Wznoszę się nad niebiosa, lżejszy od przebłysku,
Bryzą nocną subtelny, a tajfunem hardy.
Oddają mi pokłony tak harfy jak nardy,
A wszystkie one trzymam w ognistym uścisku.
Biorę w ręce insygnia mej najwyższej władzy-
Złote berło jasności, jabłko pierwszej czerni
I koronę wykutą z lir zębatych cierni.
Oddzielam nimi drobne diamenty od sadzy.
Kobietę czynię płodną, choć jest w sile wieku,
Mnożę nowe gatunki, paruję atomy,
Czynię w murach mych wrogów śmiertelne wyłomy,
Nie zaznałem marazmu bym nań nie miał leku.
Wypowiadam nieprzyjaźń tak Ziemi jak Niebu.
Rzesza za mną podąża ku brzaskom Kanaanu,
Salutują po rzymsku mnie- swojemu Panu!
Idziemy zmienić wszystko- ktoś schodzi z Horebu...