Porankami otrzepujemy się jak śnieżnobiałe psy,
po wyjściu z zakazanego jeziora.
Nie szukamy konsekwencji, jemy mało,
nie widujemy się zbyt często.
Czasem tylko, na tym jednym moście za kinem,
gdzie wtedy znaleźliśmy motyle z szafiru,
potrafię uśmiechnąć się wyłącznie do ciebie.
Wtedy nie widzisz, bo właśnie odbierasz małą
czarną, w purpurowej filiżance, za rogiem.
Tymczasem wyjeżdżam utopić się znowu
w zaułkach, pomarszczonej
i zbyt rozpuszczonej Barcelony.
Musisz na ten ukryty uśmiech
poczekać minimum do września. Nie powiesz
przez całe pełne świerszczy i deszczu lato
-Wiesz Aniu, chyba uszczypnęło
mnie słońce-
Ona nie odpowie z grymasem Hłaski
-Może w końcu, grzesznico,
uwierzysz w mojego Boga-
Zapalam i kolejny raz modlę się
żeby jak u Kieślowskiego, dzisiaj
w powietrze wyleciał mój samolot.
Nie wyleci.
Zostało mi jeszcze kilka uśmiechów.