś wyrazi opinię, bo nie wiem czy jest sens dalszego pisania? 2 W sumie nie wiem dlaczego ruszyłam właśnie w tamtą stronę. Żyłam w tym mieście całe życie, aby dotrzeć do miejsca nasyconego dzieciństwem równie dobrze mogłabym pójść do spożywczaka na rogu. To przecież tam pierwszy raz sama robiłam zakupy, to tam przewróciłam się i obtarłam kolano. Odezwały się jednak we mnie sentymenty – pragnęłam znaleźć się w miejscu magicznym. Lubiłam wędrować, nauczyłam się tego, gdy co sobotę wychodziłam na wielogodzinny spacer. Szłam szybko, mimo że torba zawzięcie obijała mi się o prawe biodro, boleśnie kłując kluczami. Byłam jednak zbyt leniwa, aby zatrzymać się i przełożyć klucze do innej kieszonki. To już szczyt – żeby lenistwo wygrywało z komfortem? Zanim na dobre się zdenerwowałam, ujrzałam przed sobą podrdzewiałą siatkę ogradzającą zaniedbany ogród i starą szopę od reszty świata. Sprawnie wspięłam się na rozchybotane ogrodzenie i zeskoczyłam, oczywiście lądując w pokrzywach. Ślepe szczęście. To był inny świat. Ha, to jest inny świat! Zdałam sobie sprawę że nie zmieniło się tu nic. Wydawało mi się, że nawet pokrzywy, w które wpadłam były tej samej długości co kilka lat temu, choć oczywiście musiało to być złudzenie. Chętnie mu się poddałam. Rzuciłam torbę na ziemię, zdjęłam sweter narzucony na bluzkę i uśmiechnęłam się, jednak gdy zdałam sobie sprawę że huśtawka nastrojów też jest objawem dorastania, usiłowałam przybrać posępną minę. Nie udało się. Gdy wyśmiałam się już do woli, połaziłam po drzewach, z których kiedyś co chwilę spadałam, a teraz nie zawahałam się przed postawieniem stopy ani razu, powygłupiałam i pobiegałam, podeszłam do chatki (szopą to w sumie nie było) i zastukałam do drzwi. Wiedziałam, że w Rzeczywistości nikt nie odpowie. Wyszłam na Powierzchnię i dopiero wtedy usłyszałam cichutki głos: - Tam? To była jej dziwna przypadłość – czasami słychać było tylko końcówki wypowiadanych przez nią słów. Teraz zapewne chciała zapytać „kto tam?”, ale pierwszego wyrazu nie usłyszałam. - Ja. - Ty? - Mhm. - Och. Otworzyłam drzwi, pamiętając, aby najpierw je przycisnąć, a dopiero potem pociągnąć za klamkę. Zaskrzypiały pytająco. Padłyśmy sobie w objęcia. Wróć. Chciałam, abyśmy padły sobie w objęcia, ale za drzwiami tylko wąski pas światła wirował z kurzem. Wiało nicością. Z poczatku myślałąm, że wzruszona, przez przypadek wpadłam do Wody. Ale nie, wciąż byłam na Powierzchni. Nie chciałam za bardzo się oddalać, aby nie zapasć w Stan, ale niewątpliwie nie było mnie wśród Ryb. Stanęłam jak wryta. Co jak co, ale żeby nawet ona odeszła? Przecież była Wytworem, moim własnym, wyłącznie! Co prawda nie umiałam nad nią panować, jak nad żadnym innym wyobrażeniem, ale… tak po prostu sobie pójść? Żadnej informacji, nic? Tylko dlatego, że spóźniłam się o parę lat? Bez niej nie mam nikogo! Nikogo. Słowo to, mimo że w małym domku nie było echa, odbiło się od czegoś i powróciło tysiącami powtórzeń. Nikogo, nikogo, nikogo. Nikogo. Spróbowałam znów rozmawiać przez drzwi, ale nie wychodziło. Dopadła mnie panika. Naprawdę, naprawdę nie mam już nikogo! Moja najlepsza przyjaciółka sobie poszła. A może ona też dorosła? Przecież była w moim wieku. Chociaż, właściwie – nigdy jej o to nie pytałam. Nie lubiłam płakać. Nie dlatego, bo się wstydziłam, tylko dlatego że było to dla mnie nieprzyjemne. A teraz łzy subtelnie wżerały się w moje policzki, jak nigdy dotąd. Załkałam spazmatycznie. Oparłam głowę o próg Domu. Tak, ta stara, trzeszcząca rudera była moim domem, teraz uświadomiłam to sobie. Nikt z mojej rodziny tu nie mieszkał, za to mieszkało tu moje dzieciństwo. Kochałam Dom, kochałam Ogród a przede wszystkim kochałam Ją. Nigdy nie miałam przyjaciół, Ona mi to wynagrodziła. Zauważyłam zmiany. W końcu. Drzewa były wyższe, podwórko bardziej zachaszczone, chatka osowiała, liście brązowe a łóżko zapewne niepościelone. Jego właścicielka zapomniała, a ja nie miałam siły pójść tam i zrobić to za nią. Chciałam wykopać grób, ale musiałabym pochować samą siebie. Uplotłam wianek z długiej trawy. To chyba ona mnie tego nauczyła, nie pamiętam. Tak wiele umiejętności przyszło mi samo z siebie. Zapomniałam już, komu dziękować. O tej porze roku nie było już kwiatów, toteż smutny, ciemnozielony wianuszek ozdobiłam liśćmi. Wyglądał jeszcze posępniej, ale przynajmniej pasował do moich uczuć. Trawiasty okrąg położyłam za drzwiami domu, które cichutko zamknęłam. Trawa rozłoży się, ale uczucia pozostaną nienaruszone jeszcze przez długi czas. Starannie zamknęłam furtkę. Wiedziałam, że już tu nie wrócę.
-
Jezu ufam tobie-akrostych
idan odpowiedział(a) na marta_sawicka utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Fajnie że religijny, niefajnie że częstochowa. -
Skrócona prawdziwa historia życia
idan odpowiedział(a) na aluna utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Zgadzam się z Zuźką, powiem jeszcze że o wiele, o wiele za dużo stawiasz wykrzykników - nawet w komentarzach. No i nie wzruszyłaś mnie, a taka historia powinna choć trochę potrącić struny serca. -
Coś się "pisło". Taka mała zabawa (?) słowami. Liczę na szczere opinie - dotyczące głównie tego, jak się to czyta, czy się podoba, czy wciąga, jak tekst wyglada na tle interpunkcji i ortografii... czyli ogólnie dotyczące wszystkiego. Ale ma być szczerze. 1 Deszcz cichutko szemrzy znanym tylko sobie językiem. Rozmokłe świerki lekko tańczą z wiatrem. Kable energetyczne kołyszą się pod ciężarem spadającej wody. Niebo wydaje się bardzo odległe; przywdziało jasnoszarą suknię i mierzy mnie wyniosłym spojrzeniem. Odpowiadam mu uśmiechem – lubię taką pogodę. Obserwuję małe krople na szybie. Jedne zatrzymały się w swojej wędrówce po szkle, inne powoli spływają ku framudze okna. Ich siostry, które lecą z nieba niczym małe, przerażone istotki, co chwila spadają na moje dżinsy i rozpływają się w zgodzie z szorstkim materiałem potęgując uczucie zimna. Wiaterek pląsa z wodą i liśćmi drzew, wiglotne powietrze przykleja się do mojej twarzy, ociera o dłonie i uprzykrza miłe chwile sam na sam z przyrodą. Było zbyt zimno, zdecydowanie. Niebo popatrzyło na mnie szyderczo, śmiejąc się pewnie z naiwności małej dziewczynki siedzącej na parapecie, która uważała że nie zmarźnie. Pożegnałam je z krzywą miną, zeskoczyłam z powrotem do pokoju i zamknęłam okno. Zrobio się trochę cieplej. Przeleciałam wzrokiem po zawartości mojego pokoju. Biurko z jasnego drewna, duży regał zapchany książkami, niepościelone łóżko i fotel przykryty wzorzystą kapą. Wszędobylski bałagan zaczął dawać mi się we znaki, więc zaczęłam sprzątać. Och, ja bardzo nie lubiłam sprzątania. Dobrze o tym wiedziałam i bynajmniej nie sprzątałam z zapałem. Robiłam to raczej z niechęcią, co nie znaczyło że niedokładnie. Metodycznie, powoli ściągałam z półek bibeloty, przesuwałam książki i ścierałam kurze. W mieszkaniu panowała nieznośna Cisza, więc wygoniłam ją i włączyłam delikatne dźwięki przypadkowo wybranej płyty. Dwie godziny później deszcz przestał padać, niebo było bardziej przychylne śmiertelnikom a ja mogłam powiedziedzieć, że skończyłam. Zjadłam coś naprędce, bardziej z przyzwyczajenia niż z głodu, złapałam klucze i wyszłam. Była sobota. Klatka schodowa raziła ponurym odcieniem zieleni. Z ulgą niemal wyrwałam klamkę od drzwi i wytrysnęłam na dwór. Osiedlową drogą jechała ciężarówka z napisem „Piekarnia – pieczywo i ciasta” pozostawiając za sobą o dziwo nie zapach reklamowanych bułeczek, ale spalin. Raźno ruszyłam ku bramie. Nie lubiłam tego miejsca, było nieznośnie pospolite i schodzone. Do centrum nie było daleko. Z wprawą wtopiłam się w otoczenie. Było rano, aczkolwiek kilku zapracowanych biznesmenów już wyruszyło do pracy. Wczesne godziny postanowiłam przeczekać w pobliskiej kawiarni. Gdy weszłam do jasnego wnętrza w nozdrza uderzył mnie zapach mocnej kawy. Niemal żałowałam, że jestem za mała, by ją sobie zamówić. Zamiast skosztować aromatycznej kawy, której nie będę miała okazji zasmakować przez kilka najbliższych lat, zamówiłam wodę – bezpłciowy płyn, dzięki któremu nie zwracałam na siebie uwagi. Stolik pod oknem wabił i przyciągał – usiadłam na niewygodnym krześle i zerknęłam na kelnerkę. Nie patrzyła – wszystko idzie według sobotniego planu. Misja: obserwować wtapiając się w tłum, cel: ludzie. Wypuściłam na wolność myśli; pozwoliłam im wałęsać się po zakątkach umysłu. Myśli mają zwierzęce instynkty, a więc, jak to zwierzęta – potrzebują ruchu. Wiele jest sposobów patrzenia. Chociażby jezioro – można widzieć odbijające się w wodzie chmury, dno i muł, ryby, albo wszystko po trochu. Ja patrzyłam oczami płaza. Czasem przebywałam wśród ryb, ale częściej wychodziłam na odrębny świat – Powierzchnię. Zwykłe ryby na niej umierają, ale płazy są przystosowane do życia na lądzie. Taki to już mechanizm działa od zarania dziejów, i tak najwidoczniej ma być. Trudno. Teraz właśnie wychodziłam z wody, choć raczej powinnam powiedzieć – wymykałam się tak, aby nie widziały mnie ryby. I oto stoję na Powierzchni, otrząsając się z resztek świata, w którym się urodziłam. Było mi dobrze: nadzieje przygrzewały mnie w plecy, myśli szumiały gdzieś niedaleko, emocje wirowały, a w oddali słychać było tętent pragnień. O, tak. Marzycielstwo uderzyło mi do głowy. Niebezpiecznie oddaliłam się od wody. Gdybym chciała w natychmiastowym tempie powrócić do Rzeczywistości, miałabym utrudnione zadanie. Ja nie lubiłam być rozważna. Paroma skokami zwiększyłam dystans. A potem już nie myślałam. Zapadłam w nieznany mi jeszcze stan – nie słyszałam, nie widziałam, nie smakowałam i nie dotykałam. Za to bardzo, bardzo wyraźnie czułam. Wychwytywałam uczucia jakimś nowoodkrytym nadajnikiem, niczym fale dźwiękowe. Nagle ekstaza zamigotała i odzyskałam zmysły. Były jak po wizycie w Warsztacie – wyostrzone i odmienione. Spojrzałam na Rzeczywistość. Jakaś dziwna osoba mówiła coś do mnie. Z łatwością wychwyciłam słowa, także odmienione. Brzmiały tak, jakby miały ukryty sens. - Czy mogę w czymś pomóc? Tak, pomyślałam, możesz pomóc mi w wyrwaniu się z Powierzchni. Wyostrzony stan umysłu zaczynał mnie drażnić – czułam się jednocześnie trzeźwa i śpiąca – a to, wierzcie mi, może męczyć człowieka. - Nie, nie, dziękuję, czekam na koleżankę – spostrzegłam że nawet nie ruszyłam zamówionej wody. Ach, biedne, niemyślące ryby! Siłą zebrałam myśli. Przestraszone przemocą właścicielki chciały znowu się rozpierzchnąć, ale z niewzruszoną miną zamknęłam je w klatce. Starałam się nie słyszeć jęków i krzyków zza krat. Sztywnym krokiem wyszłam z kawiarni. Chciało mi się śmiać. Ja, niby twardo stąpająca po ziemi marzycielka, dałam się złapać w sidła wyobraźni? Myślałam o tym bez ironii, raczej z uśmiechem. Było to nader dziwne uczucie i chciałam zachować je w pamięci jak najdłużej. Zasiadłam na ławce niedaleko największego centrum handlowego. Wokół panował już wielkomiejski gwar, wielobarwny tłum z poważnymi twarzami cisnął się do wejścia sklepu. Wystawy krzyczały o obniżkach i wyprzedarzach, parę wczesnojesiennych liści pałętało się po brudnym chodniku. I to lubiłam w mieście. Było tam głośno, ale ten bezosobowy szum pozwalał mi się wyciszyć. A potem wbijałam wzrok w jednego z przechodniów i rozmyślałam; śledziłam w wyobraźni jego losy. I było mi po prostu dobrze. Ciekawe, co to była za ekstaza, ta nagła utrata podstawowych zmysłów i przywrócenie ich w nieznanej postaci? Zawsze dużo marzyłam, zawsze w soboty wychodziłam do miasta, zawsze siadałam w jakiejś kawiarence. Dlaczego ten dzień miał być wyjątkowszy? Dostałam olśnienia, jak grom z jasnego nieba spadła na mnie niespodziewana myśl. Dorastanie! Ryby dorastają w inny sposób. Dziewczyny w moim wieku, zaczynają malowanie, dyskoteki, poznawanie chłopaków, randki, wyzywające ciuchy. A jak dorastają płazy? Jak dorastam ja? W jednej z zakurzonych części umysłu wygrzebałam potrzebne informacje. Płazy… Ach, tak. Powoli wyrastają im kończyny, a potem odpada ogon. Później wychodzą na ląd. No nie! Nie potrzebuję kończyn, ale skrzydeł! A jeśli odpadnie mi właściwy dzieciństwu ogon pełen marzeń i fantazji to po prostu stanę się… dorosła. Z obrzydzeniem wyplułam ostatnie słowo, które spojrzało na mnie lekceważącym wzrokiem i odleciało, mieszając się z miejskimi odgłosami. Przeszły mnie dreszcze. Kilka istot popatrzyło na mnie słysząc słowo lecące wraz ze śliną. Dobry humor prysnął. Powlokłam się w stronę domu. Nie miałam zamiaru tam wracać, ale pragnęłam odwiedzić niedalekie mu miejsce nasycone wspomnieniami. Nasycone dzieciństwem.
-
Lubię, kiedy autor nasyca czytelnika emocjami. Niepokój.
-
Podoba się. Taki prosty i przyjemny.
-
Powiem tak: opowiadanie coś w sobie ma.
-
Oj. Trochę częstochową i banałem zawiało. Nie mówię, że piszę lepiej, ale... no cóż. Czytaj, pisz, czytaj, czytaj, pisz. Życzę szczęścia
-
1 Czemu ty się, zła godzino, z niepotrzebnym mieszasz lękiem? Jesteś – a więc musisz minąć. Miniesz – a więc to jest piękne. - Wisława Szymborska, „Nic dwa razy” Ludzie się boją. My się boimy. Pająków, lekarza, utraty pracy, szelestu firanek w ciemności, jeżdżenia na rowerze w nocy, śmierci, nieakceptacji, porażek, opowieści, wypadków, wody, samolotów, zniewolenia, bólu. Wszystkiego naraz i każdego z osobna. Strach to rzecz ludzka, ale z ludzkimi przymiotami należy walczyć. Czy aby napewno? Ludzki jest nie tylko lęk. Ludzkie jest współczucie, chęć poprawy, silne emocje – miłość, nienawiść, poświęcenie, wiara. Zwalczajmy zło. Umacniajmy dobro. Może brzmi to jak cytat z nudnego podręcznika, definicja, tabela. Ale podręczniki nie kłamią – nie mogą kłamać. Wydawnictwo nie dopuściłoby ich do druku. Zdarzają się małe literówki, ale w żadnym wypadku błędne informacje. Czyli – nie ma tak naprawdę złych ludzi. Jeśli byliby źli doszczętnie – zatraciliby człowieczeństwo i jego istotę. Bo człowiekiem jest istota rozumna, która zna miłość i nienawiść, posługuje się zarówno przyjaźnią jak i zawiścią. Tak samo, jak nie ma złego człowieka – nie ma idealnego. Człowiek od zarania dziejów podąża drogą samodoskonalenia, zmian, poprawy. Zbiera doświadczenia metodą prób i błędów. Inaczej nie byłby człowiekiem – proste. Lęk - ludzki. Złe dni - ludzkie. A złe dni są podobne do człowieka. Starają się być coraz lepsze. Starają się – skutki są bardziej widoczne lub mniej widoczne, ale całkowicie widoczne jest – jakże ludzkie - poświęcenie. Tak samo jak człowiek są coraz bardziej doskonałe, tak samo jak człowiek mijają. Ale one wiedzą, że mijając przynoszą uśmiech wielu ludziom. W przeciwieństwie do człowieka. Człowiek, obawiając się śmierci, myśli o sobie. Złe dni myślą o innych. Pomijając to, że zgodnie z człowiekiem, do którego są podobne – nie ma naprawdę złych dni.
-
Bardzo treściwie. Z początku myślałam, że mi się nie spodoba, ale jednak.
-
Wczesnoporannie Obwlekam się pajęczyną Siecią na motylodusze Skraplając uczucia Na oko pająka Świtogodzinnie Łapię słońce w koszyk Piłkę świetlnojasną Podrzucając w górę I trzymając w rękach Rannoporowo Okruszki zbieram z drogi Odłamki roztargnienia Chowając do skarbnicy Zakurzając pospiesznie
-
Biała kartka poprawiona na Optymizm
idan odpowiedział(a) na idan utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Poprawiona wersja jednego z moich wierszy: Dostałam od ciebie tylko białą kartkę Bez żadnych linii, czy choćby ozdób Bym mogła napisać słowa dręczące Tak bez ogródek, tak prosto z mostu Lecz samą kartką nic nie napiszę Ni słów wybranych, ni poematu Do tego potrzebny jeszcze atrament Co nada barwy białemu światu Kiedy dostałam także atrament I pióro w dłoni lekko trzymałam Uśmiechem kojąc ból gdzieś tam w oku Zaczęłam pisać i napisałam Nie wyrzucałam Ci, żeś mi kłamał Nie powiedziałam też, żeś porywczy Lecz umieściłam tu kilka słów o tym Jakiś ty jesteś optymistyczny -
Ależ broń Boże, nie potraktuję tego jako czepialstwo. Bardzo dziękuję za analizę; opowiadanie jest do szkoły i poprawię te błędy tak czy siak. Po za tym jestem wdzięczna za tak pozytywny odbiór, gdyż plasuję się w najmłodszych użytkownikach (dwanaście lat - wierzcie lub nie). Dawno mnie nie było bo zapomniałam o poratlu a pisząc ten tekst przypomniałam sobie o nim.
-
Uzyskałam pozytywne opinie od nie znających się czytelników, wiec zamieszczam do profesjonalnej oceny. Niestety wcięło akapity. Ciężkie chmury przykryły wtedy miasto, oblewając ludzi nieprzyjemną mżawką wciskającą się pod kurtki i za kołnierze. Była środa, zwykły dzień szkoły. Spieszyłam się na autobus. Biegnąc, wdeptywałam w kałuże, głośno rozchlapując wodę. Pamiętam, jak wpadłam na przystanek. Pamiętam każdą kropelkę wody na moich spodniach. Pamiętam wszystko tak dokładnie, że mogłabym napisać o tym osobne opowiadanie. Ledwo zdążyłam. Szybko wskoczyłam do autobusu i zajęłam wolne miejsce. Odetchnęłam. Wsłuchując się w szum silnika i bębnienie deszczu za oknem oddałam się mojemu ulubionemu hobby. Na szczęście nie musiałam, jak w przypadku większości innych ludzkich zamiłowań, mieć przy sobie żadnych materiałów. Potrzebowałam tylko wolnego czasu. Przyglądałam się ludziom. To fascynujące, zastanawiać się co jest największym zmartwieniem pani w kapeluszu siedzącej przede mną. Jej lśniące, blond włosy wskazywały na to, ze dużo czasu spędza przed lustrem. Widziałam ją tylko od tyłu, więc mogłam powiedzieć tyle jeszcze, że była ubrana bardzo schludnie i pachniało od niej tanimi perfumami. Może myśli właśnie o swojej pracy i czy zdąży do niej dojechać? Albo zastanawia się czy zostawiła wyłączone żelazko? Nie sądzę aby w tej chwili myślała nad czymś głębszym niż takie codzienne, przyziemne, szare sprawy. Znudzona, przeniosłam wzrok dalej. Zawsze szukałam w autobusach wyjątkowych ludzi. Przeanalizowałam jeszcze kilka osób – pana z wąsikiem, najprawdopodobniej biznesmena; jakiegoś studenta informatyki i mamę z dzieckiem na rękach. „Szare zastępy współczesnego miasta” – pomyślałam i przeniosłam wzrok dalej. Następny w „szeregu” siedział znany mi rysownik. Wyglądał na kogoś w moim wieku; codziennie jeździliśmy tym samym autobusem. Często już nad nim myślałam i znudził mi się ten temat, więc już miałam zamiar spojrzeć gdzie indziej, gdy nagle zauważyłam pewną istotną różnicę od poprzedniego trybu autobusowego życia. Zawsze coś szkicował: ludzi, widok zza okna, wnętrze autobusu. Teraz nie miał przy sobie nawet swojego śmiesznego, kolorowego ołówka. Bez niego czułam że jest jakiś niekompletny, inny. On widocznie też czuł się nieswojo: wiercił się i nerwowo stukał palcami o plecak trzymany na kolanach. Mało dziś było ludzi w autobusie. Nudziło mi się. Wyciągnęłam z mojej torby książkę, próbując powtórzyć ostatnie lekcje. Szło mi opornie więc zaniechałam tego i zamknęłam oczy. Obudziłam się, gdy ktoś mną potrząsnął. Natychmiast rozeznałam się w sytuacji. Ciągle byłam w autobusie, właśnie otwierały się drzwi. - Wysiadaj, to twój przystanek – powiedział ten chłopak od rysunku, to on mnie budził. - Co? – odpowiedziałam jeszcze nie całkiem przytomnie. – Aaa…. – zrozumiałam po chwili i szybko sięgnęłam po torbę. – Skąd wiedziałeś? - Nie na darmo codziennie cię obserwuję i wiem, gdzie wysiadasz. Dasz mi swój numer telefonu? – spytał prosto z mostu. - Ee… Tak. Sześć pięć cztery sześć dziewięć siedem jeden trzy dwa – wykrzyknęłam wyskakując na chodnik. Pognałam do szkoły. * * * Telefon zapikał w chwili, gdy skończyłam odrabiać lekcje. Sięgnęłam po niego i przeczytałam „Spotkamy się? Chciałbym Cię poznać”. Sms był od jakiegoś nieznanego numeru, ale domyśliłam się kto to i wstukałam w listę kontaktów „Chłopak z autobusu”. Nawet nie znałam jego imienia. Wymieniliśmy parę sms-ów i już piętnaście minut potem stawiłam się w parku. Nie byłam wobec niego specjalnie entuzjastyczna. Zachowywał się, jakbym była jego starą przyjaciółką, a ja nie wiedziałam o nim nic, prócz tego ze lubi i umie rysować. Nie za bardzo mi się to podobało, ale nie wiadomo czemu – przyszłam. Czekał już na mnie. Wyjątkowo dobrze mi się z nim rozmawiało – tyle mogłam powiedzieć po parugodzinnym spacerze. Nie znałam ani jego imienia, ani nazwiska, ani wieku. Wtedy nie zdawałam sobie z tego sprawy – pochłonęła mnie rozmowa. Zaczęło się zwyczajnie – on zadawał pytania, a ja odpowiadałam jak nakręcona laleczka. Potem zaczęliśmy gadać na poważniej. Straciłam poczucie czasu. Od dawna powinnam być w domu, ale spacerowałam tu z przeciętnym pasażerem autobusu, który mógłby być mordercą, złodziejem albo zwyczajnym podwórkowym gburem, który w dodatku nie był ani piękny, ani specjalnie miły ani w jakikolwiek inny sposób ciekawy lub pociągający. Była to dla mnie wielka zagadka. Powiedział mi, że nie rysował dziś ponieważ będzie miał wystawę swoich prac i skończył ostatni rysunek. Wystawa w tak młodym wieku! - Naprawdę? – spytałam. Byłam pod wielkim wrażeniem, tymczasem on mówił swobodnie, jakby swoje wystawy organizował dwa razy dziennie. - Tak. Jeśli chcesz, możesz przyjść. Załatwię Ci za darmo. - Dziękuję. Na pewno przyjdę. - Sobota o dziesiątej – rzucił i zwyczajnie odszedł. Nie mógł nie czuć mojego zdumionego spojrzenia wbitego w plecy. Reszta tygodnia upłynęła dziwnie szybko. Czwartek, piątek – jakbym przewracała kartki w kalendarzu. Lekcje, które zawsze mi się dłużyły minęły w mgnieniu oka. Zanim się obejrzałam szłam już na ulicę Bohaterów 12, którą podał mi „chłopak od rysunku”. Zostałam przepuszczona bez zapłaty (a i zapłata by mnie nie powstrzymała; zresztą było to tylko symboliczne dwa złote na cele charytatywne) i weszłam do małej ale dobrze oświetlonej salki. Obrazy były piękne. Naprawdę, nie znałam nikogo, nawet dorosłego który by tak rysował. To był geniusz! Niektóre prace rozpoznawałam – większość byłą ilustracją do miejskiego życia. Parę ulic, plac, ratusz i fontanna. Oraz… wnętrze autobusu, na którym była narysowana pani z blond włosami, która widziałam w środę. Ja nie zmieściłam się w kadrze. Wyszłam niemalże w podskokach. Ta wystawa poprawiła mi, nie wiadomo dlaczego, nastrój. Pomyśleć, że kilka „zwykłych” rysunków może tak zawrócić człowiekowi w głowie. Uśmiechnęłam się do siebie. I takie dzieło powstawało na moich oczach! Parę dni potem przyszedł sms. Od niego, chłopaka od rysunku. „Leżę w szpitalu. Nie przychodź do mnie”. Tylko tyle. Ani litery więcej. Myślał że naprawdę nie przyjdę?! Natychmiast zaczęłam dzwonić do wszystkich szpitali w mieście, ale po trzecim sygnale zdałam sobie sprawę że nie mam pojęcia jak się nazywa. Dałam za wygraną. Zdziwiłam się, jak bardzo mnie zabolała ta choroba. Nie znałam go – on prawie nie znał mnie. Skąd więc ta rozpacz? We wtorek przyszedł kolejny sms. „Dziś wieczorem mnie już nie będzie. Tak mówią lekarze. Umrę.” * * * Patrzyłam się na ekran telefonu już bardzo długo. Zdążył zgasnąć wyświetlacz, potem aparat z głośnym piknięciem się rozładował. To mnie otrzeźwiło. Spojrzałam na zegarek – Dwudziesta trzecia trzydzieści dwa. Już po wieczorze, już jest noc. Bardzo ciemna noc. Już go nie ma. Zwykły chłopak z talentem plastycznym. Codziennie jeździ autobusem, wraz ze swoim kolorowym, śmiesznym ołówkiem. Maluje ulice i wnętrza autobusów. Budzi śpiących pasażerów. Jest miły, nieładny i ma swoją wystawę. Wygląda na szczęśliwego. * * * Ciężkie chmury przykryły wtedy miasto, oblewając ludzi nieprzyjemną mżawką wciskającą się pod kurtki i za kołnierze. Była środa, zwykły dzień szkoły. Spieszyłam się na autobus. Biegnąc, wdeptywałam w kałuże, głośno rozchlapując wodę. Pamiętam, jak wpadłam na przystanek. Pamiętam każdą kropelkę wody na moich spodniach. Pamiętam wszystko tak dokładnie, że mogłabym napisać o tym osobne opowiadanie. Ledwo zdążyłam. Szybko wskoczyłam do autobusu i zajęłam wolne miejsce. Odetchnęłam. Zwykła, deszczowa środa.
-
Nie mam niecheci do szkoły, tylko chciałam przekazać że nauczyciele często opisują rzeczy zupełnie z dziećmi nie związane podając tylko suche informacje. A dziecku trzeba przekazać obrazowo.
-
Poszufladkowane według porządku Co dla bezwzglednych staje się wzglednością Zdziwione oczy i patrzące smutno Co się źle chowają pod maską złości Upchane umysły i serca młode Patrzące z wyrzutem na swego mistrza Co głosi wywody na temat spalin Gdy wśród drzew śpiewem ptak lato obwieszcza
-
Hipnotyzerka okien Wcale nie taki zły zawód Mijają ci rok za rokiem Nie obca ci innych radość Parapet jest niewygodny Dla kogoś o prespektywach A ja tu siedzę samotnie Ciągle mi siebie ubywa Spojrzenie jest wbite w szybę Brudną, co deszczem zaraża W kroplach deszczówki odpływam Na skutek pięknego mirażu
-
Nie wiem jak moge to udowodnić... Ale jeżeli moje słowo coś znaczy to mówię że pisałam to ja.
-
Ciekawa forma. I mocne dwa ostatnie wersy. Ogólnie - brawo.
-
"...wiatrem miotane liście nie zatańczą z korzeniami..." Niby dobrze sformułowane i w ogóle wszystko okej, ale coś mi tu nie pasuje. Trochę banalne... Ale poza tym bardzo mi się podoba. Dobra puenta.
-
Staram się ponad swoje możliwości Wywracam "I" do góry nogami A i tak wszyscy są tak samo oryginalni Gonią ślimaki i uciekają od śmierci Zatracają się w szklance wody Jakby nie mogli się potknąć Przekraczam swoje granice strachu Obracam koło o dziewięćdziesiąt stopni A i tak wszyscy są tak samo kreatywni Przewiercają wzrokiem powietrze I walą głową w kolorową ścianę Jakby nie mogli usiąść na podłodze A kabel łączności przegryzł umierający królik PS. Mam jedenaście lat.
-
Park uniesionych powiek(fragment)
idan odpowiedział(a) na Mr.Dumb utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
1. "Był zaskoczony - nigdy nie przypuszczał, że o tak wczesnej porze [na ogół jego normalny dzień zaczynał się zwykle około ósmej] może panować tutaj taki ruch." - Mogłeś użyć zwykłych nawiasów,wyglądało by to estetyczniej. 2. "Na sąsiedni peron wjechał kolejny, zadyszany pociąg, zatrzymał się z charakterystycznie metalicznym piskiem hamulców, przez otwierające się z sykiem drzwi wysiedli z wagonów nowi podróżni." - Między "hamulców" i "przez" zamiast "," mogłeś wstawić "a". 3. "Fajne to były lata, gdy nic nie było ważne, niepotrzebne były pieniądze, gdy liczył się tylko nastrój chwili, momenty całkowitego wyluzowania, odlotowo niepowtarzalna atmosfera imprezy i to swoiste poczucie niczym nieograniczonej wolności." - Odlotowo niepowtarzalna? Tego typu małych niedociągnięć jest jeszcze wiele. Mimo to, tekst ciekawy i przyjemnie się go czyta. Pozdrawiam :) -
Rozdział III - Wyjdź, albo pożałujesz! – Michał usłyszał przytłumiony głos zza szyby. Nie miał wyboru. Jego ojciec był człowiekiem z natury spokojnym, ale w złości nic nie mogło go powstrzymać. Przekręcił klucz w drzwiach i po raz pierwszy od wczorajszego wieczoru wyszedł bez obawy, że ktoś go zobaczy. Teraz chciał żeby go zobaczyli – inaczej najprawdopodobniej tata zniszczy okno. Na dole czekała mama. Kuchnia była pomieszczeniem bardzo przytulnym. Podłogę pokrywały słoneczne (był to osobliwy kolor jasnego beżu pomieszanego z jasnym żółtym), podłużne płytki. Przy całej ścianie na wprost od ozdobnego łuku oddzielającego kuchnię od korytarza stały jasnobrązowe, drewniane szafki. Takim samym drewnem były obłożone lodówka i zmywarka. Na wprost od wejścia znajdowało się duże okno, a na parapecie stała czerwona pelargonia dopełniająca swojskiego klimatu panującego w pomieszczeniu. Przy stole, w rogu, siedziała mama Michała podpierając głowę na rękach. Jej rude, kręcone włosy opadły na twarz, kiedy powiedziała: - A więc jednak zmądrzałeś? Był to smutny, zrezygnowany ton, którego Michał nie lubił. Wolałby żeby na niego nakrzyczała. Nie odpowiedział, ale usiadł naprzeciwko. - Tata postanowił dać ci karę, pamiętasz? – Zapytała – Już zdecydował, jaką. Nie oglądasz telewizji, nie siedzisz przy komputerze tylko się uczysz. - Musisz nadrobić zaległości od piątej klasy – Powiedział ojciec, wchodząc i siadając obok nich – I zabieramy ci klucze do pokoju. „Telewizję przeżyję – i tak nie lubię jej oglądać” – pomyślał chłopak – „Komputer gorzej, nie będę mógł być aktywny na moim forum artystycznym. Ale klucze i nauka?! Jak ja będę kończył moją przyjaciółkę? Gdzie schowam jej głowę?”. Nie chciał aby rodzice wiedzieli że ją tworzy. Ojciec by go wyśmiał, a mama zaprowadziła do psychologa. - A jak obiecam, że nie będę się już zamykał? – Spytał niepewnie Michał. - Nie. Zabieramy ci klucze i koniec kropka. – zadecydował ojciec. – Idź do pokoju, za godzinę przyjdę zobaczyć, czego się nauczyłeś – uniósł brew. Chłopak niechętnie wrócił do pokoju. Schował niedokończoną rzeźbę za regał, w niewielkiej wnęce, w której robotnicy mieli dokończyć jakąś instalację wodociągową, ale nie skończyli. Zostawili tylko odłupany kawałek ściany. Idealny schowek. W pokoju szybko zapadała ciemność, toteż Michał zapalił światło. Usiadł przy biurku i wyjął swój najbardziej znienawidzony przedmiot – matematykę. Bez entuzjazmu przewracał kolejne strony książki. W końcu przypomniał sobie, że musi zacząć od końca piątej klasy, kiedy zaniedbał się w nauce. Znudziło mu się wtedy wkuwanie „ile to jest 2x2” i zaprzestał systematycznego uczenia się. Ponieważ jego pokój sam w sobie pewnego rodzaju strychem, nie musiał nigdzie chodzić po stare książki. Kiedy ponownie zabrał się do przewracania starych, porysowanych długopisem stron, był już bardzo zmęczony całym dniem. Zerknął na naścienny zegarek. Dochodziła dwudziesta druga. Ponuro i mało entuzjastycznie zabrał się do roboty. Ułamki. „Aby pomnożyć ułamek przez liczbę naturalną należy…” – próbował przypomnieć sobie Michał – „Pomnożyć tę liczbę przez mianownik, a licznik pozostaje bez zmian” – wydało mu się, że doznał olśnienia, zanim spojrzał do książki. „Pomnożyć tę liczbę przez licznik, a nie mianownik, bo to on pozostaje bez zmian” – próbował wryć sobie w pamięć. Nic z tego! Spróbował geometrii. „Pole równoległoboku obliczamy… dodając długość podstawy i długość wysokości. Nie! Mnożąc długość podstawy przez długość wysokości!” Procenty. „10 % liczby 20 = 10 x 20/100 = 200/100… Ale to jest przecież ułamek niewłaściwy! A może jednak właściwy? Już wszystko mi się pomieszało!” Statystyki. „Odczytaj z rysunku… Francja wytwarza 570 śmieci w ciągu roku. To znaczy – jeden obywatel Francji. Co?! 530? Przecież… Aha, rozumiem. Co ja gadam? Nic nie rozumiem!” Tak mniej więcej szło mu z każdego zagadnienia. Po tym, kiedy nie zdołał zrobić najprostszego zadania z szacowania wyników działań, w złości rzucił książką o ścianę, zrywając przy tym część pajęczyny znad łóżka. Poczuł, że ktoś na niego patrzy. Odwrócił się błyskawicznie. Ojciec. - Nie rzucaj książką, nawet jeżeli jest stara. – powiedział. – Pomóc ci w czymś? - Tak. Dać mi święty spokój. – mruknął Michał. - Co tam burczysz pod nosem? - Nic. - Potrzebujesz pomocy? - Nie… To znaczy – no dobra. Tata usiadł na łóżku i poprosił o książkę. Otworzył ją na stronie przedstawiającej schemat mnożenia ułamków. - Umiesz to? - Nie! – rzucił Michał. Był zły sam na siebie, że poprosił ojca o pomoc. - Nie mów do mnie takim tonem – z godnym podziwu spokojem odpowiedział tata – Aby pomnożyć ułamek… Tu zaczął się długi wykład o mnożeniu, dzieleniu, rozszerzaniu, skracaniu, odejmowaniu i dodawaniu ułamków. Chłopak znosił to całkiem nieźle, jako „zło konieczne”. Stwierdził nawet, nie bez zdumienia, iż zapamiętał parę rzeczy. Na koniec ojciec poprosił go o rozwiązanie dwóch przykładów z każdej dziedziny. Z dwunastu działań rozwiązał dziewięć. Było bardzo późno, jego umysł pracował na coraz wolniejszych obrotach. Kiedy skończył naukę, nie miał ochoty już nawet kończyć przyjaciółki. Umył się i położył spać. Jednak – jak to często bywa – im bardziej człowiek jest zmęczony, tym bardziej nie może zasnąć. „Jutro skończę oczy” – pomyślał, mając na myśli swoją rzeźbę. – „Będą brązowe, z połyskiem koloru miodu.”. Wpatrzył się w sufit. Zauważył małego pajączka zmierzającego w kierunku okna. Ta noc była dziwna, inna niż wszystkie. Przepełniała ją miłość do świata. - Powodzenia, pajączku – szepnął Michał – dokądkolwiek idziesz. Zamknął oczy. Zasnął. * * * Rano obudził się bardzo wcześnie. Przez chwilę leżał, nie do końca przytomny, zastanawiając się, jaki dziś dzień. Po dłuższej chwili uprzytomnił sobie że jest sobota. Zerknął na zegarek wskazujący czwartą dwadzieścia siedem. „Jest bardzo wcześnie… Mam spokój od rodziców” – pomyślał uradowany. Wrzucił na siebie pierwsze lepsze ubranie i po cichu zszedł na dół. Nie był zmęczony, wręcz przeciwnie – jakiś taki świeży i energiczny. Zjadł szybko płatki na mleku i umył zęby. Po wykonaniu wszystkich porannych czynności znowu zaczął lepić. Po kilku godzinach miał gotowe oczy, nos, uszy i usta. Włosy postanowił dodać na koniec, ponieważ jeszcze nie wiedział, z czego je zrobi. Z gliny wyglądałyby na zbyt grube i tłuste. Spojrzał na swoją przyszłą towarzyszkę. Delikatnie zarysowany podbródek, duże oczy i lekko uśmiechnięte usta nadawały jej dziwnego wdzięku. Nie była jakoś specjalnie piękna, tylko na swój sposób niepowtarzalna, wyjątkowa. Nie miał już więcej gliny we własnych zapasach. Musiał ją kupić lub pożyczyć od rodziców. O pójściu do sklepu w centrum o ósmej rano nie było mowy. Pozostawała druga opcja. Mama w każdej chwili mogła się obudzić. Lubiła wstawać wcześnie, aby nie marnować dnia. Ojciec wolał pospać trochę dłużej. Michał musiał zachowywać się idealnie cicho. Zszedł na dół i nacisnął klamkę do pracowni mamy. Zamknięte. „Jak mogłem zapomnieć! Mama przecież zamyka drzwi każdego wieczoru. Nawet nie wiem gdzie trzyma klucz.” – Robił sobie wyrzuty chłopak. Bez specjalnego powodu wyszedł na dwór. Wiatr zaparł mu dech i pobawił się włosami. Zagwizdał między bezlistnymi gałęziami i zafalował bezbarwną, listopadową trawą. Niebo było całkowicie zachmurzone i wydawało się że zaraz spadnie, jak źle zbudowany sufit po wielu latach. Michał mimo wszystko postanowił pojechać po glinę do centrum. Jego przyjaciółka wymagała natychmiastowego wykończenia. Tylko skąd wziąć pieniądze? Od rodziców nie pożyczy, byliby źli gdyby sam je wziął, ale też nie pozwoliliby mu gdyby ich spytał. A gdyby nawet przystali na to, zaczęli pytać by się, co lepi. Ale on im nie chce mówić. „Wygląda na to, że muszę sam na to zarobić.” – Układał sobie w głowie – „Z kieszonkowego mam jakieś… Sto złotych. Za to mogę kupić materiał, który mi starczy… Na brzuch. Jak się postaram. Do tego dochodzą jeszcze nogi. Potrzebuję około… Dwustu pięćdziesięciu złotych, czyli musiałbym zdobyć sto pięćdziesiąt. Sporo.” Sporo, ale jest to możliwe. Mógłby pożyczyć od znajomego sklepikarza jakieś pięćdziesiąt złotych (oczywiście potem mu odda). Zostaje sto. A jakby posłał na targ niektóre swoje niepotrzebne rzeczy? Gdyby dobrze schodziły, zarobiłby ze dwadzieścia, może trzydzieści złotych. Te osiemdziesiąt złotych… Ależ tak! Ma dwa telefony komórkowe! Sprzedałby swój stary, jest w prawie nienaruszonym stanie. Jeśliby się udało, ma gwarantowane skończenie rzeźby za jakiś miesiąc!