Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Znajdź zawartość

Wyświetlanie wyników dla tagów 'wszystkich świętych' .

  • Wyszukaj za pomocą tagów

    Wpisz tagi, oddzielając je przecinkami.
  • Wyszukaj przy użyciu nazwy użytkownika

Typ zawartości


Forum

  • Wiersze debiutanckie
    • Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
    • Warsztat - gdy utwór nie całkiem gotowy
  • Wiersze debiutanckie - inne
    • Fraszki i miniatury poetyckie
    • Limeryki
    • Palindromy
    • Satyra
    • Poezja śpiewana
    • Zabawy
  • Proza
    • Proza - opowiadania i nie tylko
    • Warsztat dla prozy
  • Konkursy
    • Konkursy literackie
  • Fora dyskusyjne
    • Hydepark
    • Forum dyskusyjne - ogólne
    • Forum dyskusyjne o portalu
  • Różne

Szukaj wyników w...

Znajdź wyniki, które zawierają...


Data utworzenia

  • Od tej daty

    Do tej daty


Ostatnia aktualizacja

  • Od tej daty

    Do tej daty


Filtruj po ilości...

Dołączył

  • Od tej daty

    Do tej daty


Grupa podstawowa


Znaleziono 3 wyniki

  1. Nie mam już dzisiaj gdzie do Ciebie pójść, i nic mi już nie napiszesz. Chociaż tak czekam że zadzwonisz znów, to Ciebie już nie usłyszę... Tak mi zniknęłaś, nigdzie Cię nie ma, z uporczywością okrutną. Lecz wypatruję i nasłuchuję, może pojawisz się jutro… Wybacz mi mamo, bardzo mi ciężko, zawsze tu byłaś i blisko. Nagle po cichu gdzieś odpłynęłaś, tęsknota zabija wszystko... Ale iść muszę drogą samotną, ciągle na klęczki upadam. Ty gdzieś w niebiosach w wiecznej radości ja świat na nowo układam. Przepraszam mamo, że wciąż zastygam, paląc Ci świeczki na grobie. Uwierzyć trudno bo pełnią żyłaś, pustka została po Tobie. I dzień i w nocy łzy ciężkie płyną by drążyć w sercu jak w skale. Pędzą tygodnie, lecą miesiące, a czas nie leczy mnie wcale. Może już nie chcę odpychać bólu, skoro tak wiernie jest ze mną. Lecz wszystko Bogu oddaję wierząc, że nie jest nadaremno. * Święto Wszystkich Świętych 2024r.
  2. karuna

    światło pamięci

    Wielka obecność Niegasnących płomieni Dao stu zniczy
  3. Jesień przybiera rozmaite formy — wpierw przypomina lato, dopóki woda w stawach i rzeczkach jeszcze nie ostygła, a słońce wciąż przygrzewa mocno; potem ziemię spowija mgła, podnoszą się z traw jakieś szepty i nawoływania, leśne skrzaty budzą się z bezczynności i zabierają do dzieła: malują na kolorowo liście. Taki pomalowany liść to niechybny zwiastun krótkich dni i nadchodzących chłodów: wkrótce zeschnie i pofrunie na wietrze, a wówczas wszystko zamiera, jakby w oczekiwaniu na zmiany przynoszące początek ciemniejszej połowy roku, kiedy zanika granica między światem żywych i umarłych. W taką to porę dzieją się dziwne, okropne rzeczy, o czym się przekonali mieszkańcy wioski na kresach, za puszczą i bagnami, gdzieś w połowie drogi donikąd… Adrian miał straszny sen: śniło mu się, że odrąbał głowę koledze z klasy, który był chory na covida, a później popełnił samobójstwo, żeby nie zarazić innych. Poszedł do szkoły w podłym nastroju, bo przecież dobrego kolegi się nie zabija, nawet we śnie. Podczas zajęć siedział w ławce wyłączony i tylko patrzył przez okno, jak dozorca grabi liście ze szkolnego podwórka. Dopiero na ostatniej lekcji jego uwagę zwróciła nauczycielka pytająca uczniów, co takiego zamierzają przygotować na nadchodzące święto Halloween. Dzieci wyjawiały ciekawe pomysły, które pani zapisywała na tablicy. Wszyscy mieli dobrą zabawę. Wszyscy, za wyjątkiem Adriana. Wstał nagle i rzucił ze złością: — Żaden Halloween, tylko Wszystkich Świętych! Pani odwróciła głowę i spojrzała na Adriana bez cienia zażenowania na twarzy. — Wszystkich Świętych było świętem komunistycznym, a teraz mamy demokrację i dlatego obchodzimy Halloween. — Kłamstwo! — zaperzył się Adrian. — Tutaj zawsze obchodziliśmy Wszystkich Świętych i Zaduszki. Halloween to kult Szatana, który przyszedł do nas z Ameryki. Na imię Szatana pani nauczycielka się roześmiała i potrząsnęła rudymi włosami, związanymi w figlarny kitek. — Ależ Adrianie, kto ci naopowiadał takich bzdur? Halloween znaczy po angielsku: wieczór świętych. To pradawny chrześcijański obrządek, sięgający czasów rzymskiego imperium. Tylko obecnie obchodzimy ten dzień na wesoło, przebierając się w fantastyczne kostiumy, wymyślając śmieszne kawały. To co, jaką zabawę planujesz? Adrian się nie odezwał. Patrzył na nauczycielkę z nienawiścią, aż wszystkim zrobiło się nieswojo. Wracając ze szkoły postanowił odwiedzić dziadka, który mieszkał samotnie w starej chacie na skraju lasu. Był wściekły, że dziadek tak długo go oszukiwał. Boże Narodzenie, Wielkanoc, a teraz Wszystkich Świętych — wszystko komunistyczna propaganda! Pani nauczycielka wie lepiej, bo ukończyła anglistykę na lubelskim uniwersytecie, a co takiego skończył dziadek? Dziadek siedział na ławce przed domem, wystawiając pomarszczoną, zarośniętą twarz do bladych promieni popołudniowego słońca. Na widok Adriana nie odezwał się słowem, tylko pokiwał nieznacznie głową. — Dziadku, robimy Halloween? — Co takiego? — zapytał dziadek i nie czekając na odpowiedź, dodał — dziś sobota… W istocie była to środa, lecz Adrian nie zaprzeczył, ani nie skorygował, gdyż dobrze znał dziadkową przypadłość, któremu myliły się dni. W sobotę dziadka odwiedzała matka Adriana: gotowała obiad, prała bieliznę, sprzątała mieszkanie, dlatego dziadek myślał częściej o sobocie, aniżeli innych dniach tygodnia. Dziadka bolały dziś płuca i plecy, mimo to poczłapał do kuchni, otworzył lodówkę, wyjął z zamrażarki słoiczek pełen banknotów. — Masz tu na urodziny… — Wręczył Adrianowi sto złotych. Wprawdzie urodziny chłopca były w czerwcu, lecz Adrian nic nie powiedział, tylko schował pieniądze do kieszeni. Pomyślał, że warto by kupić za nie pizzę, którą dziadek tak uwielbiał, ale nie chciało mu się iść kawał drogi do sklepu, tam i z powrotem. Zamiast tego poszedł rozglądać się po ogrodzie. Zdawało mu się, że rosła pod płotem olbrzymia, czerwona dynia, ale ziemię wszędzie pokrywało ściernisko zbutwiałych, zeschniętych roślin, a pod płotem leżały tylko bambusowe tyczki do pomidorów. To wtedy właśnie ujrzał twarz pani nauczycielki, a po chwili usłyszał stanowczy głos: — Nie musi być dynia. Lepsza jest prawdziwa głowa. Słowom zawtórowało skrzypienie drzwi w pobliskiej szopie, które uchyliły się zapraszająco. Adrian zajrzał do środka i po chwili wyszedł z siekierą w ręku. — Co zamierzasz zrobić? — wymamrotał dziadek na jego widok. — Narąbię drewna — odrzekł Adrian nieswoim głosem. Siekiera była mocno styrana i tępa, bo nikt jej nie ostrzył od wielu lat. Adrian przyłożył osełkę do środka szlifu i posuwistymi ruchami zaczął jeździć po metalu. Rozległ się nieprzyjemny, metaliczny jazgot, przechodzący jednak w miły dla ucha dźwięk w miarę przyspieszania ruchu osełki. Adrian kręcił osełką coraz prędzej, aż trudno było nadążyć za ruchem jego drobnych rąk. Dziadek patrzył na to wszystko w milczeniu i tylko kiwał z aprobatą głową, bo w życiu naostrzył mnóstwo siekier oraz innych narzędzi i cieszył go widok wnuka, robiącego to równie fachowo. Na koniec Adrian podwinął rękaw i przejechał lśniącym ostrzem po włosach na przedramieniu, wciąż jeszcze jasnych i miękkich. — Myślisz dziadku, że wystarczająco ostra? — Sądzę, że tak — odparł dziadek. — Idź porąb suszkę za rowem, co ją zeszłego roku powalił wiater. Ale Adrian nie poruszył się z miejsca, a wtedy dziadek uniósł brwi i zrozumiał wszystko, bo również usłyszał mowę głosów. — Ty chcesz mnie zabić… — Zabij! — wrzasnął głos. Siekiera spadła z prędkością błyskawicy dziadkowi na kark, a nim dziadek zdążył się zorientować, zgasła w nim świadomość. Martwa głowa z obróconymi bielmem gałkami i wywalonym językiem potoczyła się do stóp Adriana. Na ławce pozostał koszmarny, bezgłowy tułów z podniesioną, zesztywniałą ręką, zdającą się oskarżać: — Ty mi to zrobiłeś! Adrian zepchnął nogą korpus na ziemię. Zamierzał go utopić w studni, ale ciało było zbyt ciężkie, więc je tam zostawił, siekierę również, wetkniętą w ręce i zakrwawioną; starł jedynie odciski palców, żeby wyglądało na nieszczęśliwy wypadek. Wrzucił głowę do worka i rozglądając sie bacznie dookoła, ruszył do domu, odprowadzany krakaniem krążących nisko wron. Adrian wiedział, tylko on wiedział, że to nie jest krakanie, lecz chichot rudowłosej nauczycielki. Nazajutrz skoro świt pognał do szkoły, ale w ostatniej chwili zdecydował się zboczyć z drogi i zajrzeć do domu dziadka, czy trup wciąż leży tam, gdzie go zostawił. Obszedł dookoła ławkę, zlustrował całe mieszkanie, zajrzał w każdy kąt — ciała nigdzie nie było. Wpierw to go ucieszyło, bo jeśli nie ma ciała, nie ma również morderstwa, ale zaraz poczuł strach przed czymś nieznanym, czego nie mógł zrozumieć. Starał się zagłuszyć wyrzuty sumienia wmawianiem, że dziadek był nieuleczalnie chory, miał demencję i zabijając go, wyświadczył mu jedynie przysługę. „Pewnie dziki zaciągnęły ciało do lasu i tam je pożarły” — pomyślał i nieco uspokojony, że skrócił dziadkowi cierpienie, zawrócił na drogę wiodącą do szkoły. Było wciąż wcześnie i długo nie mógł się doczekać aż otworzą bramę. Nauczycielka zdziwiła się widząc go o tej porze, bo zazwyczaj przychodził spóźniony, a ostatnio pod jego nazwiskiem zanotowano kilka nieobecności, o czym zamierzała powiadomić jego rodziców. Wyglądała piękniej niż zazwyczaj; Adrian wierzył, że się ubrała i umalowała specjalnie dla niego. Nauczycielka popatrzyła na płócienny worek, który Adrian trzymał pod pachą i uśmiechnęła się nieznacznie, jakby odgadła cel w jakim go przyniósł. Tego dnia lekcje wyglądały zupełnie inaczej — dzieci prześcigały się w pomysłowości: Iwona o zaropiałych wiecznie oczach ufarbowała sobie włosy na węgiel, pomalowała zęby czarną kredką i przebrała się za wiedźmę; Leszek-złota rączka skonstruował z kapsli do piwa i drutu po siatce ogrodzeniowej monstrualnego pająka, Pleksik-niedojda o trójkątnej twarzyczce i bladej cerze udawał pirata i wyglądał straszniej niż zwykle. Tylko Adrian nie wyróżniał się niczym szczególnym, może za wyjątkiem ironicznego uśmieszku, dlatego oczy wszystkich pobiegły do worka, z którym się nie rozstawał. Spodziewano się, że wyciągnie stamtąd halloweenową lampę z wydrążonej dyni, ale Adrian nie otwierał worka, dopóki pani go nie zapytała: — Co tam przyniosłeś? — Sama zobacz. Zrobiłem to tylko dla ciebie, dokładnie tak, jak mnie prosiłaś — wyznał z nieskrywaną miłością w oczach. Pani nauczycielka sięgnęła ostrożnie do worka i wyjęła głowę, a właściwie kościsty czerep pokryty pożółkłą, woskową skórą i pajęczyną siwych włosów, klejący się i obślizgły, z czarnymi plamami zamiast ust i oczu. Przyjrzała się jej bliżej i zadrżała z przerażenia: to była ludzka głowa! Halloween przestał być zabawą, stał się celebracją śmierci. Upuściła głowę na podłogę i rzuciła się do drzwi, które w tej samej chwili rozwarły się na oścież i wtoczyła się przez nie jakaś bezkształtna, cuchnąca masa w łachmanach. Uczniowie zakryli nosy i wstrzymali oddech, ale obrzydliwy odór docierał do nich ze wszystkich stron, drażnił zmysły mdłym, słodkawym zapachem. Masa toczyła się po podłodze do miejsca gdzie leżała głowa, a wtedy obydwie części utworzyły jedno, upiorne ciało, które momentalnie się wyprostowało i rozłożyło szponiaste ramiona trzymające siekierę, dobrze naostrzoną przez Adriana. W oczach potwora zaświeciły latarki, z góry dobiegł nieziemski głos: — Wesołego halowena, gówniarze! Uczniowie rozbiegli się w popłochu, lecz mściwy topór nikogo nie oszczędzał, nie wyłączając nauczycielki, którą dosięgnął rzutem tomahawka równo między łopatki. Rzeź trwała w najlepsze dopóki nie nadjechała ochrona i nie spaliła zombie miotaczem ognia. Zwęglone szczątki wywieziono do pobliskich kamieniołomów i zalano na wszelki wypadek grubą warstwą betonu. Adrian wyskoczył przez okno, uciekał szkolnym podwórkiem i dalej przez park, nie oglądając się za siebie. — To tylko sen! To musi być sen — powtarzał. — Obudźcie mnie! Na ulicy biegnącej równolegle do szkoły zauważył ekipę arborystów usuwających konary drzewa wyrwanego podczas ostatniej burzy. Jeden odcinał piłą łańcuchową gałęzie, dwóch pozostałych podnosiło ścięte gałęzie i wrzucało je do rębaka stojącego z boku jezdni. Adrian bez namysłu odepchnął wrzucających, a zanim zdążyli się domyślić, co zamierza zrobić, wskoczył jednym susem do wnętrza maszyny: dokładnie w środek tarczy z wirującymi nożami, rozdrabniającej wkładany materiał na nieduże zrębki. Rozległ się przeraźliwy, wibrujący świst, po czym na końcu sterczącej wysoko rury wylotowej ukazał się obłok czerwonej mgły, ale tego Adrian już nie widział. Ostatnim uczuciem jakiego doznał był ekscytujący dreszcz: orzeźwiający i bezbolesny.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...