Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki
Wesprzyj Polski Portal Literacki i wyłącz reklamy

Znajdź zawartość

Wyświetlanie wyników dla tagów 'przygody gotfryda ulepionego z melancholijnej soli' .

  • Wyszukaj za pomocą tagów

    Wpisz tagi, oddzielając je przecinkami.
  • Wyszukaj przy użyciu nazwy użytkownika

Typ zawartości


Forum

  • Wiersze debiutanckie
    • Wiersze gotowe
    • Warsztat - gdy utwór nie całkiem gotowy
  • Wiersze debiutanckie - inne
    • Fraszki i miniatury poetyckie
    • Limeryki
    • Palindromy
    • Satyra
    • Poezja śpiewana
    • Zabawy
  • Proza
    • Proza - opowiadania i nie tylko
    • Warsztat dla prozy
  • Konkursy
    • Konkursy literackie
  • Fora dyskusyjne
    • Hydepark
    • Forum dyskusyjne - ogólne
    • Forum dyskusyjne o poezja.org
  • Różne

Szukaj wyników w...

Znajdź wyniki, które zawierają...


Data utworzenia

  • Od tej daty

    Do tej daty


Ostatnia aktualizacja

  • Od tej daty

    Do tej daty


Filtruj po ilości...

Dołączył

  • Od tej daty

    Do tej daty


Grupa podstawowa


Znaleziono 3 wyniki

  1. Wszelkie prawa zastrzeżone. WSZELKIE PODOBIEŃSTWO DO PRAWDZIWYCH POSTACI I ZDARZEŃ JEST PRZYPADKOWE Część pierwsza - Część druga: Przewrażliwienie Gotfryda na temat jego własnej odrębności sprawiało, że przed wyjściem ze swojego bezpiecznego schronienia przeprowadzał bardzo szczegółową i wyczerpującą ablucję wedle jasno określonego schematu. Kalendarz w smartfonie wskazywał poniedziałek, dlatego oprócz porannej toalety, mycia zębów i prysznica, scenariusz rytuału zakładał również golenie wciąż rzadkiego, pomimo wieku, zarostu i obcinanie paznokci u stóp. Gotfryd szczerze nienawidził tych czynności. Jeśli tylko miałby taką możliwość aby całkowicie wyeliminować je ze swojego życia – z pewnością by to uczynił, nawet kosztem własnego indywiduum na rzecz biotechnologicznego transhumanizmu. Wykonywanie czysto ludzkich zabiegów higieniczno-pielęgnacyjnych traktował jako przykry obowiązek, którego spełnienie zbliżało go do norm i standardów rządzących światem relacji interpersonalnych. Po co sobie utrudniać życie – myślał. - W dzisiejszych czasach ludzie tak zwracają uwagę na powierzchowność, że zaniedbywanie higieny osobistej z czysto pragmatycznych względów wydaje się stanowić formę samookaleczenia i autostygmatyzacji. Jestem na to zbyt inteligentny – twierdził. Po zgaszeniu papierosa i wyrzuceniu niedopałka przez okno, Gotfryd poszedł do toalety ze smartfonem, na którym przeglądał najnowsze wydarzenia ze świata showbiznesu, którym skrycie gardził. Marne wydmuszki. Powierzchowne wytapirowane laski i metroseksualni faceci. Sztuka dla sztuczności. Obrzydliwe. A jednak zmuszony jestem być z tym na bieżąco, aby nadążać za miałkimi trendami, za którymi podążają przeciętni ludzie. Za każdym razem gdy dowiadywał się, że jakaś znana piosenkarka została zdradzona przez trzeciego z kolei męża, z jego krtani wydobywało się szydercze parsknięcie. Zupełnie mnie to nie dziwi. Czy one naprawdę są tak naiwne? W zasadzie bardziej mi szkoda kobiet niż tych cwanych skurwysynów, którzy mamią je fałszywymi fasadami. Po wypróżnieniu i zużyciu pół rolki papieru toaletowego (co w przypadku obsesyjnego pedantyzmu Gotfryda było normą), udał się do łazienki i przez minutę skrupulatnie namydlał i spłukiwał ręce parzącą wodą, powodując, że jego dłonie wyglądały jak po tarkowaniu buraczków z okresu dzieciństwa do ulubionego, domowego gulaszu. Następnie, z niewielkiej toaletki przy lustrze, wyciągnął szczoteczkę do zębów z kubka i zsynchronizowanym ruchem lewego kciuka i palca wskazującego odkręcił tubkę pasty do zębów i zaaplikował niewielką jej ilość na szczoteczkę. Zęby mył bardzo energicznie, aż z dziąseł płynęła świeża krew, wymieszana z posmakiem porannej kawy i zapachu tytoniu. Po minucie splunął do umywalki i wypłukał jamę ustną świeżą wodą z kranu, a następnie wyszczerzył się do lustra, żeby sprawdzić, czy wykonał kolejny punkt z rytualnej checklisty zgodnie z narzuconymi sobie standardami. Czwórka z plusem – pomyślał. – Teraz jeszcze te nieszczęsne golenie. Spośród wszystkich czynności najbardziej nie cierpiał golenia. Jego rzadki, młodzieńczy zarost, pomimo dwudziestu siedmiu lat na karku, wyglądał komicznie. W zetknięciu z własnym odbiciem w lustrze na myśl przychodziła mu żałosna postać podrzędnego, czterdziestoletniego komika prawiczka, albo jeszcze gorzej – pedofila czatującego na wylotówce w okolicach wiejskiej szkółki harcerskiej. Podczas każdego golenia zawsze musiał się zaciąć. Pewnego razu tak niefortunnie pociągnął ruchem ostrza, że rozcięta górna warga wymagała chirurgicznego szycia. Od tamtej pory, ponieważ korzystał z najtańszych maszynek, golił się bardzo powoli i ostrożnie, bacząc na najmniejsze wgłębienia skóry, zwłaszcza w okolicach ust i gardzieli. W tym miejscu warto zaznaczyć, że stosunek Gotfryda do pieniędzy był niezwykle ambiwalentny i pełen sprzeczności. Z jednej strony starał się być niezwykle oszczędny w kwestii chociażby garderoby i przyrządów do pielęgnacji ciała, do którego bądź co bądź przywiązywał duża wagę, w innej natomiast, tj. jedzenia, był niezwykle rozrzutny. Potrafił w jeden dzień na jeden posiłek wydać pięćdziesiąt złotych na podwójny zestaw w fastfoodowej sieciówce. Po zgoleniu zarostu przyszedł czas na naprzemienny prysznic, raz gorącą, raz lodowatą wodą. Tak myli się Rosjanie z KGB – powtarzał sobie w myślach za każdym razem, gdy wkraczał do kabiny. Nie był pewien czy to prawda. Kiedyś usłyszał taką nowinkę od któregoś ze znajomych lub wyczytał z Internetu. - Nieważne, liczy się efekt. - twierdził. A efekt był korzystny tzn. wyczuwał poprawę wydolności i odporności organizmu. Ponadto po takim naprzemiennym prysznicu jego mózg pracował na wyższych obrotach. Po wejściu do kabiny Gotfryd odkręcił kurek z gorącą wodą, po czym delikatnie kalibrował temperaturę do około 70 stopni Celsjusza kurkiem z zimną. Czuł się wówczas, jakby słodkowodny parujący gejzer wypalał w nim wszystkie grzechy codzienności, którymi splamił się niegdyś w kontaktach z ludźmi. Po kilku chwilach następowała w nim jakaś niezrozumiała, katartyczna przemiana objawiająca się mrowieniem na całym ciele, czym rozkoszował się nieskrycie, dając wyraz rozmaitym piskom i okrzykom. W trakcie spłukiwania namydlonego ciała przypominał sobie pewne badanie, które miało rzekomo potwierdzać, że samotni ludzie częściej myją się w gorącej wodzie, aby odgonić lęk przed upiorną samotnością. I co z tego? Że niby jestem samotny? Ja po prostu nie przepadam za ludźmi. Większość ludzi funkcjonuje jak zwierzęta zaadaptowane do życia w dżungli na cudzą miarę. Tylko nieliczni potrafią ją przekształcać. Ci z kolei, którzy to robią, najczęściej niszczą karczując i wypalając wszystko i wszystkich na swojej drodze. Gotfryd w swoim tragikomicznym myśleniu lubił być nieprzewidywalny, dlatego zaraz po umyciu się, natychmiast sięgał po niebieski kurek z zimną, lodowatą wodą, która wpijała się w jego skórę jak setki naostrzonych szpilek. Jestem nad brzegiem Jordanu i chrzczę swoje ciału przed wyprawą za linię wroga, aby walczyć z wszechogarniającym ten świat kurestwem. Niebawem czeka mnie wyprawa do sklepu, a w nim mnóstwo szerszeni, które potrafią zabijać najmniejszą życzliwość jednym spojrzeniem źrenic wypełnionych trojańską pogardą opatrzoną fałszywym, ckliwym uśmieszkiem. Po odhaczeniu punku „prysznic”, Gotfryd wyszedł z kabiny, opatulił się miękkim, czerwono żółtym, plażowym ręcznikiem i wrócił do swojej jaskini. Jego pokój przypominał zaniedbaną salę laboratoryjną ze względu na panujący w niej dysonans czystości i nieładu. Czystości, ponieważ codziennie przed samym wyjściem skrupulatnie sprzątał wczorajsze butelki po piwie i ścierał nawilżoną ściereczką popiół po papierosach na biurku. Nieładu z kolei, ponieważ jego rzeczy osobiste były posegregowane w dość osobliwy sposób. Łączył na przykład opakowania po yerba mate i kawie z książkami na jednej półce (których nigdy swoją drogą nie czytał), na innej zaś popsute słuchawki z papierosem elektronicznym, z którego w zasadzie nie korzystał, chyba że w przypływie natchnienia nagłego postanowienia remanentu własnego życia decydował się na rzucenie tradycyjnego palenia, co zazwyczaj kończyło się jedynie na dwudniowej, niepotrzebnej nerwówce. Gotfryd położył się na łóżku i czekał, aż jego ciało wyschnie z mieszanki wody i spływającego strużką potu. Ilekroć wracał do swojego pokoju, tyle w jego umyśle rysowały się miliony scenariuszy dialogowych z różnymi ludźmi, z którymi mógł się spotkać w najbliższej przyszłości. Tym razem zaczął rozmyślać nad grupką studentów, którą zobaczył dzisiaj przez okno. Studenciaki sączące piwo na balkonie w kontraście starszej, peryskopowej babinki. Ciekawe... cóż za przepiękna społeczna hiperbola – pomyślał. - Różnica pokoleniowa aż bije w oczy. Ciekawe jak owa babinka oceniłaby kondycję moralną wspomnianych młodzianów. Nieodpowiedzialne młodzieniaszki, niekryjące się ze swoim alkoholizmem? Upadłe aniołki u przedsionka piekła? A może dostrzegłaby chociaż w jednym z nich przyszłego znamienitego prawnika? Albo poetę, artystę? Alkohol przecież nie dzieli ludzi na rangi społeczne. To czysto ludzki wymysł marnych umysłów – skonstatował. Zegar wybił trzynastą po południu. Kurwa! Jak ten czas zapierdala. Przecież jeszcze nic sensownego nie zrobiłem. Zdążyłem ledwo dupę podetrzeć, spalić fajkę, wypić kawę, umyć się a już minęła godzina odkąd wstałem. Cholerna niemoc wobec wszechmocy tego zegara mnie przeraża. Dlaczego inni ludzie w ogóle się tym nie nie przejmują... Nie umiem tego zrozumieć. Względem przemijania jesteśmy jak niewolnicy na dziurawej łajbie w tonących blaskach pustyni, do której ktoś z uporem maniaka dolewa po filiżance wody w nadziei, że przezwycięży nieokiełznane żywioły. Gotfryd wstał z łóżka, sięgnął po cążki do paznokci znajdujące się w górnej szufladzie jego biurka i rozpoczął operację. Najpierw najgrubszy palec, na którym zaczynał kiełkować grzyb z gatunku candida, który podstępem niczym czarny kupidyn rozkochał do żółcieni delikatny, niewinny niegdyś paznokieć. Następnie obciął pozostałe paznokcie u obydwu stóp, poszedł po zmiotkę z szufelką i posprzątał dawne fragmenty własnego ciała. Ok, teraz tylko ubrać się, wziąć śmieci i ruszam do tego cholernego sklepu! Część trzecia -
  2. Wszelkie prawa zastrzeżone. WSZELKIE PODOBIEŃSTWO DO PRAWDZIWYCH POSTACI I ZDARZEŃ JEST PRZYPADKOWE Część pierwsza - Część druga - Część trzecia: Za oknem wiosenne, kwietniowe słońce delikatnie prażyło asfaltowe ulice i stare, poniemieckie, chodniki. Gotfryd czuł, że jest w stanie stawić czoło wyzwaniom codzienności i stanąć oko w oko z obcymi ludźmi, dzielącymi wspólną przestrzeń w sklepie spożywczym. Przygotowując się do wyjścia otworzył szafę, w której znajdowały się ubrania na każdą porę roku i wyciągnął krótkie, jeansowe spodenki i flanelową, kraciastobordową koszulę. Potem spsikał się dezodorantem o lekko słodkawej nucie i zaszedł do łazienki, aby przetrzeć szkiełka gustownych, prostokątnych okularów. Następnie lewą ręką chwycił za worek śmieci, a prawą wyjął z kieszeni papierosa, którego natychmiast odpalił i otworzył drzwi wyjściowe. Schodząc po schodach Gotfryda uderzył silny podmuch intensywnej stęchlizny. Mieszkał na parterze, więc nie był narażony na długotrwałą ekspozycję ponurej woni. Przy drzwiach wyjściowych klatki schodowej zapachową kaskadę dopełniła woń szczyn, prawdopodobnie pozostawionych przez jednego z lokalnych pijaczków, który w alkoholowym amoku najpewniej pomylił ścienne graffiti z publiczną toaletą. Otwierając zewnętrzne drzwi kamienicy Gotfryd przystanął na krótką chwilę aby odetchnąć świeżym, wiosennym powietrzem i napawać się cudownymi widokami zielonkawych, pączkujących monumentów. Kamieniczne patio sprawiało wrażenie tropikalnej sawanny świeżo po porze monsunowej, poprzerzedzanej gdzieniegdzie leniwymi klonami, kasztanowcami i pojedynczymi akacjami. Po wzmożonej inhalacji, ruszył żwawym krokiem przed siebie, w kierunku dyskontu spożywczego. W trakcie „podróży” po asfaltowochodnikowych bezdrożach Gotfryd lubił spoglądać spode łba na zastygnięte twarze przechodnich, wyrażające dziwny amalgamat obojętności i zatroskania. Ci ludzie nieustannie gdzieś gonią, jakby uciekali przed tornadem, dotrzymując kroku oku cyklonu. Gonią, gonią zwierzyny za okruchami, rzucanymi przez dygnitarzy i bankierów, i potentatów naftowych, i mediowych i innych wielkich komityw. Strasznie im współczuje. Jak dobrze, że udało mi się obejść ten bezduszny, krwiożerczy system. Gotfryd był muzykiem, którego wyróżniał uszkodzony słuch. W ogóle jego życie było jednym wielkim przypadkiem, co tylko uświadamiało mu, że jego świat składa się z wielu – mniej lub bardziej – szczęśliwych paradoksów. Jak na ironię, pomimo że żył w zgodzie z własnymi przekonaniami, to wciąż targała nim egzystencjalna pustka, której nie potrafił niczym zapełnić. Jedynym znanym mu remedium był alkohol, od którego nie stronił, jednak ulga była krótkotrwała. Od wejścia do sklepu dzieliło go już kilka kroków, kiedy znienacka, niczym z procy wystrzeliła w niego dawna znajoma z czasów liceum. Ooo! Gotfryd! Cześć! Sto lat Cię nie widziałam. Ledwo Cię poznałam – wypaliła rozemocjonowana Cześć Amelia, co za zbieg okoliczności – rzekł – Co u Ciebie słychać? Aaa, wiesz... Pałętam się od jednego miasta do drugiego. Jestem managerką w pewnym znanym magazynie dla kobiet. Wow, brzmi imponująco. Cieszę się, że Ci się powodzi. Dzięki, dzięki. A co tam u Ciebie? Czym się zajmujesz? - spytała. Tylko się nie zaśmiej. Jestem muzykiem. Komponuję muzykę elektroniczną Naprawdę? Z tego co pamiętam masz uszkodzony słuch – skwitowała. - Jak to możliwe? Sam nie wiem. Jakoś tak... samo się potoczyło. Poszedłem raz na imprezę ze znajomymi, dobiłem się do podestu gdzie grał znajomy znajomego. Zagadałem, pokazałem własne kawałki i jakoś poszło. No no... imponujące. Można gdzieś posłuchać Twojej muzyki? Pewnie, jest na youtube. Czekaj... mam Cię w znajomych na FB. Podeślę Ci – dodał wyciągając swojego smartfona Ok super! Wiesz co... ja się trochę śpieszę na spotkanie. Odezwij się. Może pójdziemy gdzieś razem na imprezę? Zaprosisz mnie na backstage – dodała z szelmowskim uśmieszkiem. Spoko, z miłą chęcią. Odezwę się. Ok to do zobaczenia! Lekko oniemiały Gotfryd potrzebował kilku chwil aby otrząsnąć się z szoku niespodziewanej rozmowy. Nie przepadał za spontanicznymi pogawędkami. Tak samo jak nie lubił wpadać na dawnych znajomych, z którymi – z różnych względów – zerwał kontakt. Odczuwał wówczas brak kontroli. A brak kontroli generował w nim poczucie niepokoju i lęku przed ośmieszeniem. Jak na szkolnej lekcji, w trakcie której jako jedyny kujon w klasie, wyczekuje na najniższy stopień z klasówki. Ten przerażająco wyrazisty obraz w jego głowie nie dawał mu spokoju nawet po przekroczeniu umownej, demarkacyjnej linii dorosłości. Sklep wypełniony był po brzegi rozmaitymi towarami spożywczymi z całego świata. Zaraz po lewej znajdowała się wielka trzy poziomowa lodówka z zielonymi sałatami, surówkami, kiszonymi ogórkami i fioletowo bordowymi borówkami amerykańskimi. Coś dla diabetyków lub fanatyków zdrowej żywności stymulującej rozwój bakterii probiotycznych. Dalej, po prawej znajdowało się okazałe stoisko z posortowanymi cenowo warzywami od lokalnych dostawców i importowanymi z z nadmorskich południowoamerykańskich latyfundiów owocami. Co tylko dusza zapragnie. Bataty, brokuły, kalafiory i kalarepy. W sam raz na pożywną zupę. Po lewej z kolei świeże wyroby cukiernicze i swojskie bułeczki z lokalnych piekarenek, od której popularny dyskont skupował po cenach dumpingowych. Gotfryd nienawidził łażenia po sklepach. Z nadmiaru! Nadmiar tych wszystkich produktów wprawiał go w abulię. Niemoc podjęcia słusznej decyzji – zarówno pod kątem finansowym, jak i walorów smakowych, estetycznych i zdrowotnych – była przytłaczająca. Zbyt dużo aby ogarnąć to nawet kreatywnym, artystycznym umysłem. Z czoła Gotfryda zaczęła sączyć się delikatna strużka potu, podpowiadająca mu, że najwyższa pora wziąć najpotrzebniejsze produkty i wrócić do bezpiecznej jaskini. Ruszył zatem w kierunku stoiska z cebulą dymką i szczypiorkiem. Wziął pierwszą z brzegu, a następnie czmychnął kocim susem w kierunku nabiału. Wziął opakowanie dwudziestu jaj z chowu klatkowego i drugie dwadzieścia z wolnego wybiegu. – starczy na półtora tygodnia – pomyślał. Następnie wrócił w kierunku stoiska z warzywami i wziął żółtą i zieloną paprykę. - przyda się do jajecznicy. Następnie mimowolnie skierował wzrok w stronę wyjścia i udał się do kolejki z kasą. Przy kasie stała piękna, filigranowa blondynka, która z niezwykła gracją dywagowała w ciszy nad wyborem łakoci. W jednej ręce trzymała batona, a w drugiej gorzką czekoladę. Jak najlepsza księgowa, która waży odpowiednie proporcje. Całości spektaklu dogorywała muzyka z refrenem „What do you want?”. Poezja na żywo. Jakby od wyboru zależało życie któregoś z porwanych zakładników. A tym zakładnikiem była wyobraźnia Gotfryda. Jakby tak podejść do niej i uprzejmie zapytać, czy nie miałaby ochoty uprawiać wspólnie seks do świtu na przedmiejskich polanach przy świetle gasnącego księżyca? Dlaczego w relacjach damsko-męskich tak istotną rolę odgrywa ten kurtuazyjny teatrzyk? Przecież i tak wiadomo do czego zmierzamy – Gotfryd bił się w myślach z samym sobą. Nagle, jak w najtańszym, hollywodzkim romansidle, nieznajomej blondynce wyślizgnął się z ręki baton i upadł wprost pod nogi Gotfryda, prowokując tym samym jego ruch. Zerwał się niczym wilk w pogoni za sarną i ich dłonie zetknęły się na ułamek chwili, po czym obydwoje cofnęli się, jak nieoswojone zwierzęta. Dało się wyczuć niewielki impuls, wyładowanie, jakiś prąd elektryczny, który przeszedł przez ich ciała w poszukiwaniu ujścia, niczym błyskawica uderzająca w piorunochron. Proszę, upadło Pani – rzekł Gotfryd podnosząc z ziemi baton. Zaczerwieniona blondynka odwzajemniła nieśmiało uśmiech. Dziękuję. Chyba wstałam lewą nogą bo czuję się rozkojarzona. Nie szkodzi, ja też nie jestem w formie– odparł. Co? Co za żenada! - krzyczał w myślach. Ja też nie jestem w formie!? Wszystko spaliłem! Jakbym insynuował jej nienajlepszą kondycję psychiczną. Co za kretyn ze mnie. Chyba do śmierci zostanę sam.. Nastała niezręczna cisza, a wraz z nią intelektualny samogwałt w głowie Gotfryda. Wszystkie najlepsze dialogi układane godzinami wydały mu się teraz zbyt banalne, aby cokolwiek dodać, do tej wymuszonej konwersacji. Poprosić o imię? Nie, zbyt nachalnie. Powinienem się przedstawić. Ale ta cisza trwa już zbyt długo i zabrzmi desperacko. Zwłaszcza po tym kretyńskim tekście o nienajlepszej formie. Chyba po prostu pomilczę i rozejdziemy się tak szybko, jak krótko zetknęły się nasze dłonie – myślał w splątaniu. Kurwa, dlaczego jestem taki beznadziejny. Jakbym mógł ją po prostu tak porwać. Jak prymitywny neandertal zerwać ją z nóg i wziąć na bark do swojej jaskini i spłodzić z nią masę dzieci. Jest tak niezwykle wykwintna, delikatna i nienachalna. Poruszała dłońmi z taką gracją i subtelnością. Dzień dobry – odezwała się kasjerka. Dzień dobry. Karta klienta? Nie, dziękuję. Dwadzieścia cztery, pięćdziesiąt. Dziękuję bardzo, do widzenia. Okazja przeminęła. Odeszła i rozmyła się. Pozostał tylko obłąkańczy obłok niepoprawnego romantyka marzyciela w tłumie wymuszonych kurtuazyjnych, teatralnych dialogów.
  3. Wszelkie prawa zastrzeżone. WSZELKIE PODOBIEŃSTWO DO PRAWDZIWYCH POSTACI I ZDARZEŃ JEST PRZYPADKOWE Bardzo proszę o opinię. Wszelkie uwagi mile widziane. Co jakiś czas będę wrzucał kontynuację. Zapraszam do czytania i komentowania :) Przydałoby się coś zjeść – pomyślał. W lodówce dwa jajka i półtorej kostki masła. Zdecydowanie za mało, aby zaspokoić głód, a co dopiero dostarczyć kubkom smakowym odrobinę podniebiennej ekstazy. Gotfryd nigdy nie potrafił rozróżnić, czy poranne ssanie trzewi, towarzyszące mu zaraz po przebudzeniu, wynika z łaknienia pożywienia czy z braku zaspokojenia egzystencjalnej, emocjonalnej pustki, która jak ciężki głaz zrzucony w otchłań głębokiej studni wypierał najmniejszą kroplę życiodajnej wody, pozostawiając po sobie nieokiełznaną próżnię. Gdy uznał, że przyczyną jego dyskomfortu jest deficyt kaloryczny, Gotfryd zaczął wyobrażać sobie dania z menu tanich chińskich restauracji i amerykańskich fastfoodowych sieciówek, w których – w zależności od nastroju – stołował się codziennie w okolicach miejskiego rynku. Skrycie marzył o kosztowaniu nowych smaków, jednak jego natura nie przepadała za nowościami. Nowości rozczarowują. Sama myśl o bolesnym rozczarowaniu poprzedzonym wyczekiwaną ekscytacją wzbudzała w Gotfrydzie paniczny lęk, który zawsze prowadził go w kierunku własnych, wcześniej udeptanych ścieżek wypełnionych dychotomią myślenia. Gotfryd, choć lubił myśleć o sobie jako o zagorzałym, ascetycznohipisowskim buntowniku, to sam bezwiednie kroczył doskonale wycyzelowanymi szlakami wielogodzinnych rytuałów niejako wbrew własnej woli. Przeczekam jeszcze chwilę – stwierdził – zaparzę mocną czarną kawę po rosyjsku i zapalę papierosa. Potem pomyślę, co dalej. Na ekranie niedomkniętego laptopa zegar, w sąsiedztwie otwartych stron pornograficznych, wskazywał dwunastą w południe. Godzinę wcześniej przed wstaniem z łóżka i rozmyślaniem o jedzeniu, Gotfryd przez kwadrans analizował nocną marę. Każdy sen skrupulatnie notował w swoim arkuszu kalkulacyjnym ze specjalnie do tego celu zaprojektowanym kalendarzem. Sny traktował jak wyrocznie leśnej wiedźmy wróżącej ze szklanej kuli. Co intrygujące, jego sny w zdecydowanej większości przypadków sprawdzały się co do joty. Dokładnie w taki sposób w jaki przewidywały internetowe senniki. Gdy już oddzielił swoje ciało od niepościelonego i cuchnącego wczorajszym alkoholem barłogu, rozsiadł się na czystym, czarnym, skórzanym fotelu przed szerokim, dębowym biurkiem. Oparł wyprostowane nogi na skraju łóżka i założył drogie, audiofilskie słuchawki. Mógł wreszcie odtworzyć swoją ulubioną, skrupulatnie ułożoną playlistę. Słuchał kompulsywnie. Choć znał na pamięć każdą nutę, nie potrafił powstrzymać się przed zapętlaniem. Playlista składała się z dwóch kompozycji – sopranowej arii śpiewanej przez filigranową blondynkę i elektronicznego kawałka znanego amerykańskiego artysty. Listę muzyczną zmieniał cyklicznie, raz na tydzień. Słuchanie muzyki wprawiało Gotfryda w błogi, euforyczno spazmatyczny stan, w trakcie którego wszystkie członki jego ciała stawały dęba wraz z rzadkim owłosieniem na koniuszkach jego delikatnych stóp. Wysokie amplitudy dźwięków wzniecały w nim przeszywające i przyjemne zarazem dreszcze, najintensywniejsze w okolicach potylicy i ramion. Kiedyś sądził, że wszyscy tak reagują na muzykę. Dopiero niedawno pojął, że zarówno jego osobliwy gust muzyczny, jak i moc emocjonalnej ekspresji wydaje się odbiegać od normy. Gotfryd nie słyszał jak normalni ludzie. Posiadał obustronny ubytek słuchu średniego stopnia, który ujawnił się w wieku młodzieńczym. Po czterdziestopięciominutowym muzycznym seansie spirytystycznym Gotfryd w końcu wynurzył się z jaskini swojego pokoju i ruszył w kierunku kuchni, aby zaparzyć czarną jak smoła kawę. Prawą dłonią otworzył szafkę nad okapem kuchennym i nasypał pięć łyżeczek czarnej kawy ze znanej sieciówki spożywczej do ulubionego kubka z abstrakcyjnym wzorem. Następnie nalał wodę do czajnika elektrycznego, a gdy zabulgotała, nalał wrzątek do kubka i odpalił skręconego papierosa w bibułce bez filtra. Rytuał parzenia mocnej czarnej kawy w towarzystwie gryzącego w gardło i śmierdzącego paznokciami dymu tytoniowego był dla Gotfryda kontemplacyjnym porannym obrządkiem. W tym czasie sprawiał wrażenie zamyślonego mnicha, studiującego metafizykę poznania z pogranicza wieloświatów. Pomiędzy kolejnymi zaciągnięciami mimochodem zerkał na zegarek osadzony na lewym nadgarstku. Dwunasta zero pięć. Szykuje się idealny dzień – pomyślał. W połowie tytoniowego niedopałka Gotfryd wstał z krzesła i skierował wzrok za okno, aby kontemplować symbiozę ludzkich przeciętności z magicznym tańcem szaro białych gołębi nad kałużą na podwórzowym, kamienicznym patio. Znowu ten brzuchaty skurwiel przed wejściem do sąsiedniej kamienicy pali peta i bezczelnie gapi się na mnie, jakbym pierdolił mu dzień z samego rana moją obecnością w oknie. Czego on do chuja chce ode mnie? Zaraz poniżej okna, z którego wychylał się Gotfryd z papierosem w ręce znajdowało się zejście do „gabinetu” związku spółdzielczego. Jebane komuchy. Darmozjady. Z mojego czynszu szarpią hajs a wokół kamienicy biegają szczury wielkości fretek. A remontu ta kamienica nie widziała chyba od czasów wojny. Jebie stęchlizną i szczynami na klatce schodowej jak po wielkiej powodzi w 97. Na przeciwko rozgrywał się istny kalejdoskop ludzkich życiorysów. W jednym oknie widać młodą kobietę szykującą śniadanie, najpewniej dla swojego kochanka, bo mąż w delegacji. W innym grupa trzech studentów od rana sączy tanie, dyskontowe piwo, aby podtrzymać wczorajszą alkoholową fazę. W jeszcze innym moherowa babcia niczym peryskop dogląda kondycji moralnej okolicznych mieszkańców. Tylko gołębie niczym niewzruszone dziobią resztki chleba nad kałużowym stawem będącym kolażem benzyny, szczyn i wczorajszej deszczówki. Najbardziej intrygująca była jednak kilkuosobowa grupa pijaczków, najpewniej mających bogato zapisane kartoteki policyjne w postaci drobnych kradzieży i wykroczeń. Być może ten grubas to ich cichociemny boss? - pomyślał Gotfryd. Na dzisiaj wystarczy. Pora się zebrać i wyruszyć do sklepu po zakupy, aby zrobić moją ulubioną jajecznicę złożoną z 4-5 jaj na 100g, masła ze szczypiorkiem. Cześć druga - Część trzecia -
×
×
  • Dodaj nową pozycję...