Mój statek odpływał o dziewiątej. Spojrzałem na zegarek podarowany mi przez Sarę na minutę przed katastrofą. Była ósma. Przeczucie albo diabeł poprowadzili mnie do ukrytej między skałami piaszczystej zatoczki. Z cygarem w jednej a prawie opustoszałą butelką whisky w drugiej dłoni usiadłem na wytyczonej przez siebie granicy oceanu. Przybój był niewielki i woda zaledwie muskała me stopy. Było tak spokojnie, że omal nie wtopiłem się w gwiazdy. Nagle wzdrygnął mną nienaturalny dźwięk fal. Coś wyłaniało się z oceanu. Ta istota robiła to bardzo delikatnie. Popatrzyłem ostatni raz na zegarek. Była dziewiąta. Dwa zgłuszające niskie dźwięki oznaczały, że mój statek odpływa, zapewne wraz z Mi. Postać wyłaniająca się jak duch zaczęła przyjmować kształt kobiety. Dziewczyny o urodzie bogini. Nie musiałem pytać czy ma imię. W mojej głowie tylko jedno było możliwe. To Diana. Co się działo później nie pamiętam i jednocześnie nigdy nie zapomnę. Rankiem na skałach pozostały rozrzucone kości i dwie czaszki.